Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siedemdziesiąt trzy lata po wydarzeniach Leku na śmierć, kiedy Thomas i pozostali odporni zostali wysłani na wyspę, by przeżyć wywołaną wirusem apokalipsę, ich potomkowie już dorośli. Sadina, Isaac i Jackie poznali przykrą historię o Streferach z Księgi Newta i opowieści Starego Patelniaka, lecz kiedy pewnego dnia pojawia się stara zardzewiała łódź z kobietą przynoszącą mroczne wieści z lądu… wszystko się zmienia. Wraz z przyjaciółmi z wyspy muszą wyruszyć na stały ląd, gdzie przekonują się, że Poparzeńcy ewoluowali w ich bardziej brutalną i inteligentną wersję. Są ścigani przez Bogów, Naród Pozostałych i naukowców, którzy mają swoje własne plany. Gdy ich ścieżki krzyżują się z Minho z Narodu Pozostałych, niebezpieczeństwo staje się realne i nie wiedzą, komu mogą zaufać. Będą musieli przeżyć na tyle długo, by dowiedzieć się, dlaczego ktoś wziął ich na cel, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem i jaką przyszłość Bogowie zaplanowali dla ludzkości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
PROLOG
Głosy z prochu
Thomas odnalazł dziennik trzy tygodnie po tym, jak skończył się świat. Nadal go to zdumiewało. Jak? Kiedy? Kiedy i jak? Kiedy jego przyjaciel zdążył zapisać wszystkie te strony i jakim cudem notatnik znalazł się w jednym z pudeł przesłanych Płaskim Przenosem, zanim jeszcze on sam i reszta przyjaciół wyruszyli w podróż? To sprawka Avy Paige, oczywiście, tak samo jak wszystko inne. Ale i tak… Jak? Kiedy? Te dwa słowa krążyły mu po głowie niczym goście, którzy nie chcą wyjść jeszcze długo po tym, jak impreza dobiegła końca.
Usiadł na ulubionej krawędzi ulubionego klifu, wpatrując się w ogromną, wieczną i nieskończoną pustkę oceanu. Powietrze było czyste i rześkie, ze słabą wonią ryb i słodką nutą rozkładającego się życia. Delikatna wodna mgiełka osiadała mu na skórze, chłodna w promieniach palącego słońca. Zamknął oczy, odcinając się od onieśmielającego horyzontu, przez który miał wrażenie, jakby był uwięziony na księżycu. Marsie. W innej galaktyce. Niebie. Piekle. Czy to w ogóle miało jakieś znaczenie? Poruszył się na nierównej powierzchni skały, by usiąść wygodniej, z nogami zwieszonymi nad huczącą poniżej czarno-niebieską wodą, tak daleko od cywilizacji, jak tylko był w stanie to sobie wyobrazić.
Oczywiście dobrze, że tak się stało. Prawda? Tak, dobrze. Jednak ucieczka przed chorobą, szaleństwem i śmiercią nie zdołała pokonać smutku z powodu tego, co utracili. To ponownie zwróciło jego myśli ku dziennikowi.
Otworzył oczy i podniósł wypaczony, wystrzępiony i pobrudzony błotem dziennik z miejsca, gdzie wcześniej go odłożył – samotnej półki z piaskowca, która wyglądała, jakby została wyrzeźbiona dłutem czasu, by spoczął na niej święty artefakt. Święty. Artefakt. To brzmiało właściwie.
Otworzył notatnik, swobodnie, lecz ostrożnie, po czym przerzucił jego liczne strony, z których każdą, od góry do dołu, wypełniało niestaranne dziecięce pismo. Nachylenie wyrazów, ślad tuszu – mocny i ciemny, pisany coraz grubszymi pociągnięciami – rozmiar liter… Każda kolejna strona przedstawiała to, co z łamiącą serce wyrazistością ukazywała treść zapisu – jego przyjaciel pogrążał się w całkowitym, dzikim szaleństwie. Dziennik kończył się jakimiś trzydziestoma pustymi stronami. Na ostatniej zapisanej widniało tylko jedno słowo, którego litery wypełniały całą przestrzeń, nabazgrane brutalnie: PROSZĘ.
Jak rany, Newt, pomyślał Thomas. Czy nie było już wystarczająco źle? Czy koniec nie był szczytem okropności? Dlaczego, do diabła, musiałeś dać temu dziennikowi zaistnieć, a co dopiero trafić w ręce Avy Paige? Dlaczego?
Jednakże, mimo tych nieprzyjemnych myśli krążących mu po głowie Thomas wiedział, że nie miały one żadnego znaczenia. Uwielbiał ten dziennik. Tę książkę. Słowa przyjaciela. Jakkolwiek były bolesne, ukazywały większy obraz – były płótnem, na którym namalowano fragment życia Newta, który mogli posiadać już zawsze. Który mogły posiadać ich dzieci. Przyszłe pokolenia. Jak muzeum wspomnień, tych dobrych i tych złych.
Thomas ponownie przekartkował dziennik i na chybił trafił wybrał jedną ze stron… Chociaż trochę oszukał i świadomie otworzył go gdzieś na początku, kiedy objawy Newta dopiero zaczęły się pojawiać. Nikt dokładnie nie wiedział, kiedy zaczął pisać, jako że nigdzie nie było dat ani odniesień do konkretnych wydarzeń. Jednak wpis, który Thomas teraz czytał, musiał powstać w dniu, w którym pozostawili przyjaciela w górolocie, podczas gdy sami wyruszyli do Denver.
Thomas pochłaniał wzrokiem każde słowo, smakował je i rozważał:
Mówiąc to, czuję się jak frajer, ale muszę się stąd wydostać. Dłużej tego nie zniosę. Kocham tych ludzi. Kocham ich bardziej, niż kiedykolwiek mógłbym kochać kogoś innego. Oczywiście mówię tak, bo nie pamiętam mamy ani taty. Ale wyobrażam sobie, że to byłoby właśnie to. Rodzina. Właśnie tym dla mnie są. Thomas. Minho. Wszyscy. Ale nie mogę z nimi dłużej być, nawet jednego dnia więcej. To mnie zabija, i to nie jest żaden żart. Mam dość. Dla nich. To koniec. Już po mnie. I to też nie jest żart. Zdaje się, że te słowa przychodzą naturalnie. Zabijanie. Koniec. Muszę odłożyć ten dziennik. Muszę napisać jeszcze inną wiadomość.
Thomas zamknął notatnik i odłożył go na skalną półkę nad głową, po czym położył się na boku, podciągając nogi i kładąc ramię pod głową. Wpatrywał się w mokre przestrzenie oceanu, rozciągające się bez kresu dla myśli i wzroku. Wiedział, że pod tą burzliwą, falującą powierzchnią żyją miliardy stworzeń, nieświadome takich rzeczy jak Poparzeńcy, pustynie i labirynty. Pływały i jadły w swoim świecie, który również uszkodziły rozbłyski słoneczne, a który zapewne uzdrawiał się szybciej. Pewnego dnia porządek rzeczy w naturalnym świecie z pewnością wróci do normy.
