Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Coral Sinclair – piękna, ale naiwna młoda fotografka – kilka dni po odwołaniu ślubu dostaje wiadomość o śmierci ojca. Opuszcza Anglię i płynie do Kenii, by przejąć swoje dziedzictwo – Mpingo, plantację, na której dorastała. Podczas podróży spotyka charyzmatycznego obcego mężczyznę. Czuje, że coś ich do siebie przyciąga. To doznanie jest tak silne i zagadkowe, że wywraca jej świat do góry nogami. Dopiero później Coral dowiaduje się, kim jest ten człowiek, do tego wszyscy ostrzegają ją, że nie powinna mu ufać. Rafe de Monfort, właściciel nocnego klubu i sąsiadującej z posiadłością Coral plantacji, słynie z łamania kobiecych serc, a w dodatku mówi się o jego romansie z macochą dziewczyny, który podobno mógł przyczynić się do śmierci jej ojca.
Coral nie potrafi się oprzeć urokowi Rafe’a i w egzotycznej scenerii niebezpiecznych, dzikich terenów Afryki rozkwita ich miłość. Jednak pogłoski o przeszłości mężczyzny nie dają Coral spokoju.
Jakie naprawdę są jego intencje? Czy to możliwe, że owiany złą sławą uwodziciel poluje jedynie na jej majątek?
Czy też za każdym jego posunięciem kryje się cierpienie i jest to człowiek bardziej wrażliwy, bardziej podatny na zranienie, niż Coral mogłaby to sobie wyobrazić?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Niegasnący żar
Hannah Fielding
Wydanie pierwsze, 2023London Wall Publishing Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania, lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie bądź w jakikolwiek sposób, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani w inny sposób rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, bez podobnego warunku, w tym niniejszego warunku, nałożonego na kolejnego nabywcę.
Copyright © Hannah Fielding 2023
Powołano się na moralne prawo autora.
Wszystkie postacie i wydarzenia w tej publikacji, poza tymi, które wyraźnie znajdują się w domenie publicznej, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek prawdziwej osoby, żyjącej lub zmarłej, jest czysto przypadkowe i niezamierzone przez autora.
Dołożono wszelkich starań, aby uzyskać niezbędne zezwolenia w odniesieniu do materiałów objętych prawem autorskim. Przepraszamy za wszelkie pominięcia w tym względzie i z przyjemnością zamieścimy stosowne podziękowania w kolejnych wydaniach.
Tłumaczenie: Anna Esden-TempskaRedakcja i korekta: Anna Suligowska-PawełekWersja elektroniczna: Pracownia DTP Aneta Osipiak-Wypiór
ISBN 978-83-66798-45-8
London Wall Publishing Sp. z o.o.Hrubieszowska 2, 01-209 Warszawawww.londonwallpublishing.comwww.hannahfielding.netpl.hannahfielding.net
Dla mojego męża Nicholasa, bez którego moje książki pozostałyby arkuszami papieru zalegającymi w komodzie.
Niegasnący żar migoce
Spotykają się oczy
Iskra, wybuch płomieni
Zakazanej rozkoszy.
Autor nieznany
Rok 1970 – na oceanie
To miała być jej noc poślubna. Tymczasem dwudziestopięcioletnia Coral Sinclair patrzyła, jak księżyc w pełni rzuca srebrne promienie na Ocean Indyjski, kiedy uśpiony statek unosił ją w ciemną dal. Nad wodami wisiała lekka mgiełka, powietrze było świeże, łagodny wiatr rozwiewał jej jasne włosy. Tylko ona znajdowała się na pokładzie. Wyprostowana, nieruchoma sylwetka rysowała się wyraźnie przez biel wieczorowej jedwabnej sukni bez ramiączek. Szczupłe palce zaciskały się na poręczy. Cienki szal z woalu powiewał za dziewczyną.
Coral nie mogła zasnąć. Patrzyła w mrok, czuła się bezradna, samotna i zdruzgotana. Ani jedna gwiazda nie świeciła na niebie, nawet najmniejsza, nie było żadnego przebłysku nadziei. Jedynym dźwiękiem był szum silników i rytmiczne, nieustające uderzenia fal o kadłub.
Po kolacji Coral chodziła nerwowo po swojej dusznej kabinie, próbowała czytać książkę, w roztargnieniu przerzucała jakiś magazyn. Nie mogła się na niczym skupić, wyszła więc zaczerpnąć świeżego powietrza. Na pokładzie było pusto, na leżakach ustawionych w dwóch rzędach nikt nie siedział. Ich upiorne cienie w bladym świetle księżyca tworzyły ponurą atmosferę odbijającą jej nastrój.
− To cudowny rejs − mówiła sobie ze smutkiem, raz jeszcze starając się wyrwać z depresji. Nie korzystała w pełni z tej podróży i wiedziała, że pewnego dnia będzie tego żałować. Przecież o takiej przygodzie marzyła od lat. Ścisnęło ją w gardle.
− No nie, nie całkiem takiej… − szepnęła sama do siebie.
Okoliczności, które skłoniły ją do wybrania się w tę długą podróż, były bolesne. Miała przejąć swój spadek.
Tym statkiem wracała do domu – w każdym razie do tego, który znała jako dziewczynka mieszkająca w Kenii. Mpingo… Już na sam dźwięk tego słowa robiło się jej cieplej na sercu, jakby grzało je poranne afrykańskie słońce. W języku suahili to znaczyło „drzewo muzyczne”. Tak nazywano heban afrykański, poszukiwane ciemne drewno, z którego wytwarzano instrumenty dęte. Jak wielu członków białej społeczności Kenii – eklektycznej zbieraniny pozbawionej ziemi arystokracji, myśliwych polujących na wielką zwierzynę, byłych wojskowych – rodzina Coral należała do żyjących na emigracji osadników. Odludne, niezadrzewione krajobrazy pokryte pyłem i spieczone słońcem, które mogłyby budzić lęk, mała Coral odbierała całkiem inaczej. Dla dziewczynki o bujnej wyobraźni każdy dzień otwierał scenerię pełną brunatnych i szmaragdowych barw, gdzie można było swobodnie buszować w złotym świetle afrykańskiego słońca. Myślała, że będzie tu mieszkać zawsze i nie była na to przygotowana, że nagle sytuacja może się zmienić.
Próbowała przywołać w myśli obraz tamtego pogodnego ranka na początku kwietnia szesnaście lat temu, kiedy żegnała się ze światem, który kochała – słońcem, Afryką i swoim ojcem. Miała dziewięć lat i, choć wiele z tego okresu się zatarło w jej pamięci, niektóre wspomnienia pozostały wyraźne.
Stałe kłótnie rodziców kładły się cieniem na spokojnym poza tym dzieciństwie Coral. Niektóre reminiscencje dręczyły ją w snach, zawsze dominowała w nich wysoka postać ojca Waltera Sinclaira, mężczyzny, który przez swoją elegancję, urok osobisty i opinię poszukiwacza przygód (nie wspominając o zamiłowaniu do uwodzenia cudzych żon) zyskał sobie wśród miejscowych sympatyczne przezwisko: Biały Pirat. Coral kochała i podziwiała swojego pełnego fantazji ojca i przez długi czas strasznie za nim tęskniła.
Pamiętała, jak wiosną 1956 roku wróciła z matką Angelą do Anglii, potem rodzice się rozwiedli i została wysłana do szkoły z internatem. To był dla niej najtrudniejszy okres. Dla dziecka przyzwyczajonego do smaganych wiatrem wielkich przestrzeni buszu i kalejdoskopu tropikalnej scenerii nagłe zamknięcie w angielskiej szkole z internatem było jak osadzenie w więzieniu i nigdy się do tego nie przyzwyczaiła. Dlatego w czasie tych zdających się ciągnąć w nieskończoność lat dorastania uciekała w cudowny świat nostalgicznych marzeń, potajemnie obiecując sobie, że pewnego dnia wróci do swojego prawdziwego domu.
A później, kiedy Coral skończyła szesnaście lat, jej matka wyszła za sir Edwarda Ranleigha, owdowiałego prawnika cieszącego się wielką renomą. Zaręczyny były dla dziewczynki szokiem, choć człowiek ten często u nich bywał, kiedy mieszkały w Londynie. Z początku go nie znosiła i odmówiła pojawienia się na ślubie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, by ktoś mógł zająć miejsce ojca w sercu matki – albo jej łóżku.
Wujek Edward, jak go nazywała, był wesołym i towarzyskim mężczyzną, bon vivantem, bezpretensjonalnym, z gestem. Podobnie jak jej ojciec podróżował po świecie, nie tyle po to, by pomnażać majątek, ale głównie dla przyjemności. Przeniosły się do jego luksusowego mieszkania z widokiem na St. James’s Park w Londynie, a większość wakacji spędzali w jego wiejskiej posiadłości Ranleigh Hall w Derbyshire. Z czasem spokojny i cierpliwy Edward zaskarbił sobie sympatię dziewczynki. Nauczył ją jazdy konnej, żeglowania i rozbudzał jej wyobraźnię, opowiadając o swoich przygodach w dalekich krajach. Coral stopniowo przywykła do jego obecności i przestała go traktować tak surowo. Po kilku miesiącach stali się przyjaciółmi.
