Echa miłości - Hannah Fielding - ebook + książka

Echa miłości ebook

Fielding Hannah

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pokusa, zew zmysłów i szansa na nową miłość.

Okrutna prawda, która na zawsze zmieni życie dwojga ludzi. Tajemnice, tragedia i namiętność, o której nie da się zapomnieć w Wenecji Venetia Aston-Montagu uciekła do najbardziej urzekającego miasta Włoch, by pracować w firmie architektonicznej i zapomnieć o utraconej miłości. Przez ostatnie dziesięć lat budowała fortecę wokół swego serca, jednak jej mury zaczynają się kruszyć, kiedy pewnej nocy podczas karnawału ratuje ją przed zamaskowanymi napastnikami tajemniczy nieznajomy, Paolo Barone. Uwodzicielski Paolo niesamowicie pociąga Venetię.

Choć ma opinię Don Juana i krążą plotki, że trzyma w rezydencji kochankę, Venetia nie potrafi stłumić rodzącej się pomiędzy nimi namiętności. Kiedy dostaje zlecenie związane z renowacją wspaniałego domu, który Paolo kupił na toskańskiej prowincji, musi zmierzyć się nie tylko z rywalką, lecz także z groźnym hrabią i ciemnymi siłami czającymi się w mroku, które są gotowe na wszystko, by stanąć pomiędzy nią a Paolem.

Czy Venetia może wierzyć, że miłość zwycięży, że pokona nawet jej własne demony? Czy pilnie strzeżony, szokujący sekret Paola rozdzieli ich na zawsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 534

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Echa mi­ło­ści

Han­nah Fiel­ding

Wy­da­nie pierw­sze, 2023Lon­don Wall Pu­bli­shing Sp. z o.o.

Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może być po­wie­lana, prze­cho­wy­wana w ba­zie da­nych lub sys­te­mie wy­szu­ki­wa­nia, lub prze­ka­zy­wana, w ja­kiej­kol­wiek for­mie bądź w ja­ki­kol­wiek spo­sób, bez uprzed­niej pi­sem­nej zgody wy­dawcy, ani w inny spo­sób roz­po­wszech­niana w ja­kiej­kol­wiek opra­wie lub okładce in­nej niż ta, w któ­rej zo­stała opu­bli­ko­wana, bez po­dob­nego wa­runku, w tym ni­niej­szego wa­runku, na­ło­żo­nego na ko­lej­nego na­bywcę.

Co­py­ri­ght © Han­nah Fiel­ding 2023

Po­wo­łano się na mo­ralne prawo au­tora.

Wszyst­kie po­sta­cie i wy­da­rze­nia w tej pu­bli­ka­cji, poza tymi, które wy­raź­nie znaj­dują się w do­me­nie pu­blicz­nej, są fik­cyjne, a wszel­kie po­do­bień­stwo do ja­kiej­kol­wiek praw­dzi­wej osoby, ży­ją­cej lub zmar­łej, jest czy­sto przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone przez au­tora.

Do­ło­żono wszel­kich sta­rań, aby uzy­skać nie­zbędne ze­zwo­le­nia w od­nie­sie­niu do ma­te­ria­łów ob­ję­tych pra­wem au­tor­skim. Prze­pra­szamy za wszel­kie po­mi­nię­cia w tym wzglę­dzie i z przy­jem­no­ścią za­mie­ścimy sto­sowne po­dzię­ko­wa­nia w ko­lej­nych wy­da­niach.

Tłu­ma­cze­nie: Anna Es­den-Temp­skaRe­dak­cja: El­wira Wy­szyń­skaWer­sja elek­tro­niczna: Pra­cow­nia DTP Aneta Osi­piak-Wy­piórKo­rekta: Anna Su­li­gow­ska-Pa­we­łek

ISBN 978-83-66798-30-4

Lon­don Wall Pu­bli­shing Sp. z o.o.Hru­bie­szow­ska 2, 01-209 War­szawawww.lon­don­wal­l­pu­bli­shing.comwww.han­nah­fiel­ding.netpl.han­nah­fiel­ding.net

Dla mo­jej córki Ale­xan­dry, któ­rej zna­jo­mość sztuki wło­skiej za­in­spi­ro­wała tę po­wieść i któ­rej czułe wspar­cie jest dla mnie stałą mo­ty­wa­cją

„W pa­mięci dźwię­czą kroki,

na ścieżce, którą nie po­szli­śmy”.

T.S. Eliot, Burnt Nor­ton, Cztery kwar­tety

„Echo stą­pa­nia dudni nam w pa­mięci

Przej­ściem, w któ­re­śmy sami nie wcho­dzili ni­gdy”.

T.S. Eliot, Burnt Nor­ton, Cztery kwar­tety

Tłum. Cze­sław Mi­łosz

„Liczne echa obu­dziły się i wy­brzmiały w od­dali (…)

A kiedy umil­kły, ci­sza była jak ostry ból”.

Henry Wad­sworth Long­fel­low, Evan­ge­line: A Tale of Aca­die

Rozdział 1

Kar­na­wał w We­ne­cji, rok 2000

Zegar wła­śnie wy­bi­jał pół­noc, kiedy Ve­ne­tia prze­cho­dziła obok wiel­kiego osiem­na­sto­wiecz­nego lu­stra wi­szą­cego nad ko­min­kiem w holu. In­stynk­tow­nie spoj­rzała na nie i serce jej za­marło. W świe­tle pło­mieni do­strze­gła, że on znów się po­ja­wił, ni­czym duch. Oparty o ścianę po prze­ciw­le­głej stro­nie mrocz­nego wnę­trza, nie spusz­czał z niej wzroku, przy­pa­tru­jąc się jej zza czar­nej ma­ski. Na­prawdę był jak duch, bo kiedy się obej­rzała, znik­nął.

Prze­biegł ją dreszcz. Miała wra­że­nie, że sły­szy głos niani Hor­ren. Przy­po­mniały się jej dziwne cel­tyc­kie prze­sądy, o któ­rych opo­wia­dała jej ta po­cho­dząca ze Szko­cji gu­wer­nantka. Szcze­gól­nie je­den: „Wy­łącz świa­tło i po­patrz w lu­stro w świe­tle ognia w ko­minku o pół­nocy w przed­dzień środy po­piel­co­wej – szep­tała stara ko­bieta wraż­li­wej dziew­czynce o buj­nej wy­obraźni, Ve­ne­tii. – Je­śli za wła­snym od­bi­ciem do­strze­żesz inną twarz, to bę­dzie na­le­żała ona do mi­ło­ści two­jego ży­cia, do męż­czy­zny, któ­rego pew­nego dnia po­ślu­bisz”.

Czy wła­śnie to przy­da­rzyło się te­raz Ve­ne­tii? Czy ten obcy to mi­łość jej ży­cia?

Bzdury – zga­niła się w du­chu i ro­ze­śmiała do swo­jego od­bi­cia. – Czyś ty zwa­rio­wała? Czy tamta na­uczka ci nie wy­star­czy? Kilka lat temu dała się zwieść ta­kim baj­kom i tylko zro­biła so­bie krzywdę. Te­raz nie była już taka głu­pia. A jed­nak nie ode­szła. Na­chy­liła się do lu­stra, w któ­rym od­bi­jała się jej blada, za­sko­czona twarz oświe­tlona mo­go­tli­wymi pło­mie­niami i na­gle za­lały ją cie­płe fale wspo­mnień o daw­nej mi­ło­ści. Przez chwilę stra­ciła po­czu­cie, gdzie jest. Miała wra­że­nie, jakby zna­la­zła się w cen­trum wszech­świata i ob­ser­wo­wała, jak koło czasu cofa się o dzie­sięć lat.

Ga­reth Jor­dan Car­ter. Judd. To było zdrob­nie­nie od Jor­dan, wy­brane przez Ve­ne­tię, która nie zno­siła imie­nia Ga­reth, a Jor­dan też nie za bar­dzo się jej po­do­bało. Judd był jej pierw­szą mi­ło­ścią i zda­niem Ve­ne­tii ostat­nią. Była wtedy młoda i nie­winna. Miała za­le­d­wie osiem­na­ście lat. Dziś, jako dwu­dzie­sto­ośmio­latka, uwa­żała się za ko­bietę wy­eman­cy­po­waną, która nie da się oma­mić nie­bez­piecz­nym mrzon­kom o wiel­kiej na­mięt­no­ści, choćby wy­da­wały się nie wiem jak ku­szące. Za­pła­ciła wy­soką cenę za na­iw­ność i spon­ta­niczny po­ryw serca.

Pró­bo­wała otrzą­snąć się z drę­czą­cych ją ro­jeń. Jej my­śli po­wę­dro­wały znów ku za­ma­sko­wa­nemu nie­zna­jo­memu – a, ści­ślej mó­wiąc, nie­mal nie­zna­jo­memu męż­czyź­nie.

Ich krót­kie spo­tka­nie na­stą­piło w pierw­szy wie­czór il Car­ne­vale di Ve­ne­zia, dzie­sięć dni wcze­śniej.

***

Do­cho­dziła siódma trzy­dzie­ści i sklepy za­czy­nano już za­my­kać. Wiatr, który wiał przez cały dzień, ze­lżał. Drzewa to­nęły w de­li­kat­nej mgiełce, jakby wszystko nieco bar­dziej od­da­lone znaj­do­wało się za mu­śli­no­wym we­lo­nem. Wil­gotne po­wie­trze za­sty­gło w ci­szy.

Ve­ne­tia za­wią­zała moc­niej pa­sek palta na szczu­płej ta­lii i pod­nio­sła fu­trzany koł­nierz, żeby osło­nić szyję. Po­spiesz­nie ru­szyła w kie­runku mo­stu Rialto z placu Świę­tego Marka. Dźwięk jej kro­ków na bruku niósł się gło­śnym echem na opu­sto­sza­łej ulicy. Chciała wsiąść do va­po­retto do­cie­ra­ją­cego ka­na­łami do Pa­lazzo Men­di­coli, gdzie miesz­kała. Po dru­giej stro­nie, na chod­niku, prze­my­kali nie­liczni sku­leni prze­chod­nie. Na gra­na­to­wych wo­dach sze­ro­kiego Ca­nale Grande nie było wiel­kiego ru­chu.

Na­gle do­strze­gła dwie po­sta­cie wy­pa­da­jące na nią z mroku. Miały na so­bie kar­na­wa­łowe pe­le­ryny. Nie wi­działa twa­rzy, w ich miej­scu ziała zło­wiesz­cza pustka. Spod opoń­czy jed­nej z upior­nych po­staci wy­ło­niła się na­gle dłoń, która chwy­ciła to­rebkę Ve­ne­tii. Zdrę­twiała z prze­ra­że­nia dziew­czyna pró­bo­wała krzy­czeć, ale głos uwiązł jej w gar­dle. Z ca­łych sił trzy­mała to­rebkę wi­szącą na skó­rza­nym pa­sku na ra­mie­niu, a jed­no­cze­śnie pró­bo­wała unieść ko­lano, żeby kop­nąć na­past­nika w kro­cze, jed­nak zło­dzieje byli do­brze przy­go­to­wani. Je­den z nich przy­trzy­mał ją od tyłu ręką za szyję, drugi wy­cią­gnął nóż.

Kiedy już miał prze­ciąć pa­sek to­rebki, jak spod ziemi po­ja­wiła się trze­cia po­stać. Ktoś po­tężny, wy­soki bły­ska­wicz­nie ude­rzył pię­ścią na­past­nika. Ten stra­cił rów­no­wagę i z ję­kiem bólu za­to­czył się do tyłu, po­ty­ka­jąc się o swo­jego wspól­nika, który za­klął, po czym obaj ru­nęli na zie­mię. Kiedy tylko ze­rwali się na nogi, po­gnali co tchu przed sie­bie i roz­pły­nęli się w sza­rej mgle.

– Va tutto bene, wszystko w po­rządku? –Do oszo­ło­mio­nej Ve­ne­tii do­tarło za­dane mięk­kim ba­ry­to­nem py­ta­nie. Męż­czy­zna pa­trzył z nie­po­ko­jem w jej wiel­kie bursz­ty­nowe oczy.

– Tak, tak, tak są­dzę – szep­nęła, od­ru­chowo się­ga­jąc dłońmi do szyi.

– Coś się pani stało?

– Nie, nie, je­stem tylko tro­chę roz­trzę­siona, dzię­kuję.

– Pani drży. To musi być szok. Po­winna się pani na­pić cze­goś cie­płego. O, tam jest ca­fe­te­ria, gdzie można do­stać naj­lep­szą go­rącą cze­ko­ladę w We­ne­cji. To tylko parę kro­ków stąd. Do­brze pani zrobi.

I nie cze­ka­jąc na jej od­po­wiedź, wziął ją pod ra­mię i po­pro­wa­dził wą­ską ulicą.

Ve­ne­tia miała nogi jak z waty. Zęby jej szczę­kały.

– Dzię­kuję – szep­nęła, na­dal nie mo­gąc zła­pać tchu. Serce jej wa­liło. Po­słusz­nie ru­szyła z wy­so­kim, bar­czy­stym wy­bawcą, który naj­wy­raź­niej wziął sprawy w swoje ręce.

W ten spo­sób do­pada nas prze­zna­cze­nie, ude­rza ni­czym grom z ja­snego nieba, pa­ra­li­żu­jąc zmy­sły, a my pod­da­jemy się mu nie­świa­domi bu­rzy, jaką wy­woła jego nisz­czy­ciel­ska moc.

Za­jęli miej­sca przy sto­liku w rogu za­tło­czo­nej ka­wiarni. Mil­czeli. Pa­no­wał zbyt wielki gwar, by roz­ma­wiać, a Ve­ne­tia była wy­czer­pana, więc tylko przy­glą­dała się męż­czyź­nie sie­dzą­cemu na­prze­ciw niej i słu­chała mu­zyki – z gło­śni­ków pły­nęła wła­śnie no­stal­giczna pio­senka Miny z 1960 roku Il Cielo in una Stanza, nie­sa­mo­wi­cie ro­man­tyczny hit, ty­powo wło­ski, grany jako kla­syk w ca­łym kraju.