A co z nami? – pomyślał. Co z ludźmi?
W tej chwili, pomimo otwartych szeroko oczu, którymi wpatrywał się w bezmiar oceanu, jedynym, co widział, byli ludzie. Newt. Teresa. Alby. Chuck. Tyle utraconych żyć.
Chłopie, jesteś dołujący, zganił siebie samego. W jakiś sposób – przynajmniej dzisiaj – musiał przestać myśleć o tym całym szajsie. Wstał, wziął dziennik Newta i ruszył ścieżką wijącą się wzdłuż klifu, przez piaskową trawę, aż do nowej Strefy. Nie była jeszcze zbyt duża, ale pewnego dnia mogła się taka stać. Trzeba dać ludziom szansę, prawda?
– Hej! – zawołał ktoś z daleka. Patelniak. – Wymyśliłem nowy sposób na przyrządzenie tej cholernej ryby!
Thomas już czuł jej zapach.
73 lata później
To zabawne utracić coś, co się kocha. Kiedy tylko mogę, często rozmyślam o stracie. Gdybym mógł cofnąć się w czasie, do najmłodszych lat, a jakaś boska, magiczna istota pokazała mi przyszłość i dała wybór, jaki by on był? Gdyby ta boska istota pokazała mi dwie największe straty w moim życiu i pozwoliła zapobiec tylko jednej, którą bym wybrał?
„Newt”, mogłaby powiedzieć. „Twój umysł czy przyjaciele?”.
Wiem, jaka byłaby moja odpowiedź: „A jaka to różnica?”.
Księga Newta
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Trójca terroru
W miejscu zwanym Alaską Alexandra Romanow stała na balkonie swojego domu i wpatrywała się w miasto – pogrążone w ciemności, oprószone jasnożółtymi błyskami płomieni gazowych lamp w oknach i na ulicach. Ani jedna chmura na niebie nie przesłaniała gwiazd, które lśniły doskonale widoczne, a z których każda była niczym idealny grot świetlistej włóczni. Czyste powietrze otaczało ją jak niewidzialna mgła, ciepłe i wilgotne, zraszając jej włosy, ubranie i skórę. Odetchnęła głęboko, rozkoszując się widokiem leżącego poniżej świata.
Jej świat. Alaska. Gdzieś tam były też inne… światy. Naród Pozostałych, gdzieś na równinach Nebraski. W Kaliforni byli szaleni doktorzy robiący rzeczy, jakich nie zrobiłby nikt o zdrowych zmysłach. Ale oni wszyscy byli daleko. Alaska należała do niej.
Nie szkodzi, że musiała dzielić ją z dwójką innych. Z Nicholasem. Z Michaiłem. Z Nicholasem i Michaiłem. Jednak czuła tę władzę, jakby wszystko należało tylko do niej. I któregoś dnia możliwe, że tak właśnie będzie. Do tego czasu będzie dopracowywać spotęgowanie Ewolucji, być może krok po kroku sabotując pozostałych i pozwalając, by od czasu do czasu odczuwali wagę ich strasznego celu. Zwalczanie terroru terrorem. Kończenie tragedii tragedią.
Czy nie mówiło się, że wszystkie straszne rzeczy występują trójkami? Śmierć, trzęsienia ziemi, tornada. W swoim życiu poznała zaledwie jedne trojaczki, lecz te dzieci były diabłami na maleńkich nóżkach, a ich przeszywające krzyki w noc Ewolucji stały się wspomnieniem, które nadal nią wstrząsało. To nie ona położyła nagły kres tym wrzaskom, lecz powiedzenie, że sama nie była zaledwie o krok od wykończenia całej trójki, byłoby jednym z największych kłamstw. Och, z jak ogromną ulgą odetchnęła w tej słodkiej ciszy, która później nastała.
Nieszczęścia chodzą trójkami. To filozofia stara jak sam czas. Ich również było troje, Bogów… tych, którzy Ewoluowali – których myśli były szybsze od wszystkich słów świata wypowiedzianych naraz, z niemal mechaniczną kontrolą zmysłów, fizjologią, związkami chemicznymi, endorfinami i wszystkim innym… ze zdolnościami umysłowymi wszechświata zdolnego pochłonąć całą wiedzę i światło. Ewoluowali, co do tego nie było najmniejszej wątpliwości. Ale ona – tak, ona – przewyższała ich obu razem wziętych. To wiedziała na pewno. Na razie jednak było ich troje.
Jej umysł zalała fala wspomnień, jedno po drugim, w ułamku sekundy. Pożoga miała wiele wariantów budujących umysły, by naprawić to, czego nie można naprawić. Być może to wszystko służyło jakiemuś celowi, tysiąclecia przerażających trójc przygotowujących ludzi na to, co powstało, by raz na zawsze zwalczyć wszelki terror, i to wszelkimi możliwymi środkami.
Bogowie. Do diabła, jej to pasowało.
– Bogini Romanow?
Niech to szlag. Miała nadzieję na nieco więcej czasu, na nieco więcej zmarnowania go. Odwróciła się od pięknego widoku na miasto, do człowieka, który wypowiedział jej imię. Był to wysoki, tyczkowaty mężczyzna, który zawsze przypominał jej chodzący konar drzewa. Fakt, że jego stawy nie trzeszczały, nie pękały i nie wystawały z nich drzazgi, stanowił mały szok dla jej podświadomości.
– O co chodzi, Flint? – To nie było jego imię, ale nazywała go tak tylko z tego powodu, że chciała. Sprawiał wrażenie, że to go… osłabiało, i tak było w porządku. A nawet idealnie.
– Jest pewien problem z rotacją pielgrzymów – powiedział. Jego głos brzmiał jak surowa ruda, która wysypała się z taczki. – Mam tutaj dokładne dane, lecz do rana ubędzie ich dobre osiem procent w każdej części miasta. Wszystko się zepsuje.
Alexandra przyglądała się mu, korzystając z treningu, jaki przeszła podczas nauki kontroli nad Pożogą. Każde napięcie jego mięśni, każde drgnięcie oczu, każdy ruch, nieważne jak subtelny, zostały zarejestrowane w jej procesie hipermyślenia. Unikał tego, o czym naprawdę przyszedł tu powiedzieć.
– Wyduś to, Flint. Co się, do diabła, stało?
Powoli opuścił powieki, po czym westchnął z rezygnacją, uświadamiając sobie, jak głupia i bezskuteczna była próba ukrycia emocji pod maską, która była dla niej przejrzysta.
– Siedmioro pielgrzymów zostało zabitych przy basenach barwiących. Dokonano tego… z brutalnością.
– Z brutalnością?
– Niezwykłą brutalnością. – Powoli podnosił podkładkę z danymi, chcąc się nimi podzielić, teraz jednak ponownie ją opuścił. – Czterech mężczyzn. Dwie kobiety. Jedno dziecko. Chłopiec. Zostali…
– Wydrążeni – wtrąciła. – Zostali wydrążeni, prawda?
Mężczyzna zbladł odrobinę.