Rok później jej świat znów przewrócił się do góry nogami – świeżo poślubionej parze urodziły się bliźniaki, Lavinia i Thomas, jej przyrodnie rodzeństwo. Coral źle się czuła z powodu tej nagłej, dramatycznej zmiany w jej życiu. Starannie ukrywała swoje uczucia. Chętnie wróciłaby do Kenii, ale dano jej jasno do zrozumienia, że to nie wchodzi w rachubę. Znowu się poddała, a z czasem, dzięki cierpliwemu wsparciu ze strony wujka Edwarda, który traktował ją jak rodzoną córkę, polubiła te dzieci, a nawet nauczyła się nimi opiekować. Na osiemnaste urodziny Coral wujek wydał bal na jej cześć i założył dla niej fundusz powierniczy, na który wpłacił dużą sumę pieniędzy. W tym czasie była już pogodzona z nową sytuacją życiową, która została jej narzucona. Kochała bliźniaki i przepadała za wujkiem Edwardem, ale nigdy nie zastąpił on w jej sercu ojca i nadal tęskniła za Kenią, krajem swojego szczęśliwego dzieciństwa.
Zamyślona wspięła się na palce i nachyliła nad poręczą, by obserwować białe grzywy piany zostawiane na wodzie przez statek. Podmuchy słonawego morskiego powietrza rozwiewały jej włosy. Odgarnęła kosmyki z szerokiego czoła, by pozwolić rozpylonym w powietrzu kropelkom chłodzić swoją twarz. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że do domu sprowadzą ją takie okoliczności. Wróciła myślami do tego, gdzie miała być dziś wieczorem, do swojej nocy poślubnej.
„Bajeczne wesele” zapowiadały jednogłośnie plotkarskie gazety. Dale’a Hallowaya, młodego amerykańskiego miliardera, poznała na otwarciu wystawy Halloway African Exhibition w Nowym Jorku. To było jej pierwsze zagraniczne zlecenie dziennikarskie. Miała dostarczyć materiał na temat tej ekspozycji i zrobić zdjęcia wspaniałych rzeźb i obrazów afrykańskich. To była wielka szansa, żeby wyrobić sobie pozycję w zawodzie, takie okazje nie trafiały się często młodym fotografom, a zwłaszcza kobietom. Choć sytuacja szybko się zmieniała i rok 1970 zapowiadał ekscytującą nową dekadę, nadal bardzo trudno było przebić się w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie. Coral chciała być fotografem od zawsze i choć wszystkie jej przyjaciółki dorosły i podążając przewidywalną ścieżką, powychodziły za mąż, Coral próbowała się zrealizować w wymarzonej pracy.
Kiedy poznała Dale’a na tamtej wystawie, była to miłość od pierwszego wejrzenia. Wyglądał jak amerykański bohater, miał w sobie coś ze stylu Wielkiego Gatsby’ego. Zawsze w garniturze od Halstona lub Ralpha Laurena był uosobieniem wpływowego, odnoszącego sukcesy amerykańskiego potentata. To, że on i jego rodzina mieli związki z Afryką, sprawiało, że wydawał się jeszcze bardziej pociągający. Podróże Dale’a po kontynencie afrykańskim często prowadziły do Kenii, a to, co opowiadał, zaspokajało jej głód informacji o życiu w kraju, za którym tak bardzo tęskniła.
Przez wiele miesięcy byli nierozłączni, jednak choć lata dojrzewania Coral przypadły na czas rewolucji seksualnej, ona przysięgła sobie, że zachowa dziewictwo do nocy poślubnej, więc ich związek pozostawał niewinny. Dale był tak samo zauroczony Coral, jak ona nim, choć na pewno wykazywał mniejszy entuzjazm wobec jej tradycyjnego podejścia do kwestii seksu przedmałżeńskiego. Mimo to zapewnił ją, że poczeka, aż będzie gotowa, a ponieważ mieszkali po przeciwnych stronach Atlantyku i prowadzili osobne życie, czas mijał szybko. Półtora roku później ogłosili zaręczyny. Ślub miał się odbyć za trzy miesiące w Nowym Jorku, a na miesiąc miodowy zamierzali się wybrać do Kenii.
W świąteczny weekend Coral poleciała do Nowego Jorku. Bez zapowiedzi. Chciała zrobić narzeczonemu niespodziankę. Tymczasem to ją samą czekało przykre zaskoczenie, bo Dale nie przejął się zbytnio, kiedy pojawiła się w jego biurze i przyłapała go na gorącym uczynku, jak całował się ze swoją sekretarką. „Co za banał”, pomyślała. Ze złamanym sercem uciekła z gabinetu Dale’a i jeszcze tego samego wieczoru wróciła do Anglii.
Miesiąc później dostała list od prawnika, który powiadamiał ją o śmierci ojca i o tym, że stała się dziedziczką sporego majątku w Kenii. List przyszedł opóźniony – na afrykańskiej poczcie nie można było za bardzo polegać – dlatego Coral nie zdążyła pojechać na pogrzeb. W przeciągu paru miesięcy jej życie, dotąd tak spokojne i uporządkowane, rozsypało się i zapanowały w nim chaos i niepewność.
Popadła w apatię. Przez jakiś czas pozwoliła sobie na życie w otępieniu, z dnia na dzień, niezdolna myśleć jasno czy podejmować jakichkolwiek decyzji. A potem, jak grom z jasnego nieba, pojawiła się propozycja podróży. W nowym roku przyjaciele matki, doktor Thomas Atkinson, członek WHO, i jego żona wybierali się do Somalii. Mogli załatwić miejsca pasażerskie na statku handlowym z Londynu do Kilindini, nowego portu w Mombasie. Coral powinna pojechać do Kenii, by przejąć spadek i uporządkować sprawy ojca, i ta sprzyjająca okazja sprawiła, że oprzytomniała.
− To da ci czas, żeby pozbierać się po tamtym bolesnym doświadczeniu – stwierdziła matka. – Będziesz mogła pozwiedzać po drodze różne afrykańskie porty. Taka szansa może się już nie powtórzyć. Poza tym w Kenii wiele się zmieniło po zabójstwie Mboi. Powiadają, że za tym mógł stać sam prezydent Kenyatta, ale kto wie. Polityka plemienna wymyka się spod kontroli. Pewnego dnia może nie będziesz już mogła wrócić do Afryki, kochanie. – Jak zwykle, matka nie owijała w bawełnę.
Coral westchnęła. Choć bardzo pragnęła znaleźć się w kraju swojego dzieciństwa, Mpingo bez jej ojca nie będzie już takie jak dawniej. Przebiegł ją dreszcz.
− Zimno ci? – Z ciemności za nią odezwał się łagodny, niski głos i niespodziewanie wyrwał ją z zadumy.
Zaskoczona drgnęła i obróciła się.
− Proszę, w tym będzie ci cieplej – powiedział nieznajomy. Zdjął marynarkę i okrył nią jej nagie ramiona.
Patrzyła na mężczyznę stojącego przed nią w mroku. Próbowała przyjrzeć się jego rysom i wreszcie skojarzyła, kto to – rozpoznała w nim nowego pasażera, który wsiadł na pokład w porcie w Mogadiszu. Stała przy barierce i machała na pożegnanie doktorowi Thomasowi i jego żonie, którzy właśnie opuścili statek, gdy zauważyła tego człowieka idącego trapem. Wieczorem mignął jej przelotnie podczas kolacji. Siedział przy stole kapitana.
Wysoki, szczupły brunet. W świetle księżyca oczy, którymi ją powoli z upodobaniem lustrował, wydawały się czarne, ale domyślała się, że w dzień mogły mieć inny kolor. Twarz nie wydawała się specjalnie przystojna. Była w niej jakaś siła, coś więcej niż konwencjonalna uroda – zuchwała zmysłowość, charyzmatyczny magnetyzm, który przyciągał jej uwagę, choć wolałaby go ignorować.
− Te tropikalne noce są zdradliwe – powiedział. – Nieoczekiwanie może zrobić się bardzo chłodno.
Nieznajomy miał francuski akcent, którego brzmienie nie było całkiem nieprzyjemne.
Coral skinęła głową na te słowa i uśmiechnęła się skromnie, co sprawiło, że w kąciku ust zrobił się jej dołeczek.
− Niedługo dopływamy.
− Która godzina? – spytała.
− Czwarta. Za kilka minut zacznie świtać nad horyzontem. O tam.
Czuła się dziwnie, kiedy stał tak blisko, a rękaw jego koszuli musnął jej policzek, gdy wskazał na jakiś niewidoczny punkt.
− Wschód słońca nad Oceanem Indyjskim to widok zapierający dech w piersiach, zwłaszcza kiedy obserwuje się go z pokładu statku – mówił ciepło, jego niski głos lekko drżał.
„Początek kolejnego dnia”. Ogarnął ją smutek. Kto wie, ile jeszcze żalu i samotności ją czeka? Obraz przed jej oczami się zamazał, napłynęły do nich gorące łzy. Lada chwila trysną wbrew woli, a ostatnie, czego chciała, to zrobić z siebie widowisko przed tym obcym człowiekiem. Zacisnęła zęby i starała się opanować.
− Mogę w jakiś sposób pomóc?
Coral pokręciła głową. Zwykle uznałaby takie wtrącanie się za impertynencję, ale w jakiś osobliwy sposób troska nieznajomego działała na nią kojąco.
