Niegasnący żar - Hannah Fielding - ebook + książka

Niegasnący żar ebook

Fielding Hannah

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Coral Sinclair – piękna, ale naiwna młoda fotografka – kilka dni po odwołaniu ślubu dostaje wiadomość o śmierci ojca. Opuszcza Anglię i płynie do Kenii, by przejąć swoje dziedzictwo – Mpingo, plantację, na której dorastała. Podczas podróży spotyka charyzmatycznego obcego mężczyznę. Czuje, że coś ich do siebie przyciąga. To doznanie jest tak silne i zagadkowe, że wywraca jej świat do góry nogami. Dopiero później Coral dowiaduje się, kim jest ten człowiek, do tego wszyscy ostrzegają ją, że nie powinna mu ufać. Rafe de Monfort, właściciel nocnego klubu i sąsiadującej z posiadłością Coral plantacji, słynie z łamania kobiecych serc, a w dodatku mówi się o jego romansie z macochą dziewczyny, który podobno mógł przyczynić się do śmierci jej ojca.

Coral nie potrafi się oprzeć urokowi Rafe’a i w egzotycznej scenerii niebezpiecznych, dzikich terenów Afryki rozkwita ich miłość. Jednak pogłoski o przeszłości mężczyzny nie dają Coral spokoju.

Jakie naprawdę są jego intencje? Czy to możliwe, że owiany złą sławą uwodziciel poluje jedynie na jej majątek?

Czy też za każdym jego posunięciem kryje się cierpienie i jest to człowiek bardziej wrażliwy, bardziej podatny na zranienie, niż Coral mogłaby to sobie wyobrazić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Niegasnący żar

Hannah Fielding

Wydanie pierwsze, 2023London Wall Publishing Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania, lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie bądź w jakikolwiek sposób, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani w inny sposób rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, bez podobnego warunku, w tym niniejszego warunku, nałożonego na kolejnego nabywcę.

Copyright © Hannah Fielding 2023

Powołano się na moralne prawo autora.

Wszystkie postacie i wydarzenia w tej publikacji, poza tymi, które wyraźnie znajdują się w domenie publicznej, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek prawdziwej osoby, żyjącej lub zmarłej, jest czysto przypadkowe i niezamierzone przez autora.

Dołożono wszelkich starań, aby uzyskać niezbędne zezwolenia w odniesieniu do materiałów objętych prawem autorskim. Przepraszamy za wszelkie pominięcia w tym względzie i z przyjemnością zamieścimy stosowne podziękowania w kolejnych wydaniach.

Tłumaczenie: Anna Esden-TempskaRedakcja i korekta: Anna Suligowska-PawełekWersja elektroniczna: Pracownia DTP Aneta Osipiak-Wypiór

ISBN 978-83-66798-45-8

London Wall Publishing Sp. z o.o.Hrubieszowska 2, 01-209 Warszawawww.londonwallpublishing.comwww.hannahfielding.netpl.hannahfielding.net

Dla mojego męża Nicholasa, bez którego moje książki pozostałyby arkuszami papieru zalegającymi w komodzie.

Niegasnący żar migoce

Spotykają się oczy

Iskra, wybuch płomieni

Zakazanej rozkoszy.

Autor nieznany

Roz­dział 1

Rok 1970 – na oce­anie

To miała być jej noc po­ślubna. Tym­cza­sem dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia Co­ral Sinc­lair pa­trzyła, jak księ­życ w pełni rzuca srebrne pro­mie­nie na Ocean In­dyj­ski, kiedy uśpiony sta­tek uno­sił ją w ciemną dal. Nad wo­dami wi­siała lekka mgiełka, po­wie­trze było świeże, ła­godny wiatr roz­wie­wał jej ja­sne włosy. Tylko ona znaj­do­wała się na po­kła­dzie. Wy­pro­sto­wana, nie­ru­choma syl­wetka ry­so­wała się wy­raź­nie przez biel wie­czo­ro­wej je­dwab­nej sukni bez ra­mią­czek. Szczu­płe palce za­ci­skały się na po­rę­czy. Cienki szal z wo­alu po­wie­wał za dziew­czyną.

Co­ral nie mo­gła za­snąć. Pa­trzyła w mrok, czuła się bez­radna, sa­motna i zdru­zgo­tana. Ani jedna gwiazda nie świe­ciła na nie­bie, na­wet naj­mniej­sza, nie było żad­nego prze­bły­sku na­dziei. Je­dy­nym dźwię­kiem był szum sil­ni­ków i ryt­miczne, nie­usta­jące ude­rze­nia fal o ka­dłub.

Po ko­la­cji Co­ral cho­dziła ner­wowo po swo­jej dusz­nej ka­bi­nie, pró­bo­wała czy­tać książkę, w roz­tar­gnie­niu prze­rzu­cała ja­kiś ma­ga­zyn. Nie mo­gła się na ni­czym sku­pić, wy­szła więc za­czerp­nąć świe­żego po­wie­trza. Na po­kła­dzie było pu­sto, na le­ża­kach usta­wio­nych w dwóch rzę­dach nikt nie sie­dział. Ich upiorne cie­nie w bla­dym świe­tle księ­życa two­rzyły po­nurą at­mos­ferę od­bi­ja­jącą jej na­strój.

− To cu­downy rejs − mó­wiła so­bie ze smut­kiem, raz jesz­cze sta­ra­jąc się wy­rwać z de­pre­sji. Nie ko­rzy­stała w pełni z tej po­dróży i wie­działa, że pew­nego dnia bę­dzie tego ża­ło­wać. Prze­cież o ta­kiej przy­go­dzie ma­rzyła od lat. Ści­snęło ją w gar­dle.

− No nie, nie cał­kiem ta­kiej… − szep­nęła sama do sie­bie.

Oko­licz­no­ści, które skło­niły ją do wy­bra­nia się w tę długą po­dróż, były bo­le­sne. Miała prze­jąć swój spa­dek.

Tym stat­kiem wra­cała do domu – w każ­dym ra­zie do tego, który znała jako dziew­czynka miesz­ka­jąca w Ke­nii. Mpingo… Już na sam dźwięk tego słowa ro­biło się jej cie­plej na sercu, jakby grzało je po­ranne afry­kań­skie słońce. W ję­zyku su­ahili to zna­czyło „drzewo mu­zyczne”. Tak na­zy­wano he­ban afry­kań­ski, po­szu­ki­wane ciemne drewno, z któ­rego wy­twa­rzano in­stru­menty dęte. Jak wielu człon­ków bia­łej spo­łecz­no­ści Ke­nii – eklek­tycz­nej zbie­ra­niny po­zba­wio­nej ziemi ary­sto­kra­cji, my­śli­wych po­lu­ją­cych na wielką zwie­rzynę, by­łych woj­sko­wych – ro­dzina Co­ral na­le­żała do ży­ją­cych na emi­gra­cji osad­ni­ków. Od­ludne, nie­za­drze­wione kra­jo­brazy po­kryte py­łem i spie­czone słoń­cem, które mo­głyby bu­dzić lęk, mała Co­ral od­bie­rała cał­kiem ina­czej. Dla dziew­czynki o buj­nej wy­obraźni każdy dzień otwie­rał sce­ne­rię pełną bru­nat­nych i szma­rag­do­wych barw, gdzie można było swo­bod­nie bu­szo­wać w zło­tym świe­tle afry­kań­skiego słońca. My­ślała, że bę­dzie tu miesz­kać za­wsze i nie była na to przy­go­to­wana, że na­gle sy­tu­acja może się zmie­nić.

Pró­bo­wała przy­wo­łać w my­śli ob­raz tam­tego po­god­nego ranka na po­czątku kwiet­nia szes­na­ście lat temu, kiedy że­gnała się ze świa­tem, który ko­chała – słoń­cem, Afryką i swoim oj­cem. Miała dzie­więć lat i, choć wiele z tego okresu się za­tarło w jej pa­mięci, nie­które wspo­mnie­nia po­zo­stały wy­raźne.

Stałe kłót­nie ro­dzi­ców kła­dły się cie­niem na spo­koj­nym poza tym dzie­ciń­stwie Co­ral. Nie­które re­mi­ni­scen­cje drę­czyły ją w snach, za­wsze do­mi­no­wała w nich wy­soka po­stać ojca Wal­tera Sinc­la­ira, męż­czy­zny, który przez swoją ele­gan­cję, urok oso­bi­sty i opi­nię po­szu­ki­wa­cza przy­gód (nie wspo­mi­na­jąc o za­mi­ło­wa­niu do uwo­dze­nia cu­dzych żon) zy­skał so­bie wśród miej­sco­wych sym­pa­tyczne prze­zwi­sko: Biały Pi­rat. Co­ral ko­chała i po­dzi­wiała swo­jego peł­nego fan­ta­zji ojca i przez długi czas strasz­nie za nim tę­sk­niła.

Pa­mię­tała, jak wio­sną 1956 roku wró­ciła z matką An­gelą do An­glii, po­tem ro­dzice się roz­wie­dli i zo­stała wy­słana do szkoły z in­ter­na­tem. To był dla niej naj­trud­niej­szy okres. Dla dziecka przy­zwy­cza­jo­nego do sma­ga­nych wia­trem wiel­kich prze­strzeni bu­szu i ka­lej­do­skopu tro­pi­kal­nej sce­ne­rii na­głe za­mknię­cie w an­giel­skiej szkole z in­ter­na­tem było jak osa­dze­nie w wię­zie­niu i ni­gdy się do tego nie przy­zwy­cza­iła. Dla­tego w cza­sie tych zda­ją­cych się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność lat do­ra­sta­nia ucie­kała w cu­downy świat no­stal­gicz­nych ma­rzeń, po­ta­jem­nie obie­cu­jąc so­bie, że pew­nego dnia wróci do swo­jego praw­dzi­wego domu.

A póź­niej, kiedy Co­ral skoń­czyła szes­na­ście lat, jej matka wy­szła za sir Edwarda Ran­le­igha, owdo­wia­łego praw­nika cie­szą­cego się wielką re­nomą. Za­rę­czyny były dla dziew­czynki szo­kiem, choć czło­wiek ten czę­sto u nich by­wał, kiedy miesz­kały w Lon­dy­nie. Z po­czątku go nie zno­siła i od­mó­wiła po­ja­wie­nia się na ślu­bie. Nie po­tra­fiła so­bie wy­obra­zić, by ktoś mógł za­jąć miej­sce ojca w sercu matki – albo jej łóżku.

Wu­jek Edward, jak go na­zy­wała, był we­so­łym i to­wa­rzy­skim męż­czy­zną, bon vi­van­tem, bez­pre­ten­sjo­nal­nym, z ge­stem. Po­dob­nie jak jej oj­ciec po­dró­żo­wał po świe­cie, nie tyle po to, by po­mna­żać ma­ją­tek, ale głów­nie dla przy­jem­no­ści. Prze­nio­sły się do jego luk­su­so­wego miesz­ka­nia z wi­do­kiem na St. Ja­mes’s Park w Lon­dy­nie, a więk­szość wa­ka­cji spę­dzali w jego wiej­skiej po­sia­dło­ści Ran­le­igh Hall w Der­by­shire. Z cza­sem spo­kojny i cier­pliwy Edward za­skar­bił so­bie sym­pa­tię dziew­czynki. Na­uczył ją jazdy kon­nej, że­glo­wa­nia i roz­bu­dzał jej wy­obraź­nię, opo­wia­da­jąc o swo­ich przy­go­dach w da­le­kich kra­jach. Co­ral stop­niowo przy­wy­kła do jego obec­no­ści i prze­stała go trak­to­wać tak su­rowo. Po kilku mie­sią­cach stali się przy­ja­ciółmi.

Rok póź­niej jej świat znów prze­wró­cił się do góry no­gami – świeżo po­ślu­bio­nej pa­rze uro­dziły się bliź­niaki, La­vi­nia i Tho­mas, jej przy­rod­nie ro­dzeń­stwo. Co­ral źle się czuła z po­wodu tej na­głej, dra­ma­tycz­nej zmiany w jej ży­ciu. Sta­ran­nie ukry­wała swoje uczu­cia. Chęt­nie wró­ci­łaby do Ke­nii, ale dano jej ja­sno do zro­zu­mie­nia, że to nie wcho­dzi w ra­chubę. Znowu się pod­dała, a z cza­sem, dzięki cier­pli­wemu wspar­ciu ze strony wujka Edwarda, który trak­to­wał ją jak ro­dzoną córkę, po­lu­biła te dzieci, a na­wet na­uczyła się nimi opie­ko­wać. Na osiem­na­ste uro­dziny Co­ral wu­jek wy­dał bal na jej cześć i za­ło­żył dla niej fun­dusz po­wier­ni­czy, na który wpła­cił dużą sumę pie­nię­dzy. W tym cza­sie była już po­go­dzona z nową sy­tu­acją ży­ciową, która zo­stała jej na­rzu­cona. Ko­chała bliź­niaki i prze­pa­dała za wuj­kiem Edwar­dem, ale ni­gdy nie za­stą­pił on w jej sercu ojca i na­dal tę­sk­niła za Ke­nią, kra­jem swo­jego szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa.