– Tak, Bogini. Całkiem profesjonalnie, mógłbym dodać. Do czysta. Odpadków… uhm, nigdzie nie znaleziono. Pozostały tylko żebra.
– Niech go szlag trafi – szepnęła, a nagła fala furii zagroziła jej ogarniętym Pożogą zmysłom. Zaczęła liczyć cyfry, w konkretnej sekwencji matematycznej, którą opanowała jako akolitka, a która miała przynieść spokój i opanowanie. Mózg nie miał wyboru i zaczął produkować odpowiednie związki chemiczne. – Wiesz, gdzie teraz jest?
Flint doskonale wiedział, o kim mówiła – czytała w jego oczach równie łatwo jak tabele i wykresy, które zawsze przy sobie nosił. Było jasne jak słońce, że wiedziała, że wyobrażał sobie ofiary przy basenach barwiących, jak ci ludzie zostali pokrojeni od góry do dołu, a wszelka esencja życia została z nich usunięta z brutalną i profesjonalną skutecznością. Krew, smród i horror takiego czynu… Jedynie pewien typ ludzi mógł zrobić coś takiego i zachować poczytalność. I oboje, jak tu stali, doszli do właściwego wniosku.
– Uhm, zdaje się, że udał się do… – Flint odchrząknął, najwyraźniej czując się niekomfortowo, musząc dzielić się z Boginią informacją, którą uzyskał od innego Boga.
Alexandra podeszła do niego, kontrolując się, dopóki nie stanęła przed nim, sztywna jak zwłoki. W następnej chwili wbiła w niego wzrok, wykorzystując techniki hipnozy optycznej, którą poznała w trakcie treningu.
– Powiedz mi, gdzie on jest. – Odpowiednia modulacja głosu dopełniła dzieła.
Flint posłusznie skinął głową, po czym odpowiedział, jakby pogrążony w transie:
– Michaił wyruszył do Strefy.
Alexandra starała się zdusić w sobie szok, lecz po raz pierwszy trening w sposobach kontrolowania Pożogi ją zawiódł. W jej umyśle eksplodowała oślepiająca furia, na kilka sekund przesłaniając cały świat dookoła. Dlaczego? Dlaczego Michaił teraz to zrobił? Miała ochotę wrzeszczeć, lecz pochwyciła ten krzyk, dosłownie wyrzucając przed siebie rękę, jakby jej głos był czymś fizycznym. Jej gniew ucichł, a wzrok powrócił. Na twarzy Flinta widniała duża krwawiąca rana, gdzie skóra została rozdarta jej własnymi paznokciami. Irytujący czyn… Musiała lepiej nad sobą panować.
Spojrzała na biednego mężczyznę, którego oczy wypełniało przerażenie.
– Opatrz to, szybko. Jeśli Michaił udał się do Strefy, musimy się pośpieszyć.
Brzęk.
Brzęk.
Brzęk.
Isaacowi już od dobrej chwili śnił się ten dźwięk. Stałe, nieprzerwane i irytujące jak diabli brzęki, które wszelkimi możliwymi sposobami wdzierały się do jego koszmarów. Najpierw był to ptak – czarne, upierzone stworzenie, które przysiadło na drewnianym płocie otaczającym pół hektara ziemi Starego Patelniaka po północnej stronie wyspy. Jego ostry dziób otwierał się i zamykał, otwierał i zamykał, za każdym razem wydając ten BRZĘK, który brzmiał jak szczekanie mechanicznego psa.
Wtedy ptak płynnie zmienił się w ogromną maszynę, o której opowiadano mu przy ognisku, gdy snuto historie o starym świecie, a którą wyobraził sobie teraz tak niedokładnie, jak to tylko możliwe. Nazywano ją buldożerem. Z jakiegoś niewiadomego powodu bezskutecznie próbowała przedrzeć się przez las metalowych drzew, nieruchomych i połyskujących srebrem. Brzęk, brzęk, brzęk rozlegał się za każdym razem, gdy buldożer niezłomnie parł naprzód, ze swoją ogromną łyżką pełną zarysowań i wgnieceń.
W następnej chwili stał przed nim mężczyzna, za którym było jedynie niebo pełne gwiazd. Nie miał włosów ani oczu. Miał pół nosa i jedno ucho. I chociaż trudno było to stwierdzić w skąpym świetle, jego skóra lśniła strumieniami czegoś, co musiało być sączącą się z wielu ran krwią. Ależ brzydki z niego sukinsyn, pomyślał Isaac.
Mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale jedynym dźwiękiem wychodzącym z jego ust był ten dziwny odgłos.
Brzęk. Brzęk. Brzęk.
Gardło zjawy wybrzuszało się z każdym metalicznym zgrzytem, jakby połknął śliwkę i teraz chciał ją odkrztusić. Isaac pamiętał więcej koszmarów, niż potrafił zliczyć na palcach u rąk i nóg wszystkich ludzi na wyspie, ale ten przeraził go do głębi. Obudził się z pełnym strachu krzykiem, który aż tak bardzo nie różnił się od dźwięku z jego snu.
Co gorsza, odgłos ten nadal rozbrzmiewał wokół niego.
Z powracającą stopniowo świadomością wygramolił się z łóżka i zataczając się, podszedł do okna, po czym wyjrzał zza zasłony uszytej przez jego ojca jakąś dekadę wcześniej. Dzień był ponury – chmury kłębiły się, zbite w gęstą masę, a światło było szare i smutne. Nie spadła ani jedna kropla deszczu, lecz mgła opadła na rosnącą na podwórzu trawę, zebrała się w dużych kępach przy ogrodzeniu i unosiła w powietrzu w przypadkowych smugach, jak rozciągnięta bawełna. A za domami po wschodniej stronie wyspy, tuż przy plaży, ktoś ogromnym młotem bił w żelazo.
Kuźnia.
Isaac uwielbiał Kuźnię. Została postawiona przy plaży, by nieustająca bryza podsycała buzujący w paleniskach ogień. Nie do końca rozumiał, jak wydobywano różny chłam z gór, który potem zmieniano w czerwoną, stopioną skałę, ale nie obchodziło go to. Pochłaniał go tylko ten moment w całym procesie… i wszystko, co następowało po nim. Uwielbiał żar i parę, głęboką rozżarzoną czerwień i oślepiający, biały błysk iskier. Kochał woń ozonu i palonych węgli, dym i nieustanne uderzanie metalu o metal.
Tak. Chciał zostać kowalem i już od miesiąca szkolił się pod kierunkiem kapitana Sparksa. Jeszcze nikt poza nim nie nazywał Rodriga tym niedorzecznym przezwiskiem, lecz Isaac postawił sobie za cel, by przyjęło się ono jeszcze przed zimą. Był to geniusz na wyższym poziomie i nikt nie zdoła go przekonać, że jest inaczej.