Obróciła się twarzą do niego. Cofnął się trochę i obserwował ją z rękami założonymi na piersi. Zmrużył oczy w lekkim uśmiechu. Czego on chce? Szuka przygód? „Na pewno nie”, pomyślała. Nie przypominał mężczyzn, których spotykała w swoich kręgach towarzyskich. Zresztą nie był taki młody. Po prostu męski, serdeczny, współczujący i taktowny.
Odprężyła się.
− Wydajesz się znać te strony – powiedziała, patrząc w ciemny ocean w dole.
− Urodziłem się w Afryce.
− W Kenii?
− Nie, w Gwinei Francuskiej. Do Kenii przyjechałem dopiero osiem lat temu, ale trochę podróżowałem po całym kontynencie.
Na chwilę umilkł.
– Nieokiełznana Afryka… − szepnął cicho, jakby sam do siebie.
Coś w tym, jak wypowiedział te słowa, kazało jej unieść głowę. Przypomniała sobie, co mówiła matka: „W Kenii wiele się zmieniło…” . Kiedy spojrzała na nieznajomego, napotkała jego wzrok skupiony na niej. Wpatrywał się intensywnie w jej niebieskie oczy i uśmiechał się w półmroku. Nagle poczuła, że chce się zwierzyć temu spokojnemu, dodającemu otuchy człowiekowi.
− Ja też urodziłam się w Afryce – szepnęła. – Ale dawno temu stąd wyjechałam, tyle rzeczy się zmieniło od tamtej pory, że aż się boję, co mnie czeka.
Stali blisko siebie, niemal się dotykali. Wyciągnął rękę i z nieskończoną czułością położył dłoń na jej szczupłych palcach ściskających reling. Ogarnęło ją przyjemne ciepło. Bała się drgnąć, by nie popsuć tego delikatnego, a jednak wywierającego na niej ogromne wrażenie kontaktu. Przez ulotną chwilę, w tym bladym świetle, czuła, że jej zranione serce wyrywa się ku temu przemawiającemu łagodnym, kojącym głosem nieznajomemu.
Niebo pomału przejaśniło się na horyzoncie. Ciemna zasłona nocy zaczynała się unosić, leniwie ustępując miejsca bledszym odcieniom, od indygo po stalowoniebieski. Pierwsze promienie afrykańskiego słońca przebijały się w oddali, znacząc horyzont smużką koloru. Coral czuła na sobie wzrok nieznajomego i nagle zaczęły ją palić policzki.
Ich oczy się spotkały. Zadrżała i szczelniej okryła się jego marynarką. Gdy opuścił wzrok na jej miękkie, pełne wargi, zarumienił się pod swoją ciemną opalenizną, po czym szybko się opanował i odwrócił. Coral stała w milczeniu, serce biło jej mocno, w głowie wirowało, gdy unosząc ku mężczyźnie twarz, wpatrywała się w niego z mieszaniną ciekawości i zdziwienia. To, czego doznawała, było dla niej całkiem nowe. Miała wrażenie, że nawiązują jakieś niewymagające słów porozumienie i w jednej chwili ten obcy stał się jej w pewien sposób bliski.
Na niebie malowały się różne odcienie różu, próbując się przebić przez symfonię błękitów. Chwilę później słońce się przedarło, oszałamiające w swojej wielobarwnej aureoli, i ciemny ląd rysujący się coraz wyraźniej na horyzoncie przybrał najpierw kolor ciemnozielonej, szarej i rudawej dżungli, nim ukazał się busz ciągnący się na wzgórza, daleko w głąb lądu. Wkrótce zobaczyli też port Kilindini, położony zacisznie w głębi ujścia rzeki, pośród bujnej roślinności. Coral widziała, jak prześwituje zza szeregów palm kokosowych i wiotkich gałęzi kazuaryn, gdy jego stara latarnia morska mrugała spokojnie w półmroku. Po jakimś czasie obraz uzupełniła linia wybrzeża, piaszczyste, układające się w pagórki wydmy, tworzące tu i ówdzie dziewicze białe plaże.
Choć miała stąd tyle wspomnień z dzieciństwa, przez lata przywykła do bardziej stonowanego krajobrazu Anglii i teraz trudno jej było przyzwyczaić się do tej obfitości barw, ogromnej przestrzeni, bogactwa życia. Rozpalone niebo zdawało się zbyt błękitne, żyzna ziemia zbyt czerwona, a wybujała roślinność zbyt zielona.
Ogarnęło ją wzruszenie, gdy przypomniała sobie, kiedy ostatni raz widziała to wszystko. Pomyślała o ojcu, który tego dnia nie będzie na nią czekał. Jakże pusty będzie bez niego jej rodzinny dom. Ścisnęło ją w gardle, przygryzła dolną wargę, starając się powstrzymać łzy, które zbierały się przy rzęsach. Nie udało się jej to – łzy popłynęły wreszcie po jej policzkach. W smutku całkiem zapomniała o obecności swojego towarzysza i lekko drgnęła na dźwięk jego głosu.
− Proszę nie płakać… − szepnął łagodnie.
Nie odpowiedziała. Nie ruszała się z miejsca. Po prostu stała, słaba i wyczerpana, a łzy nadal zacierały jej śliczne rysy. Otarł leciutko jej brodę czubkiem palca wskazującego i delikatnie uniósł jej twarz ku sobie. Białą chustką, którą wyjął z kieszeni, ostrożnie otarł łzy.
− Przysłowie afrykańskie mówi, że smutek jest jak ryż w spiżarni. Codziennie go ubywa. – Jego głos brzmiał poważnie, ale patrzące na Coral oczy się śmiały. W porannym świetle stały się złocistobrązowe, choć nadal niemal równie hipnotyzujące jak w blasku księżyca.
− Proszę wybaczyć – powiedziała cicho, uśmiechając się przez łzy. – Nie chciałam robić z siebie widowiska. Pewnie zachowuję się trochę dziecinnie.
Zrobił nieokreślony ruch głową i mrugnął do niej.
− Nawet duzi chłopcy czasami płaczą, prawda?
Powiedział to trochę zaczepnie i znów przyłapała się na tym, że pociąga ją ten lekko schrypnięty niski głos.
Tymczasem w świetle pięknego nowego dnia statek wpływał do portu Kilindini. Panowała cisza. Morze było spokojne, lśniące, woda tak przejrzysta, że Coral widziała tęczowe rybki drzemiące leniwie pomiędzy falującymi gałązkami korali.
− Nie będziemy schodzić na ląd przed południem. Masz trochę czasu, żeby odpocząć – powiedział nieznajomy. – Chodźmy, odprowadzę cię do twojej kajuty.
Nie był apodyktyczny, jedynie przejął inicjatywę, jak pewny siebie mężczyzną, który ma w zwyczaju podejmować decyzje i nie przywykł do napotykania oporu.
Coral nie chciała się z nim spierać. Oddała mu marynarkę.
− Moja kajuta jest na dole – powiedziała.
Wziął ją za łokieć, a ona starała się ignorować dreszcz, jaki ją przebiegł, gdy poczuła jego dotyk. Opanowała się i dała się poprowadzić na niższy poziom.
− To tutaj – szepnęła, kiedy znaleźli się przed właściwymi drzwiami.
Uniosła na niego wzrok i zobaczyła smutne ciemne oczy wpatrujące się w nią w zamyśleniu. Położył swoje duże dłonie na jej ramionach. Coral była drobniutka i nieznajomy zdecydowanie górował nad jej kruchą postacią. Uświadomiła sobie, jak niebezpiecznie blisko stoi twardego, muskularnego ciała tego mężczyzny. Nachylał się do niej, spoglądając na jej rozchylone usta. Przez moment miała wrażenie, że zaraz przyciągnie ją do siebie i pocałuje. Serce jej waliło, wstrzymała oddech, ale on zaraz zesztywniał, nachmurzył się, a jego palce na moment zacisnęły się nieco mocniej na jej nagich ramionach.
− A teraz, młoda damo, musisz trochę się przespać – powiedział jakby nigdy nic, ale w jego głosie kryło się coś więcej. – Od razu poczujesz się lepiej.
Rozluźnił palce, jednak pozwolił swoim dłoniom pozostać chwilę dłużej na jej skórze, a potem opuścił ręce wzdłuż boków.
– No tak… śpij dobrze – powiedział, po czym obrócił się na pięcie i pewnym krokiem ruszył przed siebie.
Coral miała mętlik w głowie. Czy była rozczarowana, czy ulżyło jej, że mężczyzna ją zostawił w ten sposób? Nie umiałaby powiedzieć, była tylko świadoma szalonego bicia serca i gonitwy chaotycznych myśli. Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej tak od razu poczuć pociągu do jakiegoś mężczyzny. A kiedy drzwi kajuty się za nią zamknęły, uzmysłowiła sobie, że nie zna nawet imienia tego dobrego Samarytanina.
Położyła się na koi i zamknęła oczy w nadziei, że przestanie o nim myśleć, ale na próżno – wdarł się do jej wyobraźni. Wbrew woli nasuwały się jej obrazy – te jego mocne, opalone dłonie na jej ciele, silne przygarniające ją ręce, pełne usta całujące ją zmysłowo. Czy ona oszalała? Nic nie wiedziała o tym mężczyźnie, nie znała nawet jego nazwiska ani pochodzenia. A jednak na wspomnienie tego, jak dotykał jej przez chwilę i jak poczuła ciepło jego dłoni na swojej skórze, przebiegały jej po plecach cudowne dreszcze. Kobieca intuicja mówiła, że to kochanek, którego pieszczot nigdy się nie zapomina. Instynkt nakazywał uciekać gdzie pieprz rośnie, jednak rozum mówił, że nie powinna panikować jak głupia nastolatka. Pewnie ten człowiek był żonaty i miał z sześcioro dzieci, a ich drogi nigdy więcej się nie przetną.