Anioł stróż Ve­ne­tii przy­po­mi­nał bar­dziej Lu­cy­fera niż ze­słańca nie­bios, z tymi ogni­stymi nie­bie­skimi oczami, które wy­da­wały się szo­ku­jąco ja­sne na tle jego cie­płej opa­le­ni­zny i zmru­żone lekko pod gę­stymi, ciem­nymi brwiami, kiedy się uśmie­chał. Wpa­try­wały się te­raz w nią uważ­nie. Nie po­tra­fiła roz­szy­fro­wać ich wy­razu. Zmie­szana nie była w sta­nie ode­rwać od nich wzroku. Miała wra­że­nie, że spo­gląda w toń wody skrzą­cej się w bla­sku słońca.

Sma­głą twarz cha­rak­te­ry­zo­wały mocne, mę­skie rysy. Gę­ste, kru­czo­czarne błysz­czące włosy były scze­sane do tyłu z sze­ro­kiego czoła. Nie był kla­sycz­nie przy­stojny, miał zbyt po­bruż­dżoną twarz, ale ro­bił wra­że­nie, ema­nu­jąc kon­tro­lo­waną siłą, jak ktoś, kto przy­wykł sam o wszyst­kim de­cy­do­wać i nie da się ła­two prze­ko­nać ani zwieść sen­ty­men­tom. Twardy czło­wiek. Jed­nak jego su­ro­wość ła­go­dziło lek­kie unie­sie­nie ką­ci­ków peł­nych ust, jakby za­raz miał się ro­ze­śmiać. To, a także do­łek w bro­dzie, nada­wało jego twa­rzy ło­bu­zer­ski wy­raz, który wy­dał się Ve­ne­tii atrak­cyjny.

Kel­ner przy­niósł fi­li­żankę go­rą­cej cze­ko­lady, po­dwójne espresso i ta­lerz bi­scotti, które – jak za­zna­czył – były con i com­pli­menti della casa. Wy­bawca Ve­ne­tii naj­wy­raź­niej był tu sta­łym klien­tem.

Wy­piła kilka ma­lut­kich łycz­ków gę­stego, go­rą­cego na­poju. Czu­jąc jego cie­pło w gar­dle, a po­tem w żo­łądku, od­zy­skała tro­chę sił i na­brała ko­lo­rów.

Nie­zna­jomy uśmiech­nął się do niej.

– Le­piej?

Ski­nęła głową.

– Dzię­kuję, bar­dzo pan uprzejmy.

Uśmiech­nął się sze­rzej.

– Miło mi, si­gno­rina. To wielka przy­jem­ność po­móc pięk­nej da­mie. Je­stem Pa­olo Ba­rone, do usług.

Ve­ne­tia pra­co­wała we Wło­szech od trzech lat jako ar­chi­tekt wnętrz w fir­mie swo­jej matki chrzest­nej i przy­wy­kła już do szar­manc­kich ma­nier i uroku tu­tej­szych męż­czyzn. Ich kom­ple­menty wy­da­wały się jej sym­pa­tyczne, a cza­sem za­bawne, ale ni­gdy nie brała ich zbyt po­waż­nie. Z Pa­olem Ba­ro­nem było ina­czej. Może przez szok i po­czu­cie za­gro­że­nia od razu po­czuła do niego sym­pa­tię. Nie był już taki młody, ale na­dal w kwie­cie wieku, pew­nie pod czter­dziestkę. Jed­nak Ve­ne­tia nie na­wy­kła przyj­mo­wać za­pro­szeń od ob­cych. Więc po­mimo nie­zwy­kłych oko­licz­no­ści z roz­my­słem nie na­wią­zy­wała roz­mowy i, ku jej za­sko­cze­niu, on też nie pró­bo­wał tego ro­bić.

Unio­sła obiema dłońmi do ust fi­li­żankę, ma­jąc świa­do­mość, że męż­czy­zna przy­gląda się jej z nie­skry­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem. Za­sta­na­wiała się, czy pró­buje ją roz­szy­fro­wać. Po­my­ślała, że na szczę­ście go­rący na­pój do­daje ru­mieńca jej po­licz­kom i to ma­skuje jej zmie­sza­nie. Łyk­nęła tro­chę za szybko i ostu­dziła wargę ko­niusz­kiem ję­zyka. Zda­jąc so­bie z tego sprawę, znów zer­k­nęła na niego. W jego spoj­rze­niu po­ja­wiło się coś no­wego, co ka­zało jej na­tych­miast spu­ścić oczy.

Kiedy do­piła cze­ko­ladę, Pa­olo uśmiech­nął się do niej.

– An­diamo? Idziemy? – za­py­tał, prze­krzy­wia­jąc głowę i przy­pa­tru­jąc się Ve­ne­tii.

Błysz­czące orze­chowe oczy ze zło­tymi plam­kami od­po­wie­działy mu uśmie­chem spod dłu­gich rzęs, które były za­ska­ku­jąco ciemne przy kasz­ta­no­wych wło­sach.

– Tak. Dzię­kuję za cze­ko­ladę. Rze­czy­wi­ście to naj­lep­sza cze­ko­lada, jaką pi­łam w We­ne­cji.

Po­mógł jej wło­żyć płaszcz, uno­sząc jej cu­downe dłu­gie loki nad fu­trzany koł­nierz. Ma­jąc metr sie­dem­dzie­siąt, Ve­ne­tia nie była ni­ska, ale kiedy sta­nął przed nią i za­czął za­pi­nać jej gu­ziki, za­uwa­żyła znowu, jak bar­dzo gó­ruje nad nią wzro­stem. Miał silne, mę­skie dło­nie. Ogar­nęło ją dziwne wra­że­nie, że ta sy­tu­acja to dla niej nic no­wego, jakby po­ma­gał się jej ubie­rać już nie­raz przed­tem. To uczu­cie było nieco że­nu­jące. Jego opie­kuń­czość miała w so­bie coś in­tym­nego, nie pa­so­wała do ob­cego czło­wieka. Ve­ne­tia cof­nęła się i za­śmiała ner­wowo.

– Dzię­kuję, to nie było ko­nieczne.

Po­pa­trzył na nią, jakby za­sko­czyły go jej słowa, a ona spuś­ciła wzrok, z ja­kie­goś po­wodu nie­zdolna wy­trzy­mać pa­lą­cego spoj­rze­nia jego oczu, te­raz ciem­nych jak nocne niebo. Po chwili uśmiech­nął się i otwo­rzył jej drzwi.

– A przy oka­zji… Nie wiem, jak się pani na­zywa – po­wie­dział, kiedy wy­szli w nocną mgłę i ru­szyli w stronę Ca­nale Grande.

– Ve­ne­tia. Ve­ne­tia Aston-Mon­tagu.

Uniósł czarną brew.

– Bar­dzo ro­man­tyczne imię. Ve­ne­tia… jak na­sze piękne mia­sto. Ale nie jest pani Włoszką? Choć mówi pani po wło­sku ide­al­nie.

Ro­ze­śmiała się.

– Dzię­kuję za kom­ple­ment! Nie, tak na­prawdę je­stem An­gielką, ale imię wy­brała mi matka chrzestna, która jest we­ne­cjanką. Była naj­lep­szą przy­ja­ciółką mo­jej matki i na­le­gała, że­bym uczyła się wło­skiego.

– Jest więc tu pani na wa­ka­cjach?

– Nie. Miesz­kam w We­ne­cji.

– Nie­da­leko stąd?

– Nie. W dziel­nicy Dor­so­duro. Mu­szę zła­pać va­po­retto, bo wej­ście do bu­dynku, w któ­rym, miesz­kam jest przy Ca­nale Grande.

– Mam łódź przy­cu­mo­waną ulicę da­lej. Dor­so­duro jest po dro­dze. Z przy­jem­no­ścią pa­nią pod­rzucę.

– Nie, dzię­kuję. Już za­dał pan so­bie dość trudu.

– Jest późno, a na wie­czór za­po­wia­dano śnieg. Va­po­retto bę­dzie pew­nie nie­mal pu­ste. Nie chciał­bym, żeby stała się pani ja­kaś krzywda, si­gno­rina. Pod­wiozę pa­nią.

Mó­wił ci­cho, wład­czym to­nem. Chciał wziąć ją za ło­kieć, ale cof­nęła się gwał­tow­nie.

Pro­po­zy­cja była ku­sząca, jed­nak Ve­ne­tia nie mo­gła so­bie na coś ta­kiego po­zwo­lić. Ten nie­zna­jomy ro­bił się tro­chę zbyt na­tar­czywy. Była wdzięczna, że za­pro­sił ją na cze­ko­ladę, żeby po­móc jej się uspo­koić. Ale pa­mię­tała wra­że­nie, ja­kie od­nio­sła, kiedy za­pi­nał jej płaszcz. Nie miała zwy­czaju da­wać się pod­ry­wać.

– Nie, na­prawdę, dzię­kuję bar­dzo. Czę­sto ko­rzy­stam z va­po­retto. To cał­kiem bez­pieczne.

Pa­olo nie na­le­gał i przez resztę drogi szli wą­skimi, krę­tymi ulicz­kami w mil­cze­niu. Ve­ne­tia każ­dym ner­wem czuła bli­skość tego męż­czy­zny.

Pa­no­wał przej­mu­jący chłód. Świsz­czał wiatr, a nad We­ne­cją wi­siała groźna war­stwa bia­łych chmur. Kiedy do­tarli na przy­sta­nek ko­mu­ni­ka­cji wod­nej, za­częły opa­dać pierw­sze płatki śniegu. Po de­li­kat­nie fa­lu­ją­cej wo­dzie prze­mknęło kilka gon­doli. Sta­lowe za­koń­cze­nia ich dzio­bów ry­so­wały się groź­nie wśród gę­stej mgły.

– Na pewno nie zmieni pani zda­nia? Za­nosi się na śnie­życę i va­po­retto może się spóź­nić.

Po­pa­trzył na nią z uprzej­mym, ale ostroż­nym uśmie­chem, a ona po­czuła ukłu­cie żalu, że za­mie­rza go tak zde­cy­do­wa­nie od­pra­wić.

Pa­olo uchro­nił się przed ko­lejną od­mową, bo wła­śnie usły­szeli lekki ter­kot sil­nika zbli­ża­ją­cego się va­po­retto.

– Jest mój śro­dek lo­ko­mo­cji – oświad­czyła we­soło Ve­ne­tia. – Za­raz będę w domu.

Łódź była już wi­doczna i po chwili ze stu­ko­tem przy­biła do na­brzeża.

– Dzię­kuję raz jesz­cze za pana po­moc, si­gnore – do­dała Ve­ne­tia, wy­cią­ga­jąc swoją drobną, za­dbaną dłoń na po­że­gna­nie. Pa­olo ujął ją w swoją, która była duża i cie­pła, i przy­trzy­mał odro­binę dłu­żej niż trzeba. Ve­ne­tia stała, czu­jąc ogar­nia­jące ją fale go­rąca. Od jego do­tyku jej zmy­sły na­gle się wy­ostrzyły. Gwał­tow­nie cof­nęła dłoń.

Nie­bie­skie dra­pieżne oczy wpa­try­wały się w nią z góry, in­ten­syw­nie, choć trudno by­łoby z nich wy­dczy­tać, co Pa­olo my­śli. Za­wa­hał się.

– Zja­dłaby pani ju­tro ze mną ko­la­cję? – wy­szep­tał ni­skim gło­sem.

By­łoby eks­cy­tu­jące spo­tkać się z nim, po­my­ślała, ale za­raz we­wnętrzny głos upo­mniał ją su­rowo: mu­sisz przed nim ucie­kać, ten męż­czy­zna może cię skrzyw­dzić.

– Przy­kro mi bar­dzo – od­parła su­cho. – Nie­stety, je­stem za­jęta.

– Wielka szkoda.

Zda­wało się, że mówi szcze­rze, ale już nie na­le­gał, co ją dziw­nie roz­cza­ro­wało. W mil­cze­niu raz jesz­cze wy­cią­gnął do niej dłoń, a ona wzięła ją, rów­nież bez słowa. W jego ge­ście nie było nic nie­pew­nego. Jak wiele osób, Ve­ne­tia szybko oce­niała lu­dzi po uścis­ku dłoni i znała sporo z po­zoru ener­gicz­nych męż­czyzn, któ­rych palce przy­po­mi­nały śnięte ryby. Te­raz znów po­czuła, że duże, wraż­liwe dło­nie Pa­ola mają w so­bie siłę i wi­tal­ność, które mocno ją po­ru­szyły.

Szybko wsia­dła do va­po­retto, w od­ru­chu ucieczki, ale kiedy od­bi­jali od na­brzeża, ze ści­śnię­tym ser­cem pa­trzyła, jak męż­czy­zna idzie po scho­dach i znika wśród śnież­nej nocy. Za­sta­na­wiała się, czy jesz­cze kie­dyś go zo­ba­czy.

***

Oka­zało się, że w naj­bliż­szych ty­go­dniach na­ty­kali się na sie­bie na­wet dość czę­sto we Fri­telli, ka­wiarni na placu Świę­tego Marka, gdzie Ve­ne­tia za­trzy­my­wała się co­dzien­nie w dro­dze do pracy na cap­puc­cino i bi­scotti i gdzie uma­wiała się z przy­ja­ciółmi na po­po­łu­dniową her­batkę w week­endy. Zwy­kle Pa­olo po­ja­wiał się, kiedy ona już wy­cho­dziła. Uśmie­chał się uprzej­mie na jej wi­dok, ale ni­gdy nie przy­sta­nął, żeby za­mie­nić kilka słów.

A tego wie­czoru – w Mar­tedì Grasso – na wiel­kim balu wy­da­nym przez il conte Umberta Pa­ler­miego di Orel­lana z oka­zji in­au­gu­ra­cji jego no­wego domu nie­da­leko placu Świę­tego Marka i pierw­szego kar­na­wału we­nec­kiego w XXI wieku – Pa­olo zna­lazł się wśród za­pro­szo­nych.

Ja­skrawy strój ar­le­kina, w róż­no­ko­lo­rowe romby, z krótką marsz­czoną kryzą przy szyi, przy­le­gał do jego mu­sku­lar­nego ciała jak druga skóra. Pa­olo miał na gło­wie biały fil­cowy be­ret z an­tenką. Wcho­dząca do sali ba­lo­wej Ve­ne­tia sta­nęła jak wryta. Od razu go roz­po­znała pod dia­bo­liczną, czarną skó­rzaną ma­ską prze­sła­nia­jącą pół twa­rzy. Nie tylko gó­ro­wał wzro­stem nad więk­szo­ścią go­ści, ale też zwra­cał uwagę przez swo­bodny, wład­czy spo­sób po­ru­sza­nia się. Poza tym był jesz­cze ten głę­boki do­łek w bro­dzie, który za­wsze by go zdra­dził.