Dzisiaj był dzień wolny Isaaca. Miał plany. Razem z Miyoko, Dominikiem, Trish, Sadiną i kilkorgiem innych. Już od dwóch tygodni planowali wybrać się kajakami do Kamiennego Punktu, przepłynąć tunelami, a potem poskakać z klifu. Istniała możliwość, że Dominic rozbierze się do naga i skoczy na dechę z miejsca, które nazywali Brwią Umarlaka, co wywołałoby ogólną wesołość. Isaac nie mógł przegapić takiej zabawy; chciał dalej czuć się jak porządny półgłówek. Bądź co bądź wyprawy na Kamienny Punkt zostały zakazane po trzecim przypadku utonięcia w ciągu pięciu lat, a on sam nigdy nie wybrał się tak daleko. To sprawiało, że wszystko było jeszcze bardziej pociągające. Tak jakby.
Jednakże żadna z tych myśli nie stłumiła jego podekscytowania. Metaliczne uderzenia, jak bicie żelaznego serca, przyciągały go do siebie, jakby był związany niewidzialną liną. Uwielbiał oglądać kapitana Sparksa w akcji, a wiosłowanie, pływanie i kilkugodzinne skakanie z klifu nagle wydało mu się ciężką pracą.
Jak marynarz poddający się urokliwej syreniej pieśni – historia, którą dziadek opowiedział mu kiedyś przy ognisku wbrew protestom wszystkich pozostałych – Isaac szybko wstał, ubrał się i wyszedł ze swojej jurty. Ruszył w stronę płomieni i płynnego metalu.
Jego jurta. Nadal do tego nie przywykł. Miał swoją własną jurtę, jednoizbową siedzibę, podobna do tych, w których mieszkała większość ludzi na wyspie – poza tymi na tyle szalonymi, którzy mieli więcej dzieci. Isaac zbudował własną jurtę i przeniósł się do niej zaledwie trzy miesiące temu, i nadal pławił się w poczuciu tego dokonania.
Niemal w jednej chwili dzień stał się piękny. Promienie słońca lały się z nieba, chmury się rozproszyły, a temperatura była idealna. Wszędzie, gdzie tylko spojrzał, kręcili się ludzie – w drodze na swoje farmy, do sklepów, młyna, magazynu, na targ rybny – z których większość była zbyt zajęta, by zauważyć młodego mężczyznę w jego wolny dzień, na wpół biegnącego w stronę plaży. Jednak pan Jerry, z brwiami krzaczastymi niczym kępki wełny, pomachał do niego, a kilka jurt dalej panna Ariana puściła do niego oko – niewinne pozdrowienie od kobiety, która jako jedna z pierwszych urodziła się na wyspie, zaledwie rok po Płaskich Przesyłach. Jej siwe włosy i zmarszczki wokół oczu zawsze przypominały mu babcię z historii o Czerwonym Kapturku.
– Dokąd ci tak śpieszno, chłopcze?! – zawołała, stając na skraju swojego niewielkiego trawnika. W rękach trzymała egzemplarz Wiadomości Codziennych, które każdego ranka roznosiła jego przyjaciółka Sadina. – Jest jakiś pożar, o którym nie wiem?
– Mam trochę pracy w Kuźni – odpowiedział Isaac, zwalniając kroku na tyle, by lekko się jej ukłonić i energicznie pomachać ręką. – Jakie plany na dziś? Ma pani kolejną randkę ze Starym Patelniakiem?
Roześmiała się drwiąco.
– Chciałby! Ten tani skurczybyk nie wiedziałby, jak się zalecać do melona!
Isaac wybuchnął śmiechem i ponownie ruszył biegiem, machając do niej na pożegnanie.
– Biegnij, chłopcze! – zawołała. – Biegnij jak wiatr!
Uwielbiał tę staruszkę.
Sierota stał wyprostowany i nieruchomy za balustradą muru obronnego fortecy, z opartą o ramię strzelbą, której lufa celowała w niebo. Podobnie jak przez ostatnie jedenaście lat, wpatrywał się w nieskończone pola, które służyły za pozbawioną wody fosę wokół jego ojczyzny. Była to martwa ziemia, na której wszelkie życie i roślinność wybito trucizną, by nic nie przesłaniało Sierotom widoku. Nieużytki ciągnęły się jałowe i szare niczym cmentarz bez nagrobków, ogromne jak ocean.
Sierota nie miał imienia.
Dziesięć metrów dalej na północ stała kolejna bezimienna statua. Była wyprostowana, z ogoloną głową i ciałem odzianym w kombinezon bojowy. Ludzki pocisk, w dosłownym sensie. Dziesięć metrów na południe od niego znajdował się kolejny Sierota. Ten jednak nie stał. Siedział na metalowej wieżyczce, maszynie o takiej sile rażenia, że mogła zniszczyć mur identyczny jak ten, na którym stała. Ten Sierota nie miał imienia.
Przynajmniej tak mówiono im przez całe życie. Od dnia, w którym się urodzili i zostali zabrani zarażonym Pożogą matkom. Chociaż nie mógł tego pamiętać, Sierota wiedział, że był nieustannie testowany, w każdy możliwy sposób, by mieć pewność, że on również nie jest zainfekowany. Mimo to poddano go pięcioletniej kwarantannie, razem z innymi podobnymi sobie, podczas której rósł, uczył się i trenował. Potem przyszły kolejne testy. Te już pamiętał, chociaż dzień, w którym nadeszły wyniki, był nieco zamglony w jego pamięci. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Te wyniki również były negatywne. W innym przypadku już by nie istniał. Zostałby wrzucony do tego samego dołu co jego matka, i palony przez sto dni.
Sierota nazywał się Minho, chociaż Sierota nie miał imienia.
Oczywiście nikomu nie mógł o tym powiedzieć. Ani razu w całym jego życiu nikt nie nazwał go Minho. Nawet teraz, kiedy o tym myślał, poczuł dreszcz strachu, że ktoś się o tym dowie, że ktoś usłyszy jego myśli, że Powiernicy Cierpienia zostaną powiadomieni, że znieważył swoje powołanie, nadając sobie imię. Bez wątpienia spotkałaby go za to kara, i to szybka. Nie byłoby żadnego procesu. Dlatego to musiało pozostać tajemnicą. Nikt nigdy nie mógł się o tym dowiedzieć. Mimo to palcami mocniej uchwycił strzelbę, zacisnął usta i zaczął oddychać z trudem, panując nad sobą dzięki tylko dzięki jednej myśli.
Nazywał się Minho.
Pomimo największych starań Narodu Pozostałych wśród Sierot krążyły szepty o czasach, gdy Pożoga rozprzestrzeniła się na ziemi i zdewastowała ludzką rasę. Nikt nie potrafił określić, które z tych opowieści były prawdziwe, a które bardziej przypominały legendy. Jak większość takich historii, prawda leżała zapewne gdzieś pośrodku. Opowieści o DRESZCZ-u, opowieści o Poparzeńcach, o lekach, o bohaterstwie i niecnych czynach. Opowieści o Labiryncie i tych, którzy zdołali z niego uciec. Większość z nich była jak błotnisty rozmaz na szybie, zza którego nie można było rozpoznać kształtów mających jakikolwiek sens. Jednakże jedna opowieść była ponad wszystkie inne i to właśnie z tej historii o bohaterstwie Minho zapożyczył swe sekretne imię.