***
Coral obudziła się gwałtownie. Ktoś pukał do drzwi, energicznie, raz za razem. Musiała przysnąć, uzmysłowiła sobie, ruszając chwiejnym krokiem, by otworzyć.
Za progiem stał jakiś młody człowiek, który z promiennym uśmiechem patrzył w jej zaspane oczy.
− Panna Coral Sinclair?
− Tak, to ja – odparła zaskoczona.
− Wspaniale! Robin Danvers, do usług. Jestem zarządcą Mpingo, przyjechałem panią powitać i zawieźć do domu.
− Która godzina? – Coral przeczesała palcami potargane włosy.
Uśmiechnął się.
− Jedenasta.
− Musiałam zaspać – wymamrotała. – Proszę wybaczyć. Nie jestem jeszcze całkiem gotowa.
− Nie ma pośpiechu. Gdyby zechciała mi pani dać swój paszport… Załatwię sprawę bagaży.
Prawnik zajmujący się posiadłością ojca uprzedził ją w liście, że Robin Danvers, zarządca Mpingo, przyjdzie po nią na pokład. Ale z jakiegoś powodu wyobrażała sobie, że to będzie ktoś starszy. Tymczasem mężczyzna w białej koszuli typu safari, z krótkimi rękawami, i w ciemnych spodniach wyglądał elegancko i całkiem atrakcyjnie.
− Proszę. – Wyjęła paszport z torby i podała młodemu człowiekowi. – Będę gotowa, kiedy pan wróci.
− To pani bagaż?
Wskazał na dwa pękate kufry.
Uśmiechnęła się, lekko zażenowana.
− Niestety dość duży.
− Nie ma problemu. Przyprowadziłem na pokład celnika, który dokona odprawy. Potem zabiorę kufry na ląd i załatwię wszystkie niezbędne formalności. Proszę się nie spieszyć. W Afryce żyjemy w wolniejszym tempie – dodał wesoło. – Codzienne wyzwania nauczyły Kenijczyków cieszyć się każdym dniem i żyć chwilą. Szybko pani do tego przywyknie. To bardzo mądra i udzielająca się filozofia. Mówimy, że wszystko idzie pole-pole, powoli, powoli.
Danvers odszedł, a Coral miała chwilę na zastanowienie się. Po pożegnaniu ze swoim błędnym rycerzem położyła się, zamknęła oczy i pozwoliła myślom bujać swobodnie. Ostatnie, co sobie przypominała, to to, że próbowała wyobrazić sobie inny bieg wypadków – co by było, gdyby nieznajomy ją pocałował, zamiast zostawić tak nagle na progu kajuty. Prawdopodobnie w tamtym momencie zapadła w głęboki sen. Nic się jej nie śniło. Rzeczywiście poczuła się dzięki temu lepiej – wypoczęta z większym optymizmem patrzyła w przyszłość. Dokładnie tak, jak mówił, i ta myśl wywołała na jej twarzy uśmiech. Zastanawiała się, czy zobaczy jeszcze nieznajomego. Postanowiła go poszukać. Oczywiście jedynie po to, by podziękować za to, że się nią tak uprzejmie zaopiekował.
Zadowolona, że jej świeży wygląd nie wymagał sztucznego poprawiania makijażem, nałożyła jedynie odrobinę przejrzystego błyszczyku na usta i leciutko uróżowała policzki. W swoim odbiciu w lustrze widziała, jak błyszczą jej szafirowe oczy. Na podróż lepiej było ubrać się praktycznie. Włożyła więc obcisłe na biodrach, rozkloszowane u dołu białe bawełniane spodnie, podkreślające długość jej zgrabnych nóg. Męska w kroju koszula w biało-niebieskie paski, z końcami zawiązanymi w supeł w talii, kontrastowała ładnie ze złotawą opalenizną, jaką zyskała, korzystając ze słońca na pokładzie, i eksponowała szczupłą sylwetkę. Kiedy Coral kończyła zaplatanie włosów we francuski warkocz, wrócił po nią Robin Danvers.
Stanęła na pokładzie przed trapem oślepiona jaskrawym światłem. Promienie późnego poranka tworzyły ognisty wachlarz odblasków na morzu. Powitał ją znajomy upał, jak w gorącym piecu. Nie było to przykre. Tu i ówdzie z wody wyskakiwały latające ryby, posyłając w górę fontanny iskrzących się w słońcu kropelek. Powietrze było przesycone zapachami budzącymi wspomnienia. Ta mieszanina woni smoły, morza, lin, zbutwiałego drewna, przypraw i suszonych ryb – typowa dla każdego portu − zawsze kojarzyła się Coral z Kenią i dzieciństwem.
Po ciszy w kabinie uderzył ją hałas panujący przy nabrzeżu. Głośne sygnały łodzi z egzotycznymi towarami wtórowały przejmującym gwizdom holowników ciągnących z mozołem ciężkie drewniane tratwy. Od czasu do czasu te dźwięki zagłuszał łoskot uderzeń kadłubów o miejsca do cumowania. Ale najbardziej agresywny dla jej wystawionych na próbę zmysłów był nieustanny zgrzyt grubych łańcuchów przy żurawiach.
Nieco dalej na lądzie kłębił się wielobarwny tłum miejscowych i cudzoziemców. Ludzie, zwierzęta, samochody tworzyły chaotyczny ruchomy obraz. Kenijczycy rozmawiali, krzyczeli, śmiali się, i przepychali jeden przed drugiego. Część z nich ładowała worki i skrzynki na ciężarówki, które miały jechać do Mombasy i stolicy Kenii, Nairobi. Inni gromadzili się przy straganach z jedzeniem, dobijając głośno targów ze sprzedawcami. W ciżbie, między nogami dorosłych, przeciskały się biegające dzieci. Klaksony trąbiły, kozy beczały, a kury podfruwały w różne strony.
Za dużo lat minęło od czasu, kiedy Coral bywała w takich miejscach, i teraz, po spokojnej podróży statkiem, to wszystko ją przytłoczyło. Zawahała się przez chwilę i obejrzała na Robina Danversa w nadziei, że doda jej odwagi, by mogła zmierzyć się z tym onieśmielającym zgiełkiem, ale młody zarządca gdzieś przepadł. Ogarnęła ją panika. Coral już była gotowa wracać do bezpiecznej przystani kajuty, gdy poczuła, jak czyjaś pewna dłoń łapie ją za rękę.
− Twój towarzysz jest niedaleko, z tyłu – powiedział niski, dodający otuchy głos, który rozpoznała natychmiast. – Coś go zatrzymało. Nie blokujmy przejścia. Chodźmy razem. Tamten pan bez wątpienia na nabrzeżu do ciebie dołączy.
To nie była sugestia, ale rozkaz. Trzymał ją tak mocno, że nie miała wyboru. Ruszyła chwiejnym trapem, a potem zaczęła się przebijać przez tłum w kierunku znajomo wyglądającego ciemnozielonego buicka zaparkowanego jakieś dwadzieścia metrów dalej.
Niemal byli na miejscu, gdy dogonił ich zdyszany Robin Danvers.
− Proszę wybaczyć, panno Sinclair, że musiała pani czekać – wysapał. – Zatrzymał mnie jakiś celnik.
− Nic nie szkodzi, Robin – odparła w roztargnieniu, nadal nieco oszołomiona. – Ten dżentelmen mi pomógł. A przy okazji… − powiedziała, odwracając się do swojego zbawcy. – Nie wiem nawet…
Ale on już znikł wśród kłębiącej się wokół ciżby.
− Przed chwilą tu był – rzuciła, niezdolna ukryć irytacji.
− Proszę się nie martwić – stwierdził młody zarządca. – Zapewne spieszył się, by poszukać swojej rodziny.
Coral wzruszyła ramionami, jakby to jej nie obchodziło, choć nadal była skonsternowana. Czuła się dziwnie. Skąd ten obcy wiedział, dokąd ją podprowadzić? Doszli do samochodu, a kenijski szofer natychmiast pojawił się obok, by zręcznie otworzyć jej drzwi.
− Karibu. Witam, panno Coral – powiedział z uśmiechem.
Jego zaciekawione, przyjazne spojrzenie przypomniało jej jacy serdeczni z natury są Kenijczycy, jak bardzo lubią okazywać gościnność.
− Moses jest jednym z kierowców zatrudnionych w Mpingo – przedstawił szofera Robin. – Można na nim polegać, pracuje u nas od ośmiu lat. W dodatku dobrze mówi po angielsku.
− Witaj, Moses – Coral odwzajemniła promienny uśmiech szofera.
− Niestety muszę panią poprosić jeszcze o dziesięć minut cierpliwości – tłumaczył się zarządca. – Trzeba dopełnić kilku formalności. Tutejsza biurokracja jest naprawdę męcząca. Mam nadzieję, że w aucie będzie pani wygodnie. Radzę zasunąć zasłony. Zrobi się nieco chłodniej i nie będzie pani narażona na ciekawskie spojrzenia. Pan Sinclair nie zawracał sobie głowy, by zamontować w samochodzie klimatyzację. Nie zależało mu na tym.