Za­my­ślona wspięła się na palce i na­chy­liła nad po­rę­czą, by ob­ser­wo­wać białe grzywy piany zo­sta­wiane na wo­dzie przez sta­tek. Po­dmu­chy sło­na­wego mor­skiego po­wie­trza roz­wie­wały jej włosy. Od­gar­nęła kos­myki z sze­ro­kiego czoła, by po­zwo­lić roz­py­lo­nym w po­wie­trzu kro­pel­kom chło­dzić swoją twarz. Ni­gdy nie przy­szło jej do głowy, że do domu spro­wa­dzą ją ta­kie oko­licz­no­ści. Wró­ciła my­ślami do tego, gdzie miała być dziś wie­czo­rem, do swo­jej nocy po­ślub­nej.

„Ba­jeczne we­sele” za­po­wia­dały jed­no­gło­śnie plot­kar­skie ga­zety. Dale’a Hal­lo­waya, mło­dego ame­ry­kań­skiego mi­liar­dera, po­znała na otwar­ciu wy­stawy Hal­lo­way Afri­can Exhi­bi­tion w No­wym Jorku. To było jej pierw­sze za­gra­niczne zle­ce­nie dzien­ni­kar­skie. Miała do­star­czyć ma­te­riał na te­mat tej eks­po­zy­cji i zro­bić zdję­cia wspa­nia­łych rzeźb i ob­ra­zów afry­kań­skich. To była wielka szansa, żeby wy­ro­bić so­bie po­zy­cję w za­wo­dzie, ta­kie oka­zje nie tra­fiały się czę­sto mło­dym fo­to­gra­fom, a zwłasz­cza ko­bie­tom. Choć sy­tu­acja szybko się zmie­niała i rok 1970 za­po­wia­dał eks­cy­tu­jącą nową de­kadę, na­dal bar­dzo trudno było prze­bić się w tym zdo­mi­no­wa­nym przez męż­czyzn świe­cie. Co­ral chciała być fo­to­gra­fem od za­wsze i choć wszyst­kie jej przy­ja­ciółki do­ro­sły i po­dą­ża­jąc prze­wi­dy­walną ścieżką, po­wy­cho­dziły za mąż, Co­ral pró­bo­wała się zre­ali­zo­wać w wy­ma­rzo­nej pracy.

Kiedy po­znała Dale’a na tam­tej wy­sta­wie, była to mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Wy­glą­dał jak ame­ry­kań­ski bo­ha­ter, miał w so­bie coś ze stylu Wiel­kiego Gatsby’ego. Za­wsze w gar­ni­tu­rze od Hal­stona lub Ral­pha Lau­rena był uoso­bie­niem wpły­wo­wego, od­no­szą­cego suk­cesy ame­ry­kań­skiego po­ten­tata. To, że on i jego ro­dzina mieli związki z Afryką, spra­wiało, że wy­da­wał się jesz­cze bar­dziej po­cią­ga­jący. Po­dróże Dale’a po kon­ty­nen­cie afry­kań­skim czę­sto pro­wa­dziły do Ke­nii, a to, co opo­wia­dał, za­spo­ka­jało jej głód in­for­ma­cji o ży­ciu w kraju, za któ­rym tak bar­dzo tę­sk­niła.

Przez wiele mie­sięcy byli nie­roz­łączni, jed­nak choć lata doj­rze­wa­nia Co­ral przy­pa­dły na czas re­wo­lu­cji sek­su­al­nej, ona przy­się­gła so­bie, że za­chowa dzie­wic­two do nocy po­ślub­nej, więc ich zwią­zek po­zo­sta­wał nie­winny. Dale był tak samo za­uro­czony Co­ral, jak ona nim, choć na pewno wy­ka­zy­wał mniej­szy en­tu­zjazm wo­bec jej tra­dy­cyj­nego po­dej­ścia do kwe­stii seksu przed­mał­żeń­skiego. Mimo to za­pew­nił ją, że po­czeka, aż bę­dzie go­towa, a po­nie­waż miesz­kali po prze­ciw­nych stro­nach Atlan­tyku i pro­wa­dzili osobne ży­cie, czas mi­jał szybko. Pół­tora roku póź­niej ogło­sili za­rę­czyny. Ślub miał się od­być za trzy mie­siące w No­wym Jorku, a na mie­siąc mio­dowy za­mie­rzali się wy­brać do Ke­nii.

W świą­teczny week­end Co­ral po­le­ciała do No­wego Jorku. Bez za­po­wie­dzi. Chciała zro­bić na­rze­czo­nemu nie­spo­dziankę. Tym­cza­sem to ją samą cze­kało przy­kre za­sko­cze­nie, bo Dale nie prze­jął się zbyt­nio, kiedy po­ja­wiła się w jego biu­rze i przy­ła­pała go na go­rą­cym uczynku, jak ca­ło­wał się ze swoją se­kre­tarką. „Co za ba­nał”, po­my­ślała. Ze zła­ma­nym ser­cem ucie­kła z ga­bi­netu Dale’a i jesz­cze tego sa­mego wie­czoru wró­ciła do An­glii.

Mie­siąc póź­niej do­stała list od praw­nika, który po­wia­da­miał ją o śmierci ojca i o tym, że stała się dzie­dziczką spo­rego ma­jątku w Ke­nii. List przy­szedł opóź­niony – na afry­kań­skiej po­czcie nie można było za bar­dzo po­le­gać – dla­tego Co­ral nie zdą­żyła po­je­chać na po­grzeb. W prze­ciągu paru mie­sięcy jej ży­cie, do­tąd tak spo­kojne i upo­rząd­ko­wane, roz­sy­pało się i za­pa­no­wały w nim chaos i nie­pew­ność.

Po­pa­dła w apa­tię. Przez ja­kiś czas po­zwo­liła so­bie na ży­cie w otę­pie­niu, z dnia na dzień, nie­zdolna my­śleć ja­sno czy po­dej­mo­wać ja­kich­kol­wiek de­cy­zji. A po­tem, jak grom z ja­snego nieba, po­ja­wiła się pro­po­zy­cja po­dróży. W no­wym roku przy­ja­ciele matki, dok­tor Tho­mas At­kin­son, czło­nek WHO, i jego żona wy­bie­rali się do So­ma­lii. Mo­gli za­ła­twić miej­sca pa­sa­żer­skie na statku han­dlo­wym z Lon­dynu do Ki­lin­dini, no­wego portu w Mom­ba­sie. Co­ral po­winna po­je­chać do Ke­nii, by prze­jąć spa­dek i upo­rząd­ko­wać sprawy ojca, i ta sprzy­ja­jąca oka­zja spra­wiła, że oprzy­tom­niała.

− To da ci czas, żeby po­zbie­rać się po tam­tym bo­le­snym do­świad­cze­niu – stwier­dziła matka. – Bę­dziesz mo­gła po­zwie­dzać po dro­dze różne afry­kań­skie porty. Taka szansa może się już nie po­wtó­rzyć. Poza tym w Ke­nii wiele się zmie­niło po za­bój­stwie Mboi. Po­wia­dają, że za tym mógł stać sam pre­zy­dent Ke­ny­atta, ale kto wie. Po­li­tyka ple­mienna wy­myka się spod kon­troli. Pew­nego dnia może nie bę­dziesz już mo­gła wró­cić do Afryki, ko­cha­nie. – Jak zwy­kle, matka nie owi­jała w ba­wełnę.

Co­ral wes­tchnęła. Choć bar­dzo pra­gnęła zna­leźć się w kraju swo­jego dzie­ciń­stwa, Mpingo bez jej ojca nie bę­dzie już ta­kie jak daw­niej. Prze­biegł ją dreszcz.

− Zimno ci? – Z ciem­no­ści za nią ode­zwał się ła­godny, ni­ski głos i nie­spo­dzie­wa­nie wy­rwał ją z za­dumy.

Za­sko­czona drgnęła i ob­ró­ciła się.

− Pro­szę, w tym bę­dzie ci cie­plej – po­wie­dział nie­zna­jomy. Zdjął ma­ry­narkę i okrył nią jej na­gie ra­miona.

Pa­trzyła na męż­czy­znę sto­ją­cego przed nią w mroku. Pró­bo­wała przyj­rzeć się jego ry­som i wresz­cie sko­ja­rzyła, kto to – roz­po­znała w nim no­wego pa­sa­żera, który wsiadł na po­kład w por­cie w Mo­ga­di­szu. Stała przy ba­rierce i ma­chała na po­że­gna­nie dok­to­rowi Tho­ma­sowi i jego żo­nie, któ­rzy wła­śnie opu­ścili sta­tek, gdy za­uwa­żyła tego czło­wieka idą­cego tra­pem. Wie­czo­rem mi­gnął jej prze­lot­nie pod­czas ko­la­cji. Sie­dział przy stole ka­pi­tana.

Wy­soki, szczu­pły bru­net. W świe­tle księ­życa oczy, któ­rymi ją po­woli z upodo­ba­niem lu­stro­wał, wy­da­wały się czarne, ale do­myś­lała się, że w dzień mo­gły mieć inny ko­lor. Twarz nie wy­da­wała się spe­cjal­nie przy­stojna. Była w niej ja­kaś siła, coś wię­cej niż kon­wen­cjo­nalna uroda – zu­chwała zmy­sło­wość, cha­ry­zma­tyczny ma­gne­tyzm, który przy­cią­gał jej uwagę, choć wo­la­łaby go igno­ro­wać.

− Te tro­pi­kalne noce są zdra­dliwe – po­wie­dział. – Nie­ocze­ki­wa­nie może zro­bić się bar­dzo chłodno.

Nie­zna­jomy miał fran­cu­ski ak­cent, któ­rego brzmie­nie nie było cał­kiem nie­przy­jemne.

Co­ral ski­nęła głową na te słowa i uśmiech­nęła się skrom­nie, co spra­wiło, że w ką­ciku ust zro­bił się jej do­łe­czek.

− Nie­długo do­pły­wamy.

− Która go­dzina? – spy­tała.

− Czwarta. Za kilka mi­nut za­cznie świ­tać nad ho­ry­zon­tem. O tam.

Czuła się dziw­nie, kiedy stał tak bli­sko, a rę­kaw jego ko­szuli mu­snął jej po­li­czek, gdy wska­zał na ja­kiś nie­wi­doczny punkt.

− Wschód słońca nad Oce­anem In­dyj­skim to wi­dok za­pie­ra­jący dech w pier­siach, zwłasz­cza kiedy ob­ser­wuje się go z po­kładu statku – mó­wił cie­pło, jego ni­ski głos lekko drżał.

„Po­czą­tek ko­lej­nego dnia”. Ogar­nął ją smu­tek. Kto wie, ile jesz­cze żalu i sa­mot­no­ści ją czeka? Ob­raz przed jej oczami się za­ma­zał, na­pły­nęły do nich go­rące łzy. Lada chwila try­sną wbrew woli, a ostat­nie, czego chciała, to zro­bić z sie­bie wi­do­wi­sko przed tym ob­cym czło­wie­kiem. Za­ci­snęła zęby i sta­rała się opa­no­wać.

− Mogę w ja­kiś spo­sób po­móc?

Co­ral po­krę­ciła głową. Zwy­kle uzna­łaby ta­kie wtrą­ca­nie się za im­per­ty­nen­cję, ale w ja­kiś oso­bliwy spo­sób tro­ska nie­zna­jo­mego dzia­łała na nią ko­jąco.

Ob­ró­ciła się twa­rzą do niego. Cof­nął się tro­chę i ob­ser­wo­wał ją z rę­kami za­ło­żo­nymi na piersi. Zmru­żył oczy w lek­kim uśmie­chu. Czego on chce? Szuka przy­gód? „Na pewno nie”, po­my­ślała. Nie przy­po­mi­nał męż­czyzn, któ­rych spo­ty­kała w swo­ich krę­gach to­wa­rzy­skich. Zresztą nie był taki młody. Po pro­stu mę­ski, ser­deczny, współ­czu­jący i tak­towny.

Od­prę­żyła się.

− Wy­da­jesz się znać te strony – po­wie­działa, pa­trząc w ciemny ocean w dole.

− Uro­dzi­łem się w Afryce.

− W Ke­nii?

− Nie, w Gwi­nei Fran­cu­skiej. Do Ke­nii przy­je­cha­łem do­piero osiem lat temu, ale tro­chę po­dró­żo­wa­łem po ca­łym kon­ty­nen­cie.

Na chwilę umilkł.

– Nie­okieł­znana Afryka… − szep­nął ci­cho, jakby sam do sie­bie.

Coś w tym, jak wy­po­wie­dział te słowa, ka­zało jej unieść głowę. Przy­po­mniała so­bie, co mó­wiła matka: „W Ke­nii wiele się zmie­niło…” . Kiedy spoj­rzała na nie­zna­jo­mego, na­po­tkała jego wzrok sku­piony na niej. Wpa­try­wał się in­ten­syw­nie w jej nie­bie­skie oczy i uśmie­chał się w pół­mroku. Na­gle po­czuła, że chce się zwie­rzyć temu spo­koj­nemu, do­da­ją­cemu otu­chy czło­wie­kowi.

− Ja też uro­dzi­łam się w Afryce – szep­nęła. – Ale dawno temu stąd wy­je­cha­łam, tyle rze­czy się zmie­niło od tam­tej pory, że aż się boję, co mnie czeka.

Stali bli­sko sie­bie, nie­mal się do­ty­kali. Wy­cią­gnął rękę i z nie­skoń­czoną czu­ło­ścią po­ło­żył dłoń na jej szczu­płych pal­cach ści­ska­ją­cych re­ling. Ogar­nęło ją przy­jemne cie­pło. Bała się drgnąć, by nie po­psuć tego de­li­kat­nego, a jed­nak wy­wie­ra­ją­cego na niej ogromne wra­że­nie kon­taktu. Przez ulotną chwilę, w tym bla­dym świe­tle, czuła, że jej zra­nione serce wy­rywa się ku temu prze­ma­wia­ją­cemu ła­god­nym, ko­ją­cym gło­sem nie­zna­jo­memu.

Niebo po­mału prze­ja­śniło się na ho­ry­zon­cie. Ciemna za­słona nocy za­czy­nała się uno­sić, le­ni­wie ustę­pu­jąc miej­sca bled­szym od­cie­niom, od in­dygo po sta­lo­wo­nie­bie­ski. Pierw­sze pro­mie­nie afry­kań­skiego słońca prze­bi­jały się w od­dali, zna­cząc ho­ry­zont smużką ko­loru. Co­ral czuła na so­bie wzrok nie­zna­jo­mego i na­gle za­częły ją pa­lić po­liczki.

Ich oczy się spo­tkały. Za­drżała i szczel­niej okryła się jego ma­ry­narką. Gdy opu­ścił wzrok na jej mięk­kie, pełne wargi, za­ru­mie­nił się pod swoją ciemną opa­le­ni­zną, po czym szybko się opa­no­wał i od­wró­cił. Co­ral stała w mil­cze­niu, serce biło jej mocno, w gło­wie wi­ro­wało, gdy uno­sząc ku męż­czyź­nie twarz, wpa­try­wała się w niego z mie­sza­niną cie­ka­wo­ści i zdzi­wie­nia. To, czego do­zna­wała, było dla niej cał­kiem nowe. Miała wra­że­nie, że na­wią­zują ja­kieś nie­wy­ma­ga­jące słów po­ro­zu­mie­nie i w jed­nej chwili ten obcy stał się jej w pe­wien spo­sób bli­ski.

Na nie­bie ma­lo­wały się różne od­cie­nie różu, pró­bu­jąc się prze­bić przez sym­fo­nię błę­ki­tów. Chwilę póź­niej słońce się przedarło, osza­ła­mia­jące w swo­jej wie­lo­barw­nej au­re­oli, i ciemny ląd ry­su­jący się co­raz wy­raź­niej na ho­ry­zon­cie przy­brał naj­pierw ko­lor ciem­no­zie­lo­nej, sza­rej i ru­da­wej dżun­gli, nim uka­zał się busz cią­gnący się na wzgó­rza, da­leko w głąb lądu. Wkrótce zo­ba­czyli też port Ki­lin­dini, po­ło­żony za­cisz­nie w głębi uj­ścia rzeki, po­śród buj­nej ro­ślin­no­ści. Co­ral wi­działa, jak prze­świ­tuje zza sze­re­gów palm ko­ko­so­wych i wiot­kich ga­łęzi ka­zu­aryn, gdy jego stara la­tar­nia mor­ska mru­gała spo­koj­nie w pół­mroku. Po ja­kimś cza­sie ob­raz uzu­peł­niła li­nia wy­brzeża, piasz­czy­ste, ukła­da­jące się w pa­górki wy­dmy, two­rzące tu i ów­dzie dzie­wi­cze białe plaże.

Choć miała stąd tyle wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, przez lata przy­wy­kła do bar­dziej sto­no­wa­nego kra­jo­brazu An­glii i te­raz trudno jej było przy­zwy­czaić się do tej ob­fi­to­ści barw, ogrom­nej prze­strzeni, bo­gac­twa ży­cia. Roz­pa­lone niebo zda­wało się zbyt błę­kitne, ży­zna zie­mia zbyt czer­wona, a wy­bu­jała ro­ślin­ność zbyt zie­lona.

Ogar­nęło ją wzru­sze­nie, gdy przy­po­mniała so­bie, kiedy ostatni raz wi­działa to wszystko. Po­my­ślała o ojcu, który tego dnia nie bę­dzie na nią cze­kał. Jakże pu­sty bę­dzie bez niego jej ro­dzinny dom. Ści­snęło ją w gar­dle, przy­gry­zła dolną wargę, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać łzy, które zbie­rały się przy rzę­sach. Nie udało się jej to – łzy po­pły­nęły wresz­cie po jej po­licz­kach. W smutku cał­kiem za­po­mniała o obec­no­ści swo­jego to­wa­rzy­sza i lekko drgnęła na dźwięk jego głosu.

− Pro­szę nie pła­kać… − szep­nął ła­god­nie.

Nie od­po­wie­działa. Nie ru­szała się z miej­sca. Po pro­stu stała, słaba i wy­czer­pana, a łzy na­dal za­cie­rały jej śliczne rysy. Otarł le­ciutko jej brodę czub­kiem palca wska­zu­ją­cego i de­li­kat­nie uniósł jej twarz ku so­bie. Białą chustką, którą wy­jął z kie­szeni, ostroż­nie otarł łzy.

− Przy­sło­wie afry­kań­skie mówi, że smu­tek jest jak ryż w spi­żarni. Co­dzien­nie go ubywa. – Jego głos brzmiał po­waż­nie, ale pa­trzące na Co­ral oczy się śmiały. W po­ran­nym świe­tle stały się zło­ci­sto­brą­zowe, choć na­dal nie­mal rów­nie hip­no­ty­zu­jące jak w bla­sku księ­życa.

− Pro­szę wy­ba­czyć – po­wie­działa ci­cho, uśmie­cha­jąc się przez łzy. – Nie chcia­łam ro­bić z sie­bie wi­do­wi­ska. Pew­nie za­cho­wuję się tro­chę dzie­cin­nie.

Zro­bił nie­okre­ślony ruch głową i mru­gnął do niej.

− Na­wet duzi chłopcy cza­sami pła­czą, prawda?

Po­wie­dział to tro­chę za­czep­nie i znów przy­ła­pała się na tym, że po­ciąga ją ten lekko schryp­nięty ni­ski głos.

Tym­cza­sem w świe­tle pięk­nego no­wego dnia sta­tek wpły­wał do portu Ki­lin­dini. Pa­no­wała ci­sza. Mo­rze było spo­kojne, lśniące, woda tak przej­rzy­sta, że Co­ral wi­działa tę­czowe rybki drze­miące le­ni­wie po­mię­dzy fa­lu­ją­cymi ga­łąz­kami ko­rali.

− Nie bę­dziemy scho­dzić na ląd przed po­łu­dniem. Masz tro­chę czasu, żeby od­po­cząć – po­wie­dział nie­zna­jomy. – Chodźmy, od­pro­wa­dzę cię do two­jej ka­juty.

Nie był apo­dyk­tyczny, je­dy­nie prze­jął ini­cja­tywę, jak pewny sie­bie męż­czy­zną, który ma w zwy­czaju po­dej­mo­wać de­cy­zje i nie przy­wykł do na­po­ty­ka­nia oporu.

Co­ral nie chciała się z nim spie­rać. Od­dała mu ma­ry­narkę.

− Moja ka­juta jest na dole – po­wie­działa.

Wziął ją za ło­kieć, a ona sta­rała się igno­ro­wać dreszcz, jaki ją prze­biegł, gdy po­czuła jego do­tyk. Opa­no­wała się i dała się po­pro­wa­dzić na niż­szy po­ziom.

− To tu­taj – szep­nęła, kiedy zna­leźli się przed wła­ści­wymi drzwiami.

Unio­sła na niego wzrok i zo­ba­czyła smutne ciemne oczy wpa­tru­jące się w nią w za­my­śle­niu. Po­ło­żył swoje duże dło­nie na jej ra­mio­nach. Co­ral była drob­niutka i nie­zna­jomy zde­cy­do­wa­nie gó­ro­wał nad jej kru­chą po­sta­cią. Uświa­do­miła so­bie, jak nie­bez­piecz­nie bli­sko stoi twar­dego, mu­sku­lar­nego ciała tego męż­czy­zny. Na­chy­lał się do niej, spo­glą­da­jąc na jej roz­chy­lone usta. Przez mo­ment miała wra­że­nie, że za­raz przy­cią­gnie ją do sie­bie i po­ca­łuje. Serce jej wa­liło, wstrzy­mała od­dech, ale on za­raz ze­sztyw­niał, na­chmu­rzył się, a jego palce na mo­ment za­ci­snęły się nieco moc­niej na jej na­gich ra­mio­nach.

− A te­raz, młoda damo, mu­sisz tro­chę się prze­spać – po­wie­dział jakby ni­gdy nic, ale w jego gło­sie kryło się coś wię­cej. – Od razu po­czu­jesz się le­piej.

Roz­luź­nił palce, jed­nak po­zwo­lił swoim dło­niom po­zo­stać chwilę dłu­żej na jej skó­rze, a po­tem opu­ścił ręce wzdłuż bo­ków.

– No tak… śpij do­brze – po­wie­dział, po czym ob­ró­cił się na pię­cie i pew­nym kro­kiem ru­szył przed sie­bie.

Co­ral miała mę­tlik w gło­wie. Czy była roz­cza­ro­wana, czy ulżyło jej, że męż­czy­zna ją zo­sta­wił w ten spo­sób? Nie umia­łaby po­wie­dzieć, była tylko świa­doma sza­lo­nego bi­cia serca i go­ni­twy cha­otycz­nych my­śli. Ni­gdy do­tąd nie zda­rzyło się jej tak od razu po­czuć po­ciągu do ja­kie­goś męż­czy­zny. A kiedy drzwi ka­juty się za nią za­mknęły, uzmy­sło­wiła so­bie, że nie zna na­wet imie­nia tego do­brego Sa­ma­ry­ta­nina.

Po­ło­żyła się na koi i za­mknęła oczy w na­dziei, że prze­sta­nie o nim my­śleć, ale na próżno – wdarł się do jej wy­obraźni. Wbrew woli na­su­wały się jej ob­razy – te jego mocne, opa­lone dło­nie na jej ciele, silne przy­gar­nia­jące ją ręce, pełne usta ca­łu­jące ją zmy­słowo. Czy ona osza­lała? Nic nie wie­działa o tym męż­czyź­nie, nie znała na­wet jego na­zwi­ska ani po­cho­dze­nia. A jed­nak na wspo­mnie­nie tego, jak do­ty­kał jej przez chwilę i jak po­czuła cie­pło jego dłoni na swo­jej skó­rze, prze­bie­gały jej po ple­cach cu­downe dresz­cze. Ko­bieca in­tu­icja mó­wiła, że to ko­cha­nek, któ­rego piesz­czot ni­gdy się nie za­po­mina. In­stynkt na­ka­zy­wał ucie­kać gdzie pieprz ro­śnie, jed­nak ro­zum mó­wił, że nie po­winna pa­ni­ko­wać jak głu­pia na­sto­latka. Pew­nie ten czło­wiek był żo­naty i miał z sze­ścioro dzieci, a ich drogi ni­gdy wię­cej się nie prze­tną.

***

Co­ral obu­dziła się gwał­tow­nie. Ktoś pu­kał do drzwi, ener­gicz­nie, raz za ra­zem. Mu­siała przy­snąć, uzmy­sło­wiła so­bie, ru­sza­jąc chwiej­nym kro­kiem, by otwo­rzyć.

Za pro­giem stał ja­kiś młody czło­wiek, który z pro­mien­nym uśmie­chem pa­trzył w jej za­spane oczy.

− Panna Co­ral Sinc­lair?

− Tak, to ja – od­parła za­sko­czona.

− Wspa­niale! Ro­bin Da­nvers, do usług. Je­stem za­rządcą Mpingo, przy­je­cha­łem pa­nią po­wi­tać i za­wieźć do domu.

− Która go­dzina? – Co­ral prze­cze­sała pal­cami po­tar­gane włosy.

Uśmiech­nął się.

− Je­de­na­sta.

− Mu­sia­łam za­spać – wy­mam­ro­tała. – Pro­szę wy­ba­czyć. Nie je­stem jesz­cze cał­kiem go­towa.

− Nie ma po­śpie­chu. Gdyby ze­chciała mi pani dać swój pasz­port… Za­ła­twię sprawę ba­gaży.

Praw­nik zaj­mu­jący się po­sia­dło­ścią ojca uprze­dził ją w li­ście, że Ro­bin Da­nvers, za­rządca Mpingo, przyj­dzie po nią na po­kład. Ale z ja­kie­goś po­wodu wy­obra­żała so­bie, że to bę­dzie ktoś star­szy. Tym­cza­sem męż­czy­zna w bia­łej ko­szuli typu sa­fari, z krót­kimi rę­ka­wami, i w ciem­nych spodniach wy­glą­dał ele­gancko i cał­kiem atrak­cyj­nie.

− Pro­szę. – Wy­jęła pasz­port z torby i po­dała mło­demu czło­wie­kowi. – Będę go­towa, kiedy pan wróci.

− To pani ba­gaż?

Wska­zał na dwa pę­kate ku­fry.

Uśmiech­nęła się, lekko za­że­no­wana.

− Nie­stety dość duży.

− Nie ma pro­blemu. Przy­pro­wa­dzi­łem na po­kład cel­nika, który do­kona od­prawy. Po­tem za­biorę ku­fry na ląd i za­ła­twię wszyst­kie nie­zbędne for­mal­no­ści. Pro­szę się nie spie­szyć. W Afryce ży­jemy w wol­niej­szym tem­pie – do­dał we­soło. – Co­dzienne wy­zwa­nia na­uczyły Ke­nij­czy­ków cie­szyć się każ­dym dniem i żyć chwilą. Szybko pani do tego przy­wyk­nie. To bar­dzo mą­dra i udzie­la­jąca się fi­lo­zo­fia. Mó­wimy, że wszystko idzie pole-pole, po­woli, po­woli.

Da­nvers od­szedł, a Co­ral miała chwilę na za­sta­no­wie­nie się. Po po­że­gna­niu ze swoim błęd­nym ry­ce­rzem po­ło­żyła się, za­mknęła oczy i po­zwo­liła my­ślom bu­jać swo­bod­nie. Ostat­nie, co so­bie przy­po­mi­nała, to to, że pró­bo­wała wy­obra­zić so­bie inny bieg wy­pad­ków – co by było, gdyby nie­zna­jomy ją po­ca­ło­wał, za­miast zo­sta­wić tak na­gle na progu ka­juty. Praw­do­po­dob­nie w tam­tym mo­men­cie za­pa­dła w głę­boki sen. Nic się jej nie śniło. Rze­czy­wi­ście po­czuła się dzięki temu le­piej – wy­po­częta z więk­szym opty­mi­zmem pa­trzyła w przy­szłość. Do­kład­nie tak, jak mó­wił, i ta myśl wy­wo­łała na jej twa­rzy uśmiech. Za­sta­na­wiała się, czy zo­ba­czy jesz­cze nie­zna­jo­mego. Po­sta­no­wiła go po­szu­kać. Oczy­wi­ście je­dy­nie po to, by po­dzię­ko­wać za to, że się nią tak uprzej­mie za­opie­ko­wał.

Za­do­wo­lona, że jej świeży wy­gląd nie wy­ma­gał sztucz­nego po­pra­wia­nia ma­ki­ja­żem, na­ło­żyła je­dy­nie odro­binę przej­rzy­stego błysz­czyku na usta i le­ciutko uró­żo­wała po­liczki. W swoim od­bi­ciu w lu­strze wi­działa, jak błysz­czą jej sza­fi­rowe oczy. Na po­dróż le­piej było ubrać się prak­tycz­nie. Wło­żyła więc ob­ci­słe na bio­drach, roz­klo­szo­wane u dołu białe ba­weł­niane spodnie, pod­kre­śla­jące dłu­gość jej zgrab­nych nóg. Mę­ska w kroju ko­szula w biało-nie­bie­skie pa­ski, z koń­cami za­wią­za­nymi w su­peł w ta­lii, kon­tra­sto­wała ład­nie ze zło­tawą opa­le­ni­zną, jaką zy­skała, ko­rzy­sta­jąc ze słońca na po­kła­dzie, i eks­po­no­wała szczu­płą syl­wetkę. Kiedy Co­ral koń­czyła za­pla­ta­nie wło­sów we fran­cu­ski war­kocz, wró­cił po nią Ro­bin Da­nvers.

Sta­nęła na po­kła­dzie przed tra­pem ośle­piona ja­skra­wym świat­łem. Pro­mie­nie póź­nego po­ranka two­rzyły ogni­sty wa­chlarz od­bla­sków na mo­rzu. Po­wi­tał ją zna­jomy upał, jak w go­rą­cym piecu. Nie było to przy­kre. Tu i ów­dzie z wody wy­ska­ki­wały la­ta­jące ryby, po­sy­ła­jąc w górę fon­tanny iskrzą­cych się w słońcu kro­pe­lek. Po­wie­trze było prze­sy­cone za­pa­chami bu­dzą­cymi wspo­mnie­nia. Ta mie­sza­nina woni smoły, mo­rza, lin, zbu­twia­łego drewna, przy­praw i su­szo­nych ryb – ty­powa dla każ­dego portu − za­wsze ko­ja­rzyła się Co­ral z Ke­nią i dzie­ciń­stwem.

Po ci­szy w ka­bi­nie ude­rzył ją ha­łas pa­nu­jący przy na­brzeżu. Gło­śne sy­gnały ło­dzi z eg­zo­tycz­nymi to­wa­rami wtó­ro­wały przej­mu­ją­cym gwiz­dom ho­low­ni­ków cią­gną­cych z mo­zo­łem cięż­kie drew­niane tra­twy. Od czasu do czasu te dźwięki za­głu­szał ło­skot ude­rzeń ka­dłu­bów o miej­sca do cu­mo­wa­nia. Ale naj­bar­dziej agre­sywny dla jej wy­sta­wio­nych na próbę zmy­słów był nie­ustanny zgrzyt gru­bych łań­cu­chów przy żu­ra­wiach.

Nieco da­lej na lą­dzie kłę­bił się wie­lo­barwny tłum miej­sco­wych i cu­dzo­ziem­ców. Lu­dzie, zwie­rzęta, sa­mo­chody two­rzyły cha­otyczny ru­chomy ob­raz. Ke­nij­czycy roz­ma­wiali, krzy­czeli, śmiali się, i prze­py­chali je­den przed dru­giego. Część z nich ła­do­wała worki i skrzynki na cię­ża­rówki, które miały je­chać do Mom­basy i sto­licy Ke­nii, Na­irobi. Inni gro­ma­dzili się przy stra­ga­nach z je­dze­niem, do­bi­ja­jąc gło­śno tar­gów ze sprze­daw­cami. W ciż­bie, mię­dzy no­gami do­ro­słych, prze­ci­skały się bie­ga­jące dzieci. Klak­sony trą­biły, kozy be­czały, a kury pod­fru­wały w różne strony.

Za dużo lat mi­nęło od czasu, kiedy Co­ral by­wała w ta­kich miej­scach, i te­raz, po spo­koj­nej po­dróży stat­kiem, to wszystko ją przy­tło­czyło. Za­wa­hała się przez chwilę i obej­rzała na Ro­bina Da­nversa w na­dziei, że doda jej od­wagi, by mo­gła zmie­rzyć się z tym onie­śmie­la­ją­cym zgieł­kiem, ale młody za­rządca gdzieś prze­padł. Ogar­nęła ją pa­nika. Co­ral już była go­towa wra­cać do bez­piecz­nej przy­stani ka­juty, gdy po­czuła, jak czy­jaś pewna dłoń ła­pie ją za rękę.

− Twój to­wa­rzysz jest nie­da­leko, z tyłu – po­wie­dział ni­ski, do­da­jący otu­chy głos, który roz­po­znała na­tych­miast. – Coś go za­trzy­mało. Nie blo­kujmy przej­ścia. Chodźmy ra­zem. Tam­ten pan bez wąt­pie­nia na na­brzeżu do cie­bie do­łą­czy.

To nie była su­ge­stia, ale roz­kaz. Trzy­mał ją tak mocno, że nie miała wy­boru. Ru­szyła chwiej­nym tra­pem, a po­tem za­częła się prze­bi­jać przez tłum w kie­runku zna­jomo wy­glą­da­ją­cego ciem­no­zie­lo­nego bu­icka za­par­ko­wa­nego ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów da­lej.

Nie­mal byli na miej­scu, gdy do­go­nił ich zdy­szany Ro­bin Da­nvers.

− Pro­szę wy­ba­czyć, panno Sinc­lair, że mu­siała pani cze­kać – wy­sa­pał. – Za­trzy­mał mnie ja­kiś cel­nik.

− Nic nie szko­dzi, Ro­bin – od­parła w roz­tar­gnie­niu, na­dal nieco oszo­ło­miona. – Ten dżen­tel­men mi po­mógł. A przy oka­zji… − po­wie­działa, od­wra­ca­jąc się do swo­jego zbawcy. – Nie wiem na­wet…

Ale on już znikł wśród kłę­bią­cej się wo­kół ciżby.

− Przed chwilą tu był – rzu­ciła, nie­zdolna ukryć iry­ta­cji.

− Pro­szę się nie mar­twić – stwier­dził młody za­rządca. – Za­pewne spie­szył się, by po­szu­kać swo­jej ro­dziny.

Co­ral wzru­szyła ra­mio­nami, jakby to jej nie ob­cho­dziło, choć na­dal była skon­ster­no­wana. Czuła się dziw­nie. Skąd ten obcy wie­dział, do­kąd ją pod­pro­wa­dzić? Do­szli do sa­mo­chodu, a ke­nij­ski szo­fer na­tych­miast po­ja­wił się obok, by zręcz­nie otwo­rzyć jej drzwi.

− Ka­ribu. Wi­tam, panno Co­ral – po­wie­dział z uśmie­chem.

Jego za­cie­ka­wione, przy­ja­zne spoj­rze­nie przy­po­mniało jej jacy ser­deczni z na­tury są Ke­nij­czycy, jak bar­dzo lu­bią oka­zy­wać go­ścin­ność.

− Mo­ses jest jed­nym z kie­row­ców za­trud­nio­nych w Mpingo – przed­sta­wił szo­fera Ro­bin. – Można na nim po­le­gać, pra­cuje u nas od ośmiu lat. W do­datku do­brze mówi po an­giel­sku.

− Wi­taj, Mo­ses – Co­ral od­wza­jem­niła pro­mienny uśmiech szo­fera.

− Nie­stety mu­szę pa­nią po­pro­sić jesz­cze o dzie­sięć mi­nut cier­pli­wo­ści – tłu­ma­czył się za­rządca. – Trzeba do­peł­nić kilku for­mal­no­ści. Tu­tej­sza biu­ro­kra­cja jest na­prawdę mę­cząca. Mam na­dzieję, że w au­cie bę­dzie pani wy­god­nie. Ra­dzę za­su­nąć za­słony. Zrobi się nieco chłod­niej i nie bę­dzie pani na­ra­żona na cie­kaw­skie spoj­rze­nia. Pan Sinc­lair nie za­wra­cał so­bie głowy, by za­mon­to­wać w sa­mo­cho­dzie kli­ma­ty­za­cję. Nie za­le­żało mu na tym.

− Nie ma pro­blemu. Uro­dzi­łam się tu­taj. Upał mi nie prze­szka­dza – za­pew­niła. – Poza tym chęt­nie po­pa­trzę so­bie na tłum. Jes­tem rów­nie cie­kawa ich, jak oni mnie.

Ro­ze­śmiał się.

− Świet­nie, ale gdyby chciała mieć pani tro­chę pry­wat­no­ści, pro­szę bez wa­ha­nia zwró­cić się do Mo­sesa o po­moc. On ze wszyst­kim da so­bie radę.

Ob­ró­cił się do szo­fera i po­wie­dział coś do niego w ki­swa­hili. Brzmiało to dla Co­ral zna­jomo, choć nie ro­zu­miała słowa. Dawno temu mó­wiła w tym ję­zyku. Te­raz, kiedy być może bę­dzie mu­siała zo­stać w Ke­nii na dłu­żej, miała na­dzieję, że z cza­sem tro­chę go so­bie przy­po­mni.

Usia­dła na tyl­nej ka­na­pie bu­icka i pa­trzyła, jak za­rządca zmie­rza do sza­rych za­bu­do­wań na od­le­głym krańcu na­brzeża, przy dłu­gich ma­ga­zy­nach peł­nych wor­ków i bali. Przy wej­ściu wy­so­kie, szczu­płe Afry­kanki plo­tły liny.

Co­ral zwró­ciła te­raz uwagę na krę­cące się w gó­rze ogromne żu­ra­wie. Przy­po­mi­nały jej zę­bate smoki roz­glą­da­jące się za ko­lejną ofiarą, gdy pod­no­siły i opusz­czały różne dziwne ła­dunki przy­tran­spor­to­wane z da­leka. Wi­dać było, że ży­cie w por­cie kwit­nie. Co­ral śle­dziła wie­ści z Ke­nii i wie­działa, że choć pre­zy­dent Jomo Ken­yatta jest kry­ty­ko­wany przez nie­któ­rych z po­wodu co­raz bar­dziej au­to­kra­tycz­nych rzą­dów, kraj ko­rzy­stał ze zwięk­szo­nego eks­portu i po­mocy Za­chodu. Wi­zja no­wej Ke­nii zda­wała się two­rzyć na jej oczach. A z pra­wej strony, gdzie zie­lone wzgó­rze opa­dało ła­god­nie do oce­anu, do­strze­gła scenę jak z daw­nych cza­sów. Wspa­niali, pół­na­dzy atleci cho­dzili w tę i z po­wro­tem, no­sząc na ra­mio­nach lub na gło­wach cięż­kie ła­dunki przy­tran­spor­to­wane przez ło­dzie wio­słowe z więk­szych jed­no­stek sto­ją­cych na ko­twicy da­lej od portu.

Znów po­wę­dro­wała wzro­kiem do tłumu kłę­bią­cego się na na­brzeżu. Przy­glą­dała się tej bez­ład­nej mie­sza­ni­nie kształ­tów i ko­lo­rów, wy­pa­tru­jąc swo­jego nie­zna­jo­mego.

Na­gle go do­strze­gła. Szedł pew­nym kro­kiem do luk­su­so­wego, czar­nego Ca­dil­laca Fle­etwo­oda, który wła­śnie wje­chał do portu. Po raz pierw­szy przyj­rzała się do­brze temu męż­czyź­nie z da­leka. Wy­da­wał się ol­brzy­mem, wy­soki i ele­gancki w ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze od Yves’a Sa­int Lau­renta i ciem­nych oku­la­rach.

Jego nie­za­prze­czalny ma­gne­tyzm dzia­łał na nią na­wet z tej od­leg­ło­ści. Po­czuła dziwne sen­sa­cje w brzu­chu. Ca­dil­lac za­trzy­mał się. Tylne drzwi się otwo­rzyły, za­nim ubrany w li­be­rię szo­fer miał szansę wy­siąść. Za­in­try­go­wana Co­ral wy­si­lała wzrok, żeby nie umknął jej ża­den szcze­gół, ale efekt był mi­zerny. Przez chwilę mi­gnęła jej ozdo­biona bi­żu­te­rią dam­ska ręka. Wy­su­nęła się w kie­runku męż­czy­zny, by wcią­gnąć go do środka tego pa­łacu na ko­łach, który szybko za­wró­cił, by znik­nąć wśród gę­stego ru­chu.

Ro­bin Da­nvers nie spie­szył się, a jej znu­dziło się roz­glą­da­nie. Od­chy­liła głową na opar­cie, za­mknęła oczy i sku­piła na swo­ich my­ślach. Jed­nak żeby nie wiem jak się sta­rała, wciąż wra­cały do tego ta­jem­ni­czego nie­zna­jo­mego. Kim on był? Jego za­cho­wa­nie, wład­czy ton, wszystko świad­czyło o tym, że to czło­wiek pewny sie­bie, wpły­wowy, od­no­szący suk­cesy.

− No już. Na­resz­cie skoń­czy­łem – oświad­czył za­rządca, wy­ry­wa­jąc Co­ral z za­dumy. – Mam na­dzieję, że nie znu­żyło pani zbyt­nio cze­ka­nie.

− O, tak na­prawdę wręcz prze­ciw­nie – od­parła. – Bar­dzo cie­ka­wie było po­pa­trzeć na ruch w por­cie. Wy­daje się, że tyle się tu dzieje.

− Port Ki­lin­dini stał się naj­więk­szym i naj­no­wo­cze­śniej­szym por­tem w Afryce Wschod­niej – wy­ja­śnił Da­nvers. – Ob­słu­guje całą Ke­nię i są­sia­du­jące z nią kraje. Ale naj­bar­dziej fa­scy­nu­jąca część Mom­basy to stara przy­stań i arab­ska sta­rówka po dru­giej stro­nie mia­sta, nie­da­leko Klubu Strze­lec­kiego Mom­basy. Mo­gli­by­śmy tam zjeść. W so­boty ofe­rują spe­cjalne lun­che dla pań, któ­rym zwy­kle wstęp do klubu jest wzbro­niony. Po lun­chu, je­śli nie jest pani zbyt zmę­czona, mo­głaby pani po­oglą­dać sklepy, nim ru­szymy do Mpingo.

Co­ral en­tu­zja­stycz­nie przy­jęła tę pro­po­zy­cję. Opu­ściła śnia­da­nie, a po­przed­niego wie­czoru le­d­wie cze­go­kol­wiek tknęła na ko­la­cję. Od upału i wil­goci w po­wie­trzu ro­biło się jej tro­chę słabo. Lunch w cy­wi­li­zo­wa­nych wa­run­kach wy­da­wał się bar­dzo roz­sąd­nym po­my­słem.

Je­chali przez mia­sto, mi­ja­jąc bo­gate dziel­nice, gdzie miesz­kali biali, mzun­gus. Tu przy dro­dze stały wille w stylu ko­lo­nial­nym. Ich kryte da­chówką da­chy gi­nęły wśród ka­skad szkar­łat­nych bu­gen­willi, fio­le­to­wej wi­ste­rii i żół­tej mi­mozy. To barwne oto­cze­nie od czasu do czasu prze­ry­wały szare be­to­nowe biu­rowce i sklepy dla tu­ry­stów. Zda­rzały się też sku­pi­ska do­mów w stylu arab­skim − po­zo­sta­ło­ści po daw­nych ha­re­mach. Wkrótce uka­zały się po­nure za­bu­do­wa­nia Fort Je­sus, strze­gą­cego sta­rego portu. Je­chali wzdłuż ró­żo­wych mu­rów, nim przy­byli do niego przez wy­soką bramę. Te­raz słońce pa­liło już na ca­łego. Ja­kaś setka dau – zgrab­nych ża­gló­wek zbu­do­wa­nych we­dle sta­ro­daw­nych wzo­rów – drze­mała, le­żąc bo­kiem na pia­sku.

Mo­ses za­par­ko­wał sa­mo­chód na placu obok sta­rego urzędu cel­nego. Wy­sia­da­jąc z auta, Co­ral od­nio­sła wra­że­nie, że wcho­dzi do in­nego świata. Wo­kół pa­no­wała ma­giczna wschod­nia at­mos­fera, in­try­gu­jąca, ko­rzenna.

Po­szli la­bi­ryn­tem krę­tych, wą­skich, nie­bru­ko­wa­nych uli­czek. Po obu ich stro­nach stały cia­sno domki, po­zle­piane ze sobą ni­czym w pla­strze miodu. Z ciem­nych skle­pi­ków są­czył się ostry za­pach ka­dzi­deł.

− To tu­taj od­bywa się więk­szość han­dlu. Wy­ma­rzone miej­sce na za­kupy – tłu­ma­czył Ro­bin, kiedy mi­jali sprze­daw­ców eg­zo­tycz­nych per­fum, uży­wa­nych dy­wa­nów per­skich i han­dla­rzy ofe­ru­ją­cych zan­zi­bar­skie skrzy­nie po oka­zyj­nych ce­nach.

Za­rządca pro­wa­dził, ostroż­nie la­wi­ru­jąc w tłu­mie po­dej­rza­nych prze­kup­niów, szmu­gle­rów, sko­rum­po­wa­nych po­li­cjan­tów i pro­wo­ku­ją­cych dzi­wek, które też tu urzę­do­wały.

− Pro­szę trzy­mać mocno to­rebkę – po­le­cił Co­ral, bio­rąc ją pod ra­mię. – Ta oko­lica to raj dla kie­szon­kow­ców.

Wzru­szyła lek­ce­wa­żąco ra­mio­nami.

− To część tu­tej­szego ko­lo­rytu.

Uwiel­biała ten nie­spieszny spo­sób, w jaki lu­dzie się tu po­ru­szali, po­godni, bez­tro­sko ospali. Chęt­nie przy­sta­wali, żeby po­roz­ma­wiać, po­tar­go­wać się albo po pro­stu po­oglą­dać wy­sta­wione roz­ma­ite to­wary.

− Mo­gła­bym ca­łymi dniami wa­łę­sać się po tych ja­ski­niach Ali­baby. Kto wie, może tra­fi­ła­bym na ja­kiś an­tyczny skarb.

− Mam na­dzieję, że nie za­mie­rza się pani tu sa­mot­nie za­pusz­czać – po­wie­dział zde­cy­do­wa­nym to­nem Ro­bin. – W tej dziel­nicy rzą­dzą nie­bez­pieczne gangi. Od czasu do czasu sły­szy się o na­pa­dach na Eu­ro­pejki. Nie­które ko­biety znik­nęły bez wie­ści i ni­gdy już ich nie od­na­le­ziono.

Jego re­ak­cja i em­faza w gło­sie roz­draż­niły Co­ral.

− Ja­koś nie wi­dzę tu nie­bez­piecz­nych zło­czyń­ców.

− I tu się pani myli. Wie pani, han­del ludźmi nie zo­stał cał­ko­wi­cie wy­ple­niony na środ­ko­wym wscho­dzie Afryki.

− We­zmę to pod uwagę, kiedy się tu znów wy­biorę – od­parła.

Wy­raź­nie prze­sa­dzał, ale po­sta­no­wiła się nie spie­rać i zmie­nić te­mat. Słu­chała jed­nym uchem wy­kładu Ro­bina o ży­ciu w Ke­nii. Nu­dził ją, a jego pro­tek­cjo­nalny ton uznała za nie na miej­scu. Przy­kre, bo był taki przy­stojny. Jaka szkoda! Pod­świa­do­mie po­rów­ny­wała go ze swoim ta­jem­ni­czym nie­zna­jo­mym, sir Lan­ce­lo­tem, jak go na­zy­wała w my­ślach. Ża­ło­wała, że to nie z nim bę­dzie ja­dła lunch.

Skon­cen­tro­wała się na eg­zo­tycz­nym oto­cze­niu. Wśród gwaru sły­szała mo­no­tonne po­stu­ki­wa­nie młotka ja­kie­goś rze­mieśl­nika. Od czasu do czasu przez ten roz­gar­diasz prze­bi­jały się gło­śne na­wo­ły­wa­nie han­dla­rza, za­wo­dzące prośby że­bra­ków, prze­ni­kliwy dźwięk dzwonka ro­weru, a z rzadka roz­pacz­liwy klak­son za­błą­ka­nego sa­mo­chodu.

Skrę­cili w ciemną uliczkę, przy któ­rej stały małe czer­wo­nawe domki. Było tak wą­sko, że gdzie­nie­gdzie bal­kony na pię­trze sty­kały się z tymi z na­prze­ciwka. Czy­tała gdzieś, że nie­które z ta­kich prze­smy­ków bu­do­wano naj­cia­śniej jak się da, byle tylko mógł nimi przejść wiel­błąd, a mury oso­bliwy ko­lor za­wdzię­czały ma­te­ria­łowi, z któ­rego zo­stały zbu­do­wane. Ce­gły wy­ci­nano z mięk­kiego ko­ra­lowca, su­szo­nego po­tem, by stward­niał. Po­my­ślała, że pew­nie nie­wiele się tu zmie­niło od po­czątku szes­na­stego wieku.

− Je­ste­śmy na miej­scu – oświad­czył Ro­bin, kiedy uka­zał się Klub Strze­lecki.

Bu­dy­nek wy­glą­dał tak, jak go so­bie Co­ral wy­obra­żała. Ni­czym ka­wa­łek An­glii prze­nie­siony do Afryki. Wspięli się po mar­mu­ro­wych scho­dach i zna­leźli się w roz­le­głym holu o pod­ło­dze z po­le­ro­wa­nego te­ko­wego drewna. Nad ko­min­kiem na ho­no­ro­wym miej­scu wi­siał por­tret kró­lo­wej, do­mi­nu­jąc nad wnę­trzem. Me­ble były eu­ro­pej­skie, po­dob­nie jak ob­razy i dy­wany. W po­wie­trzu czuło się za­pach wo­sku psz­cze­lego, co przy­po­mi­nało Co­ral dom ro­dzinny, a z re­stau­ra­cji sły­chać było roz­mowy po an­giel­sku.

Usie­dli przy sto­liku obok okna wy­cho­dzą­cego na za­lany słoń­cem ogród i po­ły­sku­jący w od­dali ocean.

− Oba­wiam się, że po­dają tu je­dy­nie zwy­czajne an­giel­skie da­nia – po­wie­dział Ro­bin. – Żeby zjeść coś bar­dziej wy­myśl­nego po­winna pani wy­brać się do ja­kiejś lo­kal­nej re­stau­ra­cji.

– Je­dyne co za­pa­mię­ta­łam z ke­nij­skiej kuchni to ugali – od­parła ze śmie­chem. – To była ważna część mo­jego dzie­ciń­stwa. Aluna, moja yaha, upie­rała się, że co rano mu­szę zjeść mi­seczkę tej ma­ma­łygi. Tak na­prawdę na­wet to lu­bi­łam. Przy­po­mina owsiankę. A przy oka­zji, jak się ma stara Aluna? Jak przy­pusz­czam, na­dal mieszka w Mpingo? Od mo­jego wy­jazdu z mamą, nie od­zy­wała się do mnie, choć czę­sto do niej pi­sa­łam, szcze­gól­nie na po­czątku.

− Aluna na­dal tu jest – po­wie­dział ci­cho. Umilkł na chwilę, po czym do­dał ostroż­nie – Bar­dzo do­tknęła ją śmierć pana Sinc­la­ira i…

− I? – po­na­gliła go Co­ral, czu­jąc, że młody czło­wiek waha się, czy wy­ja­wić wię­cej.

Po­ru­szył się na krze­śle, wy­raź­nie skrę­po­wany. Za­pa­no­wała nie­zręczna ci­sza. Zda­wało się, że Ro­bin za­sta­na­wia się nad do­bo­rem wła­ści­wych słów.

− Od śmierci pani ojca biedna Aluna nie jest już taka jak daw­niej – po­wie­dział wresz­cie. – Kiedy od­szedł, przez dwa ty­go­dnie nie od­zy­wała się i nie ja­dła. Jed­nak wia­do­mość o pani przy­jeź­dzie wy­raź­nie pod­nio­sła ją na du­chu. Tak jakby po­czuła, że znów ma po co żyć. Mimo to naj­czę­ściej w ogóle się nie od­zywa, a kiedy już coś po­wie, to są to różne nie­stwo­rzone hi­sto­rie.

− Nie dziwi mnie, że Aluna tak ciężko prze­żyła śmierć ojca. Była z na­szą ro­dziną od naj­młod­szych lat. Za­częła pra­co­wać w Mpingo tuż po dwu­dzie­stce. Wi­działa, jak bu­do­wano nowy dom. Tata na­uczył ją an­giel­skiego.

Co­ral uśmiech­nęła się smutno. Kiedy pa­trzyła wstecz, na­cho­dziły ją mie­szane uczu­cia. Jak so­bie przy­po­mi­nała, Wal­ter Sin­clair ucząc Alunę ję­zyka Szek­spira, prze­sia­dy­wał z nią go­dzi­nami w swoim ga­bi­ne­cie, znaj­du­ją­cym się w domku na końcu ogrodu. Pa­mię­tała, że matka miała o to żal, i Co­ral te­raz le­piej wszystko ro­zu­miała. Aluna była ładna, w kwie­cie wieku w owych cza­sach, a Wal­ter lu­bił ko­biety. Od­krył w Alu­nie in­te­li­gentną uczen­nicę. Pod­su­wał jej do czy­ta­nia kla­sykę i na­wet za­brał ją do opery, a ona wzięła to bar­dzo po­waż­nie i na­wet opo­wia­dała bez końca o ariach z Tra­viaty, kiedy zaj­mo­wała się do­mem. Oj­ciec po­wta­rzał, że gdyby uro­dziła się w in­nym śro­do­wi­sku, da­leko by za­szła. „Ma umysł na­ukowca. Szkoda, że na­dal w gło­wie jej te za­bo­bony… dziwna mie­szanka”, stwier­dził kie­dyś. Co­ral za­sta­na­wiała się te­raz, czy jej ojca łą­czyły z Aluną ja­kieś nie­sto­sowne re­la­cje. To by wy­ja­śniało, dla­czego An­gela Sinc­lair tak na­gle po­sta­no­wiła opu­ścić Afrykę na do­bre i za­brała ze sobą córkę.

Je­dli w mil­cze­niu.

− Jak umarł mój oj­ciec? – spy­tała po ja­kimś cza­sie.

− Pew­nego dnia jego serce po pro­stu się za­trzy­mało – od­po­wie­dział po­woli Ro­bin.

− Wy­da­wał się oka­zem zdro­wia.

− W chwili śmierci miał sie­dem­dzie­siąt lat. Nie był już młody, a ostat­nich kilka lat bar­dzo nad­we­rę­żyło go fi­zycz­nie i psy­chicz­nie.

− Za­wsze był pe­łen ener­gii, w do­brej for­mie – pod­kre­śliła raz jesz­cze Co­ral. − Ni­gdy nie wy­glą­dał na swój wiek. Po­zna­łam ko­goś kilka lat temu, kto się z nim wi­dział i był zdu­miony, że tata jest po sześć­dzie­siątce. – Urwała na chwilę. – Oj­ciec ko­chał Afrykę i swoje ży­cie. Ja­kie mógł mieć stresy? Nie wie­dzia­łam, że cho­ruje. Czy po­sia­dłość nie przy­no­siła do­brych zy­sków?

Ro­bin wy­raź­nie się zmie­szał, ale za­raz się opa­no­wał.

− Pan Sinc­lair miał po­ważny pro­blem z al­ko­ho­lem. Gdyby nie pod­dało się serce, za­pewne parę mie­sięcy póź­niej za­bi­łaby go mar­skość wą­troby. Strasz­nie przy­kro mi to mó­wić, panno Sinc­lair, ale wie­czo­rem zwy­kle Aluna i Juma, szef służby, mu­sieli go za­no­sić nie­przy­tom­nego do jego po­koju na gó­rze.

Co­ral zmarsz­czyła brwi.

− Dla­czego tak dużo pił? Miał ja­kieś kło­poty? Źle się działo w go­spo­dar­stwie? Nie wie­dzia­łam, że bo­ryka się z pro­ble­mami fi­nan­so­wymi.

Ro­bin zro­bił ura­żoną minę.

− Po­sia­dłość funk­cjo­nuje do­sko­nale, za­pew­niam pa­nią. Sam nią za­rzą­dzam. Je­śli pani chce, może pani obej­rzeć księgi ra­chun­kowe dziś po po­łu­dniu i się prze­ko­nać. Wszystko jest w naj­lep­szym po­rządku.

Co­ral po­ha­mo­wała gest znie­cier­pli­wie­nia. Nie cho­dziło o za­rządcę ma­jątku, ale o ojca.

− Oczy­wi­ście, po po­łu­dniu mi pa­suje – rzu­ciła szorstko. Na­stą­piła dłuż­sza prze­rwa w roz­mo­wie, nim znów się ode­zwała. – Czy tata prze­wró­cił się może pod­czas jed­nej z ta­kich al­ko­ho­lo­wych se­sji? Tak umarł?

− Nie. Pan Sinc­lair zmarł w łóżku, we śnie. Pani Sinc­lair zna­la­zła go rano. We­zwała le­ka­rza ro­dzin­nego, który po do­kład­nym zba­da­niu stwier­dził zgon z przy­czyn na­tu­ral­nych. Pani oj­ciec za­snął i już się nie obu­dził.

− Po­wie­dział pan: pani Sinc­lair? – spy­tała zdu­miona. – Nie wie­dzia­łam, że oj­ciec po­now­nie się oże­nił!

Ro­bin Da­nvers od­kaszl­nął, by po­ko­nać chrypkę. Naj­wy­raź­niej ta roz­mowa była dla niego trudna.

− Pani oj­ciec kilka lat temu po­ślu­bił obecną pa­nią Sinc­lair, pa­nią Cy­bil Sinc­lair.

− Nic nie wie­dzie­li­śmy o no­wym mał­żeń­stwie. Chyba oj­ciec na­pi­sałby nam coś o tym w li­ście? Czemu miałby trzy­mać to przed nami w ta­jem­nicy? Na­wet po roz­wo­dzie matka i oj­ciec po­zo­sta­wali w przy­jaźni – cią­gnęła zszo­ko­wana. – Prawda, rzadko pi­sał, ale cho­dzi mi o to, że roz­wie­dli się po­lu­bow­nie.

Na­chmu­rzyła się.

− Na pewno od­da­lił się od nas po ślu­bie matki z wuj­kiem Edwar­dem. Jakby stra­cił nas na za­wsze. Co roku na Boże Na­ro­dze­nie wy­sy­ła­łam mu swoją naj­now­szą fo­to­gra­fię i pi­sa­łam o tym, co waż­nego się w moim ży­ciu wy­da­rzyło. Ni­gdy tego nie ko­men­to­wał, ale przy­sy­łał mi kartkę świą­teczną.

Przez chwilę za­sta­na­wiała się głę­boko.

− W li­ście od praw­nika nie było nic o żo­nie. Czy to ozna­cza, że nie je­stem je­dyną spad­ko­bier­czy­nią ma­jątku ojca?

Miała przy­krą świa­do­mość, że to brzmi tak, jakby była za­chłanna i bez­duszna. Jed­nak czuła, że coś jest nie tak, i chciała do­ciec, w czym rzecz.

− Tim Loc­klear, praw­nik, który zaj­mo­wał się spra­wami pani ojca, jest o wiele bar­dziej od­po­wied­nią osobą, by wy­ja­śnić te za­wi­ło­ści, niż ja. Na pewno od­po­wie na wszyst­kie pani py­ta­nia.

Było ja­sne, że za­rządcy jest nie­zręcz­nie dys­ku­to­wać z nią o spra­wach ro­dziny. Choć Co­ral nie przej­mo­wała się spe­cjal­nie tym, co on so­bie po­my­śli, była osobą de­li­katną, nie lu­biła ura­żać uczuć in­nych lu­dzi.

− Ma pan ra­cję – przy­znała. – Ro­zu­miem pana opory. Pro­szę wy­ba­czyć. Mo­głam się wy­dać straszną ma­te­ria­listką, ale na­prawdę kom­plet­nie mnie pan za­sko­czył. Po­słu­cham rady i po­roz­ma­wiam o tym wszyst­kim z pa­nem Loc­kle­arem.

Prze­szli na inne te­maty, ale Co­ral przez resztę lun­chu nie mo­gła otrzą­snąć się z szoku i nie­przy­jem­nego wra­że­nia. Obie­cała so­bie, że jak naj­szyb­ciej przej­rzy ra­chunki i od­wie­dzi pana Loc­kle­ara.

Kiedy po­dano kawę, Ro­bin od­chrząk­nął.

− Panno Sinc­lair, nie wiem, czy to moja rola na­świe­tlać te sprawy, ale skoro wró­ciła pani do Ke­nii, po­winna pani orien­to­wać się ogól­nie w obec­nej sy­tu­acji po­li­tycz­nej.

Co­ral wy­pro­sto­wała się na krze­śle. Wie­działa o tar­ciach po­li­tycz­nych w Ke­nii po uzy­ska­niu przez ten kraj nie­pod­le­gło­ści w roku 1963 i zda­wała so­bie sprawę, że bę­dzie mu­siała od­na­leźć się ja­koś w no­wych wa­run­kach, ale nie są­dziła, że ten te­mat wy­pły­nie tak szybko po jej przy­jeź­dzie.

− Ke­nia wkro­czyła na nową drogę. Bry­tyj­czycy już nie są u ste­rów i mu­simy brać pod uwagę, że na­stał nowy rząd, a miejmy na­dzieję, że rów­nież nowa démo­cra­tie. Je­stem młody, wi­dzę, że w tym może być na­sza przy­szłość. – Ro­bin wzru­szył ra­mio­nami. – Na pewno nie ma sensu bun­to­wać się.

Co­ral w za­my­śle­niu mie­szała kawę.

− Wy­gląda na to, że od cza­sów mo­jego dzie­ciń­stwa wiele się tu zmie­niło.

− I tak, i nie. Ke­ny­atta przy­szedł ze slo­ga­nem Ha­ram­bee, „Pra­cujmy ra­zem”. W tym du­chu rząd pró­bo­wał zjed­no­czyć lu­dzi. Ale trzeba też pa­mię­tać stare przy­sło­wie w su­ahili: „Gdzie prze­py­chają się dwa sło­nie, tam cierpi trawa”! Ze zmianą po­ja­wia się kon­flikt. W spo­łecz­no­ściach ode­zwały się za­targi ple­mienne. W do­datku wielu star­szych bia­łych osad­ni­ków boi się no­wego po­rządku, a za­bój­stwo mi­ni­stra Toma Mboi w czerwcu na pewno wzmog­ło w nich po­czu­cie za­gro­że­nia. Do­cho­dzi do ata­ków na mniej­sze przed­się­bior­stwa, któ­rych wła­ści­cie­lami są Hin­dusi, przez co ci ucie­kają do Wiel­kiej Bry­ta­nii lub w głąb kon­ty­nentu. – Ro­bin urwał, naj­wy­raź­niej sta­ra­jąc się od­po­wied­nio to sfor­mu­ło­wać. − Niech mi wolno bę­dzie po­wie­dzieć, panno Sinc­lair… wie­rzę w przy­szłość tego kraju, ale to jest przy­szłość dla lu­dzi młod­szych, ela­stycz­nych, go­to­wych przy­sto­so­wać się do zmian. Dawne zwy­czaje się skoń­czyły, trzeba ina­czej trak­to­wać lu­dzi i nie ma po­wodu, by Mpingo nie mo­gło na­dal pro­spe­ro­wać… ale trzeba dzia­łać ostroż­nie.

Co­ral za­sta­no­wiła się nad zna­cze­niem jego słów i ski­nęła głową.

− Ro­zu­miem. A więc ra­dzi mi pan sprze­dać Mpingo? Mu­szę po­wie­dzieć, że nie po to tu przy­je­cha­łam. Prze­ciw­nie. Chcę, żeby znowu tu­taj był mój dom.

Ro­bin uśmiech­nął się z ulgą.

− Tak się cie­szę. Wy­pijmy więc za to – Uniósł kie­li­szek, po czym do­koń­czyli lunch i za­pła­cili.

Kiedy zna­leźli się znów na słońcu i do­cho­dzili już do auta, Co­ral zde­rzyła się z męż­czy­zną, który na­gle wy­szedł ze sklepu z dy­wa­nami. Po­ja­wił się przed nią tak nie­ocze­ki­wa­nie, że nie mo­gła go omi­nąć. Dziwne do­zna­nia, które ogar­nęły jej ciało, po­wo­du­jąc drże­nie rąk i nóg, po­winny były ją ostrzec. Unio­sła wzrok i dech jej za­parło, a serce za­częło wa­lić jak sza­lone. Mi­mo­wol­nie tego ranka cały czas wra­cała do niego my­ślami, a te­raz on stał przed nią. Co za dziwny zbieg oko­licz­no­ści – a może było im pi­sane spo­tkać się znowu? Uchy­liła usta, by coś po­wie­dzieć, jed­nak nie­zna­jomy prze­szedł obok, nie zwra­ca­jąc na nią uwagi. W gło­wie jej wi­ro­wało. Stała kilka se­kund jak ska­mie­niała, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem szczu­płą, do­mi­nu­jącą syl­wetkę, gó­ru­jącą nad tłu­mem, która szybko się od­da­lała i wresz­cie zni­kła wśród kłę­bią­cej się masy prze­chod­niów.

Roz­dział 2

Zie­lony bu­ick skrę­cił na te­ren po­sia­dło­ści przez wielką bramę z ku­tego że­laza. Je­chali po­woli drogą po­mię­dzy kwit­ną­cymi drze­wami ja­ka­randy. Pro­mie­nie słońca póź­nego po­po­łu­dnia, prze­bi­ja­jące się przez ga­łę­zie, two­rzyły tań­czącą mo­zaikę świa­tła i fio­le­to­wo­nie­bie­skich cieni. A w końcu skle­pie­nia alei ja­rzyło się ja­sno Mpingo, dom jej dzie­ciń­stwa, wśród buj­nych, ko­lo­ro­wych za­ro­śli. Wy­glą­dał tak ro­man­tycz­nie, ba­śniowo dzie­wi­czy, ni­czym sce­ne­ria poza cza­sem i re­alną prze­strze­nią.

Po raz drugi tego dnia Co­ral mu­siała wal­czyć z przy­pły­wem emo­cji. Ileż razy przez te lata wy­obra­żała so­bie po­wrót do domu? A ten wi­dok oka­zał się jesz­cze pięk­niej­szy niż tam­ten za­cho­wany w naj­czul­szych wspo­mnie­niach.

Wpa­tru­jąc się w Mpingo, po­ło­żyła szczu­płą dłoń na ra­mie­niu Mo­sesa.

− Za­trzy­maj się, pro­szę – po­wie­działa ze ści­śnię­tym gar­dłem. – Po­dejdę do domu pie­szo.

Otwo­rzyła drzwi auta. Po­wi­tał ją zna­jomy po­dmuch go­rą­cego po­wie­trza, na­sy­cony aro­ma­tem doj­rza­łych owo­ców i słodko pach­ną­cych kwia­tów. Wy­sia­dła i stała przez chwilę, na­pa­wa­jąc się osza­ła­mia­ją­cym wi­do­kiem. Przy­pły­nęła do niej masa ob­ra­zów, do­znań i sprzecz­nych emo­cji. Z wa­ha­niem, a po­tem co­raz szyb­ciej, ru­szyła ocie­nioną aleją w kie­runku Mpingo – ma­lutka po­stać wśród oce­anu kwit­nie­nia.

Mpingo! Czy to była re­zy­den­cja czy bu­dy­nek, wy­zwa­nie, ka­prys czy ma­rze­nie – ma­te­ria­li­za­cja wi­zji Wal­tera Sinc­la­ira? Uwa­żany za czarną owcę w ro­dzi­nie, od­rzu­cony przez bli­skich, bo nie chciał pod­po­rząd­ko­wać się su­ro­wym wy­mo­gom dy­na­stii ban­kie­rów, Wal­ter Sinc­lair po­sta­no­wił pójść śla­dem wielu eu­ro­pej­skich osad­ni­ków z lat trzy­dzie­stych. Dużo po­dró­żo­wał po świe­cie i zbił spory ma­ją­tek na han­dlu wy­po­sa­że­niem rol­ni­czym i nad­wyż­kami pro­duk­cji dla woj­ska, po czym po­sta­no­wił osie­dlić się na od­le­głym krańcu świata.

Po­sia­dłość, która wów­czas na­zy­wała się Nad­mor­ski Sad, na­le­żała do sta­rego an­giel­skiego osad­nika. Zbli­żał się on do sie­dem­dzie­siątki, nie miał spad­ko­bier­ców ani ro­dziny. Cie­szył się, że ktoś chce tchnąć w jego dzieło nowe ży­cie, z chę­cią sprze­dał go­spo­dar­stwo Bia­łemu Pi­ra­towi i wró­cił do An­glii.

Stary dom był skromny i funk­cjo­nalny. Miał osiem po­koi i ar­chi­tek­to­nicz­nie ni­czym się nie wy­róż­niał. Wal­ter za­in­te­re­so­wał się tą po­sia­dło­ścią, bo miała dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów dzie­wi­czej plaży, a poza tym dwie­ście hek­ta­rów sadu, z czego czter­dzie­ści było ob­sa­dzo­nych dal­ber­gią czar­no­drze­wem, rzad­kimi drze­wami mpingo, któ­rych w Afryce było co­raz mniej.

Po prze­pro­wa­dze­niu za­pla­no­wa­nej od­nowy i prac pod nad­zo­rem nie­zna­nego ar­chi­tekta nowe Mpingo Wal­tera Sinc­la­ira stało się szczy­tem am­bi­cji pio­niera na tym kon­ty­nen­cie. Nie ma­jący jesz­cze trzy­dziestki młody ry­zy­kant chciał stwo­rzyć trwałe pod­wa­liny pod sie­dzibę, która po­zwa­la­łaby za­pu­ścić tu ko­rze­nie i sta­łaby się dzie­dzic­twem dla no­wych po­ko­leń. Przez osiem lat po­wsta­nia Mau Mau, w nie­pew­nych trud­nych cza­sach po­prze­dza­ją­cych uzys­ka­nie przez Ke­nię nie­pod­le­gło­ści w roku 1963, Wal­ter od­waż­nie, z de­ter­mi­na­cją bro­nił po­sia­dło­ści dla no­wej dy­na­stii Sinc­la­irów. Na­prawdę by­wało ciężko – zwłasz­cza że miał żonę, która nie­na­wi­dziła Afryki, i małe dziecko.

Zbu­do­wana z roz­ma­chem fa­sada domu była te­raz z ka­mie­nia – o cie­płym, na­sy­co­nym ko­lo­rze przy­po­mi­na­ją­cym rafy ko­ra­lowe Oce­anu In­dyj­skiego, który był wi­doczny ze wszyst­kich pa­no­ra­micz­nych fran­cu­skich okien na pół­noc­nej ele­wa­cji domu, co na­peł­niało po­koje nie­bie­ska­wym, na­stro­jo­wym świat­łem. Każde okno miało brą­zowe okien­nice, które można było szczel­nie za­mknąć pod­czas mie­sięcy mon­su­nów. Wspa­niałe po­dwójne za­okrą­glone schody, bo­aze­ria na ścia­nach, ogromne belki na su­fi­tach i pod­łogi zo­stały mi­ster­nie wy­ko­nane na miej­scu ze spro­wa­dzo­nego ce­dru. Przy po­ko­jach na pię­trze wo­kół domu bie­gła we­randa, z któ­rej wi­dać było roz­le­głe za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze. Co­ral pa­mię­tała, jak jako trzy­let­nie dziecko przez ba­lu­stradę pod­glą­dała przy pracy ogrod­ni­ków, a po­tem spę­dzała le­niwe po­po­łu­dnia, po­pi­ja­jąc na we­ran­dzie zimną le­mo­niadę z matką, słu­cha­jąc śpiewu pta­ków, któ­remu akom­pa­nio­wał szum palm i mor­skich fal. Wró­ciły miłe wspo­mnie­nia za­baw w cho­wa­nego z ko­le­żan­kami. Uśmiech­nęła się z no­stal­gią. Ni­gdy nie mo­gły jej zna­leźć. Ulu­bioną kry­jówką Co­ral była ko­mórka w ogro­dzie.

Kiedy wy­nu­rzyła się z cie­nia pod­jazdu, po­my­ślała, że Mpingo to nie­zwy­kła mie­sza­nina ma­rze­nia i rze­czy­wi­sto­ści. A przy tym zo­stało zbu­do­wane bar­dzo prak­tycz­nie w tych wy­ma­ga­ją­cych wa­run­kach. Jed­nak gdy pa­trzyła na ten dom oczami do­ro­słej osoby, zdała so­bie sprawę, że przez próż­ność ojca zna­la­zły się w nim i ele­menty pre­ten­sjo­nalne.

Kiedy szła da­lej w kie­runku po­dwój­nych drzwi fron­to­wych, otwo­rzyły się sze­roko i w progu po­ja­wiła się po­stać. Choć była nie­ru­choma i da­leko, Co­ral miała wra­że­nie, że ją roz­po­znaje. Przy­spie­szyła kroku, przy­pa­tru­jąc się ze zdu­mie­niem. Aluna! To była ona! Co­ral za­częła biec.

Kiedy dzie­liło je już tylko parę stopni, yaha uśmiech­nęła się i wy­cią­gnęła ręce do swo­jej by­łej pod­opiecz­nej. Ich dło­nie po­łą­czyły się bez słów. Przez chwilę nia­nia trzy­mała Co­ral na od­le­głość ra­mion, jakby chciała się jej le­piej przyj­rzeć. A po­tem przy­cią­gnęła ją do sie­bie i ob­jęła mocno, wstrzą­sana szlo­chem.

− Och, pa­nienko Co­ral, ko­chana pa­nienko Co­ral – wy­szep­tała, łka­jąc. – Aluna my­ślała już, że umrze i nie zo­ba­czy wię­cej swo­jej ma­łej ma­la­iki. Niech ci się przyj­rzę.

Cof­nęła się i spoj­rzała na młodą ko­bietę. W jej oczach ma­lo­wało się nie­do­wie­rza­nie.

− Wy­je­cha­łaś jako dziecko, a wró­ci­łaś jako piękna młoda dama – stwier­dziła z bez­gra­niczną czu­ło­ścią i dumą.

Co­ral ro­ze­śmiała się.

− Cu­dow­nie być tu z po­wro­tem. Przed chwilą, kiedy szłam pod­jaz­dem, mia­łam wra­że­nie, jakby czas się za­trzy­mał. Wszystko jest jak daw­niej. – Kiedy tylko wy­po­wie­działa te słowa, oczy się jej za­szkliły i ści­snęło ją w gar­dle. – Ale też wszystko jest ina­czej, bo nie ma już taty – zdo­łała wy­krztu­sić ła­mią­cym się gło­sem i znów przy­tu­liła się do Aluny.

− Nie płacz, ma­lutka. Je­steś tu i to naj­waż­niej­sze.

Co­ral opa­no­wała się. Aluna miała ra­cję: była znów w Mpingo i te­raz je­dy­nie to się li­czyło. We­szła do holu, a jej ob­casy za­stu­kały gło­śno na wy­po­le­ro­wa­nej na błysk po­sadzce, od­bi­ja­jąc się nie­rów­nym echem po wiel­kim wnę­trzu. Co­ral spoj­rzała w górę i jej wzrok padł na ogromny krysz­ta­łowy ży­ran­dol, ko­lejną z eks­cen­trycz­nych eks­tra­wa­gan­cji Wal­tera. Prze­mknął jej przez myśl kosz­mar z cza­sów dzie­ciń­stwa – wi­zja, jak szkli­sty po­twór spada, roz­trza­sku­jąc się z ta­kim hu­kiem, że za­wsze bu­dziła się prze­ra­żona. Te­raz szklane pa­ciorki po­ru­szały się le­ciutko na wie­trze wpa­da­ją­cym przez otwarte drzwi i po­brzę­ki­wały, jakby śmiały się tro­chę z jej obaw.

Ro­zej­rzała się do­koła. Z pra­wej strony drzwi do bi­blio­teki stały otwo­rem. We­szła do środka i zna­la­zła się w kom­plet­nie ob­cym miej­scu. Ele­ganc­kie brą­zowe re­gały, cięż­kie, kryte skórą ka­napy w stylu Che­ster­field, dzie­dzic­two przy­tran­spor­to­wane do Ke­nii z An­glii, stare dy­wany per­skie, lek­kie za­słony, które chro­niły przed słoń­cem w go­rące po­po­łu­dnia – wszystko to, co two­rzyło at­mos­ferę ga­bi­netu ojca – zni­kło. Ja­kaś wy­raź­nie dam­ska ręka po­słu­żyła się cza­ro­dziej­ską różdżką i kom­plet­nie od­mie­niła to wnę­trze. No­wo­cze­sne dy­wany, pa­ste­lowy ko­lor ścian, za­słony w ła­god­nych od­cie­niach i lek­kie na­rzuty na me­blach – całe to urzą­dze­nie świad­czyło o wy­ra­fi­no­wa­nym ko­bie­cym gu­ście. Co­ral uznała to za ohydne.

− Twój oj­ciec był wspa­nia­łym czło­wie­kiem – po­wie­działa Aluna – ale jak każdy, miał swoje sła­bo­ści. A jego słabą stroną była Ewa, ku­si­cielka, która zgu­biła Adama. Z bwaną Wal­te­rem za­wsze tak było. Wśród mo­jego ludu jest ta­kie po­wie­dze­nie, że lin­kami uple­cio­nymi z ko­bie­cych wło­sów można ła­two zwią­zać sło­nia. Żona musi trzy­mać męża przy so­bie uśmie­chami, mi­ło­ścią i do­brym je­dze­niem. W prze­ciw­nym wy­padku za­czyna on cho­dzić wła­snymi dro­gami. Twoja matka była no­wo­cze­sną ko­bietą, nie po­tra­fiła utrzy­mać ta­kiego męż­czy­zny jak on. Ni­gdy nie umiał oprzeć się ko­bie­tom, a przez ostat­nią o mało nie ska­zał na wieczne po­tę­pie­nie swo­jej du­szy.

− Co masz na my­śli, Aluno? – spy­tała Co­ral, za­nie­po­ko­jona tym po­nu­rym stwier­dze­niem.

Twarz star­szej ko­biety przy­brała nie­prze­nik­niony wy­raz, ni­czym ule­piona z gliny rzeźba. Tylko jej oczy pa­trzące spod cięż­kich po­wiek błysz­czały żywo.

− No… To długa hi­sto­ria – wy­mam­ro­tała. – Opo­wiem ci kie­dyś, ale na ra­zie o tym nie myśl. Mu­sisz od­po­cząć.

Wró­ciły do wiel­kiego holu, gdzie wła­śnie wszedł Ro­bin, a za nim Mo­ses i dwaj inni słu­żący w dłu­gich sza­tach, któ­rzy dźwi­gali ba­gaże Co­ral.

− Za­nie­ście to na górę – roz­ka­zał za­rządca. A po­tem zwró­cił się sta­now­czo do niani, uśmie­cha­jąc się przy tym roz­bra­ja­jąco. – Aluno, czy za­pro­wa­dzi­ła­byś ich do apar­ta­men­tów swo­jej pani? Mu­szę za­mie­nić z nią słówko.

− Moja pa­nienka jest zmę­czona po dłu­giej po­dróży – od­parła na­dą­sana słu­żąca. – To, co za­mie­rza jej pan po­wie­dzieć, na pewno może po­cze­kać.

Ro­bin Da­nvers nie prze­jął się gniewną uwagą Aluny. Ser­decz­nie, ale pro­tek­cjo­nal­nie po­kle­pał ją po ple­cach.

− Nie wąt­pię, że chcia­ła­byś jak naj­szyb­ciej zna­leźć się z twoją pa­nienką sama, ale oba­wiam się, że są pewne sprawy nie­cier­piące zwłoki. Obie­cuję, że nie za­trzy­mam jej zbyt długo – do­dał po­woli z na­ci­skiem, jakby miał do czy­nie­nia z roz­ka­pry­szo­nym dziec­kiem.

Obej­rzał się na Co­ral i ski­nął, by po­szła za nim do po­koju, który daw­niej słu­żył jej matce jako pra­cow­nia do ro­bó­tek ręcz­nych. Po­dob­nie jak inne po­miesz­cze­nia był te­raz urzą­dzony cał­kiem ina­czej, nie do po­zna­nia. Przy­tulne in­tymne wnę­trze zo­stało prze­mie­nione w miej­sce funk­cjo­nalne, zimne i bez­oso­bowe – ze sta­lo­wymi szaf­kami i tego typu współ­cze­snym wy­po­sa­że­niem biu­ro­wym.

Ro­bin wy­su­nął dla Co­ral krze­sło. Sam usiadł na­prze­ciwko, za im­po­nu­ją­cym ma­ho­nio­wym biur­kiem, które nie­gdyś na­le­żało do Bia­łego Pi­rata, a te­raz dziw­nie kon­tra­sto­wało z resztą oto­cze­nia. Co­ral aż się wzdry­gnęła, co nie umknęło uwagi Da­nversa. Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.

− Po śmierci pani ojca pani Sinc­lair uznała, że ła­twiej bę­dzie za­rzą­dzać ma­jąt­kiem, je­śli będę miał do­stęp do ca­łej do­ku­men­ta­cji i prze­kształ­ci­li­śmy cza­sowo ten po­kój na biuro. Spra­wami fi­nan­so­wymi i pla­no­wa­niem zaj­mo­wa­li­śmy się ra­zem z pani oj­cem, do­glą­da­nie wszyst­kiego od strony prak­tycz­nej na­le­żało do mnie. Te­raz od pani za­leży, czy na­dal mam zaj­mo­wać się ma­jąt­kiem.

Co­ral lekko ski­nęła głową. Pro­wa­dze­nie księ­go­wo­ści, fi­nanse, za­rzą­dza­nie – nie miała w tym żad­nego do­świad­cze­nia. Na­gle po­czuła się skraj­nie wy­czer­pana. Chciała tylko jed­nego – zo­stać sama i spró­bo­wać oswoić się tro­chę z tym po­wro­tem do prze­szło­ści w no­wych wa­run­kach, w któ­rych, być może, miała bu­do­wać swoją przy­szłość.

− Czy te sprawy nie mogą po­cze­kać do ju­tra? – spy­tała. – To był ciężki dzień, je­stem zmę­czona. Wo­la­ła­bym odło­żyć ta­kie roz­mowy do rana, je­śli nie ma pan nic prze­ciwko temu.

− Prze­pra­szam, że pa­nią mę­czę, ale wcze­śniej dała mi pani do zro­zu­mie­nia, że chce jak naj­szyb­ciej zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji. Ju­tro o świ­cie wy­jeż­dżam do Na­irobi i wrócę do­piero w przy­szłym ty­go­dniu.

− Ro­zu­miem. – Co­ral na­gle za­sta­no­wiła się, co ozna­cza dla po­sia­dło­ści ist­nie­nie no­wej pani Sinc­lair. – Czy jest coś, czym ko­niecz­nie na­le­ża­łoby się za­jąć lub o czym po­win­nam do­wie­dzieć przed pana po­wro­tem?

− Ra­czej nie. Każdy tu­taj zna swoje obo­wiązki. Jak mó­wi­łem pani pod­czas lun­chu, czu­wam nad Mpingo i w po­sia­dło­ści wszystko funk­cjo­nuje jak w ze­garku.

− Świet­nie. My­ślę, że mo­żemy w ta­kim ra­zie wró­cić do tej roz­mowy po pana po­wro­cie. – Uśmiech­nęła się.

− Za­nim pani pój­dzie, po­wi­nie­nem wrę­czyć to pani oso­bi­ście – po­wie­dział i pod­szedł do du­żego, sta­ro­mod­nego drew­nia­nego sejfu.

Otwo­rzył szafkę i wy­jął klu­cze.

− To klu­cze do po­miesz­czeń w piw­nicy. Nie mam po­ję­cia, dla­czego oj­ciec tak się upie­rał, żeby je pani prze­ka­zać. Wiem tylko, że w przed­dzień śmierci przy­szedł zo­ba­czyć się ze mną w pa­wi­lo­nie w głębi ogrodu, gdzie daw­niej mie­ściło się moje biuro i gdzie tego wie­czoru pra­co­wa­łem do późna. Źle wy­glą­dał, jakby był chory, ale wtedy po­my­śla­łem, że pew­nie już się na­pił. „Weź te klu­cze. Są do piw­nicy − po­wie­dział. − Trzy­maj je do­brze scho­wane do przy­jazdu mo­jej córki Co­ral”. Kiedy wy­cho­dził, nie przy­pusz­cza­łem, że wi­dzę go po raz ostatni ży­wego. Tej nocy zmarł we śnie… za­wał.

Przez chwilę mil­czeli. Co­ral przyj­rzała się klu­czom. Trzy były mniej wię­cej tej sa­mej wiel­ko­ści, a je­den wy­raź­nie więk­szy. Zo­stały wpięte w bre­lo­czek wy­sa­dzany ma­łymi tur­ku­si­kami.

− Do czego są te klu­cze? – spy­tała wresz­cie, wsu­wa­jąc je do kie­szeni.

− Poza piw­niczką z wi­nami na dole są ja­kieś mało ważne po­miesz­cze­nia, do któ­rych pani Sinc­lair ka­zała po­zno­sić sta­ro­cie. Nic in­nego nie przy­cho­dzi mi do głowy.

− Za­py­tam Alunę. Pra­cuje tu od po­czątku i zna wszyst­kie za­ka­marki w tym domu.

− Może woli pani po­cze­kać na mnie, za­nim za­cznie spraw­dzać piw­nice. Z przy­jem­no­ścią będę pani to­wa­rzy­szył.

Co­ral stłu­miła wes­tchnie­nie znie­cier­pli­wie­nia. Na­rzu­ca­jący się spo­sób by­cia za­rządcy za­czy­nał ją na­prawdę draż­nić. Wstała i wy­cią­gnęła do niego dłoń po­lu­bow­nie, po­sta­na­wia­jąc jed­nak go udo­bru­chać.

− Dzię­kuję. Może zgło­szę się do pana póź­niej.