W swoim wyobrażeniu wyglądał dokładnie tak jak Minho z mitycznych Streferów; myślał jak on, mówił jak on, śnił jak on. Walczył jak on. W swoim sercu był wart tego imienia. Minho.
Jednak to imię, odwaga czy nie, musiało pozostać tajemnicą, dopóki sprawy nie ulegną zmianie.
Z najbliższej wieży dobiegł głęboki barytonowy pomruk rogu, przerywając panującą ciszę i sprawiając, że szczęka Minho zadrżała od niskich wibracji niosących się w powietrzu. Jego rozważania natychmiast się rozwiały, zastąpione czujnością wpojoną mu przez trening. Zmienił pozycję, ugiął kolano i ukląkł przy balustradzie, opierając strzelbę na jej krawędzi. Oddychając w rytmie litanii, której uczono go, odkąd skończył pięć lat, spojrzał na rozległe pola, czekając na to, co wywołało sygnał z wieży.
Minęło kilka minut. Nie dostrzegał niczego prócz błota, ziemi i zgniłej roślinności.
Cierpliwość. Nikt nie posiadał jej w takiej ilości, jak Sieroty.
Na horyzoncie pojawiła się jakaś postać. Zbliżała się szybko i nie minęło wiele czasu, nim Minho zobaczył wystarczająco dużo, by wszystko wiedzieć. Jakiś człowiek na koniu zbliżał się do nich galopem. Mężczyzna, ubrany w łachmany, nieuzbrojony, z włosami powiewającymi niczym gniazdo węży. Jechał najkrótszą drogą, kierując się do miejsca dokładnie pod stanowiskiem Minho. Kiedy znalazł się pół kilometra od niego, zwolnił do kłusa, a potem do stępa, aż w końcu zatrzymał się, oddalony o jakieś osiemdziesiąt metrów. Obcy podniósł ręce, z pewnością wiedząc o wycelowanej w niego broni, i krzyknął:
– Nie jestem zarażony! Byłem testowany i poddałem się półrocznej kwarantannie! Nie mam objawów! Proszę! Przysięgam! Zostanę tutaj do chwili, aż przekonacie się, że nie mam żadnych symptomów!
Minho słuchał jego słów, chociaż nie miały żadnego znaczenia. Najmniejszego. Tak jak wszystko inne pod rządami Narodu Pozostałych, zakończenie jego historii zostało już określone. Pożoga była diabłem, a Lek ich bogiem. Przygotował się, wiedząc, że nie ma na tyle odwagi, by przeciwstawić się protokołowi, jeszcze nie… jeszcze przez długi czas nie.
– Proszę! – błagał mężczyzna. – Jestem czysty jak…
Rozbrzmiał pojedynczy strzał, którego echo poniosło się na wszystkie strony.
Z niewielkiej dziury w głowie mężczyzny uniosła się nieduża smuga dymu. Obcy zsunął się z siodła i z mokrym plaśnięciem wylądował w błocie. Rozległ się kolejny strzał i zwierzę również padło.
Minho oddychał w oparach prochu, czując dumę ze swej celności. I żal, że musiał strzelić.
Sierota wstał, stanął na baczność i położył broń na ramieniu, jak to robił posłusznie od jedenastu lat.
Sierota nie miał imienia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wycieczka
– O nie, nawet się nie waż.
Isaac był dwadzieścia metrów od płotu, który stanowił granicę Kuźni, gdy jego przyjaciółka, Sadina, pojawiła się jakby znikąd i zagrodziła mu drogę. Nie zrobiła niczego pretensjonalnego ani zuchwałego, jak położenie rąk na biodrach czy pogrożenie mu palcem. Wystarczyło, że zmarszczyła czoło i resztę zrobiła oczami. Te ciemne tęczówki, zagubione w największych oczach, jakie kiedykolwiek widział, miały magiczną moc. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
Zatrzymał się gwałtownie, inaczej zderzyliby się głowami.
– Hej – powiedział, już szukając wymówki w wirujących mu w głowie myślach. Zapach ozonu i drzewnego dymu niemal wystarczyły, by się rozpłakał, i to nie tylko przez niesiony w powietrzu żar. Nienaturalne wręcz było, jak bardzo kochał to miejsce, gdzie tworzono nowe rzeczy.
– Nawet mowy nie ma, żebyś nas dzisiaj olał – powiedziała Sadina głosem równie twardym, jak stalowe pręty chłodzące się w kadziach kuźni. – W następnym miesiącu zacznie robić się już zimniej i każdy będzie nagle zbyt wielkim mięczakiem, by popłynąć na Kamienny Punkt. Dziś jest ten dzień. Ruszamy tam dzisiaj, a że to twój pierwszy raz, ty razem z nami. – Uśmiechnęła się szeroko, by złagodzić nieco swoją apodyktyczność, ale to nie znaczyło, że miała zamiar się wycofać.
– Płynę na Kamienny Punkt? – zapytał.
– Płyniesz na Kamienny Punkt. Albo zginiesz. Twój wybór.
Isaac niemal z paniką spojrzał nad jej ramieniem w stronę Kuźni. To było naprawdę nienaturalne. Miał dzień wolny i powinien cieszyć się nim jak normalny człowiek. Czuł jednak niepokój związany z wodą, którego inni… Odsunął tę myśl. Kuźnia stała się jego jedyną ucieczką od rodzinnej tragedii, a teraz potrzebował innej.
– Chciałem tylko, żebyś błagała mnie, bym z wami popłynął – powiedział. – To żałosne, doprawdy.
Parsknęła udawanym śmiechem.
– Chciałbyś. Po prostu potrzebuję tam kogoś, kto boi się klifów bardziej niż ja. Żebym nie wyglądała aż tak źle.
– Dzięki, że po mnie przyszłaś – powiedział. – To znaczy… no wiesz. Dzięki.
Chociaż spodziewał się wybuchu sarkazmu i przewracania oczami, Sadina go zaskoczyła.
– Daj spokój, chłopie. Mowy nie ma, żebyśmy bawili się nawet w połowie tak dobrze, gdybyś utknął na cały dzień w Kuźni. Przynajmniej wiem, że ja bym się dobrze nie bawiła.
Isaac przez chwilę nie potrafił znaleźć słów, w końcu myśląc o rzeczach, których unikał od momentu, gdy przebudził się na dźwięk uderzeń. Jego uczucia, ten gwałtowny napływ emocji, nie miały nic wspólnego z Sadiną – miała dziewczynę, na litość boską. Ale jej dobroć przebudziła w nim myśli o tragedii, która od kilku miesięcy dominowała w jego życiu i była prawdziwym powodem, dla którego pragnął pogrążyć się w ciężkiej pracy w Kuźni. To uderzanie w metal, żar, syk, para i pot… cała ta ciężka praca chroniła jego umysł przed drogą, którą chciał błądzić.