− Nie ma problemu. Urodziłam się tutaj. Upał mi nie przeszkadza – zapewniła. – Poza tym chętnie popatrzę sobie na tłum. Jestem równie ciekawa ich, jak oni mnie.
Roześmiał się.
− Świetnie, ale gdyby chciała mieć pani trochę prywatności, proszę bez wahania zwrócić się do Mosesa o pomoc. On ze wszystkim da sobie radę.
Obrócił się do szofera i powiedział coś do niego w kiswahili. Brzmiało to dla Coral znajomo, choć nie rozumiała słowa. Dawno temu mówiła w tym języku. Teraz, kiedy być może będzie musiała zostać w Kenii na dłużej, miała nadzieję, że z czasem trochę go sobie przypomni.
Usiadła na tylnej kanapie buicka i patrzyła, jak zarządca zmierza do szarych zabudowań na odległym krańcu nabrzeża, przy długich magazynach pełnych worków i bali. Przy wejściu wysokie, szczupłe Afrykanki plotły liny.
Coral zwróciła teraz uwagę na kręcące się w górze ogromne żurawie. Przypominały jej zębate smoki rozglądające się za kolejną ofiarą, gdy podnosiły i opuszczały różne dziwne ładunki przytransportowane z daleka. Widać było, że życie w porcie kwitnie. Coral śledziła wieści z Kenii i wiedziała, że choć prezydent Jomo Kenyatta jest krytykowany przez niektórych z powodu coraz bardziej autokratycznych rządów, kraj korzystał ze zwiększonego eksportu i pomocy Zachodu. Wizja nowej Kenii zdawała się tworzyć na jej oczach. A z prawej strony, gdzie zielone wzgórze opadało łagodnie do oceanu, dostrzegła scenę jak z dawnych czasów. Wspaniali, półnadzy atleci chodzili w tę i z powrotem, nosząc na ramionach lub na głowach ciężkie ładunki przytransportowane przez łodzie wiosłowe z większych jednostek stojących na kotwicy dalej od portu.
Znów powędrowała wzrokiem do tłumu kłębiącego się na nabrzeżu. Przyglądała się tej bezładnej mieszaninie kształtów i kolorów, wypatrując swojego nieznajomego.
Nagle go dostrzegła. Szedł pewnym krokiem do luksusowego, czarnego Cadillaca Fleetwooda, który właśnie wjechał do portu. Po raz pierwszy przyjrzała się dobrze temu mężczyźnie z daleka. Wydawał się olbrzymem, wysoki i elegancki w idealnie skrojonym garniturze od Yves’a Saint Laurenta i ciemnych okularach.
Jego niezaprzeczalny magnetyzm działał na nią nawet z tej odległości. Poczuła dziwne sensacje w brzuchu. Cadillac zatrzymał się. Tylne drzwi się otworzyły, zanim ubrany w liberię szofer miał szansę wysiąść. Zaintrygowana Coral wysilała wzrok, żeby nie umknął jej żaden szczegół, ale efekt był mizerny. Przez chwilę mignęła jej ozdobiona biżuterią damska ręka. Wysunęła się w kierunku mężczyzny, by wciągnąć go do środka tego pałacu na kołach, który szybko zawrócił, by zniknąć wśród gęstego ruchu.
Robin Danvers nie spieszył się, a jej znudziło się rozglądanie. Odchyliła głową na oparcie, zamknęła oczy i skupiła na swoich myślach. Jednak żeby nie wiem jak się starała, wciąż wracały do tego tajemniczego nieznajomego. Kim on był? Jego zachowanie, władczy ton, wszystko świadczyło o tym, że to człowiek pewny siebie, wpływowy, odnoszący sukcesy.
− No już. Nareszcie skończyłem – oświadczył zarządca, wyrywając Coral z zadumy. – Mam nadzieję, że nie znużyło pani zbytnio czekanie.
− O, tak naprawdę wręcz przeciwnie – odparła. – Bardzo ciekawie było popatrzeć na ruch w porcie. Wydaje się, że tyle się tu dzieje.
− Port Kilindini stał się największym i najnowocześniejszym portem w Afryce Wschodniej – wyjaśnił Danvers. – Obsługuje całą Kenię i sąsiadujące z nią kraje. Ale najbardziej fascynująca część Mombasy to stara przystań i arabska starówka po drugiej stronie miasta, niedaleko Klubu Strzeleckiego Mombasy. Moglibyśmy tam zjeść. W soboty oferują specjalne lunche dla pań, którym zwykle wstęp do klubu jest wzbroniony. Po lunchu, jeśli nie jest pani zbyt zmęczona, mogłaby pani pooglądać sklepy, nim ruszymy do Mpingo.
Coral entuzjastycznie przyjęła tę propozycję. Opuściła śniadanie, a poprzedniego wieczoru ledwie czegokolwiek tknęła na kolację. Od upału i wilgoci w powietrzu robiło się jej trochę słabo. Lunch w cywilizowanych warunkach wydawał się bardzo rozsądnym pomysłem.
Jechali przez miasto, mijając bogate dzielnice, gdzie mieszkali biali, mzungus. Tu przy drodze stały wille w stylu kolonialnym. Ich kryte dachówką dachy ginęły wśród kaskad szkarłatnych bugenwilli, fioletowej wisterii i żółtej mimozy. To barwne otoczenie od czasu do czasu przerywały szare betonowe biurowce i sklepy dla turystów. Zdarzały się też skupiska domów w stylu arabskim − pozostałości po dawnych haremach. Wkrótce ukazały się ponure zabudowania Fort Jesus, strzegącego starego portu. Jechali wzdłuż różowych murów, nim przybyli do niego przez wysoką bramę. Teraz słońce paliło już na całego. Jakaś setka dau – zgrabnych żaglówek zbudowanych wedle starodawnych wzorów – drzemała, leżąc bokiem na piasku.
Moses zaparkował samochód na placu obok starego urzędu celnego. Wysiadając z auta, Coral odniosła wrażenie, że wchodzi do innego świata. Wokół panowała magiczna wschodnia atmosfera, intrygująca, korzenna.
Poszli labiryntem krętych, wąskich, niebrukowanych uliczek. Po obu ich stronach stały ciasno domki, pozlepiane ze sobą niczym w plastrze miodu. Z ciemnych sklepików sączył się ostry zapach kadzideł.
− To tutaj odbywa się większość handlu. Wymarzone miejsce na zakupy – tłumaczył Robin, kiedy mijali sprzedawców egzotycznych perfum, używanych dywanów perskich i handlarzy oferujących zanzibarskie skrzynie po okazyjnych cenach.
Zarządca prowadził, ostrożnie lawirując w tłumie podejrzanych przekupniów, szmuglerów, skorumpowanych policjantów i prowokujących dziwek, które też tu urzędowały.
− Proszę trzymać mocno torebkę – polecił Coral, biorąc ją pod ramię. – Ta okolica to raj dla kieszonkowców.
Wzruszyła lekceważąco ramionami.
− To część tutejszego kolorytu.
Uwielbiała ten niespieszny sposób, w jaki ludzie się tu poruszali, pogodni, beztrosko ospali. Chętnie przystawali, żeby porozmawiać, potargować się albo po prostu pooglądać wystawione rozmaite towary.
− Mogłabym całymi dniami wałęsać się po tych jaskiniach Alibaby. Kto wie, może trafiłabym na jakiś antyczny skarb.
− Mam nadzieję, że nie zamierza się pani tu samotnie zapuszczać – powiedział zdecydowanym tonem Robin. – W tej dzielnicy rządzą niebezpieczne gangi. Od czasu do czasu słyszy się o napadach na Europejki. Niektóre kobiety zniknęły bez wieści i nigdy już ich nie odnaleziono.
Jego reakcja i emfaza w głosie rozdrażniły Coral.
− Jakoś nie widzę tu niebezpiecznych złoczyńców.
− I tu się pani myli. Wie pani, handel ludźmi nie został całkowicie wypleniony na środkowym wschodzie Afryki.
− Wezmę to pod uwagę, kiedy się tu znów wybiorę – odparła.
Wyraźnie przesadzał, ale postanowiła się nie spierać i zmienić temat. Słuchała jednym uchem wykładu Robina o życiu w Kenii. Nudził ją, a jego protekcjonalny ton uznała za nie na miejscu. Przykre, bo był taki przystojny. Jaka szkoda! Podświadomie porównywała go ze swoim tajemniczym nieznajomym, sir Lancelotem, jak go nazywała w myślach. Żałowała, że to nie z nim będzie jadła lunch.
Skoncentrowała się na egzotycznym otoczeniu. Wśród gwaru słyszała monotonne postukiwanie młotka jakiegoś rzemieślnika. Od czasu do czasu przez ten rozgardiasz przebijały się głośne nawoływanie handlarza, zawodzące prośby żebraków, przenikliwy dźwięk dzwonka roweru, a z rzadka rozpaczliwy klakson zabłąkanego samochodu.
Skręcili w ciemną uliczkę, przy której stały małe czerwonawe domki. Było tak wąsko, że gdzieniegdzie balkony na piętrze stykały się z tymi z naprzeciwka. Czytała gdzieś, że niektóre z takich przesmyków budowano najciaśniej jak się da, byle tylko mógł nimi przejść wielbłąd, a mury osobliwy kolor zawdzięczały materiałowi, z którego zostały zbudowane. Cegły wycinano z miękkiego koralowca, suszonego potem, by stwardniał. Pomyślała, że pewnie niewiele się tu zmieniło od początku szesnastego wieku.