Przez cały wie­czór Ve­ne­tia miała świa­do­mość, że prze­ni­kliwe nie­bie­skie oczy śle­dzą każdy jej ruch, a kiedy od czasu do czasu ich spoj­rze­nia się spo­ty­kały, trudno jej było ode­rwać od niego wzrok. Żadne z nich nie wy­ko­nało ru­chu, by po­dejść. Krą­żyli do­koła, czu­jąc na­wza­jem swoją obec­ność i na­pię­cie, które gro­ma­dziło się po­mię­dzy nimi w po­wie­trzu bez względu na to, jak gę­sty dzie­lił ich tłum. A te­raz, kiedy stała przed lu­strem, on znów wy­ło­nił się z cie­nia. Od­bi­cie jego mu­sku­lar­nej syl­wetki po­ja­wiło się w szkla­nej ta­fli wy­do­byte z mroku bla­skiem pło­mieni. Spo­glą­dał na nią za­czep­nie zza czar­nej ma­seczki.

Z sali ba­lo­wej wy­szły dwie damy w kar­na­wa­ło­wych suk­niach. Na gło­wach miały we­lony z czar­nej ko­ronki. Ich wi­dok wy­rwał Ve­ne­tię z jej ro­jeń. Po­pa­trzyła na ze­gar. Cie­płe świa­tło z ko­minka pa­dało na cy­fer­blat. Dla niej czas się za­trzy­mał. Ze zdu­mie­niem zo­rien­to­wała się, jak długo tu stoi, wspo­mi­na­jąc prze­szłe ży­cie, wsłu­chu­jąc się w echa utra­co­nej mi­ło­ści. Po­winna wra­cać do to­wa­rzy­stwa.

Zdjęła ma­seczkę Ko­lom­biny. Na­dal w po­ło­wie żyła prze­szło­ścią. Za­trzy­mała się na chwilę z ręką na klamce, wsłu­chana w głosy i śmiech go­ści, za­nim ją na­ci­snęła i we­szła do po­miesz­cze­nia.

Długa sala, za­lana zło­ta­wym świa­tłem ogrom­nych ży­ran­doli ze szkła z Mu­rano, była pełna. Więk­szość obec­nych no­siła kar­na­wa­łowe ma­ski. Prze­bra­nia były bo­gate i ko­lo­rowe, mie­niły się dia­men­tami, ru­bi­nami, sza­fi­rami i szma­rag­dami. Syl­wetki ko­biet przy­po­mi­nały góry ko­ro­nek Bu­rano w po­włó­czy­stych spód­ni­cach ze sta­rego bro­katu. Przed za­sło­nię­tymi ob­li­czami trze­po­tały wa­chla­rze. Głowy dam zdo­biły ele­ganc­kie trój­gra­nia­ste ka­pe­lu­siki z ko­kar­dami. Męż­czyźni rów­nież no­sili ma­seczki, ale z no­sami ster­czą­cymi ni­czym dzioby – słynne, ty­powo we­nec­kie bauta. Wiele ko­stiu­mów skła­dało się z za­ma­szy­stych czar­nych pe­le­ryn, za­wią­za­nych wy­soko pod szyją. Nogi w bia­łych poń­czo­chach spra­wiały, że prze­bie­rańcy przy­po­mi­nali wrony i sroki. Na gło­wach mieli duże trój­gra­nia­ste ka­pe­lu­sze o brze­gach wy­koń­czo­nych lśnią­cymi bia­łymi piór­kami. Nie­które stroje były in­spi­ro­wane tym, co daw­niej no­szono na dwo­rach, inne mo­ty­wami z mi­tów i ba­śni.

Sur­re­ali­styczny ma­je­stat tej sceny przy­wo­dził Ve­ne­tii na myśl mroczny osiem­na­sto­wieczny ob­raz Il Ri­dotto we­nec­kiego ma­la­rza Pie­tra Lon­ghiego, któ­rego wi­zja za­wsze wy­da­wała się jej nieco upiorna przez te ta­jem­ni­cze zło­wro­gie po­sta­cie skry­wa­jące twa­rze za ma­skami.

Cięż­kie drzwi za­mknęły się ci­cho za nią, a ona stała tak nie­zau­wa­żona, przy­pa­tru­jąc się go­ściom w ich wspa­nia­łych stro­jach. Nie­któ­rzy mieli ma­ski, inni nie. Roz­ma­wiali, śmiali się. Czuła się tu tro­chę nie na miej­scu w swo­jej pro­stej, fal­ba­nia­stej su­kience z po­zszy­wa­nych czer­wo­nych, zie­lo­nych i nie­bie­skich rom­bów, na któ­rej miała za­wią­zany duży biały far­tuch, a na gło­wie cze­pek zdo­biony ko­ron­kami. Re­pre­zen­to­wała ko­bietę z ludu, Ko­lom­binę, zu­chwałą słu­żącą z ko­me­dii dell’arte, part­nerkę Ar­le­kina, cza­sem przed­sta­wianą jako jego żonę. Ten ko­stium po­da­ro­wała jej na bal ma­skowy w Lon­dy­nie matka chrzestna i Ve­ne­tia zdo­była za niego pierw­sze miej­sce. Tak na­prawdę było to na balu prze­bie­rań­ców, na któ­rym po­znała Judda. Ale tyle lat mi­nęło od tam­tej pory… tyle się wy­da­rzyło… nie po­winna te­raz o tym my­śleć. Otrzą­snęła się z po­nu­rej za­dumy i ru­szyła w tłum roz­ba­wio­nych go­ści.

Nie­świa­do­mie wy­pa­tru­jąc go wśród mo­rza ma­sek, nie do­strze­gła go od razu. Gdy w końcu za­uwa­żyła Pa­ola, miał od­sło­niętą twarz i stał po prze­ciw­le­głej stro­nie sali. W jed­nej ręce trzy­mał kie­li­szek szam­pana, drugą opie­rał się o ko­ryncką ko­lumnę. Spra­wiał wra­że­nie ko­goś w świet­nej for­mie, pew­nego sie­bie. W po­rów­na­niu z nim wszy­scy po­zo­stali męż­czyźni wy­da­wali się Ve­ne­tii mdli, nie­cie­kawi. On, choć szczu­pły, ema­no­wał taką siłą, ener­gią wi­talną, że było w tym coś nie­mal prze­ra­ża­ją­cego, nad­ludz­kiego. Ve­ne­tia mu­siała przy­znać, że Pa­olo, ciem­no­włosy, o sma­głej twa­rzy, w któ­rej pło­nęły te fa­scy­nu­jące ko­bal­towe oczy, był męż­czy­zną o naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cej uro­dzie, ja­kiego w ży­ciu wi­działa – przy­po­mi­nał upa­dłego anioła.

Ota­czały go inne po­staci z ko­me­dii dell’arte. Był il Dot­tore w dłu­giej czar­nej tu­nice z płasz­czem do ko­stek, w czar­nych bu­tach, mycce i oso­bli­wej ma­seczce, która za­kry­wała tylko nos i czoło. Il Ca­pi­tano miał strój w pa­ski, zło­cone gu­ziki, czapkę z pió­rami i długi miecz. A Pul­ci­nella luźną białą bluzę z lnu, ścią­gniętą nad szczu­płymi udami sznu­rem, i ogromny wy­dęty brzuch, ka­pe­lusz i za­kry­wa­jącą po­łowę twa­rzy ma­skę z ha­czy­ko­wa­tym no­sem, przez co przy­po­mi­nał ptaka.

Pa­olo ob­ser­wo­wał Ve­ne­tię, nie­spe­cjal­nie wsłu­chu­jąc się w to, co mó­wiła do niego ener­giczna blond cor­ti­giana w cu­dow­nej zło­ci­stej sukni z pro­wo­ku­jąco głę­bo­kim de­kol­tem i w wy­so­kim stoż­ko­wa­tym ka­pe­lu­szu. Głowa Pa­ola od­ci­nała się wy­raź­nie na tle ru­da­wej ściany. Jego sma­gła twarz roz­pro­mie­niła się na wi­dok zbli­ża­ją­cego się do niego go­spo­da­rza balu. Roz­ma­wiali kilka mi­nut, nim ru­szyli, prze­dzie­ra­jąc się przez tłum, w kie­runku Ve­ne­tii.

Il conte Umberto Pa­lermi di Orel­lana – wy­soki przy­stojny męż­czy­zna po trzy­dzie­stce, o ary­to­kra­tycz­nej apa­ry­cji, sły­nął jako bon vi­vant i ko­bie­ciarz. Tego dnia był Le­liem, ele­ganc­kim in­na­mo­rato, ko­chan­kiem z ko­me­dii dell’arte. Miał na so­bie pyszny ko­stium dwor­ski z XVIII wieku. Jak to było w zwy­czaju w przy­padku tej po­staci, nie no­sił ma­ski. Po­znał matkę chrzestną Ve­ne­tii, Gio­vannę, na ja­kimś kok­tajlu. Kilka ty­go­dni póź­niej zwró­cił się do jej firmy Bian­chi e Lom­bardi: Ar­chi­tetti, by za­jęła się re­no­wa­cją Pa­lazzo Pa­lermi, który wła­śnie odzie­dzi­czył po ojcu i który wy­ma­gał ge­ne­ral­nego re­montu.

Od­nowa i urzą­dza­nie sta­rych hi­sto­rycz­nych bu­dyn­ków to była spe­cjal­ność Ve­ne­tii. Pa­lazzo Pa­lermi sta­no­wił jej pierw­szy wielki pro­jekt, od kiedy pod­jęła pracę w fir­mie matki chrzest­nej. Po stu­diach w Cam­bridge zro­biła ma­gi­ste­rium z hi­sto­rii sztuki w Co­ur­tauld In­si­tute of Art w Lon­dy­nie i spę­dziła tro­chę czasu w Isti­tuto per l’Arte e il Re­stauro „Pa­lazzo Spi­nelli” we Flo­ren­cji. I choć za­po­wia­dała się bar­dzo obie­cu­jąco jako ar­chi­tekt, nie czuła, że to jej po­wo­ła­nie. Dla­tego Gio­vanna po­wie­rzyła jej Marmi Sto­rici e Pie­tra, dział re­stau­ro­wa­nia obiek­tów hi­sto­rycz­nych, w któ­rym mo­gła roz­wi­jać ta­lent do od­na­wia­nia mo­zaik i mu­rali. Od razu oka­zała się świetna w tej dzie­dzi­nie i za­częła wy­ra­biać so­bie markę w We­ne­cji.

Jed­nak pierw­sze po­ważne zle­ce­nie kosz­to­wało ją nie­mal rok pracy, a w tym cza­sie Umberto pró­bo­wał wszyst­kich zna­nych so­bie spo­so­bów, by uwieść młodą ko­bietę. Na próżno. Nie dzia­łała na nią jego uroda Ado­nisa ani wdzięk. W efek­cie Ve­ne­tii udało się nie tylko wy­peł­nić za­da­nie i nie wpaść w si­dła no­to­rycz­nego ko­bie­cia­rza, ale też zy­skać po­dziw i sza­cu­nek hra­biego. Do tego stop­nia, że za­pro­po­no­wał jej mał­żeń­stwo. Sta­rała się od­rzu­cić oświad­czyny de­li­kat­nie. Umberto przy­jął od­mowę z wdzię­kiem, ale za­po­wie­dział, że nie traci na­dziei i że na pewno po­nowi ­prośbę.

– Ve­ne­tio, cara, wy­glą­dasz cu­dow­nie. – Umberto Pa­lermi ujął jej dłoń i uniósł do ust, pa­trząc na nią po­żą­dli­wie. – Przez cały wie­czór cię za­nie­dby­wa­łem. Mu­sisz mi wy­ba­czyć. – I, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, do­dał: – Czy po­zna­łaś już mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela il si­gnora Pa­ola Ba­ro­nego?

A zwra­ca­jąc się do Ar­le­kina, przed­sta­wił Ve­ne­tię.

– La si­gno­rina Aston-Mon­tagu, która po­ma­chała tu swoją cza­ro­dziej­ską różdżką i wy­cza­ro­wała z ruin ma­gni­fico pa­lazzo.

W oczach Pa­ola po­ja­wił się błysk.

– Nie, nie są­dzę, że­bym miał już przy­jem­ność spo­tkać si­gno­rinę – oświad­czył sek­sow­nym głę­bo­kim ba­ry­to­nem.

Ve­ne­tia zdała so­bie sprawę, że się czer­wieni. To było upo­ka­rza­jące tak nie pa­no­wać nad ko­lo­rem swo­jej twa­rzy. Pod­nio­sła wzrok na Pa­ola pewna, że on wie, ja­kie robi na niej wra­że­nie. Na szczę­ście mógł też uznać, że to bli­skość Umberta tak na nią działa. Mę­skie spoj­rze­nie Pa­ola prze­su­nęło się po jej syl­wetce. Ve­ne­tia po­czuła, jak ogar­nia ją fala go­rąca. Przy­po­mi­na­jąc so­bie o za­sa­dach grzecz­no­ści, wy­cią­gnęła rękę.

– Miło mi po­znać.

Na­gle, za­nim ich dło­nie zdo­łały się ze­tknąć, roz­le­gły się gło­śne huki.

– O, za­częły się fa­jer­werki – za­wo­łał hra­bia, bio­rąc Ve­ne­tię pod ra­mię. – Chodźmy na ze­wnątrz.