– Wiesz, że wszyscy cię kochamy – powiedziała Sadina. – Chcemy, żebyś był z nami dzisiaj. Chrzanić wszystko inne. Popłyniemy tam i będziemy się wygłupiać, a jeśli zachce nam się płakać, to będziemy płakać. Jeśli będziemy chcieli się pośmiać, to się pośmiejemy. Ale przysięgam na Starego Patelniaka, że będziemy się dobrze bawić.
Isaac skinął głową, tak pełen wdzięczności, że nadal nie mógł wydusić z siebie słowa. Sadina przyciągnęła go do siebie i uścisnęła, prawdopodobnie dochodząc do wniosku, że więcej słów w tej chwili już nie pomoże. Wzięła go za rękę, posłała mu jeden z najsłodszych uśmiechów, jakie kiedykolwiek widział, po czym odciągnęła go od Kuźni, gdzie wysoki słup dymu unosił się do samego nieba.
Szum oceanu był coraz głośniejszy, gdy zbliżali się do północnego krańca wyspy. Fale tu były wyższe i biły mocniej o przyległe do plaży klify. Kiedy rozbijały się o nie, powietrze wypełniał ryk wraz z milionem przejrzystych kropel. Setki maleńkich wodospadów pojawiały się i zaraz znikały na skale, a w niszach tworzyły się niewielkie baseny. Cała okolica była piękna, wiecznie żywa, i Isaac poczuł, jak serce ściska mu się na ten widok. To było ulubione miejsce jego mamy na całej wyspie… lub na całym świecie, tak dla ścisłości.
Kiedy dotarli do ścieżki, która wiła się od szczytu klifu do wielu niżej położonych, ciekawych miejsc, nadal trzymał Sadinę za rękę. Ich przyjaciółka, Trish, właśnie dotarła do pierwszej serpentyny, lecz gdy Sadina ją zawołała, odwróciła się i podbiegła do nich. Dziewczyny, od dawna w związku, objęły się i pocałowały, lecz zaraz odwróciły się do Isaaca. Dołączył do wspólnego uścisku i natychmiast poczuł na policzkach ich usta. Przez pełną minutę nie padło nawet jedno słowo.
W końcu pojawił się Dominic, choć Isaac nie miał pojęcia, z której strony przyszedł.
– A co to za wybuch miłości? – zapytał. – Powinienem odwrócić wzrok?
Dominic zawsze mówił rzeczy, przez które – teoretycznie – powinien być bardzo nielubiany, lecz sposób, w jaki je mówił, za każdym razem łagodził ten efekt. Była to umiejętność, której Isaac z chęcią by się nauczył. Wszyscy uwielbiali Dominica, bez względu na to, jaką liczbą obelg by ich obrzucił.
– Och, witaj, Dom-a-gnojku – powiedziała Trish obojętnie.
Przezwisko było okropne i nigdy nie wymawiała go swobodnie, ale wykorzystywała każdą okazję, by go nim nazwać. Isaac doszedł do wniosku, że miało taką samą szansę się przyjąć, jak jego „kapitan Sparks” dla kowala.
Co do Dominica, postanowił obrać mądrą ścieżkę udawania, że go nie usłyszał.
– Jak się masz, Trish? Cześć, Sadino. Isaac. – Przy każdym imieniu skinął głową, lecz nie zdołał ukryć powagi, jaka przemknęła mu po twarzy na widok Isaaca. Jednak trzeba mu przyznać, że szybko się ogarnął. Jedyne, czego Isaac potrzebował na tym świecie, to tego, by pokazy litości się skończyły.
– Jak zawsze dobrze cię widzieć – odparł Isaac, który był do bani, jeśli chodzi o dorównanie przyjacielowi sarkazmem.
– Jasne, jasne. – Dominic przesadnie przewrócił oczami, jakby to była najdziwniejsza rozmowa pod słońcem. Poniekąd tak właśnie było.
– Kto wziął kajaki? – zapytała Sadina.
Odpowiedziała jej Trish.
– Miyoko właśnie pociągnęła je na dół ścieżką. Miałam jej pomóc, więc… Mam nadzieję, że nie spadła i nie złamała karku.
– Uuu – odparła Sadina. – Chodźmy.
Ruszyli.
Miyoko przeszła połowę drogi, po czym się poddała. Pięć kajaków związała razem linką i szła w dół, ciągnąc je za sobą, ale jak na pracę jednej osoby zaszła naprawdę daleko.
– Pewnie mieliście nadzieję, że sama odwalę całą robotę, co? – To było właściwie stwierdzenie, nie pytanie.
– Jasne, że tak – rzuciła Trish. – Mogliśmy poczekać jeszcze dziesięć minut. Żyć i uczyć się.
– Gdzie pozostali? – zapytała Miyoko. Sadina powiedziała Isaacowi, że Carson i jeszcze kilka osób z zachodniego brzegu mieli do nich dołączyć. Razem miało być ich dziesięcioro, po dwie osoby na każdy kajak.
– Być może już są na dole – odparła Sadina. – Albo się spóźnią, jak zwykle. Kogo to obchodzi? Ruszmy te łódki. Dzień nie będzie trwał wiecznie.
– Poza tym boli mnie ząb – dodał Dominic.
– Co to ma do… – Trish była tak zdumiona, że nie była w stanie dokończyć zdania.
– I muszę siku.
Trzeba jednak przyznać, że był pierwszym, który chwycił za linę.
Minęła godzina. Isaac doszedł już do siebie po szoku, jakim było ocalenie go przez Sadinę przed Kuźnią, kiedy prawda o jego ucieczce uderzyła go z pełną mocą, wraz ze wspomnieniami, które ją wywołały. Zadanie zaciągnięcia kajaków nad ocean, rozwiązanie ich, przygotowanie do wypłynięcia, towarzyszące wszystkiemu rozmowy i śmiech… od wielu tygodni nie czuł się tak dobrze.
– Koleś – powiedziała Trish. – Zdaje się, że bardzo chciałeś siku.
Dominic usiadł z przodu jednego z kajaków, jak uczeń czekający na nauczyciela.
– Już nie – odparł z szerokim uśmiechem.
– Zdajesz sobie sprawę, że ocean to nie toaleta?
– Jestem pewien, że ryby uwielbiają coś takiego jak ludzka uryna. Dodaje wszystkiemu smaczku.
– Wow. Zapomniałem już, jak wysoki jest poziom konwersacji u mieszkańców wschodniego brzegu – powiedział Carson, który kilka minut wcześniej pojawił się wraz z grupą kumpli z zachodniej strony wyspy. Był ogromnym mężczyzną, z mięśniami prężącymi się w miejscach, o których Isaac nawet nie wiedział, że istnieją. Carson zawsze wyglądał nieco nieproporcjonalnie, jakby pracował tylko jedną stroną ciała, a potem musiał wszystko wyrównywać różnymi ćwiczeniami. Gdy nadejdzie dzień, kiedy osiągnie doskonałą figurę, skóra zapewne eksploduje mu ze stresu, a on sam zginie w stercie krwawej miazgi.
– Przydałyby nam się te twoje buły… – Sadina wskazała jego bicepsy – …gdy ciągnęliśmy te parszywe łódki w dół klifu.