− Jesteśmy na miejscu – oświadczył Robin, kiedy ukazał się Klub Strzelecki.
Budynek wyglądał tak, jak go sobie Coral wyobrażała. Niczym kawałek Anglii przeniesiony do Afryki. Wspięli się po marmurowych schodach i znaleźli się w rozległym holu o podłodze z polerowanego tekowego drewna. Nad kominkiem na honorowym miejscu wisiał portret królowej, dominując nad wnętrzem. Meble były europejskie, podobnie jak obrazy i dywany. W powietrzu czuło się zapach wosku pszczelego, co przypominało Coral dom rodzinny, a z restauracji słychać było rozmowy po angielsku.
Usiedli przy stoliku obok okna wychodzącego na zalany słońcem ogród i połyskujący w oddali ocean.
− Obawiam się, że podają tu jedynie zwyczajne angielskie dania – powiedział Robin. – Żeby zjeść coś bardziej wymyślnego powinna pani wybrać się do jakiejś lokalnej restauracji.
– Jedyne co zapamiętałam z kenijskiej kuchni to ugali – odparła ze śmiechem. – To była ważna część mojego dzieciństwa. Aluna, moja yaha, upierała się, że co rano muszę zjeść miseczkę tej mamałygi. Tak naprawdę nawet to lubiłam. Przypomina owsiankę. A przy okazji, jak się ma stara Aluna? Jak przypuszczam, nadal mieszka w Mpingo? Od mojego wyjazdu z mamą, nie odzywała się do mnie, choć często do niej pisałam, szczególnie na początku.
− Aluna nadal tu jest – powiedział cicho. Umilkł na chwilę, po czym dodał ostrożnie – Bardzo dotknęła ją śmierć pana Sinclaira i…
− I? – ponagliła go Coral, czując, że młody człowiek waha się, czy wyjawić więcej.
Poruszył się na krześle, wyraźnie skrępowany. Zapanowała niezręczna cisza. Zdawało się, że Robin zastanawia się nad doborem właściwych słów.
− Od śmierci pani ojca biedna Aluna nie jest już taka jak dawniej – powiedział wreszcie. – Kiedy odszedł, przez dwa tygodnie nie odzywała się i nie jadła. Jednak wiadomość o pani przyjeździe wyraźnie podniosła ją na duchu. Tak jakby poczuła, że znów ma po co żyć. Mimo to najczęściej w ogóle się nie odzywa, a kiedy już coś powie, to są to różne niestworzone historie.
− Nie dziwi mnie, że Aluna tak ciężko przeżyła śmierć ojca. Była z naszą rodziną od najmłodszych lat. Zaczęła pracować w Mpingo tuż po dwudziestce. Widziała, jak budowano nowy dom. Tata nauczył ją angielskiego.
Coral uśmiechnęła się smutno. Kiedy patrzyła wstecz, nachodziły ją mieszane uczucia. Jak sobie przypominała, Walter Sinclair ucząc Alunę języka Szekspira, przesiadywał z nią godzinami w swoim gabinecie, znajdującym się w domku na końcu ogrodu. Pamiętała, że matka miała o to żal, i Coral teraz lepiej wszystko rozumiała. Aluna była ładna, w kwiecie wieku w owych czasach, a Walter lubił kobiety. Odkrył w Alunie inteligentną uczennicę. Podsuwał jej do czytania klasykę i nawet zabrał ją do opery, a ona wzięła to bardzo poważnie i nawet opowiadała bez końca o ariach z Traviaty, kiedy zajmowała się domem. Ojciec powtarzał, że gdyby urodziła się w innym środowisku, daleko by zaszła. „Ma umysł naukowca. Szkoda, że nadal w głowie jej te zabobony… dziwna mieszanka”, stwierdził kiedyś. Coral zastanawiała się teraz, czy jej ojca łączyły z Aluną jakieś niestosowne relacje. To by wyjaśniało, dlaczego Angela Sinclair tak nagle postanowiła opuścić Afrykę na dobre i zabrała ze sobą córkę.
Jedli w milczeniu.
− Jak umarł mój ojciec? – spytała po jakimś czasie.
− Pewnego dnia jego serce po prostu się zatrzymało – odpowiedział powoli Robin.
− Wydawał się okazem zdrowia.
− W chwili śmierci miał siedemdziesiąt lat. Nie był już młody, a ostatnich kilka lat bardzo nadwerężyło go fizycznie i psychicznie.
− Zawsze był pełen energii, w dobrej formie – podkreśliła raz jeszcze Coral. − Nigdy nie wyglądał na swój wiek. Poznałam kogoś kilka lat temu, kto się z nim widział i był zdumiony, że tata jest po sześćdziesiątce. – Urwała na chwilę. – Ojciec kochał Afrykę i swoje życie. Jakie mógł mieć stresy? Nie wiedziałam, że choruje. Czy posiadłość nie przynosiła dobrych zysków?
Robin wyraźnie się zmieszał, ale zaraz się opanował.
− Pan Sinclair miał poważny problem z alkoholem. Gdyby nie poddało się serce, zapewne parę miesięcy później zabiłaby go marskość wątroby. Strasznie przykro mi to mówić, panno Sinclair, ale wieczorem zwykle Aluna i Juma, szef służby, musieli go zanosić nieprzytomnego do jego pokoju na górze.
Coral zmarszczyła brwi.
− Dlaczego tak dużo pił? Miał jakieś kłopoty? Źle się działo w gospodarstwie? Nie wiedziałam, że boryka się z problemami finansowymi.
Robin zrobił urażoną minę.
− Posiadłość funkcjonuje doskonale, zapewniam panią. Sam nią zarządzam. Jeśli pani chce, może pani obejrzeć księgi rachunkowe dziś po południu i się przekonać. Wszystko jest w najlepszym porządku.
Coral pohamowała gest zniecierpliwienia. Nie chodziło o zarządcę majątku, ale o ojca.
− Oczywiście, po południu mi pasuje – rzuciła szorstko. Nastąpiła dłuższa przerwa w rozmowie, nim znów się odezwała. – Czy tata przewrócił się może podczas jednej z takich alkoholowych sesji? Tak umarł?
− Nie. Pan Sinclair zmarł w łóżku, we śnie. Pani Sinclair znalazła go rano. Wezwała lekarza rodzinnego, który po dokładnym zbadaniu stwierdził zgon z przyczyn naturalnych. Pani ojciec zasnął i już się nie obudził.
− Powiedział pan: pani Sinclair? – spytała zdumiona. – Nie wiedziałam, że ojciec ponownie się ożenił!
Robin Danvers odkaszlnął, by pokonać chrypkę. Najwyraźniej ta rozmowa była dla niego trudna.
− Pani ojciec kilka lat temu poślubił obecną panią Sinclair, panią Cybil Sinclair.
− Nic nie wiedzieliśmy o nowym małżeństwie. Chyba ojciec napisałby nam coś o tym w liście? Czemu miałby trzymać to przed nami w tajemnicy? Nawet po rozwodzie matka i ojciec pozostawali w przyjaźni – ciągnęła zszokowana. – Prawda, rzadko pisał, ale chodzi mi o to, że rozwiedli się polubownie.
Nachmurzyła się.
− Na pewno oddalił się od nas po ślubie matki z wujkiem Edwardem. Jakby stracił nas na zawsze. Co roku na Boże Narodzenie wysyłałam mu swoją najnowszą fotografię i pisałam o tym, co ważnego się w moim życiu wydarzyło. Nigdy tego nie komentował, ale przysyłał mi kartkę świąteczną.
Przez chwilę zastanawiała się głęboko.
− W liście od prawnika nie było nic o żonie. Czy to oznacza, że nie jestem jedyną spadkobierczynią majątku ojca?
Miała przykrą świadomość, że to brzmi tak, jakby była zachłanna i bezduszna. Jednak czuła, że coś jest nie tak, i chciała dociec, w czym rzecz.
− Tim Locklear, prawnik, który zajmował się sprawami pani ojca, jest o wiele bardziej odpowiednią osobą, by wyjaśnić te zawiłości, niż ja. Na pewno odpowie na wszystkie pani pytania.
Było jasne, że zarządcy jest niezręcznie dyskutować z nią o sprawach rodziny. Choć Coral nie przejmowała się specjalnie tym, co on sobie pomyśli, była osobą delikatną, nie lubiła urażać uczuć innych ludzi.
− Ma pan rację – przyznała. – Rozumiem pana opory. Proszę wybaczyć. Mogłam się wydać straszną materialistką, ale naprawdę kompletnie mnie pan zaskoczył. Posłucham rady i porozmawiam o tym wszystkim z panem Locklearem.
Przeszli na inne tematy, ale Coral przez resztę lunchu nie mogła otrząsnąć się z szoku i nieprzyjemnego wrażenia. Obiecała sobie, że jak najszybciej przejrzy rachunki i odwiedzi pana Lockleara.
Kiedy podano kawę, Robin odchrząknął.
− Panno Sinclair, nie wiem, czy to moja rola naświetlać te sprawy, ale skoro wróciła pani do Kenii, powinna pani orientować się ogólnie w obecnej sytuacji politycznej.