Cięż­kie bro­ka­towe za­słony zo­stały od­cią­gnięte przez mło­dych gierm­ków w osiem­na­sto­wiecz­nych stro­jach. Otwarto wy­so­kie prze­szklone drzwi, za­pra­sza­jąc go­ści na we­randę. Ve­ne­tia z ulgą sko­rzy­stała z oka­zji, by uciec przed prze­ni­kli­wym wzro­kiem mil­czą­cego Pa­ola. Od czasu tam­tych od­le­głych dni, lata temu, ża­den męż­czy­zna nie zro­bił na niej ta­kiego wra­że­nia jak on już od pierw­szej chwili tam­tego dziw­nego, dra­ma­tycz­nego wie­czoru. I gdy Umberto pro­wa­dził ją na ta­ras, choć nie mo­gła tego wi­dzieć, na­dal czuła, że Pa­olo na nią pa­trzy z tym spe­cy­ficz­nym wy­ra­zem twa­rzy, który za­czy­nała już roz­po­zna­wać i który tak ją in­try­go­wał.

Pa­lazzo Umberta, za­le­d­wie kilka ulic od placu Świę­tego Marka, miał go­dzien po­zaz­drosz­cze­nia wi­dok na miej­sce, gdzie Ca­nale Grande zbiega się z szer­szym za­le­wem przed słyn­nym pla­cem mia­sta. Po ciem­nych wo­dach ka­nału su­nęły ni­czym świe­tliki liczne ło­dzie i barki. Każda jed­nostka była przy­stro­jona łu­kami z li­ści, pa­pro­ciami przy­po­mi­na­ją­cymi wiel­kie pióra i gir­lan­dami z waw­rzynu, oświe­tlona pa­pie­ro­wymi lam­pio­nami. Prze­bi­jały się wolno mię­dzy masą ko­ły­szą­cych się na ka­nale gon­doli.

Po prze­ciw­nej stro­nie, w od­dali, wśród do­ków i stoczni ciem­no­ści roz­bły­sły na­gle fe­erią barw, gdy ta­jem­ni­cze niebo roz­gwieź­dziło się sztucz­nymi ogniami.

Fa­jer­werki wzbi­jały się wy­soko w po­wie­trze, by roz­paść się na mi­liony ja­rzą­cych się ja­skrawo dia­men­tów, które po­woli ga­sły, opa­da­jąc. Po chwili z róż­nych stron po­ja­wiały się ko­lejne roz­błys­ki, a za nimi ję­zyki ognia, wy­bu­cha­jąc ku­lami mie­nią­cymi się sre­brzy­ście błę­ki­tem, zie­le­nią i sza­fi­rem. Jedna po dru­giej ra­kiety star­to­wały ze świ­stem i wy­soko nad wodą eks­plo­do­wały zło­tym desz­czem, który przez chwilę za­wi­sał w po­wie­trzu, jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, nim ka­ska­dami spły­wał na zie­mię.

Pod drze­wami na piazza kłę­bił się per­łowy dym, na­bie­ra­jąc barw szkar­łatu, żółci opa­li­zu­ją­cych zie­le­nią. W tej mgle wszystko – tłumy lu­dzi, ar­chi­tek­tura – zmie­niało się w ba­jeczną, sur­re­ali­styczną sce­ne­rię, jak na ską­pa­nym w zło­cie ob­ra­zie.

I na­gle, ni z tego, ni z owego, z nieba wy­try­snął kry­sta­liczny wo­do­spad i po­pły­nął falą w ciem­no­ściach – bia­łym, bez­sze­lest­nym, mie­nią­cym się sre­brem stru­mie­niem, da­lej i da­lej, aż wresz­cie zgasł na ho­ry­zon­cie, a tłumy ob­ser­wu­jące po­kaz z ło­dzi i lądu aż jęk­nęły z za­chwytu.

Umberta wła­śnie gdzieś od­wo­łano. Ve­ne­tia po­czuła się swo­bod­niej, bo krę­po­wało ją, kiedy tak jaw­nie ją ad­o­ro­wał. Ale Pa­olo zo­stał. Czuła, że na nią pa­trzy, jest bli­sko i prze­biegł ją lekki dreszcz, choć nie od­ry­wała wzroku od cu­dow­nej sceny, jaka roz­gry­wała się nad nią. Ob­ser­wo­wała za­fa­scy­no­wana, jak ogromne zło­ci­ste pió­ro­pu­sze wy­bu­chają na nie­bie ni­czym ka­skady ognia, jak zie­lone iskierki wi­rują, nim zga­sną, i roz­pry­skują się w pło­nące strzały i kwiaty.

Na­stą­piła chwila prze­rwy przed za­pie­ra­ją­cym dech w pier­siach fi­na­łem, po czym wy­soko w noc wzle­ciały de­li­katne ko­lo­rowe gwiazdy, roz­kwi­ta­jąc po­woli, jedna po dru­giej, eg­zo­tycz­nymi bu­kie­tami pier­wiosn­ków, ko­ra­lo­wych, li­lio­wych, które mi­go­cąc, pły­nęły, by po chwili opaść, jakby nie­zdolne dłu­żej unieść tego nad­miaru piękna, i to­nęły w atra­men­to­wej wo­dzie przyj­mu­ją­cej je w swoje czułe ob­ję­cia z po­ca­łun­kiem.

Ve­ne­tia po raz pierw­szy oglą­dała z bli­ska po­kaz sztucz­nych ogni na tak wielką skalę. Ogar­nęło ją dziwne unie­sie­nie, cu­downe jak ko­lory wy­bu­cha­jące na ciem­nym nie­bie nad jej głową.

– Ma­rze­nie zro­dzone w noc­nym po­wie­trzu – szep­nęła sama do sie­bie, kiedy skoń­czyły się ba­jeczne roz­bły­ski.

– Ten mo­ment obłęd­nego piękna, za­nim spalą się i zginą – od­po­wie­dział jej głos Pa­ola z ciem­no­ści.

Obec­ność tego męż­czy­zny bli­sko za nią wpra­wiła ją w jesz­cze więk­sze zmie­sza­nie. Ni­ski głos Pa­ola zda­wał się ją pie­ścić, pro­wo­ko­wał. Nie była pewna, czy pra­gnie jego to­wa­rzy­stwa, czy wo­la­łaby przed nim uciec.

Po chwili znów go usły­szała.

– Każ­demu po­winno być dane prze­żyć to choć raz – szep­nął.

– I cza­sami tak wła­śnie jest – po­wie­działa bar­dzo ci­cho, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Wie­czór na­brał ba­śnio­wej ma­gii, nie chciała tego ze­psuć. Nie mu­siała nic mó­wić. Wie­działa, że on też to czuje. To mil­czące po­ro­zu­mie­nie po­mię­dzy nimi, które nie wy­ma­gało słów, in­try­go­wało ją i prze­ra­żało za­ra­zem.

Go­ście tłum­nie wra­cali do sali ba­lo­wej. Pa­olo w mil­cze­niu wziął ją za rękę i wy­pro­wa­dził ze ści­sku, w kie­runku ba­lu­strady. Z tego miej­sca roz­ta­czał się wi­dok na ka­nał. Pa­olo oparł się ple­cami o ka­mienne ob­ra­mo­wa­nie we­randy, wy­jął z kie­szeni paczkę pa­pie­ro­sów i wy­cią­gnął ją w kie­runku Ve­ne­tii. Od­mó­wiła.

– A ja mogę?

– Oczy­wi­ście, pro­szę.

Za­pa­lił pa­pie­rosa, za­cią­gnął się głę­boko i po­krę­cił głową.

– Im­po­nu­jące wi­do­wi­sko, prawda? Ostat­nie chwile ra­do­ści przed nie­unik­nioną po­kutą w Wielki Post.

Za­śmiał się gar­dłowo, nie mo­gła się oprzeć po­ku­sie, też się ro­ze­śmiała.

– Rze­czy­wi­ście cu­downy po­kaz. Jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam cze­goś ta­kiego!

– Tylko we­ne­cja­nie po­tra­fią świę­to­wać w tak eks­tra­wa­gancki spo­sób, a świt no­wego ty­siąc­le­cia to wy­jąt­kowa oka­zja. Hu­lanki na­leżą do wie­lo­wie­ko­wej tra­dy­cji tego de­ka­denc­kiego mia­sta, w któ­rym ksią­żęta i pod­dani, bo­gaci i biedni ba­wili się ra­zem i mo­gli sza­leć swo­bod­nie, pewni, że ich toż­sa­mość po­zo­sta­nie ta­jem­nicą. Kar­na­wał speł­nia głę­boko za­ko­rze­nioną w czło­wieku po­trzebę łaj­da­cze­nia się, nie są­dzi pani?

Po­pa­trzył na nią znowu z tym nie­prze­nik­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy.

Spoj­rzała na niego z ukosa.

– Przy­pusz­czam, że to oka­zja, by skryć się za ma­ską i ode­grać rolę inną niż w ży­ciu co­dzien­nym.

Po­mimo chłodu zo­stali jesz­cze ja­kiś czas na ze­wnątrz, żeby w mil­cze­niu na­sy­cić się wi­do­kiem We­ne­cji w bla­sku księ­życa. Świa­tła wiel­kiego mia­sta od­bi­jały się i mie­niły nie­zli­czo­nymi ogni­kami ni­czym dia­men­towy pył na fa­lach Ca­nale Grande. Nad da­chami w od­dali skrzył się gwiaz­dami ak­sa­mit nieba.

Pa­olo od­wró­cił się i za­pa­trzył na osza­ła­mia­jąco piękną pa­no­ramę roz­po­ście­ra­jącą się przed ich oczami.

– Żadne dzieło sztuki nie może się rów­nać z wi­do­kiem We­ne­cji nad Ca­nale Grande przy księ­życu – szep­nął, jakby sam do sie­bie, spo­glą­da­jąc na sze­reg pa­lazzi, wid­mową biel ich mar­mu­ro­wych fron­to­nów od­mło­dzo­nych przez noc. – Na kilka go­dzin księ­życ ukrywa wszystko, co brzyd­kie i zruj­no­wane, pod przej­rzy­stą sre­brzy­stą ma­ską, na­da­jąc mia­stu ba­śnio­wego cha­rak­teru, cze­goś w ro­dzaju nie­win­no­ści. Pa­trząc na nie te­raz, nikt nie od­gadłby ze­psu­cia, które trawi je od środka.

Po czym, ob­ra­ca­jąc się znów do niej, do­dał:

– Dla ni­czego nie­spo­dzie­wa­ją­cego się tu­ry­sty prze­bu­dze­nie w dzień bywa bru­talne, zgo­dzi się pani ze mną?

Mó­wił z pa­sją i odro­biną me­lan­cho­lii. Ja­kaś głę­boka nuta w jego gło­sie przy­cią­gała ją do niego w dziwny spo­sób, któ­rego nie po­tra­fiła zro­zu­mieć.

Jego słowa były od­bi­ciem jej my­śli, choć nie do końca. Od­kąd pa­mię­tała, We­ne­cja w bla­sku księ­życa wy­wie­rała na niej oso­bli­wie ma­giczne wra­że­nie. Ve­ne­tia nie wi­działa ze­psu­cia, czuła je­dy­nie za­chwyt. Biel koł­nie­rza Pa­ola od­ci­nała się ostro od jego opa­le­ni­zny. Ve­ne­tia mil­czała świa­doma bli­sko­ści tego męż­czy­zny jak ni­gdy do­tąd. Spoj­rzała w jego oczy, za­mglone, nie­bie­skie, i za­fa­scy­no­wało ją, jak bar­dzo zmienny jest ich od­cień. Nie­po­koił ją ich smu­tek i go­rycz w jego gło­sie. Nie spusz­czali z sie­bie wzroku, a w niej bu­dziło się dziwne uczu­cie przy­po­mi­na­jące wi­bro­wa­nie strun skrzy­piec po wy­brzmie­niu me­lo­dii. Trwało to za­le­d­wie chwilę, ale Ve­ne­tii wy­da­wało się, że o wiele dłu­żej, i wpra­wiło ją w za­kło­po­ta­nie.

Spoj­rzała na ze­ga­rek.

– Na­prawdę mu­szę już iść.

– O tej po­rze va­po­retti nie kur­sują – za­uwa­żył Pa­olo, na­dal przy­pa­tru­jąc się jej twa­rzy – a je­śli na­wet ja­kieś się trafi, nie bę­dzie bez­piecz­nie. Po mie­ście snuje się te­raz za dużo pi­ja­nych szu­ka­ją­cych oka­zji do za­bawy. Pro­szę po­zwo­lić się od­wieźć. Moja łódź jest nie­da­leko.

– Na pewno bez trudu zła­pię tak­sówkę wodną.

Na­gle jego oczy po­ciem­niały.

– Co taka piękna ko­bieta jak pani robi sama w taką noc na mie­ście? Nie mogę uwie­rzyć, że nie ma pani fi­dan­zato, Ve­ne­tio. Czy on do­kądś wy­je­chał? Nie ma pani ojca? Matki? Brata, który by się pa­nią opie­ko­wał? – wy­buch­nął nie­mal ze zło­ścią, rzu­ca­jąc pa­pie­rosa i roz­dep­tu­jąc go ener­gicz­nie ob­ca­sem.

Ve­ne­tia aż się zje­żyła, choć jed­no­cze­śnie to było eks­cy­tu­jące po raz pierw­szy usły­szeć z jego ust swoje imię. Jed­nak jego py­ta­nia wy­dały się jej zbyt po­ufałe i po­sta­no­wiła sku­pić się na uczu­ciu obu­rze­nia. To, że ura­to­wał ją przed na­pa­ścią zło­dziei, nie da­wało mu prawa wtrą­cać się w jej ży­cie pry­watne. W do­datku prze­sa­dził z tą zło­ścią jak na jej gust. Ve­ne­tia nie­na­wi­dziła po­stawy ma­cho. Prze­cież to wła­śnie dla­tego po śmierci matki po­sta­no­wiła prze­pro­wa­dzić się do We­ne­cji. Nie była w sta­nie zno­sić dłu­żej ku­ra­teli apo­dyk­tycz­nego ojca.

Zmu­siła się do uprzej­mego uśmie­chu.

– Na­prawdę dam so­bie radę. Dzię­kuję za tro­skę.

Pa­olo wes­tchnął.

– Jak so­bie pani ży­czy, si­gno­rina, ale niech pani przy­naj­mniej po­zwoli, że ją od­pro­wa­dzę i po­cze­kam, aż znaj­dzie pani tak­sówkę. Nie są­dzę, by zda­wała so­bie pani sprawę, jak tu jest w kar­na­wa­łową noc. I niech pani nie za­po­mina, że to pierw­szy kar­na­wał no­wego ty­siąc­le­cia. Ośmielę się twier­dzić, że wszy­scy w We­ne­cji będą świę­to­wać jesz­cze hucz­niej niż w po­przed­nich la­tach. Na­wet trudno so­bie wy­obra­zić, co się wy­pra­wia na placu Świę­tego Marka, który musi pani przejść. So­doma i go­mora.

Ve­ne­tia za­wa­hała się. Pew­nie miał ra­cję. Już w dro­dze na bal za­uwa­żyła, że jest tro­chę nie­bez­piecz­nie. A jed­nak nie była pewna, co ro­bić. Chwi­lami bała się wra­że­nia, ja­kie na niej wy­wie­rał. Jego wład­czy ton ją de­ner­wo­wał, choć Pa­olo wy­da­wał się au­ten­tycz­nie o nią mar­twić, i do­sko­nale wie­działa, że jego uwagi są cał­kiem na miej­scu.

Zmarsz­czył brwi i za­ci­snął nieco usta.

– Czego się pani boi? Ry­zy­kuje pani wię­cej, idąc sama przez mia­sto, niż je­śli po­pły­nie pani ze mną ło­dzią. Rę­czę, że je­stem cał­ko­wi­cie nie­groźny – do­dał ła­god­niej.

Ro­ze­śmieli się oboje. Miał cał­ko­witą ra­cję.

– No do­brze, rze­czy­wi­ście prze­bi­ja­nie się przez tłum w taką noc może być ry­zy­kowne – przy­znała skru­szona. – Jed­nak umówmy się, że tylko od­pro­wa­dzi mnie pan do tak­sówki, po­tem się roz­sta­niemy.

– Świet­nie, niech i tak bę­dzie. – Wzru­szył ra­mio­nami, choć wy­raź­nie na­dal był roz­ba­wiony. – Ależ z pani uparta ko­bieta.

Wzięli swoje płasz­cze i po­szli szu­kać go­spo­da­rza, by się po­że­gnać i po­dzię­ko­wać za go­ścinę. Ve­ne­tia wy­czuła, że Umberto był tro­chę zi­ry­to­wany, wi­dząc, że wy­cho­dzą ra­zem. Po­pa­trzył na nich kwa­śno, ale po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rzy.

Przej­mu­jąco chłodny po­wiew z nutką soli był orzeź­wia­jący po prze­sy­co­nej dy­mem at­mos­fe­rze Pa­lazzo Pa­lermi. Tego wie­czoru We­ne­cja ki­piała ra­do­ścią. Mimo póź­nej pory kar­na­wa­łowa za­bawa trwała w naj­lep­sze. Tłumy for­so­wały ba­rierki usta­wione dla bez­pie­czeń­stwa i ście­rały się w uda­wa­nych bi­twach, rzu­cano w sie­bie na­wza­jem kwia­tami, tań­czono na uli­cach. Po­li­ziotti do­bro­tli­wie sta­rali się ha­mo­wać eks­cesy, ale ich sta­ra­nia były z góry ska­zane na po­rażkę, bo wszę­dzie kłę­bili się lu­dzie.

Cu­downe mia­sto, kró­lowa Ad­ria­tyku – zwana Se­re­nis­simą – zda­wało się mie­nić ni­czym bry­lant. Na nie­bie lśniły gwiazdy i wszystko wo­kół po­ły­ski­wało. Ar­kady na placu Świę­tego Marka ja­rzyły się świa­tłem. Sklepy i sze­reg pod­cieni przy­po­mi­nały krysz­ta­łowe groty. Świec­kie i ko­ścielne bu­dowle w pro­mie­niach re­flek­to­rów wy­glą­dały jesz­cze pięk­niej niż zwy­kle. Ale to wszystko sta­no­wiło je­dy­nie sce­ne­rię dla ru­cho­mego ob­razu. Po­staci zda­wały się ka­ry­ka­tu­ralne, nie­rze­czy­wi­ste, nie­które za­bawne, inne groźne, nie­po­ko­jące. Wszę­dzie roz­brzmie­wała gło­śna mu­zyka, a na jej tle z każ­dego rogu sły­chać było huki i wy­strzały. Z wiel­kich gło­śni­ków pły­nął Vi­valdi. Sza­le­jący przed Wiel­kim Po­stem tłum tań­czył na za­la­nych świa­tłem pla­cach. Twa­rze były ukryte za po­zba­wio­nymi wy­razu ma­skami o wą­skich otwo­rach na oczy.

Pa­olo miał ra­cję. Gdzie Ve­ne­tia nie spoj­rzała, wszę­dzie wi­działa za­ma­sko­wa­nych lu­dzi, któ­rzy śpie­wali i ob­ła­piali się bez że­nady, ni­czym na sce­nie wiel­kiego te­atru. Ukryci za ma­secz­kami naj­wy­raź­niej czuli, że mogą ro­bić wszystko, na co przyj­dzie im ochota, nie li­cząc się z żad­nymi za­sa­dami czy przy­zwo­ito­ścią. Cie­szyła się, że sko­rzy­stała z pro­po­zy­cji Pa­ola i ma go przy so­bie przy­naj­mniej do czasu, kiedy znaj­dzie tak­sówkę. Chmary ba­lu­ją­cych stały, ry­cząc z ucie­chy, na na­brzeżu Punta della Do­gana i Punta della Sa­lute. A na ma­sie ude­ko­ro­wa­nych bo­gato ło­dzi jesz­cze wię­cej wi­dzów cze­kało na dam­skie re­gaty na Ca­nale Grande – dość oso­bliwą roz­rywkę naj­wy­raź­niej sza­le­nie atrak­cyjną dla wielu we­nec­kich męż­czyzn, któ­rzy wy­chy­lali się i z en­tu­zja­zmem do­pin­go­wali pa­nie.

Pa­olo szedł szybko, trzy­ma­jąc Ve­ne­tię pod rękę – opie­kuń­czo, choć i tro­chę za­bor­czo. Osła­niał ją swoim sil­nym cia­łem, żeby nie zde­rzył się z nią przy­pad­kiem ktoś z tłumu prze­le­wa­ją­cego się przez place i mo­sty. Na chwilę za­po­mniała o swo­ich opo­rach. Pa­olo wy­da­wał się tak zrów­no­wa­żony, pewny sie­bie, tak bar­dzo inny od męż­czyzn, z któ­rymi się spo­ty­kała pod­czas tych ostat­nich dzie­się­ciu lat. Sta­no­wił in­try­gu­jącą mie­szankę oby­cia to­wa­rzy­skiego i mę­sko­ści w stylu ma­cho. Ogrom­nie ją po­cią­gał.

Prze­bi­jali się przez tłum już pra­wie pół go­dziny. Ve­ne­tia mu­siała przy­jąć do wia­do­mo­ści, że tak­só­wek nie było. Wszy­scy świę­to­wali.

– Al­lora, si­gno­rina, co pani na to? Czy te­raz ze­chce pani sko­rzy­stać z mo­jej ło­dzi, czy woli pani, że­by­śmy spę­dzili resztę nocy, wa­łę­sa­jąc się bez celu po We­ne­cji?

Do­tarli do na­brzeża, gdzie cu­mo­wało wiele luk­su­so­wych jed­no­stek. Kiedy na niego spoj­rzała, uśmiech­nął się do niej ni­czym pi­rat, a jego twarz wy­dała się jej nie­mal chło­pięca. Zni­kły gdzieś bruzdy smutku, które do­strze­gła wcze­śniej, kiedy stali na we­ran­dzie.

– Prawdę mó­wiąc, czuję, że za­cho­wa­łam się tro­chę nie­od­po­wie­dzial­nie.

Za­wsty­dzona spu­ściła głowę.

Po­ło­żył dłoń na jej ra­mie­niu i lekko je ści­snął.

– Non ti pre­oc­cu­pare, pro­szę się nie mar­twić, nic się nie stało. Oto moja łódź.

Wska­zał na ele­gancką łódź z pięk­nie po­le­ro­wa­nego ma­ho­niu. Na­zy­wała się La Se­re­nis­sima, co było wy­pi­sane na bur­cie ciem­no­czer­wo­nymi li­te­rami.

– To dla mnie ża­den kło­pot pod­rzu­cić pa­nią do Dor­so­duro. Jak już mó­wi­łem, to po dro­dze.

– Dzię­kuję, na­prawdę nie wiem, co bym bez pana zro­biła.

– Jak to ma­wiamy po wło­sku: La ne­ces­sità è la ma­dre dell’in­ven­zione, po­trzeba jest matką wy­na­lazku.

– I jak to się mówi w An­glii: Da­ro­wa­nemu ko­niowi nie za­gląda się w zęby! – Ve­ne­tia ro­ze­śmiała się ner­wowo.

Wy­cią­gnął rękę, by po­móc jej wsiąść na po­kład. Pu­ściła po­ma­lo­wany w czarno-białe pa­ski słu­pek na­brzeża i zro­biła krok na­przód. Łódź za­ko­ły­sała się i Ve­ne­tia stra­ciła rów­no­wagę. Gdyby nie Pa­olo, wy­lą­do­wa­łaby w męt­nej ciem­nej wo­dzie. Z nie­zwy­kłą zręcz­no­ścią zła­pał ją i przy­cią­gnął do piersi tak mocno, że trudno jej było od­dy­chać.

Dło­nie trzy­ma­jące ją za ra­miona były jak ze stali, jego ciało tak bli­sko. Nie po­tra­fiła opa­no­wać fi­zycz­nej re­ak­cji i znów serce za­biło jej szyb­ciej. Pa­olo mruk­nął coś w jej włosy, czego nie zro­zu­miała. Pod­nio­sła wzrok, wy­da­wał się tak bar­dzo gó­ro­wać nad nią wzro­stem. Spoj­rzała w nie­bie­skie tę­czówki – ja­sne, mie­niące się ni­czym sza­firy. Miała pustkę w gło­wie.

Przez dłuż­szą chwilę pa­trzyli na sie­bie, za­po­mi­na­jąc o ca­łym bo­żym świe­cie. Pa­olo przy­gar­nął Ve­ne­tię jesz­cze bli­żej, a jej dłoń prze­su­nęła się na jego pierś. Wy­czuła mia­rowy rytm jego serca pod pal­cami i cie­pło skóry ema­nu­jące przez ma­te­riał ubra­nia. Jego mu­sku­larne ciało było szczu­płe i twarde, a ko­rzenny za­pach wody po go­le­niu zmie­szany z nutką ty­to­niu ude­rzył jej do głowy. Jego twarz była te­raz tak bli­sko, że mo­gła do­strzec głę­bo­kie zmarszczki w ką­ci­kach oczu, przy ustach i inne drobne rysy wi­doczne na ogo­rza­łej skó­rze. Z tej od­le­gło­ści wy­da­wał się star­szy. W gę­stych czar­nych wło­sach za­uwa­żyła kilka si­wych pasm. Po­mimo ha­łasu i ota­cza­ją­cej ich wrzawy stali tak ob­jęci, jakby tylko oni ist­nieli na świe­cie, a poza nimi nie było już nic.

Ogar­nął ją żar i na­gle za­pra­gnęła roz­pacz­li­wie zna­leźć się jesz­cze bli­żej niego, chciała, by tu­lił ją w ra­mio­nach, by na­chy­lił ku niej usta i… Za­mknęła oczy, kiedy ta po­trzeba przy­bie­rała na sile. Ogar­nęła ją nie­mal bo­le­sna tę­sk­nota za jego piesz­czo­tami… Chyba kom­plet­nie stra­ciła ro­zum, a w do­datku to było bar­dzo nie­bez­pieczne. Ale od dawna nie czuła cze­goś po­dob­nego, pod­nie­ce­nia cie­płem mę­skiego ciała, emo­cji tak gwał­tow­nych i sil­nych. Wie­działa, co to jest, i nie­na­wi­dziła tego, ale nie po­tra­fiła się temu oprzeć.

– Jest pani zmę­czona. Le­d­wie się pani trzyma na no­gach. Pro­szę wejść do środka i usiąść, cała pani drży. – Głos Pa­ola prze­bił się do niej jak przez mgłę, kiedy pro­wa­dził ją do jed­nego z mięk­kich skó­rza­nych fo­teli w ka­bi­nie. Po­sa­dził ją, przy­niósł kie­li­szek grappy i za­jął miej­sce obok, kiedy na­lał i so­bie. – Pro­szę się na­pić, to pa­nią roz­grzeje.

– Gra­zie. An­cora una volta sei ve­nuto in mio soc­corso, znowu pan mnie ra­tuje – po­wie­działa w unie­sie­niu, bio­rąc z jego dłoni kie­li­szek i sta­ra­jąc się uspo­koić. Cie­szyła się, że Pa­olo nie jest świa­dom sza­leń­stwa, ja­kie ją przed chwilą ogar­nęło, i miała na­dzieję, że nie za­uwa­żył, jak się za­ru­mie­niła.

Ka­bina była prze­stronna, z sie­dze­niami obi­tymi napa, miękką wło­ską skórą. Przy roz­miesz­czo­nych do­okoła oknach wi­siały za­słony przy­trzy­my­wane sznu­rami. Oku­cia były z chro­mo­wa­nego zło­co­nego mo­sią­dzu. Ve­ne­tia wi­działa, że jest luk­su­sowo, ale ele­gancko, bez osten­ta­cji ty­po­wej dla wielu in­nych ło­dzi. Ja­koś jej to nie dzi­wiło. Pa­olo nie wy­da­wał się kimś, kto lubi się po­pi­sy­wać.

– Ta grappa jest inna niż te, któ­rymi mnie do­tąd czę­sto­wano – po­wie­działa, kiedy upiła mały łyk bursz­ty­no­wego, cie­płego płynu. – Czy nie po­winna być cał­kiem przej­rzy­sta o tym cha­rak­te­ry­stycz­nym zio­ło­wym aro­ma­cie? Ta jest zło­tawa i ma po­smak…

Za­wa­hała się i spró­bo­wała wię­cej.

– Wy­czuwa się w niej lu­kre­cję i wa­ni­lię. Mam ra­cję?

Pa­olo gwizd­nął z uzna­niem.

– Ma pani bar­dzo wraż­liwe pod­nie­bie­nie, si­gno­rina. To Re­se­rve Grappa z win­nicy nie­da­leko mo­jego domu w To­ska­nii. Pro­du­kują tylko ty­siąc bu­te­lek rocz­nie, do oso­bi­stego użytku ro­dziny i na po­trzeby lo­kalne. Sma­kuje pani?

– Ma cie­kawy smak. Przy­znam, że można się od niego uza­leż­nić, ale oba­wiam się, że jest moc­niej­sza niż ta, do któ­rej przy­wy­kłam.

Pa­olo bły­snął uro­czym uśmie­chem.

– Wi­dzę, że czuje się już pani le­piej. Wró­ciły pani ko­lory. To był długi spa­cer jak na ta­kie zimno. – Wy­pił grappę jed­nym hau­stem. – Chcia­łaby pani jesz­cze tro­chę?

Ve­ne­tia miała wra­że­nie, że te­raz, kiedy w końcu przy­jęła jego za­pro­sze­nie na łódź, zda­wał się dziw­nie za­kło­po­tany. Czy spe­szyło go to ich zde­rze­nie przy wsia­da­niu? Czy od­czy­tała w jego uprzej­mo­ści zbyt wiele?

– Nie, dzię­kuję. Chyba mo­żemy już ru­szać – od­parła, ma­jąc się znów na bacz­no­ści. – Już za­ję­łam panu dość wiele czasu.

– Non dirlo ne­an­che per sche­rzo, nie ma o czym mó­wić. – Do­lał so­bie grappy, którą ku zdu­mie­niu Ve­ne­tii wy­chy­lił rów­nie szybko. – Woli pani siąść na ze­wnątrz, czy zo­stać w cie­ple?

– Bar­dzo lu­bię świeże po­wie­trze, więc chyba siądę al­fre­sco.

– Po­przed­nio mó­wiła pani, że mieszka gdzieś przy ka­nale w Dor­so­duro. Znam do­brze tę oko­licę. Nie ma tam wiele do­mów z wej­ściem od wody.

– Mam miesz­ka­nie w Pa­lazzo Men­di­coli, parę ulic od ko­ścioła San Ni­colò Dei Men­di­coli.

– Sì, sì, so bene dov’è il pa­lazzo Men­di­coli é, wiem do­brze, gdzie to jest. Spę­dzi­łem wiele czasu w Dor­so­duro. Miesz­kają tam ar­ty­ści, pro­jek­tanci i pi­sa­rze, to jedno z naj­pięk­niej­szych i uro­czych se­steri We­ne­cji – po­wie­dział ci­cho, sto­jąc przy niej i przy­pa­tru­jąc się jej znów uważ­nie. Ski­nął, żeby ru­szyła przed nim na po­kład. Z ja­kie­goś po­wodu za­czer­wie­niła się. Po­spiesz­nie wspięła się na stop­nie, żeby ochło­dzić po­liczki.

Wró­cili na ze­wnątrz, a Ve­ne­tia usia­dła na pół­ko­li­stej ła­wie, obi­tej biało-nie­bie­skim płót­nem w ste­rówce. W mil­cze­niu ob­ser­wo­wała silną syl­wetkę Pa­ola, gdy krzą­tał się, by od­cu­mo­wać i wy­pły­nąć z przy­stani. Jej wzrok prze­śli­zgnął się po jego wą­skich bio­drach, kiedy sta­nął przy ste­rze – wy­soki, zre­lak­so­wany, o wy­raź­nie wy­rzeź­bio­nej syl­wetce. Ob­ci­sły ko­stium Ar­le­kina eks­po­no­wał mię­ś­nie ud. Znowu ude­rzyło ją, że jest tak szczu­pły, a jed­no­cze­śnie mocny. I te jego ra­miona – im­po­nu­jące, choć nie prze­sad­nie cięż­kie. Jak za­uwa­żyła, miał bar­dzo po­dobną bu­dowę do Judda, i na­gle zo­rien­to­wała się, że my­śli o tym, jakby to było ko­chać się z nim.

Na wo­dzie na­dal roz­brzmie­wały śmie­chy prze­bie­rań­ców w prze­my­ka­ją­cych to w tę, to w tamtą stronę gon­do­lach. Ich wio­sła wzbi­jały fale, na któ­rych tań­czyły od­bla­ski świa­tła. Mimo du­żego ru­chu Pa­olo z wielką wprawą prze­bi­jał się przez wą­ski ka­nał. Kiedy wy­pły­nął na Ca­nale Grande, na­gle przy­spie­szył. Miało się wra­że­nie, że piękna łódź ożyła. Unio­sła dziób nad wodę i z ry­kiem sil­nika po­gnała na­przód.

Świa­tło księ­życa za­le­wało la­gunę ota­cza­jącą mia­sto ja­rzące się na tle ak­sa­mit­nego gra­na­to­wego nieba. Z każ­dej strony do­bie­gały dźwięki mu­zyki. Serce We­ne­cji na­dal roz­pie­rała ra­dość. Za­bawa na pewno bę­dzie trwać do świtu, do któ­rego zo­stało jesz­cze tro­chę czasu.

Tej nocy w po­wie­trzu unosi się ja­kaś szcze­gólna ma­gia – po­my­ślała Ve­ne­tia, pa­trząc na sze­reg ma­je­sta­tycz­nych mar­mu­ro­wych pa­ła­ców prze­su­wa­ją­cych się jej przed oczami. Ich ko­ja­rzące się ze sty­lem mau­re­tań­skim fa­sady były ską­pane w sre­brzy­stej po­świa­cie. Jesz­cze ni­gdy ta sce­ne­ria nie wy­dała się jej tak cza­ru­jąca jak w tej chwili, choć Ve­ne­tia prze­pły­wała tą drogą dwa razy dzien­nie przez ostat­nie trzy lata. Jej wzrok padł znów na męż­czy­znę za ste­rem. Jego dło­nie pew­nie kon­tro­lo­wały ma­sywną kie­row­nicę z drewna te­ko­wego i ma­ho­niu. Stał na lekko roz­sta­wio­nych no­gach, by utrzy­mać rów­no­wagę, kiedy pę­dzili, zo­sta­wia­jąc za sobą białe smugi spie­nio­nej wody po obu stro­nach ko­ły­szą­cej się mo­to­rówki. Pa­olo zdjął czapkę. Jego czarne, lekko prze­ty­kane si­wi­zną włosy oka­zały się dłuż­sze, niż są­dziła. Te­raz tar­gał je wiatr. Usta o su­rowo za­ry­so­wa­nym pro­filu były za­cięte i zde­cy­do­wane. Spra­wiał wra­że­nie ab­so­lut­nie nie­za­leż­nego, a jed­no­cze­śnie ema­no­wała od niego in­try­gu­jąca Ve­ne­tię aura sa­mot­no­ści. Była w nim za­gad­kowa mie­szanka sprzecz­nych cech i na­gle uświa­do­miła so­bie, że ten obcy, który ją tak dziw­nie po­cią­gał, po­dob­nie jak to wy­jąt­kowe mia­sto, może być kimś zu­peł­nie in­nym niż jej się zdaje. Za­drżała.

Z obawy, że je­śli na­dal bę­dzie na niego pa­trzeć, on obej­rzy się i uzna, że chcia­łaby na­wią­zać roz­mowę, skon­cen­tro­wała się na oto­cze­niu. Łódź na­brała pręd­ko­ści i mknęła po fa­lach z gło­śnym świ­stem. Ve­ne­tia czuła na twa­rzy drobne kro­pelki nie­sione lek­kim, chłod­nym wia­trem, któ­rego de­li­katne palce chwy­tały jej włosy i roz­wie­wały ich ko­smyki nad czo­łem.

Wkrótce w polu wi­dze­nia po­ja­wiła się bi­zan­tyj­ska dzwon­nica, cam­pa­nile, i ele­gancki, pięt­na­sto­wieczny ga­nek ko­ścioła San Ni­colò dei Men­di­coli. Ve­ne­tia wstała i po­de­szła do Pa­ola.

– To tu­taj – po­wie­działa, wska­zu­jąc prze­piękną bu­dowlę.

Zwol­nili i łódź pod­pły­nęła gładko do ba­ro­ko­wego wej­ścia do Pa­lazzo Men­di­coli. Mar­mu­rową, bo­gato zdo­bioną fa­sadę oświe­tlały z obu stron ele­ganc­kie elek­tryczne la­tar­nie. Mo­to­rówka za­trzy­mała się parę cen­ty­me­trów od wy­so­kich drew­nia­nych słu­pów wy­nu­rza­ją­cych się z wody obok scho­dów pa­łacu ni­czym pałki wodne. Pa­olo wy­łą­czył sil­nik.

– Mam na­dzieje, że pani nie zmo­kła – po­wie­dział z ło­bu­zer­skim uśmie­chem. – Za kie­row­nicą czę­sto się za­po­mi­nam. Mó­wią, że pro­wa­dzę ry­zy­kow­nie.

– Ależ nie. To była dla mnie bar­dzo miła prze­jażdżka, po­dob­nie jak cały wie­czór. Dzię­kuję, je­stem panu bar­dzo wdzięczna.

W nie­bie­skich tę­czów­kach Pa­ola za­bły­sły ogniki roz­ba­wie­nia. Jakby ni­gdy nic się­gnął ręką, zła­pał ją za nad­gar­stek i de­li­kat­nie przy­cią­gnął do sie­bie.

– W ta­kim ra­zie zje pani dziś ze mną ko­la­cję – oświad­czył, jakby sprawa była za­ła­twiona, jed­nak pod lek­kim to­nem kryły się tak in­ten­sywne emo­cje, że ją to ude­rzyło.

Znowu po­czuła to dziwne zmy­słowe przy­cią­ga­nie, które po­ra­ziło ją wcze­śniej tego wie­czoru, kiedy zde­rzyła się z Pa­olem, fi­zyczny ma­gne­tyzm, na który, jak my­ślała, była od­porna. In­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy – po­dob­nie jak iry­ta­cja jego śmia­ło­ścią – spra­wił, że ze­sztyw­niała.

– Zwy­kle o ta­kie rze­czy się pyta, nie roz­ka­zuje. Zresztą tak czy ina­czej je­stem za­jęta.

Bły­snął zę­bami w prze­wrot­nym uśmie­chu.

– Po­mo­głoby tro­chę, gdy­bym padł na ko­lana?

Czuła się dziw­nie po­de­ner­wo­wana.

– Nie – ucięła chłodno, od­su­wa­jąc się od niego.

Ką­cik jego ust drgnął z le­d­wie skry­wa­nym roz­ba­wie­niem.

– W ta­kim ra­zie ju­tro.

Na­ci­skał, a ona tego nie zno­siła.

– Nie, ani dziś, ani ju­tro, ani po­ju­trze – od­pa­ro­wała, nie kry­jąc, że jest ura­żona.

– Ach, więc jest pani za­jęta, ma ja­kie­goś chło­paka, a może to już fi­dan­zato… – rzu­cił iro­nicz­nie.

No te­raz to na­prawdę prze­sa­dził. Jak on śmie tak się spo­ufa­lać? Do tej pory wy­da­wał się taki opa­no­wany, z dy­stan­sem. Co się stało? Pew­nie jest pi­jany. Jak się za­sta­no­wiła, to przez cały wie­czór wi­działa go z kie­lisz­kiem w dłoni, a po­tem jesz­cze strze­lił so­bie te dwie grappy, jakby to była woda mi­ne­ralna. Co bę­dzie, je­śli na­gle przyj­dzie mu do głowy od­pły­nąć z nią w nie­wia­do­mym kie­runku? Choć nic nie świad­czyło o tym, żeby roz­wa­żał coś ta­kiego, Ve­ne­tia się wy­stra­szyła. Czuła, że dzieje się z nią coś, nad czym nie ma kon­troli, i prze­biegł ją dreszcz.

W jej oczach za­bły­sła złość.

– To na­prawdę nie pań­ska sprawa.

Wi­dział, że ją ob­ra­ził, i to go otrzeź­wiło. Spięty, przy­gryzł ner­wowo dolną wargę.

– Prze­pra­szam, si­gno­rina, je­śli wy­da­łem się zbyt bez­po­średni. Mu­sia­łem dać się po­nieść at­mos­fe­rze kar­na­wału. Niech mi pani wy­ba­czy.

Wy­cią­gnęła rękę i zmu­siła się do uśmie­chu.

– Ad­dio, si­gnore i dzię­kuję za pana uprzej­mość.

Rysy jego twa­rzy stę­żały, wy­raź­nie znów przy­wdzie­wał swoją co­dzienną ma­skę, po­dob­nie jak Ve­ne­tia. Jego głos brzmiał szorstko.

– A więc to bę­dzie dla nas ra­czej ad­dio niż ar­ri­ve­der­chi.

– Oba­wiam się, że tak – szep­nęła, po czym od­wró­ciła się, żeby wy­siąść.

Łódź się za­ko­ły­sała. Pa­olo od razu zna­lazł się przy Ve­ne­tii. W jego oczach było nieme py­ta­nie, jakby sta­rał się od­gad­nąć jej my­śli, po­ma­ga­jąc jej zła­pać rów­no­wagę i sta­nąć bez­piecz­nie na na­brzeżu.

O dziwo, te­raz już nie było jej tak spieszno odejść, ale spa­liła za sobą mo­sty i pew­nie wyj­dzie jej to tylko na do­bre. Kiedy ru­szyła do pa­lazzo, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, usły­szała włą­czany sil­nik. Nie mo­gła się oprzeć po­ku­sie – zer­k­nęła przez ra­mię. Po­czuła ukłu­cie żalu, wi­dząc, jak La Se­re­nis­sima i jej ka­pi­tan od­pły­wają wśród roz­bry­zgów bia­łej piany. Do­piero po chwili się opa­mię­tała. Mi­łość już raz zro­biła z niej ża­ło­sną idiotkę. Nie mam za­miaru znowu przez to prze­cho­dzić – po­wta­rzała so­bie w my­śli, gdy wsia­dała do windy, by wje­chać na trze­cie pię­tro.

***

Pa­lazzo Men­di­coli stał po za­chod­niej stro­nie se­stiere Dor­so­duro, na po­łu­dnio­wym pół­wy­spie We­ne­cji na za­krę­cie ma­łego ka­nału. Był to szes­na­sto­wieczny, trzy­pię­trowy pa­łac o mar­mu­ro­wej fa­sa­dzie. Od­no­wiono go na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku i prze­ro­biono na apar­ta­menty. Ve­ne­tia zaj­mo­wała naj­wyż­sze pię­tro. Dor­so­duro le­żało wy­żej niż reszta We­ne­cji, więc z jed­nej strony miało się stąd wi­dok na la­gunę na po­łu­dniu, druga wy­cho­dziła na pół­nocny-wschód z pa­no­ramą reszty mia­sta w kie­runku Ca­nale Grande. Więk­szość ar­chi­tek­tury we­wnętrz­nej, ob­razy i fre­ski za­cho­wały się nie­na­ru­szone. Je­dy­nie kra­niec bu­dynku, znisz­czony po­ża­rem w dzie­więt­na­stym wieku, zo­stał cał­ko­wi­cie prze­bu­do­wany. Za­mon­to­wano tam ele­gancką, sta­ro­modną windę.

Apar­ta­ment Ve­ne­tii był duży, o wy­so­kich stro­pach z gip­so­wymi ob­ra­mo­wa­niami. Sztu­ka­te­rie przy su­fi­cie przed­sta­wiały fry­wolne che­ru­binki ści­ga­jące dziwne skrzy­dlate zwie­rzęta. To było miesz­ka­nie matki chrzest­nej Ve­ne­tii, Gio­vanny, od czasu, jak owdo­wiała. Jed­nak po pię­ciu la­tach po­ślu­biła Uga Lom­bar­diego i wy­pro­wa­dziła się do jego pen­tho­use’u na szczy­cie bu­dynku Bella Vi­sta w cen­trum We­ne­cji. Stał tam daw­niej stary, zruj­no­wany pa­łac. Lom­bardi ku­pił go, a po­tem wy­bu­do­wał na jego miej­scu bar­dzo no­wo­cze­sny wie­żo­wiec z luk­su­so­wymi apar­ta­men­tami, gdzie miesz­kał ra­zem z matką chrzestną Ve­ne­tii w ty­go­dniu. W week­endy ucie­kali na Lido z długą piasz­czy­stą plażą na po­łu­dnie od mia­sta. Ugo Lom­bardi ku­pił nowo po­ślu­bio­nej mał­żonce je­den z tam­tej­szych pa­ła­ców – cu­downy stary bu­dy­nek z wi­do­kiem na la­gunę, aż po śre­dnio­wieczne wieże i rude da­chy mia­sta.

Ściany miesz­ka­nia Ve­ne­tii były po­kryte pa­ste­lo­wymi je­dwa­biami. Cięż­kie bro­ka­towe za­słony wi­szące przy oknach – ciem­niej­sze, choć w pa­su­ją­cych od­cie­niach – były przy­trzy­my­wane gru­bymi sznu­rami w tym sa­mym ko­lo­rze. W każ­dym po­koju znaj­do­wał się mar­mu­rowy ko­mi­nek ele­gancko zdo­biony mo­ty­wami z mi­to­lo­gicz­nej flory i fauny. Ma­sywne me­ble były w stylu ba­ro­ko­wym i ro­koko – wy­godne, o mięk­kich za­krzy­wio­nych li­niach i zdo­bione ta­kimi ele­men­tami, jak muszle, kwiaty i gwiazdy.

Ve­ne­tia po­ło­żyła się na swo­jej chmu­rze z po­du­szek, w wiel­kim łożu z bal­da­chi­mem, i pa­trzyła na ta­niec świa­teł z ka­nału od­bi­ja­ją­cych się na bia­łym, zdo­bio­nym stiu­kami su­fi­cie. Po­środku na gru­bym łań­cu­chu z pę­ka­tych przej­rzy­stych ku­lek wi­siał ży­ran­dol z Mu­rano. Zza de­li­kat­nych zie­lo­nych li­ści na szczy­cie ży­ran­dola wy­glą­dały li­lie i sto­krotki. Ich cie­niut­kie płatki zo­stały stwo­rzone z dmu­cha­nego nie­przej­rzy­stego szkła w od­cie­niach miodu. Fryzy przed­sta­wia­jące barwne ptaki i mo­tyle zdo­biły rogi po­koju, oży­wia­jąc pa­ste­lowe ściany.

Przy bal­da­chi­mie wi­siały kre­mowe bro­ka­towe za­słony pa­su­jące do na­rzuty. U stóp łoża stała wspa­niała ca­se­tone – mi­ster­nie zło­cona, ma­lo­wana skrzy­nia z szes­na­stego wieku, która od za­wsze na­le­żała do ro­dziny Gio­vanny, a na któ­rej amorki jeź­dziły ry­dwa­nami cią­gnię­tymi przez mi­tyczne zwie­rzęta sym­bo­li­zu­jace ro­mań­skich bo­gów. W daw­nych cza­sach ta­kie ozdobne skrzy­nie sta­wiano w sy­pialni no­wo­żeń­ców jako tro­feum wło­skich ary­sto­kra­tów. Spo­mię­dzy dwóch wą­skich okien na po­kój wy­cho­dził ko­mi­nek z car­ra­ryj­skich mar­mu­rów, nad któ­rym znaj­do­wało się olśnie­wa­jące ro­ko­kowe lu­stro w zło­co­nej ra­mie. Na­prze­ciwko wi­siał ob­raz Fran­ce­sca Zuc­ca­rel­lego – kra­jo­braz z rzeką i wę­drow­cami, a pod nim stała sofa i dwa fo­tele w kształ­cie gon­doli, tak zwane ber­gèry, obite zło­tym je­dwa­biem z wzo­rami w li­ście lau­rowe i psz­czoły. Na­prze­ciw łóżka piękne pa­nele, ude­ko­ro­wane gir­lan­dami w de­li­kat­nych od­cie­niach, two­rzyły całą ścianę wbu­do­wa­nych szaf z se­kret­nymi drzwiami do ła­zienki, co do­da­wało nieco no­wo­cze­sno­ści peł­nemu prze­py­chu po­ko­jowi.

Ve­ne­tia nie była w sta­nie za­snąć. Po raz pierw­szy od przy­jazdu do We­ne­cji do­skwie­rała jej sa­mot­ność i pa­nu­jąca w jej po­koju ci­sza. Do­pa­dły ją du­chy prze­szło­ści. Wra­cały wspo­mnie­nia, które, jak są­dziła, udało się jej już wy­rzu­cić ze swo­ich my­śli, wy­ma­zać z nich raz na za­wsze. Sta­nęła jej przed oczami przy­stojna twarz Judda… Te jego har­mo­nijne rysy… Judd Car­ter, męż­czy­zna, który po­rzu­cił ją, kiedy był jej naj­bar­dziej po­trzebny.

Miała za­le­d­wie osiem­na­ście lat, gdy po­ja­wił się w jej ży­ciu. Po­znali się na bo­żo­na­ro­dze­nio­wym balu w Lon­dy­nie po­nad dzie­sięć lat temu. Ve­ne­tia do­piero za­czy­nała stu­dia na wy­dziale ar­chi­tek­tury w Cam­bridge. Judd miał dwa­dzie­ścia osiem lat i, choć po­cho­dził ze skrom­nej ro­dziny, udało mu się zdo­być sty­pen­dium Kró­lew­skiej Aka­de­mii Woj­sko­wej w San­dhurst. Zo­stał ofi­ce­rem eli­tar­nej jed­nostki, pułku spa­do­chro­no­wego. To była mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia i rok póź­niej Judd się jej oświad­czył.

Sir Wil­liam Aston-Mon­tagu, oj­ciec Ve­ne­tii, zde­cy­do­wa­nie od­mó­wił zgody na ta­kie mał­żeń­stwo. Za­bro­nił córce wi­dy­wać się z wy­bran­kiem. Choć sam nie­gdyś był w woj­sku, jako apo­dyk­tyczny tra­dy­cjo­na­li­sta ocze­ki­wał, że córka po­ślubi ko­goś ze swo­jej sfery, „jed­nego z nas”, jak lu­bił ma­wiać, co do­pro­wa­dzało Ve­ne­tię do fu­rii. Lorna, jej matka, choć słodka i do­bra, była zdo­mi­no­wana przez ojca i nie śmiała sprze­ci­wić się mę­żowi. Mimo wszystko mło­dzi na­dal po­ta­jem­nie się spo­ty­kali, co nie uda­wało się im czę­sto, bo przez więk­szość czasu Judd peł­nił służbę w Ir­lan­dii Pół­noc­nej, ale re­gu­lar­nie ze sobą ko­re­spon­do­wali.

I tak pew­nego dnia, kiedy Judd był na ma­new­rach w Ir­lan­dii, Ve­ne­tia od­kryła, że jest w ciąży. Po­szła do ro­dzi­ców i po­wie­działa, że czy się zgo­dzą, czy nie, wyj­dzie za Judda Car­tera, bo jest on oj­cem dziecka, które nosi w ło­nie. Mimo usil­nych próśb żony sir Wil­liam nie ustą­pił, za­gro­ził, że wy­dzie­dzi­czy córkę, je­śli ona na­tych­miast nie prze­rwie ciąży. Do tej pory w uszach Ve­ne­tii dźwię­czał jego pe­łen zło­ści głos:

– Ten młody czło­wiek to ka­rie­ro­wicz, łowca po­sagu. Może udało mu się wkrę­cić do San­dhurst i two­jego łóżka, ale na pewno nie sta­nie się człon­kiem tej ro­dziny! Nie po­zwolę ci zhań­bić na­zwi­ska Aston-Mon­tagu, młoda damo. Po­zbę­dziesz się kło­potu albo nie bę­dziesz już moją córką i nie zo­ba­czysz zła­ma­nego pensa po mo­jej śmierci.

Ve­ne­tia na­pi­sała wtedy do Judda, ale nie od­pi­sał na jej wia­do­mość. Li­sty, które od tam­tej pory wy­słała, bła­ga­jąc, żeby się z nią skon­tak­to­wał, po­zo­stały bez od­po­wie­dzi. Gdyby zgi­nął w ak­cji, szybko by się do­wie­działa, więc nie mo­gła tłu­ma­czyć so­bie jego mil­cze­nia na­wet tak ma­ka­brycz­nym zbie­giem oko­licz­no­ści. Była zdru­zgo­tana. Ku prze­ra­że­niu ro­dzi­ców wy­pro­wa­dziła się z domu i za­miesz­kała z naj­lep­szą przy­ja­ciółką, Emmą. Nie miała jesz­cze dwu­dzie­stu lat, ale mimo wszystko po­sta­no­wiła za­trzy­mać dziecko, uczu­cia były zbyt silne, nie po­tra­fiła słu­chać głosu roz­sądku. Trzy mie­siące póź­niej spa­dła głową w dół ze scho­dów w cen­trum han­dlo­wym. Ob­ra­że­nia krę­go­słupa spo­wo­do­wały po­ro­nie­nie. Sir Wil­liam i Lorna przy­szli od­wie­dzić ją w szpi­talu i po­go­dzili się z córką. Ve­ne­tia wró­ciła do domu.

Kilka mie­sięcy spę­dziła w sta­nie za­wie­sze­nia – zbyt wy­czer­pana, by my­śleć lo­gicz­nie, wstrzą­śnięta tym, co się jej przy­da­rzyło. Nie była jed­nak kimś, kto się ła­two pod­daje, więc, z po­mocą matki i przy­ja­ciół, ze­brała siły, wró­ciła do ży­cia i pod­jęła prze­rwane stu­dia. Judd ni­gdy już się do niej nie ode­zwał.

Te­raz, dzie­sięć lat póź­niej, rana się za­go­iła. Ve­ne­tia prze­ba­czyła ojcu i Jud­dowi, ale bli­zny emo­cjo­nalne po­zo­stały. Była roz­cza­ro­wana mi­ło­ścią i ro­man­sami. Od czasu Judda wy­strze­gała się związ­ków i ni­gdy już nie wpu­ściła żad­nego męż­czy­zny do łóżka, co wśród zna­jo­mych męż­czyzn wy­ro­biło jej opi­nię ozię­błej.

Tej nocy po­zwo­liła so­bie my­śleć o Pa­olu. Miała wy­rzuty su­mie­nia. Może nie­po­trzeb­nie po­trak­to­wała go tak szorstko? „Nie, ani dziś, ani ju­tro, ani po­ju­trze…” . O iro­nio, te­raz ża­ło­wała tych słów, ich osta­tecz­nej wy­mowy. Zda­wała so­bie sprawę, że za­re­ago­wała tak prze­sad­nie, bo nie chciała się an­ga­żo­wać w re­la­cję z tym czło­wie­kiem.

Za­sta­na­wiała się, jak to jest. Do tej pory w to­wa­rzy­stwie płci prze­ciw­nej za­wsze czuła, że pa­nuje nad sy­tu­acją, choć po­zna­wała wielu przy­stoj­nych, od­no­szą­cych suk­cesy męż­czyzn, któ­rzy wy­da­liby się wy­ma­rzo­nym ma­te­ria­łem na męża każ­dej dziew­czy­nie, tylko nie jej. Wy­bu­do­wała mur wo­kół swo­jego serca, czer­piąc gorzką sa­tys­fak­cję z tego, że ni­komu nie po­zwala prze­bić się przez ten pan­cerz. Cie­szyła się swoją nie­za­leż­no­ścią, wy­ży­wała się w pracy, by za­głu­szyć sa­mot­ność.

A tu na­gle, przy ob­cym męż­czyź­nie, stra­ciła całą pew­ność sie­bie. Sprzeczne emo­cje, ja­kie w niej wy­wo­ły­wał, były eks­cy­tu­jące i nie­po­ko­jące za­ra­zem. Jego szar­manc­kie za­cho­wa­nie wo­bec niej wy­ni­kało z wło­skich zwy­cza­jów. Jed­nak to po­wta­rza­jące się za­pro­sze­nie na ko­la­cję wy­da­wało się szczere. Na­prawdę wy­czuła smu­tek w jego oczach i gło­sie, kiedy tak sta­now­czo od­mó­wiła kon­ty­nu­owa­nia ich zna­jo­mo­ści. I nie cho­dziło tu wła­ści­wie o Pa­ola, ale o nią samą i to dziwne wra­że­nie, ja­kie miała, kiedy nie­chcący wy­lą­do­wała na­gle w jego ra­mio­nach na ło­dzi. Na samo wspo­mnie­nie prze­biegł ją słodki dreszcz, serce za­biło jej szyb­ciej i zdała so­bie sprawę, że w głębi du­szy pra­gnie, by ich ścieżki znowu się prze­cięły. To było cał­kiem inne uczu­cie niż obrzy­dze­nie i strach, które zwy­kle ogar­niały ją na myśl o do­tyku ja­kie­goś męż­czy­zny. Bu­dziło się w niej coś ulot­nego, czego nie umia­łaby okre­ślić. Nie ro­zu­miała, co to jest.

Świ­tało, a Ve­ne­tia le­żała na gra­nicy jawy i snu, pół­przy­tomna. Za cięż­kimi po­wie­kami prze­su­wały się jej na prze­mian twa­rze Judda i Pa­ola. Po­czuła dziwne wy­rzuty su­mie­nia. Jakby w pe­wien spo­sób zdra­dzała Judda. Jed­nak Judd ją opu­ścił i zo­sta­wił samą, chorą z mi­ło­ści. Dla­czego nie po­tra­fiła o nim za­po­mnieć? Miała oso­bliwe wra­że­nie, że coś jej umyka, coś waż­nego, czego nie umia­łaby od razu okre­ślić… choć miała to na końcu ję­zyka. Wresz­cie zmę­cze­nie wzięło górę i za­pa­dła w głę­boki, nie­spo­kojny sen. Śniło się jej, że ciemna po­stać w płasz­czu i ma­sce ściga ją uli­cami We­ne­cji, wo­ła­jąc szep­tem jej imię. Ale za każ­dym ra­zem kiedy Ve­ne­tia się oglą­dała, ten czło­wiek zni­kał.

Rozdział 2

Słońce wcze­snego po­ranka świe­cące przez bal­kon wpa­dało do po­koju fran­cu­skimi oknami, two­rząc ja­sną smugę na łóżku. Ve­ne­tia spała, le­żąc na ple­cach. Jedna ręka spo­czy­wała na po­duszce nad głową, druga na bro­ka­to­wej koł­drze. Zło­ci­ste pro­mie­nie pod­kra­dały się co­raz wy­żej, się­gnęły jej piersi, ala­ba­stro­wej szyi, a wresz­cie de­li­kat­nych, od­prę­żo­nych ry­sów. Fale kasz­ta­no­wych wło­sów le­żały roz­sy­pane na po­duszce i opa­dały ka­ska­dami na ra­miona Ve­ne­tii, ob­ra­mo­wy­wały twarz w kształ­cie ser­duszka, o wy­dat­nych ko­ściach po­licz­ko­wych. To była nie­zwy­kła uroda, wy­ra­zi­sta, in­spi­ru­jąca dla rzeź­bia­rzy i ma­la­rzy i młoda An­gielka nie mo­gła na­rze­kać na brak pro­po­zy­cji, od czasu kiedy za­miesz­kała w tym naj­bar­dziej ar­ty­stycz­nym, osza­la­łym na punk­cie piękna wło­skim mie­ście.

Ve­ne­tia po­ru­szyła się. Za­trze­po­tały gę­ste ciemne rzęsy, gdy otwo­rzyła sze­roko oczy, któ­rych tę­czówki mie­niły się plam­kami złota. Le­ni­wie unio­sła głowę i spoj­rzała na mały ze­gar sto­jący na szafce noc­nej, gdy wła­śnie za­czy­nały bić ko­ścielne dzwony, a ich me­lo­dyjne dźwięki roz­nio­sły się echem po ca­łej We­ne­cji. Była dzie­wiąta. Dzień ofi­cjal­nie się za­czął.

Ve­ne­tia prze­spała za­le­d­wie dwie go­dziny – ale tego dnia nie miała za­jęć, poza umó­wio­nym po po­łu­dniu spo­tka­niem z Fran­ce­scą. Mo­gła po­zwo­lić so­bie na to, żeby po­le­żeć dłu­żej. Wie­działa, że w tym ty­go­dniu za wiele nie od­pocz­nie, bo przy­go­to­wy­wała wielką wy­stawę w bar­dzo pre­sti­żo­wym miej­scu – pa­łacu Ca’Da­rio. Roz­sąd­nie by­łoby jesz­cze tro­chę po­spać, ale pe­łen po­wie­trza po­kój wy­peł­niło świa­tło. Ve­ne­tia, bez względu na po­godę, zo­sta­wiała okna sy­pialni na noc otwarte na oścież. Ta­kiego zwy­czaju na­brała od czasu po­bytu w szkole z in­ter­na­tem w An­glii. Mosz­cząc się wy­god­niej na po­dusz­kach, pod­cią­gnęła wy­żej na ra­miona ciężką na­rzutę i zwi­nęła się w kłę­bek.

Opa­tu­lona koł­drą le­żała nie­ru­chomo kilka mi­nut, wsłu­chu­jąc się w zna­jome od­głosy mia­sta. Chlu­pot wody o na­brzeże, lekki świst prze­pły­wa­ją­cych gon­doli, prze­ni­kliwy zgrzyt va­po­retti, od­le­głe po­hu­ki­wa­nie pro­mów przy­wo­żą­cych tu­ry­stów z róż­nych stron świata, gru­cha­nie go­łębi, które przy­sia­dały na bal­ko­nie za jej oknem, żeby od­po­cząć, i trze­pot ich skrzy­deł, kiedy od­la­ty­wały. Uwiel­biała tę dziel­nicę, Dor­so­duro. Ci­cha – bar­dziej przy­po­mi­na­jaca wy­spę niż gwarne, pełne tu­ry­stów cen­trum We­ne­cji – oko­lica przy­cią­gała ar­ty­stów, stu­den­tów, któ­rzy prze­sia­dy­wali w tak lu­bia­nych przez bo­hemę ca­fe­te­riach i ba­rach, gdzie roz­ma­wiali, czy­tali, dys­ku­to­wali o ży­ciu i sztuce przy ka­wie albo kie­liszku wina. Ve­ne­tia po­zwo­liła so­bie znów od­pły­nąć w sen, na­pa­wa­jąc się spo­ko­jem chwili.

Wresz­cie wstała i pod­bie­gła do okna, które wy­cho­dziło na la­gunę. Po­nie­waż jej miesz­ka­nie znaj­do­wało się na trze­cim pię­trze, miała wi­dok na wiele ki­lo­me­trów wy­brzeża. Mie­niąca się w pro­mie­niach słońca woda zda­wała się bar­dzo nie­bie­ska pod bez­chmur­nym nie­bem, a w kry­sta­licz­nym po­wie­trzu wszystko ry­so­wało się wy­raź­nie, jed­nak na­dal było bar­dzo zimno. Bo­ski po­ra­nek, zbyt piękny, by sie­dzieć w domu!

Po­szła do są­sia­du­ją­cej z sy­pial­nią ła­zienki i przy­go­to­wała so­bie ką­piel. Uwiel­biała te ró­żowe ściany z mo­zaiki i to, że wanna jest usta­wiona pod oknem na co­kole z kre­mo­wego ka­mie­nia, a wcho­dzi się do niej po kilku ni­skich wy­po­le­ro­wa­nych stop­niach, więc mo­gła, le­żąc w cie­płej wo­dzie z pianką, cie­szyć się wi­do­kiem We­ne­cji. Nad umy­walką było wspa­niałe ba­ro­kowe lu­stro w zło­co­nej ra­mie, a po bo­kach kin­kiety ze szkła z Mu­rano, w kształ­cie muszli, z któ­rych są­czyło się w górę ła­godne świa­tło. Z pół­ko­li­stego skle­pie­nia su­fitu zwi­sał de­li­katny ró­żowy ży­ran­dol, uzu­peł­nia­jący pięk­nie cie­płe złote wy­koń­cze­nia ele­ganc­kiego po­miesz­cze­nia, w któ­rym wszystko zo­stało za­pla­no­wane tak, by stwa­rzać atmo­sferę wy­gody i prze­py­chu.

Kiedy od­prę­żyła się w ma­sie pach­ną­cych bą­bel­ków, wró­ciły na­trętne my­śli o Pa­olu. Sta­rała się je ode­gnać. Prawda, miała na­dzieję, że ich ścieżki znowu się prze­tną, ale nie za­mie­rzała go szu­kać. Mimo wszystko nie czuła się jesz­cze go­towa na nowy zwią­zek, a z jej do­świad­cze­nia wy­ni­kało, że męż­czyźni rzadko szu­kali przy­jaźni – zwy­kle chcieli o wiele wię­cej. Więc roz­glą­da­nie się za nim by­łoby bez sensu. Le­piej po­my­śleć o po­ranku, jaki miała przed sobą. Może po­winna wy­ko­rzy­stać ten czas, żeby wy­brać się na Tor­cello. Ni­gdy nie znu­dzi się tą wy­lud­nioną wy­sepką na pół­noc­nym krańcu la­guny we­nec­kiej, sły­nącą z mo­zaik, ale może jak na ten dzień to plan zbyt am­bitny. O tej po­rze roku ka­te­dra może być za­mknięta, a tram­waje wodne pew­nie kur­sują rzadko. Wy­szła z wanny, owi­nęła się ręcz­ni­kiem i wró­ciła do po­koju.

Uwiel­biała ele­ganc­kie stroje. Czuła się więc jak ryba w wo­dzie we Wło­szech, gdzie pa­no­wała tra­dy­cja la bella fi­gura, a w We­ne­cji chyba bar­dziej niż gdzie­kol­wiek in­dziej obo­wią­zy­wało ta­kie trzy­ma­nie fa­sonu. Ve­ne­tia dbała o to, by ubie­rać się zgod­nie z naj­now­szą modą, która zresztą świet­nie pa­so­wała do jej szczu­płej wiot­kiej syl­wetki. Matka chrzestna czę­sto mó­wiła, że gdyby znu­dziła ją ar­chi­tek­tura, mo­głaby zo­stać mo­delką. Więk­szość jej gar­de­roby sta­no­wiły mi­ni­spód­niczki, do­pa­so­wane dżinsy, swe­try i je­dwabne bluzki, poza kil­koma szy­kow­nymi ko­stiu­mami do pracy, kil­koma pro­stymi dzien­nymi su­kien­kami i kil­koma krót­kimi i dłu­gimi kre­acjami na wie­czór.

Swo­bodna, choć ele­gancka, w ob­ci­słych czar­nych dżin­sach, bia­łym kasz­mi­ro­wym swe­trze i krót­kiej, błysz­czą­cej kurtce z so­boli, Ve­ne­tia wy­ru­szyła na mia­sto ku­pić ga­zetę i przejść się wą­skimi ulicz­kami mia­sta. Od Bo­żego Na­ro­dze­nia miała mnó­stwo pracy w biu­rze, przy przy­go­to­wy­wa­niu wy­stawy fo­to­gra­ficz­nej pre­zen­tu­ją­cej wszyst­kie od­no­wione pa­lazzi, któ­rymi zaj­mo­wał się jej dział, Marmi Sto­rici e Pie­tra, w ostat­nich dwu­na­stu la­tach. Ze­bra­nie i zgro­ma­dze­nie ry­sun­ków, pro­jek­tów, pla­nów i zdjęć, pró­bek ma­te­riału, bu­do­wa­nie mo­deli pa­lazzi po re­no­wa­cji było nie lada wy­zwa­niem, a zaj­mo­wała się tym nie­mal wy­łącz­nie sama, tylko od czasu do czasu po­ma­gała jej Fran­ce­sca – je­dyna poza nią spe­cja­listka od re­stau­ra­cji za­byt­ko­wych bu­dyn­ków za­trud­niona w fir­mie.

Mo­dele wy­ko­nał Fa­bri­zio, uzdol­niony młody we­ne­cja­nin, który współ­pra­co­wał z nimi od sze­ściu lat. Stu­dio­wał sie­dem lat ar­chi­tek­turę, po czym uznał, że je­dyne, co lubi, to bu­do­wać mo­dele. Tę pa­sję roz­wi­jał od czasu, kiedy miał pięć lat. Jed­nak nie była to je­dyna na­mięt­ność Fa­bri­zia. Pe­łen fan­ta­zji Włoch ko­chał się w Ve­ne­tii i ad­o­ro­wał ją od pierw­szego dnia, kiedy tylko do­łą­czył do ich ze­społu. Jed­nak, tak jak i inni męż­czyźni, nie zdo­łał jej wzru­szyć.

– Cara, co­dzien­nie ła­miesz mi serce, ale wy­ba­czam ci, bo jes­teś taka śliczna – ła­jał ją ła­god­nie w ten nie­po­wta­rzalny, uro­czy wło­ski spo­sób.

Ve­ne­tia spę­dziła ra­nek na oglą­da­niu wy­staw, spa­ce­ro­wała bez celu, wta­pia­jąc się w tłum tu­ry­stów. Nie­wiel­kie mia­sto było ide­alne, żeby prze­cha­dzać się bocz­nymi uli­cami i oglą­dać w skle­pach oso­bliwe roz­ma­ito­ści, po­czy­na­jąc od eg­zo­tycz­nych ma­te­ria­łów, dzieł sztuki i an­ty­ków, po tu­tej­sze przy­smaki, uni­ka­towe książki, wy­pu­kłe lu­stra „cza­row­nic” – spe­cjal­ność tego mia­sta. Ve­ne­tia nie ja­dła śnia­da­nia, więc przed pierw­szą usia­dła w ład­nej trat­to­rii na placu Świę­tego Marka, która zo­stała otwarta za­le­d­wie kilka ty­go­dni wcze­śniej z oka­zji kar­na­wału. Przy­jem­nie zmę­czona wy­brała so­bie miej­sce na ze­wnątrz w pro­mie­niach zi­mo­wego słońca, pod czer­woną mar­kizą obok ob­ra­mo­wa­nia z do­nic z pa­pro­ciami, i po­pi­jała z kie­liszka białe wino. Po­dobno Na­po­leon ma­wiał, że naj­słyn­niej­szy plac tego mia­sta to „sa­lon Eu­ropy”. Ve­ne­tia ob­ser­wo­wała za­bawne scenki na piazza, jakby znaj­do­wała się w wiel­kiej sali ba­lo­wej. My­ślała o wie­kach hi­sto­rii za­klę­tej w tu­tej­szej ar­chi­tek­tu­rze i dzie­łach sztuki i na­pa­wała się wi­do­kami, ja­kie miała przed oczami.