– Taaak, przepraszam za to. Lacey tutaj miała pewne problemy z żołądkiem i postanowiliśmy na nią zaczekać.
Lacey, o duchu tysiąckrotnie większym od jej drobnego ciała, uderzyła Carsona w brzuch. Próbował to ukryć, ale tarcza mięśni nie do końca zdołała go ochronić.
– Czy kłamię? – zapytał, na wpół ze śmiechem i na wpół z jękiem, sięgając ręką do miejsca, w które uderzyła.
– Nie, ale nie musiałeś tego mówić całej grupie. Pikolony klump w gaciach.
Wszyscy w grupie prychnęli śmiechem. Lacey słynęła z nieużywania tradycyjnych przekleństw, uważała bowiem, że przez nie ludzie wychodzą na niewychowanych. Jednakże dziadek przekazał jej swoje zapiski z czasów spędzonych z dawnymi Streferami, w których zawarł listę slangu zapomnianego przez dziesięciolecia. Lacey robiła, co w jej mocy, by go przywrócić. Nikt nie miał pojęcia dlaczego, ale stanowiło to dla nich niezłą rozrywkę.
– To bolało, Lacey – powiedział z powagą Carson. – Nawet bardziej niż twój prawy sierpowy w moje kichy.
– Następnym razem wyceluję niżej.
– W to nie wątpię.
Trish klasnęła w dłonie. W zgięciu łokcia trzymała dwustronne wiosło i wyglądała na gotową do drogi.
– Ludzie, działamy. Nie jestem pewna, w jaki sposób mają pomóc rozmowy Dominica i Lacey o procedurach ludzkich odpadów, ale może wsiądziemy w końcu do kajaków i ruszymy do Punktu?
Grupa zakrzyknęła radośnie, Isaac również. Było ich dziesięcioro – zjawił się każdy, kto został zaproszony. On sam, Sadina, Trish, Dominic i Miyoko ze wschodniego brzegu, Carson, Lacey, Boris, Jackie i Shen z zachodniego. Isaac nie znał tych ostatnich tak dobrze, jak pozostałych, ale wydawali się w porządku. Boris był milczącym chłopakiem w typie myśliciela, z krótko ostrzyżonymi włosami i ogromnymi uszami. Jackie miała najciemniejszą skórę, jaką Isaac kiedykolwiek widział, która pasowała do długich i gęstych włosów, zawsze zaplecionych w gruby warkocz. Shen był głośny, zuchwały i pełen energii, chociaż był równie chudy, jak Carson napakowany. Z dziewięcioma takimi osobowościami, jakie miał Isaac przed sobą, ten dzień z pewnością nie będzie nudny.
– Wsiadasz ze mną – powiedziała do niego Sadina, wskazując jeden z kajaków, do którego już zdążyła wrzucić swój plecak.
– Nie chcesz płynąć z Trish? – zapytał z pewnym zażenowaniem. Absolutnie chciał być w parze z Sadiną, jako że sprawiała wrażenie najbardziej godnej zaufania, jeśli chodzi o morze.
– Żartujesz sobie? – prychnęła. – Jeśli będziemy razem, pozabijamy się.
Trish wzruszyła ramionami na ten komentarz, ale nie zaprzeczyła.
– W takim razie w porządku – powiedział Dominic. – Przestańmy się obijać i ruszajmy!
Isaac wsiadł do wskazanego przez Sadinę kajaka, zajmując miejsce z przodu, skoro swój plecak umieściła z tyłu. Przez jego szorty przesiąkło wystarczająco dużo wody, by oddech uwiązł mu w gardle, a skóra ścierpła z zimna. Jakim cudem ocean nie stawał się cieplejszy, pomimo prażącego całymi dniami słońca? Każdym centymetrem jego ciała wstrząsnął dreszcz.
Sadina wskoczyła na swoje miejsce i odepchnęła ich wiosłem od brzegu. W następnej chwili zanurzyła jego koniec z prawej strony.
– Pamiętasz, jak to się robi?
Chciał odpowiedzieć, że nie jest idiotą, ale obawiał się, że jego słowa zabrzmią, jakby się bał. Skinął głową i zanurzył koniec wiosła po swojej lewej. Potem, podążając jej tempem, wypłynęli w morze. Nikt nie mógł ich dogonić.
Wcale nie boję się wody, pomyślał. Nie boję się wody.
Kamienny Punkt leżał na samym końcu długiego, skalistego półwyspu, który ciągnął się na północnym końcu wyspy, najpierw wychodząc na północ, a później łukiem skręcając na zachód. Wszystkie pięć kajaków wyruszyło z zachodniej strony tego półwyspu i teraz przecinało zatokę utworzoną przez wyspę i długi ciąg skał. Chociaż w najdalszym punkcie byli zaledwie kilka kilometrów od lądu, Isaac nadal czuł przypływ adrenaliny, jakby wkrótce mieli zostać pochłonięci przez ogrom oceanu i było zaledwie dziesięć i trzy dziesiąte procent szans, że zginą okropną śmiercią. Tak, był praktycznie tak samo odważny, jak dawni Streferzy.
– Przed Kamiennym Punktem znajduje się przesmyk! – zawołała do niego Sadina. – Musimy tam przybić i przywiązać kajaki, żeby nie uszkodziły ich fale. Stamtąd możemy pieszo pójść na klify i do jaskiń.
– Brzmi nieźle – odparł Isaac, starając się zachować spokój.
Nagle uświadomił sobie, bez żadnych wątpliwości, że w ich dziesięcioosobowej grupie był najmniej odważny. Skakać z klifu? Żadne z widniejących przed nimi zboczy nie wyglądało, jakby człowiek powinien z niego skakać. I nie mieli pojęcia, co takiego żyło w tych jaskiniach. Nietoperze? Rekiny? Aligatory? Nigdy w życiu nie czuł się tak głupio.
Wkrótce potem dotarli do przesmyku, o którym mówiła Sadina. Czarne skały klifu zwieszały się nad ich głowami. Wszyscy wyciągnęli kajaki na niewielki żwirowy brzeg i przywiązali je do dużego drzewa, które wyglądało, jakby było martwe od czasów najazdów Napoleona. Nigdzie więcej nie było śladu jakiejkolwiek innej roślinności.
– No dobra – powiedziała Trish, gdy zgromadzili się przy wejściu do jaskini, której Isaac sam nigdy by nie dostrzegł. Od prawej do lewej zwieszał się przy nim fragment skały, w którego cieniu krył się wysoki na niemal dwa metry, wiodący w ciemność otwór. – Plan jest taki: przeciśniemy się przez tunel, który prowadzi na północną stronę. Jeśli nagle nadejdzie fala, nie panikujcie albo nałykacie się słonej wody. Po prostu przygotujcie się i przeczekajcie to.
Nikt nie roześmiał się na jej słowa, a z pewnością nie Isaac. Sadina przypadkiem zapomniała podzielić się z nim informacją o tym, że gdy będą w jaskini, mogła zalać ich gwałtowna fala wody.