Coral wyprostowała się na krześle. Wiedziała o tarciach politycznych w Kenii po uzyskaniu przez ten kraj niepodległości w roku 1963 i zdawała sobie sprawę, że będzie musiała odnaleźć się jakoś w nowych warunkach, ale nie sądziła, że ten temat wypłynie tak szybko po jej przyjeździe.
− Kenia wkroczyła na nową drogę. Brytyjczycy już nie są u sterów i musimy brać pod uwagę, że nastał nowy rząd, a miejmy nadzieję, że również nowa démocratie. Jestem młody, widzę, że w tym może być nasza przyszłość. – Robin wzruszył ramionami. – Na pewno nie ma sensu buntować się.
Coral w zamyśleniu mieszała kawę.
− Wygląda na to, że od czasów mojego dzieciństwa wiele się tu zmieniło.
− I tak, i nie. Kenyatta przyszedł ze sloganem Harambee, „Pracujmy razem”. W tym duchu rząd próbował zjednoczyć ludzi. Ale trzeba też pamiętać stare przysłowie w suahili: „Gdzie przepychają się dwa słonie, tam cierpi trawa”! Ze zmianą pojawia się konflikt. W społecznościach odezwały się zatargi plemienne. W dodatku wielu starszych białych osadników boi się nowego porządku, a zabójstwo ministra Toma Mboi w czerwcu na pewno wzmogło w nich poczucie zagrożenia. Dochodzi do ataków na mniejsze przedsiębiorstwa, których właścicielami są Hindusi, przez co ci uciekają do Wielkiej Brytanii lub w głąb kontynentu. – Robin urwał, najwyraźniej starając się odpowiednio to sformułować. − Niech mi wolno będzie powiedzieć, panno Sinclair… wierzę w przyszłość tego kraju, ale to jest przyszłość dla ludzi młodszych, elastycznych, gotowych przystosować się do zmian. Dawne zwyczaje się skończyły, trzeba inaczej traktować ludzi i nie ma powodu, by Mpingo nie mogło nadal prosperować… ale trzeba działać ostrożnie.
Coral zastanowiła się nad znaczeniem jego słów i skinęła głową.
− Rozumiem. A więc radzi mi pan sprzedać Mpingo? Muszę powiedzieć, że nie po to tu przyjechałam. Przeciwnie. Chcę, żeby znowu tutaj był mój dom.
Robin uśmiechnął się z ulgą.
− Tak się cieszę. Wypijmy więc za to – Uniósł kieliszek, po czym dokończyli lunch i zapłacili.
Kiedy znaleźli się znów na słońcu i dochodzili już do auta, Coral zderzyła się z mężczyzną, który nagle wyszedł ze sklepu z dywanami. Pojawił się przed nią tak nieoczekiwanie, że nie mogła go ominąć. Dziwne doznania, które ogarnęły jej ciało, powodując drżenie rąk i nóg, powinny były ją ostrzec. Uniosła wzrok i dech jej zaparło, a serce zaczęło walić jak szalone. Mimowolnie tego ranka cały czas wracała do niego myślami, a teraz on stał przed nią. Co za dziwny zbieg okoliczności – a może było im pisane spotkać się znowu? Uchyliła usta, by coś powiedzieć, jednak nieznajomy przeszedł obok, nie zwracając na nią uwagi. W głowie jej wirowało. Stała kilka sekund jak skamieniała, odprowadzając wzrokiem szczupłą, dominującą sylwetkę, górującą nad tłumem, która szybko się oddalała i wreszcie znikła wśród kłębiącej się masy przechodniów.
Zielony buick skręcił na teren posiadłości przez wielką bramę z kutego żelaza. Jechali powoli drogą pomiędzy kwitnącymi drzewami jakarandy. Promienie słońca późnego popołudnia, przebijające się przez gałęzie, tworzyły tańczącą mozaikę światła i fioletowoniebieskich cieni. A w końcu sklepienia alei jarzyło się jasno Mpingo, dom jej dzieciństwa, wśród bujnych, kolorowych zarośli. Wyglądał tak romantycznie, baśniowo dziewiczy, niczym sceneria poza czasem i realną przestrzenią.
Po raz drugi tego dnia Coral musiała walczyć z przypływem emocji. Ileż razy przez te lata wyobrażała sobie powrót do domu? A ten widok okazał się jeszcze piękniejszy niż tamten zachowany w najczulszych wspomnieniach.
Wpatrując się w Mpingo, położyła szczupłą dłoń na ramieniu Mosesa.
− Zatrzymaj się, proszę – powiedziała ze ściśniętym gardłem. – Podejdę do domu pieszo.
Otworzyła drzwi auta. Powitał ją znajomy podmuch gorącego powietrza, nasycony aromatem dojrzałych owoców i słodko pachnących kwiatów. Wysiadła i stała przez chwilę, napawając się oszałamiającym widokiem. Przypłynęła do niej masa obrazów, doznań i sprzecznych emocji. Z wahaniem, a potem coraz szybciej, ruszyła ocienioną aleją w kierunku Mpingo – malutka postać wśród oceanu kwitnienia.
Mpingo! Czy to była rezydencja czy budynek, wyzwanie, kaprys czy marzenie – materializacja wizji Waltera Sinclaira? Uważany za czarną owcę w rodzinie, odrzucony przez bliskich, bo nie chciał podporządkować się surowym wymogom dynastii bankierów, Walter Sinclair postanowił pójść śladem wielu europejskich osadników z lat trzydziestych. Dużo podróżował po świecie i zbił spory majątek na handlu wyposażeniem rolniczym i nadwyżkami produkcji dla wojska, po czym postanowił osiedlić się na odległym krańcu świata.
Posiadłość, która wówczas nazywała się Nadmorski Sad, należała do starego angielskiego osadnika. Zbliżał się on do siedemdziesiątki, nie miał spadkobierców ani rodziny. Cieszył się, że ktoś chce tchnąć w jego dzieło nowe życie, z chęcią sprzedał gospodarstwo Białemu Piratowi i wrócił do Anglii.
Stary dom był skromny i funkcjonalny. Miał osiem pokoi i architektonicznie niczym się nie wyróżniał. Walter zainteresował się tą posiadłością, bo miała dwadzieścia kilometrów dziewiczej plaży, a poza tym dwieście hektarów sadu, z czego czterdzieści było obsadzonych dalbergią czarnodrzewem, rzadkimi drzewami mpingo, których w Afryce było coraz mniej.
Po przeprowadzeniu zaplanowanej odnowy i prac pod nadzorem nieznanego architekta nowe Mpingo Waltera Sinclaira stało się szczytem ambicji pioniera na tym kontynencie. Nie mający jeszcze trzydziestki młody ryzykant chciał stworzyć trwałe podwaliny pod siedzibę, która pozwalałaby zapuścić tu korzenie i stałaby się dziedzictwem dla nowych pokoleń. Przez osiem lat powstania Mau Mau, w niepewnych trudnych czasach poprzedzających uzyskanie przez Kenię niepodległości w roku 1963, Walter odważnie, z determinacją bronił posiadłości dla nowej dynastii Sinclairów. Naprawdę bywało ciężko – zwłaszcza że miał żonę, która nienawidziła Afryki, i małe dziecko.
Zbudowana z rozmachem fasada domu była teraz z kamienia – o ciepłym, nasyconym kolorze przypominającym rafy koralowe Oceanu Indyjskiego, który był widoczny ze wszystkich panoramicznych francuskich okien na północnej elewacji domu, co napełniało pokoje niebieskawym, nastrojowym światłem. Każde okno miało brązowe okiennice, które można było szczelnie zamknąć podczas miesięcy monsunów. Wspaniałe podwójne zaokrąglone schody, boazeria na ścianach, ogromne belki na sufitach i podłogi zostały misternie wykonane na miejscu ze sprowadzonego cedru. Przy pokojach na piętrze wokół domu biegła weranda, z której widać było rozległe zabudowania gospodarcze. Coral pamiętała, jak jako trzyletnie dziecko przez balustradę podglądała przy pracy ogrodników, a potem spędzała leniwe popołudnia, popijając na werandzie zimną lemoniadę z matką, słuchając śpiewu ptaków, któremu akompaniował szum palm i morskich fal. Wróciły miłe wspomnienia zabaw w chowanego z koleżankami. Uśmiechnęła się z nostalgią. Nigdy nie mogły jej znaleźć. Ulubioną kryjówką Coral była komórka w ogrodzie.
Kiedy wynurzyła się z cienia podjazdu, pomyślała, że Mpingo to niezwykła mieszanina marzenia i rzeczywistości. A przy tym zostało zbudowane bardzo praktycznie w tych wymagających warunkach. Jednak gdy patrzyła na ten dom oczami dorosłej osoby, zdała sobie sprawę, że przez próżność ojca znalazły się w nim i elementy pretensjonalne.
Kiedy szła dalej w kierunku podwójnych drzwi frontowych, otworzyły się szeroko i w progu pojawiła się postać. Choć była nieruchoma i daleko, Coral miała wrażenie, że ją rozpoznaje. Przyspieszyła kroku, przypatrując się ze zdumieniem. Aluna! To była ona! Coral zaczęła biec.
Kiedy dzieliło je już tylko parę stopni, yaha uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce do swojej byłej podopiecznej. Ich dłonie połączyły się bez słów. Przez chwilę niania trzymała Coral na odległość ramion, jakby chciała się jej lepiej przyjrzeć. A potem przyciągnęła ją do siebie i objęła mocno, wstrząsana szlochem.
− Och, panienko Coral, kochana panienko Coral – wyszeptała, łkając. – Aluna myślała już, że umrze i nie zobaczy więcej swojej małej malaiki. Niech ci się przyjrzę.
Cofnęła się i spojrzała na młodą kobietę. W jej oczach malowało się niedowierzanie.
− Wyjechałaś jako dziecko, a wróciłaś jako piękna młoda dama – stwierdziła z bezgraniczną czułością i dumą.
Coral roześmiała się.
− Cudownie być tu z powrotem. Przed chwilą, kiedy szłam podjazdem, miałam wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Wszystko jest jak dawniej. – Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, oczy się jej zaszkliły i ścisnęło ją w gardle. – Ale też wszystko jest inaczej, bo nie ma już taty – zdołała wykrztusić łamiącym się głosem i znów przytuliła się do Aluny.
− Nie płacz, malutka. Jesteś tu i to najważniejsze.
Coral opanowała się. Aluna miała rację: była znów w Mpingo i teraz jedynie to się liczyło. Weszła do holu, a jej obcasy zastukały głośno na wypolerowanej na błysk posadzce, odbijając się nierównym echem po wielkim wnętrzu. Coral spojrzała w górę i jej wzrok padł na ogromny kryształowy żyrandol, kolejną z ekscentrycznych ekstrawagancji Waltera. Przemknął jej przez myśl koszmar z czasów dzieciństwa – wizja, jak szklisty potwór spada, roztrzaskując się z takim hukiem, że zawsze budziła się przerażona. Teraz szklane paciorki poruszały się leciutko na wietrze wpadającym przez otwarte drzwi i pobrzękiwały, jakby śmiały się trochę z jej obaw.
Rozejrzała się dokoła. Z prawej strony drzwi do biblioteki stały otworem. Weszła do środka i znalazła się w kompletnie obcym miejscu. Eleganckie brązowe regały, ciężkie, kryte skórą kanapy w stylu Chesterfield, dziedzictwo przytransportowane do Kenii z Anglii, stare dywany perskie, lekkie zasłony, które chroniły przed słońcem w gorące popołudnia – wszystko to, co tworzyło atmosferę gabinetu ojca – znikło. Jakaś wyraźnie damska ręka posłużyła się czarodziejską różdżką i kompletnie odmieniła to wnętrze. Nowoczesne dywany, pastelowy kolor ścian, zasłony w łagodnych odcieniach i lekkie narzuty na meblach – całe to urządzenie świadczyło o wyrafinowanym kobiecym guście. Coral uznała to za ohydne.
− Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem – powiedziała Aluna – ale jak każdy, miał swoje słabości. A jego słabą stroną była Ewa, kusicielka, która zgubiła Adama. Z bwaną Walterem zawsze tak było. Wśród mojego ludu jest takie powiedzenie, że linkami uplecionymi z kobiecych włosów można łatwo związać słonia. Żona musi trzymać męża przy sobie uśmiechami, miłością i dobrym jedzeniem. W przeciwnym wypadku zaczyna on chodzić własnymi drogami. Twoja matka była nowoczesną kobietą, nie potrafiła utrzymać takiego mężczyzny jak on. Nigdy nie umiał oprzeć się kobietom, a przez ostatnią o mało nie skazał na wieczne potępienie swojej duszy.
− Co masz na myśli, Aluno? – spytała Coral, zaniepokojona tym ponurym stwierdzeniem.
Twarz starszej kobiety przybrała nieprzenikniony wyraz, niczym ulepiona z gliny rzeźba. Tylko jej oczy patrzące spod ciężkich powiek błyszczały żywo.
− No… To długa historia – wymamrotała. – Opowiem ci kiedyś, ale na razie o tym nie myśl. Musisz odpocząć.
Wróciły do wielkiego holu, gdzie właśnie wszedł Robin, a za nim Moses i dwaj inni służący w długich szatach, którzy dźwigali bagaże Coral.
− Zanieście to na górę – rozkazał zarządca. A potem zwrócił się stanowczo do niani, uśmiechając się przy tym rozbrajająco. – Aluno, czy zaprowadziłabyś ich do apartamentów swojej pani? Muszę zamienić z nią słówko.
− Moja panienka jest zmęczona po długiej podróży – odparła nadąsana służąca. – To, co zamierza jej pan powiedzieć, na pewno może poczekać.
Robin Danvers nie przejął się gniewną uwagą Aluny. Serdecznie, ale protekcjonalnie poklepał ją po plecach.
− Nie wątpię, że chciałabyś jak najszybciej znaleźć się z twoją panienką sama, ale obawiam się, że są pewne sprawy niecierpiące zwłoki. Obiecuję, że nie zatrzymam jej zbyt długo – dodał powoli z naciskiem, jakby miał do czynienia z rozkapryszonym dzieckiem.
Obejrzał się na Coral i skinął, by poszła za nim do pokoju, który dawniej służył jej matce jako pracownia do robótek ręcznych. Podobnie jak inne pomieszczenia był teraz urządzony całkiem inaczej, nie do poznania. Przytulne intymne wnętrze zostało przemienione w miejsce funkcjonalne, zimne i bezosobowe – ze stalowymi szafkami i tego typu współczesnym wyposażeniem biurowym.
Robin wysunął dla Coral krzesło. Sam usiadł naprzeciwko, za imponującym mahoniowym biurkiem, które niegdyś należało do Białego Pirata, a teraz dziwnie kontrastowało z resztą otoczenia. Coral aż się wzdrygnęła, co nie umknęło uwagi Danversa. Uśmiechnął się przepraszająco.
− Po śmierci pani ojca pani Sinclair uznała, że łatwiej będzie zarządzać majątkiem, jeśli będę miał dostęp do całej dokumentacji i przekształciliśmy czasowo ten pokój na biuro. Sprawami finansowymi i planowaniem zajmowaliśmy się razem z pani ojcem, doglądanie wszystkiego od strony praktycznej należało do mnie. Teraz od pani zależy, czy nadal mam zajmować się majątkiem.
Coral lekko skinęła głową. Prowadzenie księgowości, finanse, zarządzanie – nie miała w tym żadnego doświadczenia. Nagle poczuła się skrajnie wyczerpana. Chciała tylko jednego – zostać sama i spróbować oswoić się trochę z tym powrotem do przeszłości w nowych warunkach, w których, być może, miała budować swoją przyszłość.
− Czy te sprawy nie mogą poczekać do jutra? – spytała. – To był ciężki dzień, jestem zmęczona. Wolałabym odłożyć takie rozmowy do rana, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
− Przepraszam, że panią męczę, ale wcześniej dała mi pani do zrozumienia, że chce jak najszybciej zorientować się w sytuacji. Jutro o świcie wyjeżdżam do Nairobi i wrócę dopiero w przyszłym tygodniu.
− Rozumiem. – Coral nagle zastanowiła się, co oznacza dla posiadłości istnienie nowej pani Sinclair. – Czy jest coś, czym koniecznie należałoby się zająć lub o czym powinnam dowiedzieć przed pana powrotem?
− Raczej nie. Każdy tutaj zna swoje obowiązki. Jak mówiłem pani podczas lunchu, czuwam nad Mpingo i w posiadłości wszystko funkcjonuje jak w zegarku.
− Świetnie. Myślę, że możemy w takim razie wrócić do tej rozmowy po pana powrocie. – Uśmiechnęła się.
− Zanim pani pójdzie, powinienem wręczyć to pani osobiście – powiedział i podszedł do dużego, staromodnego drewnianego sejfu.
Otworzył szafkę i wyjął klucze.
− To klucze do pomieszczeń w piwnicy. Nie mam pojęcia, dlaczego ojciec tak się upierał, żeby je pani przekazać. Wiem tylko, że w przeddzień śmierci przyszedł zobaczyć się ze mną w pawilonie w głębi ogrodu, gdzie dawniej mieściło się moje biuro i gdzie tego wieczoru pracowałem do późna. Źle wyglądał, jakby był chory, ale wtedy pomyślałem, że pewnie już się napił. „Weź te klucze. Są do piwnicy − powiedział. − Trzymaj je dobrze schowane do przyjazdu mojej córki Coral”. Kiedy wychodził, nie przypuszczałem, że widzę go po raz ostatni żywego. Tej nocy zmarł we śnie… zawał.
Przez chwilę milczeli. Coral przyjrzała się kluczom. Trzy były mniej więcej tej samej wielkości, a jeden wyraźnie większy. Zostały wpięte w breloczek wysadzany małymi turkusikami.
− Do czego są te klucze? – spytała wreszcie, wsuwając je do kieszeni.
− Poza piwniczką z winami na dole są jakieś mało ważne pomieszczenia, do których pani Sinclair kazała poznosić starocie. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.
− Zapytam Alunę. Pracuje tu od początku i zna wszystkie zakamarki w tym domu.
− Może woli pani poczekać na mnie, zanim zacznie sprawdzać piwnice. Z przyjemnością będę pani towarzyszył.
Coral stłumiła westchnienie zniecierpliwienia. Narzucający się sposób bycia zarządcy zaczynał ją naprawdę drażnić. Wstała i wyciągnęła do niego dłoń polubownie, postanawiając jednak go udobruchać.
− Dziękuję. Może zgłoszę się do pana później.