Trish mówiła dalej:
– Jak już dotrzemy na drugą stronę, możemy poskakać z kilku fajnych klifów. Jest tam też parę jaskiń, które warto zwiedzić. W niektórych z nich są niesamowite baseny, w których damy radę popływać. Będziemy się świetnie bawić, dopóki ktoś nie spanikuje.
Isaac z każdą sekundą był coraz bardziej przekonany.
– Czy ktoś się obrazi, jeśli będę pływał goły? – odezwał się Dominic.
Odpowiedź, jaka natychmiast padła z ust wszystkich, była głośna i twierdząca.
– Tak myślałem – mruknął chłopak.
Isaacowi zrobiło się go trochę szkoda. Całe życie Dominica obracało się wokół jego umiejętności rozśmieszania ludzi. Naprawdę się starał, chwała mu.
– Poprowadzę was – powiedziała Trish, rozbawiona równie mocn, jak inni. – Sadina pójdzie na końcu, żeby nikt się nie zgubił.
Rozejrzała się z uniesionymi brwiami, oczekując pytań. Kiedy nikt się nie odezwał, odwróciła się, pochyliła nieco głowę, po czym weszła w ciemność jaskini.
– Widzimy się po drugiej stronie! – zawołała przez ramię, a echo jej słów poniosło się wśród skał.
Isaac nie pamiętał, kiedy ostatni raz było mu tak zimno. Tunel przecinający półwysep nie mógł mieć więcej niż sto metrów, ale tonął w ciemności. Nikt nie pomyślał o przyniesieniu pochodni, a latarki istniały tylko w starym świecie. Nie miał pojęcia jak Trish była w stanie dostrzec drogę poprzez zakręty, spadki i pochyłości. Ale trzymali się blisko siebie i każde z nich robiło dokładnie to samo, co osoba przed nim. Mówiąc szczerze, kiedy już oczy przywykły mu do ciemności, z obu końców tunelu przesączało się akurat tyle światła, by co dziesięć sekund nie musiał uderzać twarzą w ścianę.
Jednakże woda go wykańczała. Przy każdym kroku buty były w niej całkowicie zanurzone, a często lodowata ciecz sięgała mu do krawędzi spodenek. Plusk dziesięciu par butów, gdy brnęli przez płytki strumień, przypomniał Isaacowi kapitana Sparksa, gdy ten zanurzał gorące żelazo w wiadrach z chłodziwem. Oddałby wszystko za odrobinę żaru buchającego z palenisk Kuźni. Każdy centymetr jego skóry drżał z zimna.
Odkąd pojął, że jest aż takim mięczakiem w kwestii tego typu przygód, nie bawił się już tak dobrze.
Wszystko jest tu tylko zimne i mokre, pomyślał. Poradzę sobie, dopóki będzie ciepło.
Przeszedł i wspinał się niemal w każdym miejscu na wyspie, lecz zazwyczaj robił to w ciepłych promieniach słońca.
– Na pewno są tutaj jakieś rozkładające się ciała – powiedział Carson.
Szedł dwie lub trzy osoby za Isaakiem.
– Coś tu nie pachnie zbyt dobrze.
Isaac zrobił głęboki wdech przez nos, lecz nie wyczuł nic, prócz silnego zapachu morza, które – pewnie wszyscy by się z tym zgodzili – pachniało, jak zdechła ryba.
– To nie ja – odpowiedział Dominic, co nikogo nie zdziwiło.
Sadina odezwała się z tyłu:
– Przez siedemdziesiąt lat z pewnością zgubiło się tu kilku biedaków. Pewnie nawet teraz depczemy po ich kościach.
– Przypomnijcie mi, żebym nigdy więcej nie szedł nigdzie z kimś ze wschodniego brzegu – rzucił ktoś inny.
Isaac pomyślał, że to pewnie dziewczyna z długimi, zaplecionymi włosami, Jackie.
– Nie pamiętam, żebym ciebie zapraszała – odparła Sadina.
– Auu! – padło w odpowiedzi.
Co do niego samego, był wdzięczny za ludzkie głosy – przypominało mu to, że nie jest sam. Szli przed siebie, wlokąc się jeden za drugim, plusk za pluskiem, rzucając mnóstwo kąśliwych komentarzy.
Wkrótce ciemność ustąpiła i przed nimi pojawiło się jasne wyjście z jaskini, na którego tle sylwetka Trish malowała się doskonałym cieniem. Isaac poczuł ogromną falę ulgi i już zaczął zastanawiać się nad wymówką, by pozostać na klifie, kiedy wszyscy inni wyruszą zwiedzać jaskinie. Słyszał opowieści o dawnych żołnierzach, którzy strzelali sobie w stopy, by uniknąć walki. Cóż, być może on przypadkiem się przewróci i skręci kostkę… albo dwie.
Trish nie poruszyła się od chwili, gdy dotarła do wyjścia, a inni zgromadzili się wokół niej. Wszyscy patrzyli na północ, w stronę oceanu. Dziwne, że nikt z nich nie wychodził na zewnątrz, by ogrzać się promieniami słońca. Isaac dotarł do grupy i poczuł nagłą chęć, by odepchnąć ich wszystkich z drogi i przedrzeć się naprzód, by w końcu zaczerpnąć świeżego powietrza. Lecz coś przykuło ich uwagę… coś, czego on sam jeszcze nie widział. Nikt się nie poruszył ani nie odezwał nawet słowem.
– Co się dzieje? – zapytała Sadina, strasząc go, gdyż nagle znalazła się zaledwie kilkanaście centymetrów za nim. – Na co patrzycie?
Nikt jej nie odpowiedział. Trish w końcu wyszła z jaskini i stanęła na szerokim występie skalnym, lecz jej ruchy były powolne i niepewne, a wzrok miała cały czas utkwiony w jednym, odległym punkcie. Wszyscy powoli podążyli za nią i Isaac w końcu mógł opuścić przyprawiający o klaustrofobię, ciasny tunel. Kiedy wyszedł na zewnątrz, dostrzegł to, co zobaczyli pozostali.
Dryfując na powierzchni oceanu, kilkaset metrów od nich, podskakując i kołysząc się na falach, w stronę Isaaca i jego przyjaciół zmierzało coś, czego nikt z nich jeszcze nigdy nie widział. Mimo to wszyscy wiedzieli, co to było.
Łódź. Wyprodukowana w starym świecie łódź.
Duża łódź. Większa od każdego budynku na wyspie.
Statek.
Kiedy tylko mózg Isaaca zarejestrował to, co chłopak uważał, że widzi, na statku zawyła syrena – najgłośniejszy, najgłębszy i najbardziej przerażający dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszał.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dawne nazwy
Michaił zawsze powtarzał Alexandrze, że miewa wizje. Nie podobało jej się to. Wspominanie o zaginionych ludziach, którzy przemierzali oceany, powracając do starego, zniszczonego świata. O armiach Sierot buntujących się przeciw Bogom i Pielgrzymach do Labiryntu. O samych horrorach. To dar czy obłęd?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki