Dziedzictwo labiryntu - James Dashner - ebook

Dziedzictwo labiryntu ebook

James Dashner

3,8

Opis

Siedemdziesiąt trzy lata po wydarzeniach Leku na śmierć, kiedy Thomas i pozostali odporni zostali wysłani na wyspę, by przeżyć wywołaną wirusem apokalipsę, ich potomkowie już dorośli. Sadina, Isaac i Jackie poznali przykrą historię o Streferach z Księgi Newta i opowieści Starego Patelniaka, lecz kiedy pewnego dnia pojawia się stara zardzewiała łódź z kobietą przynoszącą mroczne wieści z lądu… wszystko się zmienia. Wraz z przyjaciółmi z wyspy muszą wyruszyć na stały ląd, gdzie przekonują się, że Poparzeńcy ewoluowali w ich bardziej brutalną i inteligentną wersję. Są ścigani przez Bogów, Naród Pozostałych i naukowców, którzy mają swoje własne plany. Gdy ich ścieżki krzyżują się z Minho z Narodu Pozostałych, niebezpieczeństwo staje się realne i nie wiedzą, komu mogą zaufać. Będą musieli przeżyć na tyle długo, by dowiedzieć się, dlaczego ktoś wziął ich na cel, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem i jaką przyszłość Bogowie zaplanowali dla ludzkości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (11 ocen)
3
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cahir2e

Dobrze spędzony czas

Fajne wprowadzenie i powrót do świata Porzogi chociaż według mnie za mało tutaj wyjaśnienia jak funkcjonuje ten świat . Dużo akcji i pełne przygód
00

Popularność




Prolog. Głosy z prochu

PRO­LOG

Głosy z pro­chu

Tho­mas odna­lazł dzien­nik trzy tygo­dnie po tym, jak skoń­czył się świat. Na­dal go to zdu­mie­wało. Jak? Kiedy? Kiedy i jak? Kiedy jego przy­ja­ciel zdą­żył zapi­sać wszyst­kie te strony i jakim cudem notat­nik zna­lazł się w jed­nym z pudeł prze­sła­nych Pła­skim Prze­no­sem, zanim jesz­cze on sam i reszta przy­ja­ciół wyru­szyli w podróż? To sprawka Avy Paige, oczy­wi­ście, tak samo jak wszystko inne. Ale i tak… Jak? Kiedy? Te dwa słowa krą­żyły mu po gło­wie niczym goście, któ­rzy nie chcą wyjść jesz­cze długo po tym, jak impreza dobie­gła końca.

Usiadł na ulu­bio­nej kra­wę­dzi ulu­bio­nego klifu, wpa­tru­jąc się w ogromną, wieczną i nie­skoń­czoną pustkę oce­anu. Powie­trze było czy­ste i rześ­kie, ze słabą wonią ryb i słodką nutą roz­kła­da­ją­cego się życia. Deli­katna wodna mgiełka osia­dała mu na skó­rze, chłodna w pro­mie­niach palą­cego słońca. Zamknął oczy, odci­na­jąc się od onie­śmie­la­ją­cego hory­zontu, przez który miał wra­że­nie, jakby był uwię­ziony na księ­życu. Mar­sie. W innej galak­tyce. Nie­bie. Pie­kle. Czy to w ogóle miało jakieś zna­cze­nie? Poru­szył się na nie­rów­nej powierzchni skały, by usiąść wygod­niej, z nogami zwie­szo­nymi nad huczącą poni­żej czarno-nie­bie­ską wodą, tak daleko od cywi­li­za­cji, jak tylko był w sta­nie to sobie wyobra­zić.

Oczy­wi­ście dobrze, że tak się stało. Prawda? Tak, dobrze. Jed­nak ucieczka przed cho­robą, sza­leń­stwem i śmier­cią nie zdo­łała poko­nać smutku z powodu tego, co utra­cili. To ponow­nie zwró­ciło jego myśli ku dzien­ni­kowi.

Otwo­rzył oczy i pod­niósł wypa­czony, wystrzę­piony i pobru­dzony bło­tem dzien­nik z miej­sca, gdzie wcze­śniej go odło­żył – samot­nej półki z pia­skowca, która wyglą­dała, jakby została wyrzeź­biona dłu­tem czasu, by spo­czął na niej święty arte­fakt. Święty. Arte­fakt. To brzmiało wła­ści­wie.

Otwo­rzył notat­nik, swo­bod­nie, lecz ostroż­nie, po czym prze­rzu­cił jego liczne strony, z któ­rych każdą, od góry do dołu, wypeł­niało nie­sta­ranne dzie­cięce pismo. Nachy­le­nie wyra­zów, ślad tuszu – mocny i ciemny, pisany coraz grub­szymi pocią­gnię­ciami – roz­miar liter… Każda kolejna strona przed­sta­wiała to, co z łamiącą serce wyra­zi­sto­ścią uka­zy­wała treść zapisu – jego przy­ja­ciel pogrą­żał się w cał­ko­wi­tym, dzi­kim sza­leń­stwie. Dzien­nik koń­czył się jaki­miś trzy­dzie­stoma pustymi stro­nami. Na ostat­niej zapi­sa­nej wid­niało tylko jedno słowo, któ­rego litery wypeł­niały całą prze­strzeń, naba­zgrane bru­tal­nie: PRO­SZĘ.

Jak rany, Newt, pomy­ślał Tho­mas. Czy nie było już wystar­cza­jąco źle? Czy koniec nie był szczy­tem okrop­no­ści? Dla­czego, do dia­bła, musia­łeś dać temu dzien­ni­kowi zaist­nieć, a co dopiero tra­fić w ręce Avy Paige? Dla­czego?

Jed­nakże, mimo tych nie­przy­jem­nych myśli krą­żą­cych mu po gło­wie Tho­mas wie­dział, że nie miały one żad­nego zna­cze­nia. Uwiel­biał ten dzien­nik. Tę książkę. Słowa przy­ja­ciela. Jak­kol­wiek były bole­sne, uka­zy­wały więk­szy obraz – były płót­nem, na któ­rym nama­lo­wano frag­ment życia Newta, który mogli posia­dać już zawsze. Który mogły posia­dać ich dzieci. Przy­szłe poko­le­nia. Jak muzeum wspo­mnień, tych dobrych i tych złych.

Tho­mas ponow­nie prze­kart­ko­wał dzien­nik i na chy­bił tra­fił wybrał jedną ze stron… Cho­ciaż tro­chę oszu­kał i świa­do­mie otwo­rzył go gdzieś na początku, kiedy objawy Newta dopiero zaczęły się poja­wiać. Nikt dokład­nie nie wie­dział, kiedy zaczął pisać, jako że ni­gdzie nie było dat ani odnie­sień do kon­kret­nych wyda­rzeń. Jed­nak wpis, który Tho­mas teraz czy­tał, musiał powstać w dniu, w któ­rym pozo­sta­wili przy­ja­ciela w góro­lo­cie, pod­czas gdy sami wyru­szyli do Denver.

Tho­mas pochła­niał wzro­kiem każde słowo, sma­ko­wał je i roz­wa­żał:

Mówiąc to, czuję się jak fra­jer, ale muszę się stąd wydo­stać. Dłu­żej tego nie zniosę. Kocham tych ludzi. Kocham ich bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek mógł­bym kochać kogoś innego. Oczy­wi­ście mówię tak, bo nie pamię­tam mamy ani taty. Ale wyobra­żam sobie, że to byłoby wła­śnie to. Rodzina. Wła­śnie tym dla mnie są. Tho­mas. Minho. Wszy­scy. Ale nie mogę z nimi dłu­żej być, nawet jed­nego dnia wię­cej. To mnie zabija, i to nie jest żaden żart. Mam dość. Dla nich. To koniec. Już po mnie. I to też nie jest żart. Zdaje się, że te słowa przy­cho­dzą natu­ral­nie. Zabi­ja­nie. Koniec. Muszę odło­żyć ten dzien­nik. Muszę napi­sać jesz­cze inną wia­do­mość.

Tho­mas zamknął notat­nik i odło­żył go na skalną półkę nad głową, po czym poło­żył się na boku, pod­cią­ga­jąc nogi i kła­dąc ramię pod głową. Wpa­try­wał się w mokre prze­strze­nie oce­anu, roz­cią­ga­jące się bez kresu dla myśli i wzroku. Wie­dział, że pod tą burz­liwą, falu­jącą powierzch­nią żyją miliardy stwo­rzeń, nie­świa­dome takich rze­czy jak Popa­rzeńcy, pusty­nie i labi­rynty. Pły­wały i jadły w swoim świe­cie, który rów­nież uszko­dziły roz­bły­ski sło­neczne, a który zapewne uzdra­wiał się szyb­ciej. Pew­nego dnia porzą­dek rze­czy w natu­ral­nym świe­cie z pew­no­ścią wróci do normy.

A co z nami? – pomy­ślał. Co z ludźmi?

W tej chwili, pomimo otwar­tych sze­roko oczu, któ­rymi wpa­try­wał się w bez­miar oce­anu, jedy­nym, co widział, byli ludzie. Newt. Teresa. Alby. Chuck. Tyle utra­co­nych żyć.

Chło­pie, jesteś dołu­jący, zga­nił sie­bie samego. W jakiś spo­sób – przy­naj­mniej dzi­siaj – musiał prze­stać myśleć o tym całym szaj­sie. Wstał, wziął dzien­nik Newta i ruszył ścieżką wijącą się wzdłuż klifu, przez pia­skową trawę, aż do nowej Strefy. Nie była jesz­cze zbyt duża, ale pew­nego dnia mogła się taka stać. Trzeba dać ludziom szansę, prawda?

– Hej! – zawo­łał ktoś z daleka. Patel­niak. – Wymy­śli­łem nowy spo­sób na przy­rzą­dze­nie tej cho­ler­nej ryby!

Tho­mas już czuł jej zapach.

Część pierwsza

73 lata póź­niej

To zabawne utra­cić coś, co się kocha. Kiedy tylko mogę, czę­sto roz­my­ślam o stra­cie. Gdy­bym mógł cof­nąć się w cza­sie, do naj­młod­szych lat, a jakaś boska, magiczna istota poka­zała mi przy­szłość i dała wybór, jaki by on był? Gdyby ta boska istota poka­zała mi dwie naj­więk­sze straty w moim życiu i pozwo­liła zapo­biec tylko jed­nej, którą bym wybrał?

„Newt”, mogłaby powie­dzieć. „Twój umysł czy przy­ja­ciele?”.

Wiem, jaka byłaby moja odpo­wiedź: „A jaka to róż­nica?”.

Księga Newta

Rozdział pierwszy. Trójca terroru

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Trójca ter­roru

1Alexandra

W miej­scu zwa­nym Ala­ską Ale­xan­dra Roma­now stała na bal­ko­nie swo­jego domu i wpa­try­wała się w mia­sto – pogrą­żone w ciem­no­ści, opró­szone jasno­żół­tymi bły­skami pło­mieni gazo­wych lamp w oknach i na uli­cach. Ani jedna chmura na nie­bie nie prze­sła­niała gwiazd, które lśniły dosko­nale widoczne, a z któ­rych każda była niczym ide­alny grot świe­tli­stej włóczni. Czy­ste powie­trze ota­czało ją jak nie­wi­dzialna mgła, cie­płe i wil­gotne, zra­sza­jąc jej włosy, ubra­nie i skórę. Ode­tchnęła głę­boko, roz­ko­szu­jąc się wido­kiem leżą­cego poni­żej świata.

Jej świat. Ala­ska. Gdzieś tam były też inne… światy. Naród Pozo­sta­łych, gdzieś na rów­ni­nach Nebra­ski. W Kali­forni byli sza­leni dok­to­rzy robiący rze­czy, jakich nie zro­biłby nikt o zdro­wych zmy­słach. Ale oni wszy­scy byli daleko. Ala­ska nale­żała do niej.

Nie szko­dzi, że musiała dzie­lić ją z dwójką innych. Z Nicho­la­sem. Z Micha­iłem. Z Nicho­la­sem i Micha­iłem. Jed­nak czuła tę wła­dzę, jakby wszystko nale­żało tylko do niej. I któ­re­goś dnia moż­liwe, że tak wła­śnie będzie. Do tego czasu będzie dopra­co­wy­wać spo­tę­go­wa­nie Ewo­lu­cji, być może krok po kroku sabo­tu­jąc pozo­sta­łych i pozwa­la­jąc, by od czasu do czasu odczu­wali wagę ich strasz­nego celu. Zwal­cza­nie ter­roru ter­ro­rem. Koń­cze­nie tra­ge­dii tra­ge­dią.

Czy nie mówiło się, że wszyst­kie straszne rze­czy wystę­pują trój­kami? Śmierć, trzę­sie­nia ziemi, tor­nada. W swoim życiu poznała zale­d­wie jedne tro­jaczki, lecz te dzieci były dia­błami na maleń­kich nóż­kach, a ich prze­szy­wa­jące krzyki w noc Ewo­lu­cji stały się wspo­mnie­niem, które na­dal nią wstrzą­sało. To nie ona poło­żyła nagły kres tym wrza­skom, lecz powie­dze­nie, że sama nie była zale­d­wie o krok od wykoń­cze­nia całej trójki, byłoby jed­nym z naj­więk­szych kłamstw. Och, z jak ogromną ulgą ode­tchnęła w tej słod­kiej ciszy, która póź­niej nastała.

Nie­szczę­ścia cho­dzą trój­kami. To filo­zo­fia stara jak sam czas. Ich rów­nież było troje, Bogów… tych, któ­rzy Ewo­lu­owali – któ­rych myśli były szyb­sze od wszyst­kich słów świata wypo­wie­dzia­nych naraz, z nie­mal mecha­niczną kon­trolą zmy­słów, fizjo­lo­gią, związ­kami che­micz­nymi, endor­fi­nami i wszyst­kim innym… ze zdol­no­ściami umy­sło­wymi wszech­świata zdol­nego pochło­nąć całą wie­dzę i świa­tło. Ewo­lu­owali, co do tego nie było naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści. Ale ona – tak, ona – prze­wyż­szała ich obu razem wzię­tych. To wie­działa na pewno. Na razie jed­nak było ich troje.

Jej umysł zalała fala wspo­mnień, jedno po dru­gim, w ułamku sekundy. Pożoga miała wiele warian­tów budu­ją­cych umy­sły, by napra­wić to, czego nie można napra­wić. Być może to wszystko słu­żyło jakie­muś celowi, tysiąc­le­cia prze­ra­ża­ją­cych trójc przy­go­to­wu­ją­cych ludzi na to, co powstało, by raz na zawsze zwal­czyć wszelki ter­ror, i to wszel­kimi moż­li­wymi środ­kami.

Bogo­wie. Do dia­bła, jej to paso­wało.

– Bogini Roma­now?

Niech to szlag. Miała nadzieję na nieco wię­cej czasu, na nieco wię­cej zmar­no­wa­nia go. Odwró­ciła się od pięk­nego widoku na mia­sto, do czło­wieka, który wypo­wie­dział jej imię. Był to wysoki, tycz­ko­waty męż­czy­zna, który zawsze przy­po­mi­nał jej cho­dzący konar drzewa. Fakt, że jego stawy nie trzesz­czały, nie pękały i nie wysta­wały z nich drza­zgi, sta­no­wił mały szok dla jej pod­świa­do­mo­ści.

– O co cho­dzi, Flint? – To nie było jego imię, ale nazy­wała go tak tylko z tego powodu, że chciała. Spra­wiał wra­że­nie, że to go… osła­biało, i tak było w porządku. A nawet ide­al­nie.

– Jest pewien pro­blem z rota­cją piel­grzy­mów – powie­dział. Jego głos brzmiał jak surowa ruda, która wysy­pała się z taczki. – Mam tutaj dokładne dane, lecz do rana ubę­dzie ich dobre osiem pro­cent w każ­dej czę­ści mia­sta. Wszystko się zepsuje.

Ale­xan­dra przy­glą­dała się mu, korzy­sta­jąc z tre­ningu, jaki prze­szła pod­czas nauki kon­troli nad Pożogą. Każde napię­cie jego mię­śni, każde drgnię­cie oczu, każdy ruch, nie­ważne jak sub­telny, zostały zare­je­stro­wane w jej pro­ce­sie hiper­my­śle­nia. Uni­kał tego, o czym naprawdę przy­szedł tu powie­dzieć.

– Wyduś to, Flint. Co się, do dia­bła, stało?

Powoli opu­ścił powieki, po czym wes­tchnął z rezy­gna­cją, uświa­da­mia­jąc sobie, jak głu­pia i bez­sku­teczna była próba ukry­cia emo­cji pod maską, która była dla niej przej­rzy­sta.

– Sied­mioro piel­grzy­mów zostało zabi­tych przy base­nach bar­wią­cych. Doko­nano tego… z bru­tal­no­ścią.

– Z bru­tal­no­ścią?

– Nie­zwy­kłą bru­tal­no­ścią. – Powoli pod­no­sił pod­kładkę z danymi, chcąc się nimi podzie­lić, teraz jed­nak ponow­nie ją opu­ścił. – Czte­rech męż­czyzn. Dwie kobiety. Jedno dziecko. Chło­piec. Zostali…

– Wydrą­żeni – wtrą­ciła. – Zostali wydrą­żeni, prawda?

Męż­czy­zna zbladł odro­binę.

– Tak, Bogini. Cał­kiem pro­fe­sjo­nal­nie, mógł­bym dodać. Do czy­sta. Odpad­ków… uhm, ni­gdzie nie zna­le­ziono. Pozo­stały tylko żebra.

– Niech go szlag trafi – szep­nęła, a nagła fala furii zagro­ziła jej ogar­nię­tym Pożogą zmy­słom. Zaczęła liczyć cyfry, w kon­kret­nej sekwen­cji mate­ma­tycz­nej, którą opa­no­wała jako ako­litka, a która miała przy­nieść spo­kój i opa­no­wa­nie. Mózg nie miał wyboru i zaczął pro­du­ko­wać odpo­wied­nie związki che­miczne. – Wiesz, gdzie teraz jest?

Flint dosko­nale wie­dział, o kim mówiła – czy­tała w jego oczach rów­nie łatwo jak tabele i wykresy, które zawsze przy sobie nosił. Było jasne jak słońce, że wie­działa, że wyobra­żał sobie ofiary przy base­nach bar­wią­cych, jak ci ludzie zostali pokro­jeni od góry do dołu, a wszelka esen­cja życia została z nich usu­nięta z bru­talną i pro­fe­sjo­nalną sku­tecz­no­ścią. Krew, smród i hor­ror takiego czynu… Jedy­nie pewien typ ludzi mógł zro­bić coś takiego i zacho­wać poczy­tal­ność. I oboje, jak tu stali, doszli do wła­ści­wego wnio­sku.

– Uhm, zdaje się, że udał się do… – Flint odchrząk­nął, naj­wy­raź­niej czu­jąc się nie­kom­for­towo, musząc dzie­lić się z Bogi­nią infor­ma­cją, którą uzy­skał od innego Boga.

Ale­xan­dra pode­szła do niego, kon­tro­lu­jąc się, dopóki nie sta­nęła przed nim, sztywna jak zwłoki. W następ­nej chwili wbiła w niego wzrok, wyko­rzy­stu­jąc tech­niki hip­nozy optycz­nej, którą poznała w trak­cie tre­ningu.

– Powiedz mi, gdzie on jest. – Odpo­wied­nia modu­la­cja głosu dopeł­niła dzieła.

Flint posłusz­nie ski­nął głową, po czym odpo­wie­dział, jakby pogrą­żony w tran­sie:

– Michaił wyru­szył do Strefy.

Ale­xan­dra sta­rała się zdu­sić w sobie szok, lecz po raz pierw­szy tre­ning w spo­so­bach kon­tro­lo­wa­nia Pożogi ją zawiódł. W jej umy­śle eks­plo­do­wała ośle­pia­jąca furia, na kilka sekund prze­sła­nia­jąc cały świat dookoła. Dla­czego? Dla­czego Michaił teraz to zro­bił? Miała ochotę wrzesz­czeć, lecz pochwy­ciła ten krzyk, dosłow­nie wyrzu­ca­jąc przed sie­bie rękę, jakby jej głos był czymś fizycz­nym. Jej gniew ucichł, a wzrok powró­cił. Na twa­rzy Flinta wid­niała duża krwa­wiąca rana, gdzie skóra została roz­darta jej wła­snymi paznok­ciami. Iry­tu­jący czyn… Musiała lepiej nad sobą pano­wać.

Spoj­rzała na bied­nego męż­czy­znę, któ­rego oczy wypeł­niało prze­ra­że­nie.

– Opatrz to, szybko. Jeśli Michaił udał się do Strefy, musimy się pośpie­szyć.

2Isaac

Brzęk.

Brzęk.

Brzęk.

Isa­acowi już od dobrej chwili śnił się ten dźwięk. Stałe, nie­prze­rwane i iry­tu­jące jak dia­bli brzęki, które wszel­kimi moż­li­wymi spo­so­bami wdzie­rały się do jego kosz­ma­rów. Naj­pierw był to ptak – czarne, upie­rzone stwo­rze­nie, które przy­sia­dło na drew­nia­nym pło­cie ota­cza­ją­cym pół hek­tara ziemi Sta­rego Patel­niaka po pół­noc­nej stro­nie wyspy. Jego ostry dziób otwie­rał się i zamy­kał, otwie­rał i zamy­kał, za każ­dym razem wyda­jąc ten BRZĘK, który brzmiał jak szcze­ka­nie mecha­nicz­nego psa.

Wtedy ptak płyn­nie zmie­nił się w ogromną maszynę, o któ­rej opo­wia­dano mu przy ogni­sku, gdy snuto histo­rie o sta­rym świe­cie, a którą wyobra­ził sobie teraz tak nie­do­kład­nie, jak to tylko moż­liwe. Nazy­wano ją bul­do­że­rem. Z jakie­goś nie­wia­do­mego powodu bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała prze­drzeć się przez las meta­lo­wych drzew, nie­ru­cho­mych i poły­sku­ją­cych sre­brem. Brzęk, brzęk, brzęk roz­le­gał się za każ­dym razem, gdy bul­do­żer nie­złom­nie parł naprzód, ze swoją ogromną łyżką pełną zary­so­wań i wgnie­ceń.

W następ­nej chwili stał przed nim męż­czy­zna, za któ­rym było jedy­nie niebo pełne gwiazd. Nie miał wło­sów ani oczu. Miał pół nosa i jedno ucho. I cho­ciaż trudno było to stwier­dzić w ską­pym świe­tle, jego skóra lśniła stru­mie­niami cze­goś, co musiało być sączącą się z wielu ran krwią. Ależ brzydki z niego sukin­syn, pomy­ślał Isaac.

Męż­czy­zna pró­bo­wał coś powie­dzieć, ale jedy­nym dźwię­kiem wycho­dzą­cym z jego ust był ten dziwny odgłos.

Brzęk. Brzęk. Brzęk.

Gar­dło zjawy wybrzu­szało się z każ­dym meta­licz­nym zgrzy­tem, jakby połknął śliwkę i teraz chciał ją odkrztu­sić. Isaac pamię­tał wię­cej kosz­ma­rów, niż potra­fił zli­czyć na pal­cach u rąk i nóg wszyst­kich ludzi na wyspie, ale ten prze­ra­ził go do głębi. Obu­dził się z peł­nym stra­chu krzy­kiem, który aż tak bar­dzo nie róż­nił się od dźwięku z jego snu.

Co gor­sza, odgłos ten na­dal roz­brzmie­wał wokół niego.

Z powra­ca­jącą stop­niowo świa­do­mo­ścią wygra­mo­lił się z łóżka i zata­cza­jąc się, pod­szedł do okna, po czym wyj­rzał zza zasłony uszy­tej przez jego ojca jakąś dekadę wcze­śniej. Dzień był ponury – chmury kłę­biły się, zbite w gęstą masę, a świa­tło było szare i smutne. Nie spa­dła ani jedna kro­pla desz­czu, lecz mgła opa­dła na rosnącą na podwó­rzu trawę, zebrała się w dużych kępach przy ogro­dze­niu i uno­siła w powie­trzu w przy­pad­ko­wych smu­gach, jak roz­cią­gnięta bawełna. A za domami po wschod­niej stro­nie wyspy, tuż przy plaży, ktoś ogrom­nym mło­tem bił w żelazo.

Kuź­nia.

Isaac uwiel­biał Kuź­nię. Została posta­wiona przy plaży, by nie­usta­jąca bryza pod­sy­cała buzu­jący w pale­ni­skach ogień. Nie do końca rozu­miał, jak wydo­by­wano różny chłam z gór, który potem zmie­niano w czer­woną, sto­pioną skałę, ale nie obcho­dziło go to. Pochła­niał go tylko ten moment w całym pro­ce­sie… i wszystko, co nastę­po­wało po nim. Uwiel­biał żar i parę, głę­boką roz­ża­rzoną czer­wień i ośle­pia­jący, biały błysk iskier. Kochał woń ozonu i palo­nych węgli, dym i nie­ustanne ude­rza­nie metalu o metal.

Tak. Chciał zostać kowa­lem i już od mie­siąca szko­lił się pod kie­run­kiem kapi­tana Sparksa. Jesz­cze nikt poza nim nie nazy­wał Rodriga tym nie­do­rzecz­nym prze­zwi­skiem, lecz Isaac posta­wił sobie za cel, by przy­jęło się ono jesz­cze przed zimą. Był to geniusz na wyż­szym pozio­mie i nikt nie zdoła go prze­ko­nać, że jest ina­czej.

Dzi­siaj był dzień wolny Isa­aca. Miał plany. Razem z Miy­oko, Domi­ni­kiem, Trish, Sadiną i kil­kor­giem innych. Już od dwóch tygo­dni pla­no­wali wybrać się kaja­kami do Kamien­nego Punktu, prze­pły­nąć tune­lami, a potem poska­kać z klifu. Ist­niała moż­li­wość, że Domi­nic roz­bie­rze się do naga i sko­czy na dechę z miej­sca, które nazy­wali Brwią Umar­laka, co wywo­ła­łoby ogólną weso­łość. Isaac nie mógł prze­ga­pić takiej zabawy; chciał dalej czuć się jak porządny pół­głó­wek. Bądź co bądź wyprawy na Kamienny Punkt zostały zaka­zane po trze­cim przy­padku uto­nię­cia w ciągu pię­ciu lat, a on sam ni­gdy nie wybrał się tak daleko. To spra­wiało, że wszystko było jesz­cze bar­dziej pocią­ga­jące. Tak jakby.

Jed­nakże żadna z tych myśli nie stłu­miła jego pod­eks­cy­to­wa­nia. Meta­liczne ude­rze­nia, jak bicie żela­znego serca, przy­cią­gały go do sie­bie, jakby był zwią­zany nie­wi­dzialną liną. Uwiel­biał oglą­dać kapi­tana Sparksa w akcji, a wio­sło­wa­nie, pły­wa­nie i kil­ku­go­dzinne ska­ka­nie z klifu nagle wydało mu się ciężką pracą.

Jak mary­narz pod­da­jący się uro­kli­wej syre­niej pie­śni – histo­ria, którą dzia­dek opo­wie­dział mu kie­dyś przy ogni­sku wbrew pro­te­stom wszyst­kich pozo­sta­łych – Isaac szybko wstał, ubrał się i wyszedł ze swo­jej jurty. Ruszył w stronę pło­mieni i płyn­nego metalu.

Jego jurta. Na­dal do tego nie przy­wykł. Miał swoją wła­sną jurtę, jed­no­izbową sie­dzibę, podobna do tych, w któ­rych miesz­kała więk­szość ludzi na wyspie – poza tymi na tyle sza­lo­nymi, któ­rzy mieli wię­cej dzieci. Isaac zbu­do­wał wła­sną jurtę i prze­niósł się do niej zale­d­wie trzy mie­siące temu, i na­dal pła­wił się w poczu­ciu tego doko­na­nia.

Nie­mal w jed­nej chwili dzień stał się piękny. Pro­mie­nie słońca lały się z nieba, chmury się roz­pro­szyły, a tem­pe­ra­tura była ide­alna. Wszę­dzie, gdzie tylko spoj­rzał, krę­cili się ludzie – w dro­dze na swoje farmy, do skle­pów, młyna, maga­zynu, na targ rybny – z któ­rych więk­szość była zbyt zajęta, by zauwa­żyć mło­dego męż­czy­znę w jego wolny dzień, na wpół bie­gną­cego w stronę plaży. Jed­nak pan Jerry, z brwiami krza­cza­stymi niczym kępki wełny, poma­chał do niego, a kilka jurt dalej panna Ariana puściła do niego oko – nie­winne pozdro­wie­nie od kobiety, która jako jedna z pierw­szych uro­dziła się na wyspie, zale­d­wie rok po Pła­skich Prze­sy­łach. Jej siwe włosy i zmarszczki wokół oczu zawsze przy­po­mi­nały mu bab­cię z histo­rii o Czer­wo­nym Kap­turku.

– Dokąd ci tak śpieszno, chłop­cze?! – zawo­łała, sta­jąc na skraju swo­jego nie­wiel­kiego traw­nika. W rękach trzy­mała egzem­plarz Wia­do­mo­ści Codzien­nych, które każ­dego ranka roz­no­siła jego przy­ja­ciółka Sadina. – Jest jakiś pożar, o któ­rym nie wiem?

– Mam tro­chę pracy w Kuźni – odpo­wie­dział Isaac, zwal­nia­jąc kroku na tyle, by lekko się jej ukło­nić i ener­gicz­nie poma­chać ręką. – Jakie plany na dziś? Ma pani kolejną randkę ze Sta­rym Patel­nia­kiem?

Roze­śmiała się drwiąco.

– Chciałby! Ten tani skur­czy­byk nie wie­działby, jak się zale­cać do melona!

Isaac wybuch­nął śmie­chem i ponow­nie ruszył bie­giem, macha­jąc do niej na poże­gna­nie.

– Bie­gnij, chłop­cze! – zawo­łała. – Bie­gnij jak wiatr!

Uwiel­biał tę sta­ruszkę.

3Minho

Sie­rota stał wypro­sto­wany i nie­ru­chomy za balu­stradą muru obron­nego for­tecy, z opartą o ramię strzelbą, któ­rej lufa celo­wała w niebo. Podob­nie jak przez ostat­nie jede­na­ście lat, wpa­try­wał się w nie­skoń­czone pola, które słu­żyły za pozba­wioną wody fosę wokół jego ojczy­zny. Była to mar­twa zie­mia, na któ­rej wszel­kie życie i roślin­ność wybito tru­ci­zną, by nic nie prze­sła­niało Sie­ro­tom widoku. Nie­użytki cią­gnęły się jałowe i szare niczym cmen­tarz bez nagrob­ków, ogromne jak ocean.

Sie­rota nie miał imie­nia.

Dzie­sięć metrów dalej na pół­noc stała kolejna bez­i­mienna sta­tua. Była wypro­sto­wana, z ogo­loną głową i cia­łem odzia­nym w kom­bi­ne­zon bojowy. Ludzki pocisk, w dosłow­nym sen­sie. Dzie­sięć metrów na połu­dnie od niego znaj­do­wał się kolejny Sie­rota. Ten jed­nak nie stał. Sie­dział na meta­lo­wej wie­życzce, maszy­nie o takiej sile raże­nia, że mogła znisz­czyć mur iden­tyczny jak ten, na któ­rym stała. Ten Sie­rota nie miał imie­nia.

Przy­naj­mniej tak mówiono im przez całe życie. Od dnia, w któ­rym się uro­dzili i zostali zabrani zara­żo­nym Pożogą mat­kom. Cho­ciaż nie mógł tego pamię­tać, Sie­rota wie­dział, że był nie­ustan­nie testo­wany, w każdy moż­liwy spo­sób, by mieć pew­ność, że on rów­nież nie jest zain­fe­ko­wany. Mimo to pod­dano go pię­cio­let­niej kwa­ran­tan­nie, razem z innymi podob­nymi sobie, pod­czas któ­rej rósł, uczył się i tre­no­wał. Potem przy­szły kolejne testy. Te już pamię­tał, cho­ciaż dzień, w któ­rym nade­szły wyniki, był nieco zamglony w jego pamięci. Nie żeby miało to jakie­kol­wiek zna­cze­nie. Te wyniki rów­nież były nega­tywne. W innym przy­padku już by nie ist­niał. Zostałby wrzu­cony do tego samego dołu co jego matka, i palony przez sto dni.

Sie­rota nazy­wał się Minho, cho­ciaż Sie­rota nie miał imie­nia.

Oczy­wi­ście nikomu nie mógł o tym powie­dzieć. Ani razu w całym jego życiu nikt nie nazwał go Minho. Nawet teraz, kiedy o tym myślał, poczuł dreszcz stra­chu, że ktoś się o tym dowie, że ktoś usły­szy jego myśli, że Powier­nicy Cier­pie­nia zostaną powia­do­mieni, że znie­wa­żył swoje powo­ła­nie, nada­jąc sobie imię. Bez wąt­pie­nia spo­tka­łaby go za to kara, i to szybka. Nie byłoby żad­nego pro­cesu. Dla­tego to musiało pozo­stać tajem­nicą. Nikt ni­gdy nie mógł się o tym dowie­dzieć. Mimo to pal­cami moc­niej uchwy­cił strzelbę, zaci­snął usta i zaczął oddy­chać z tru­dem, panu­jąc nad sobą dzięki tylko dzięki jed­nej myśli.

Nazy­wał się Minho.

Pomimo naj­więk­szych sta­rań Narodu Pozo­sta­łych wśród Sie­rot krą­żyły szepty o cza­sach, gdy Pożoga roz­prze­strze­niła się na ziemi i zde­wa­sto­wała ludzką rasę. Nikt nie potra­fił okre­ślić, które z tych opo­wie­ści były praw­dziwe, a które bar­dziej przy­po­mi­nały legendy. Jak więk­szość takich histo­rii, prawda leżała zapewne gdzieś pośrodku. Opo­wie­ści o DRESZCZ-u, opo­wie­ści o Popa­rzeń­cach, o lekach, o boha­ter­stwie i nie­cnych czy­nach. Opo­wie­ści o Labi­ryn­cie i tych, któ­rzy zdo­łali z niego uciec. Więk­szość z nich była jak błot­ni­sty roz­maz na szy­bie, zza któ­rego nie można było roz­po­znać kształ­tów mają­cych jaki­kol­wiek sens. Jed­nakże jedna opo­wieść była ponad wszyst­kie inne i to wła­śnie z tej histo­rii o boha­ter­stwie Minho zapo­ży­czył swe sekretne imię.

W swoim wyobra­że­niu wyglą­dał dokład­nie tak jak Minho z mitycz­nych Stre­fe­rów; myślał jak on, mówił jak on, śnił jak on. Wal­czył jak on. W swoim sercu był wart tego imie­nia. Minho.

Jed­nak to imię, odwaga czy nie, musiało pozo­stać tajem­nicą, dopóki sprawy nie ule­gną zmia­nie.

Z naj­bliż­szej wieży dobiegł głę­boki bary­to­nowy pomruk rogu, prze­ry­wa­jąc panu­jącą ciszę i spra­wia­jąc, że szczęka Minho zadrżała od niskich wibra­cji nio­są­cych się w powie­trzu. Jego roz­wa­ża­nia natych­miast się roz­wiały, zastą­pione czuj­no­ścią wpo­joną mu przez tre­ning. Zmie­nił pozy­cję, ugiął kolano i ukląkł przy balu­stra­dzie, opie­ra­jąc strzelbę na jej kra­wę­dzi. Oddy­cha­jąc w ryt­mie lita­nii, któ­rej uczono go, odkąd skoń­czył pięć lat, spoj­rzał na roz­le­głe pola, cze­ka­jąc na to, co wywo­łało sygnał z wieży.

Minęło kilka minut. Nie dostrze­gał niczego prócz błota, ziemi i zgni­łej roślin­no­ści.

Cier­pli­wość. Nikt nie posia­dał jej w takiej ilo­ści, jak Sie­roty.

Na hory­zon­cie poja­wiła się jakaś postać. Zbli­żała się szybko i nie minęło wiele czasu, nim Minho zoba­czył wystar­cza­jąco dużo, by wszystko wie­dzieć. Jakiś czło­wiek na koniu zbli­żał się do nich galo­pem. Męż­czy­zna, ubrany w łach­many, nie­uzbro­jony, z wło­sami powie­wa­ją­cymi niczym gniazdo węży. Jechał naj­krót­szą drogą, kie­ru­jąc się do miej­sca dokład­nie pod sta­no­wi­skiem Minho. Kiedy zna­lazł się pół kilo­me­tra od niego, zwol­nił do kłusa, a potem do stępa, aż w końcu zatrzy­mał się, odda­lony o jakieś osiem­dzie­siąt metrów. Obcy pod­niósł ręce, z pew­no­ścią wie­dząc o wyce­lo­wa­nej w niego broni, i krzyk­nął:

– Nie jestem zara­żony! Byłem testo­wany i pod­da­łem się pół­rocz­nej kwa­ran­tan­nie! Nie mam obja­wów! Pro­szę! Przy­się­gam! Zostanę tutaj do chwili, aż prze­ko­na­cie się, że nie mam żad­nych symp­to­mów!

Minho słu­chał jego słów, cho­ciaż nie miały żad­nego zna­cze­nia. Naj­mniej­szego. Tak jak wszystko inne pod rzą­dami Narodu Pozo­sta­łych, zakoń­cze­nie jego histo­rii zostało już okre­ślone. Pożoga była dia­błem, a Lek ich bogiem. Przy­go­to­wał się, wie­dząc, że nie ma na tyle odwagi, by prze­ciw­sta­wić się pro­to­ko­łowi, jesz­cze nie… jesz­cze przez długi czas nie.

– Pro­szę! – bła­gał męż­czy­zna. – Jestem czy­sty jak…

Roz­brzmiał poje­dyn­czy strzał, któ­rego echo ponio­sło się na wszyst­kie strony.

Z nie­wiel­kiej dziury w gło­wie męż­czy­zny unio­sła się nie­duża smuga dymu. Obcy zsu­nął się z sio­dła i z mokrym pla­śnię­ciem wylą­do­wał w bło­cie. Roz­legł się kolejny strzał i zwie­rzę rów­nież padło.

Minho oddy­chał w opa­rach pro­chu, czu­jąc dumę ze swej cel­no­ści. I żal, że musiał strze­lić.

Sie­rota wstał, sta­nął na bacz­ność i poło­żył broń na ramie­niu, jak to robił posłusz­nie od jede­na­stu lat.

Sie­rota nie miał imie­nia.

Rozdział drugi. Wycieczka

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Wycieczka

1Isaac

– O nie, nawet się nie waż.

Isaac był dwa­dzie­ścia metrów od płotu, który sta­no­wił gra­nicę Kuźni, gdy jego przy­ja­ciółka, Sadina, poja­wiła się jakby zni­kąd i zagro­dziła mu drogę. Nie zro­biła niczego pre­ten­sjo­nal­nego ani zuchwa­łego, jak poło­że­nie rąk na bio­drach czy pogro­że­nie mu pal­cem. Wystar­czyło, że zmarsz­czyła czoło i resztę zro­biła oczami. Te ciemne tęczówki, zagu­bione w naj­więk­szych oczach, jakie kie­dy­kol­wiek widział, miały magiczną moc. Nikt nie mógł temu zaprze­czyć.

Zatrzy­mał się gwał­tow­nie, ina­czej zde­rzy­liby się gło­wami.

– Hej – powie­dział, już szu­ka­jąc wymówki w wiru­ją­cych mu w gło­wie myślach. Zapach ozonu i drzew­nego dymu nie­mal wystar­czyły, by się roz­pła­kał, i to nie tylko przez nie­siony w powie­trzu żar. Nie­na­tu­ralne wręcz było, jak bar­dzo kochał to miej­sce, gdzie two­rzono nowe rze­czy.

– Nawet mowy nie ma, żebyś nas dzi­siaj olał – powie­działa Sadina gło­sem rów­nie twar­dym, jak sta­lowe pręty chło­dzące się w kadziach kuźni. – W następ­nym mie­siącu zacznie robić się już zim­niej i każdy będzie nagle zbyt wiel­kim mię­cza­kiem, by popły­nąć na Kamienny Punkt. Dziś jest ten dzień. Ruszamy tam dzi­siaj, a że to twój pierw­szy raz, ty razem z nami. – Uśmiech­nęła się sze­roko, by zła­go­dzić nieco swoją apo­dyk­tycz­ność, ale to nie zna­czyło, że miała zamiar się wyco­fać.

– Płynę na Kamienny Punkt? – zapy­tał.

– Pły­niesz na Kamienny Punkt. Albo zgi­niesz. Twój wybór.

Isaac nie­mal z paniką spoj­rzał nad jej ramie­niem w stronę Kuźni. To było naprawdę nie­na­tu­ralne. Miał dzień wolny i powi­nien cie­szyć się nim jak nor­malny czło­wiek. Czuł jed­nak nie­po­kój zwią­zany z wodą, któ­rego inni… Odsu­nął tę myśl. Kuź­nia stała się jego jedyną ucieczką od rodzin­nej tra­ge­dii, a teraz potrze­bo­wał innej.

– Chcia­łem tylko, żebyś bła­gała mnie, bym z wami popły­nął – powie­dział. – To żało­sne, doprawdy.

Par­sk­nęła uda­wa­nym śmie­chem.

– Chciał­byś. Po pro­stu potrze­buję tam kogoś, kto boi się kli­fów bar­dziej niż ja. Żebym nie wyglą­dała aż tak źle.

– Dzięki, że po mnie przy­szłaś – powie­dział. – To zna­czy… no wiesz. Dzięki.

Cho­ciaż spo­dzie­wał się wybu­chu sar­ka­zmu i prze­wra­ca­nia oczami, Sadina go zasko­czyła.

– Daj spo­kój, chło­pie. Mowy nie ma, żeby­śmy bawili się nawet w poło­wie tak dobrze, gdy­byś utknął na cały dzień w Kuźni. Przy­naj­mniej wiem, że ja bym się dobrze nie bawiła.

Isaac przez chwilę nie potra­fił zna­leźć słów, w końcu myśląc o rze­czach, któ­rych uni­kał od momentu, gdy prze­bu­dził się na dźwięk ude­rzeń. Jego uczu­cia, ten gwał­towny napływ emo­cji, nie miały nic wspól­nego z Sadiną – miała dziew­czynę, na litość boską. Ale jej dobroć prze­bu­dziła w nim myśli o tra­ge­dii, która od kilku mie­sięcy domi­no­wała w jego życiu i była praw­dzi­wym powo­dem, dla któ­rego pra­gnął pogrą­żyć się w cięż­kiej pracy w Kuźni. To ude­rza­nie w metal, żar, syk, para i pot… cała ta ciężka praca chro­niła jego umysł przed drogą, którą chciał błą­dzić.

– Wiesz, że wszy­scy cię kochamy – powie­działa Sadina. – Chcemy, żebyś był z nami dzi­siaj. Chrza­nić wszystko inne. Popły­niemy tam i będziemy się wygłu­piać, a jeśli zachce nam się pła­kać, to będziemy pła­kać. Jeśli będziemy chcieli się pośmiać, to się pośmie­jemy. Ale przy­się­gam na Sta­rego Patel­niaka, że będziemy się dobrze bawić.

Isaac ski­nął głową, tak pełen wdzięcz­no­ści, że na­dal nie mógł wydu­sić z sie­bie słowa. Sadina przy­cią­gnęła go do sie­bie i uści­snęła, praw­do­po­dob­nie docho­dząc do wnio­sku, że wię­cej słów w tej chwili już nie pomoże. Wzięła go za rękę, posłała mu jeden z naj­słod­szych uśmie­chów, jakie kie­dy­kol­wiek widział, po czym odcią­gnęła go od Kuźni, gdzie wysoki słup dymu uno­sił się do samego nieba.

2

Szum oce­anu był coraz gło­śniej­szy, gdy zbli­żali się do pół­noc­nego krańca wyspy. Fale tu były wyż­sze i biły moc­niej o przy­le­głe do plaży klify. Kiedy roz­bi­jały się o nie, powie­trze wypeł­niał ryk wraz z milio­nem przej­rzy­stych kro­pel. Setki maleń­kich wodo­spa­dów poja­wiały się i zaraz zni­kały na skale, a w niszach two­rzyły się nie­wiel­kie baseny. Cała oko­lica była piękna, wiecz­nie żywa, i Isaac poczuł, jak serce ści­ska mu się na ten widok. To było ulu­bione miej­sce jego mamy na całej wyspie… lub na całym świe­cie, tak dla ści­sło­ści.

Kiedy dotarli do ścieżki, która wiła się od szczytu klifu do wielu niżej poło­żo­nych, cie­ka­wych miejsc, na­dal trzy­mał Sadinę za rękę. Ich przy­ja­ciółka, Trish, wła­śnie dotarła do pierw­szej ser­pen­tyny, lecz gdy Sadina ją zawo­łała, odwró­ciła się i pod­bie­gła do nich. Dziew­czyny, od dawna w związku, objęły się i poca­ło­wały, lecz zaraz odwró­ciły się do Isa­aca. Dołą­czył do wspól­nego uści­sku i natych­miast poczuł na policz­kach ich usta. Przez pełną minutę nie padło nawet jedno słowo.

W końcu poja­wił się Domi­nic, choć Isaac nie miał poję­cia, z któ­rej strony przy­szedł.

– A co to za wybuch miło­ści? – zapy­tał. – Powi­nie­nem odwró­cić wzrok?

Domi­nic zawsze mówił rze­czy, przez które – teo­re­tycz­nie – powi­nien być bar­dzo nie­lu­biany, lecz spo­sób, w jaki je mówił, za każ­dym razem łago­dził ten efekt. Była to umie­jęt­ność, któ­rej Isaac z chę­cią by się nauczył. Wszy­scy uwiel­biali Domi­nica, bez względu na to, jaką liczbą obelg by ich obrzu­cił.

– Och, witaj, Dom-a-gnojku – powie­działa Trish obo­jęt­nie.

Prze­zwi­sko było okropne i ni­gdy nie wyma­wiała go swo­bod­nie, ale wyko­rzy­sty­wała każdą oka­zję, by go nim nazwać. Isaac doszedł do wnio­sku, że miało taką samą szansę się przy­jąć, jak jego „kapi­tan Sparks” dla kowala.

Co do Domi­nica, posta­no­wił obrać mądrą ścieżkę uda­wa­nia, że go nie usły­szał.

– Jak się masz, Trish? Cześć, Sadino. Isaac. – Przy każ­dym imie­niu ski­nął głową, lecz nie zdo­łał ukryć powagi, jaka prze­mknęła mu po twa­rzy na widok Isa­aca. Jed­nak trzeba mu przy­znać, że szybko się ogar­nął. Jedyne, czego Isaac potrze­bo­wał na tym świe­cie, to tego, by pokazy lito­ści się skoń­czyły.

– Jak zawsze dobrze cię widzieć – odparł Isaac, który był do bani, jeśli cho­dzi o dorów­na­nie przy­ja­cie­lowi sar­ka­zmem.

– Jasne, jasne. – Domi­nic prze­sad­nie prze­wró­cił oczami, jakby to była naj­dziw­niej­sza roz­mowa pod słoń­cem. Ponie­kąd tak wła­śnie było.

– Kto wziął kajaki? – zapy­tała Sadina.

Odpo­wie­działa jej Trish.

– Miy­oko wła­śnie pocią­gnęła je na dół ścieżką. Mia­łam jej pomóc, więc… Mam nadzieję, że nie spa­dła i nie zła­mała karku.

– Uuu – odparła Sadina. – Chodźmy.

Ruszyli.

3

Miy­oko prze­szła połowę drogi, po czym się pod­dała. Pięć kaja­ków zwią­zała razem linką i szła w dół, cią­gnąc je za sobą, ale jak na pracę jed­nej osoby zaszła naprawdę daleko.

– Pew­nie mie­li­ście nadzieję, że sama odwalę całą robotę, co? – To było wła­ści­wie stwier­dze­nie, nie pyta­nie.

– Jasne, że tak – rzu­ciła Trish. – Mogli­śmy pocze­kać jesz­cze dzie­sięć minut. Żyć i uczyć się.

– Gdzie pozo­stali? – zapy­tała Miy­oko. Sadina powie­działa Isa­acowi, że Car­son i jesz­cze kilka osób z zachod­niego brzegu mieli do nich dołą­czyć. Razem miało być ich dzie­się­cioro, po dwie osoby na każdy kajak.

– Być może już są na dole – odparła Sadina. – Albo się spóź­nią, jak zwy­kle. Kogo to obcho­dzi? Ruszmy te łódki. Dzień nie będzie trwał wiecz­nie.

– Poza tym boli mnie ząb – dodał Domi­nic.

– Co to ma do… – Trish była tak zdu­miona, że nie była w sta­nie dokoń­czyć zda­nia.

– I muszę siku.

Trzeba jed­nak przy­znać, że był pierw­szym, który chwy­cił za linę.

4

Minęła godzina. Isaac doszedł już do sie­bie po szoku, jakim było oca­le­nie go przez Sadinę przed Kuź­nią, kiedy prawda o jego ucieczce ude­rzyła go z pełną mocą, wraz ze wspo­mnie­niami, które ją wywo­łały. Zada­nie zacią­gnię­cia kaja­ków nad ocean, roz­wią­za­nie ich, przy­go­to­wa­nie do wypły­nię­cia, towa­rzy­szące wszyst­kiemu roz­mowy i śmiech… od wielu tygo­dni nie czuł się tak dobrze.

– Koleś – powie­działa Trish. – Zdaje się, że bar­dzo chcia­łeś siku.

Domi­nic usiadł z przodu jed­nego z kaja­ków, jak uczeń cze­ka­jący na nauczy­ciela.

– Już nie – odparł z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Zda­jesz sobie sprawę, że ocean to nie toa­leta?

– Jestem pewien, że ryby uwiel­biają coś takiego jak ludzka uryna. Dodaje wszyst­kiemu smaczku.

– Wow. Zapo­mnia­łem już, jak wysoki jest poziom kon­wer­sa­cji u miesz­kań­ców wschod­niego brzegu – powie­dział Car­son, który kilka minut wcze­śniej poja­wił się wraz z grupą kum­pli z zachod­niej strony wyspy. Był ogrom­nym męż­czy­zną, z mię­śniami prę­żą­cymi się w miej­scach, o któ­rych Isaac nawet nie wie­dział, że ist­nieją. Car­son zawsze wyglą­dał nieco nie­pro­por­cjo­nal­nie, jakby pra­co­wał tylko jedną stroną ciała, a potem musiał wszystko wyrów­ny­wać róż­nymi ćwi­cze­niami. Gdy nadej­dzie dzień, kiedy osią­gnie dosko­nałą figurę, skóra zapewne eks­plo­duje mu ze stresu, a on sam zgi­nie w ster­cie krwa­wej mia­zgi.

– Przy­da­łyby nam się te twoje buły… – Sadina wska­zała jego bicepsy – …gdy cią­gnę­li­śmy te par­szywe łódki w dół klifu.

– Taaak, prze­pra­szam za to. Lacey tutaj miała pewne pro­blemy z żołąd­kiem i posta­no­wi­li­śmy na nią zacze­kać.

Lacey, o duchu tysiąc­krot­nie więk­szym od jej drob­nego ciała, ude­rzyła Car­sona w brzuch. Pró­bo­wał to ukryć, ale tar­cza mię­śni nie do końca zdo­łała go ochro­nić.

– Czy kła­mię? – zapy­tał, na wpół ze śmie­chem i na wpół z jękiem, się­ga­jąc ręką do miej­sca, w które ude­rzyła.

– Nie, ale nie musia­łeś tego mówić całej gru­pie. Piko­lony klump w gaciach.

Wszy­scy w gru­pie prych­nęli śmie­chem. Lacey sły­nęła z nie­uży­wa­nia tra­dy­cyj­nych prze­kleństw, uwa­żała bowiem, że przez nie ludzie wycho­dzą na nie­wy­cho­wa­nych. Jed­nakże dzia­dek prze­ka­zał jej swoje zapi­ski z cza­sów spę­dzo­nych z daw­nymi Stre­fe­rami, w któ­rych zawarł listę slangu zapo­mnia­nego przez dzie­się­cio­le­cia. Lacey robiła, co w jej mocy, by go przy­wró­cić. Nikt nie miał poję­cia dla­czego, ale sta­no­wiło to dla nich nie­złą roz­rywkę.

– To bolało, Lacey – powie­dział z powagą Car­son. – Nawet bar­dziej niż twój prawy sier­powy w moje kichy.

– Następ­nym razem wyce­luję niżej.

– W to nie wąt­pię.

Trish kla­snęła w dło­nie. W zgię­ciu łok­cia trzy­mała dwu­stronne wio­sło i wyglą­dała na gotową do drogi.

– Ludzie, dzia­łamy. Nie jestem pewna, w jaki spo­sób mają pomóc roz­mowy Domi­nica i Lacey o pro­ce­du­rach ludz­kich odpa­dów, ale może wsią­dziemy w końcu do kaja­ków i ruszymy do Punktu?

Grupa zakrzyk­nęła rado­śnie, Isaac rów­nież. Było ich dzie­się­cioro – zja­wił się każdy, kto został zapro­szony. On sam, Sadina, Trish, Domi­nic i Miy­oko ze wschod­niego brzegu, Car­son, Lacey, Boris, Jac­kie i Shen z zachod­niego. Isaac nie znał tych ostat­nich tak dobrze, jak pozo­sta­łych, ale wyda­wali się w porządku. Boris był mil­czą­cym chło­pa­kiem w typie myśli­ciela, z krótko ostrzy­żo­nymi wło­sami i ogrom­nymi uszami. Jac­kie miała naj­ciem­niej­szą skórę, jaką Isaac kie­dy­kol­wiek widział, która paso­wała do dłu­gich i gęstych wło­sów, zawsze zaple­cio­nych w gruby war­kocz. Shen był gło­śny, zuchwały i pełen ener­gii, cho­ciaż był rów­nie chudy, jak Car­son napa­ko­wany. Z dzie­wię­cioma takimi oso­bo­wo­ściami, jakie miał Isaac przed sobą, ten dzień z pew­no­ścią nie będzie nudny.

– Wsia­dasz ze mną – powie­działa do niego Sadina, wska­zu­jąc jeden z kaja­ków, do któ­rego już zdą­żyła wrzu­cić swój ple­cak.

– Nie chcesz pły­nąć z Trish? – zapy­tał z pew­nym zaże­no­wa­niem. Abso­lut­nie chciał być w parze z Sadiną, jako że spra­wiała wra­że­nie naj­bar­dziej god­nej zaufa­nia, jeśli cho­dzi o morze.

– Żar­tu­jesz sobie? – prych­nęła. – Jeśli będziemy razem, poza­bi­jamy się.

Trish wzru­szyła ramio­nami na ten komen­tarz, ale nie zaprze­czyła.

– W takim razie w porządku – powie­dział Domi­nic. – Prze­stańmy się obi­jać i ruszajmy!

Isaac wsiadł do wska­za­nego przez Sadinę kajaka, zaj­mu­jąc miej­sce z przodu, skoro swój ple­cak umie­ściła z tyłu. Przez jego szorty prze­sią­kło wystar­cza­jąco dużo wody, by oddech uwiązł mu w gar­dle, a skóra ścier­pła z zimna. Jakim cudem ocean nie sta­wał się cie­plej­szy, pomimo pra­żą­cego całymi dniami słońca? Każ­dym cen­ty­me­trem jego ciała wstrzą­snął dreszcz.

Sadina wsko­czyła na swoje miej­sce i ode­pchnęła ich wio­słem od brzegu. W następ­nej chwili zanu­rzyła jego koniec z pra­wej strony.

– Pamię­tasz, jak to się robi?

Chciał odpo­wie­dzieć, że nie jest idiotą, ale oba­wiał się, że jego słowa zabrzmią, jakby się bał. Ski­nął głową i zanu­rzył koniec wio­sła po swo­jej lewej. Potem, podą­ża­jąc jej tem­pem, wypły­nęli w morze. Nikt nie mógł ich dogo­nić.

Wcale nie boję się wody, pomy­ślał. Nie boję się wody.

5

Kamienny Punkt leżał na samym końcu dłu­giego, ska­li­stego pół­wy­spu, który cią­gnął się na pół­noc­nym końcu wyspy, naj­pierw wycho­dząc na pół­noc, a póź­niej łukiem skrę­ca­jąc na zachód. Wszyst­kie pięć kaja­ków wyru­szyło z zachod­niej strony tego pół­wy­spu i teraz prze­ci­nało zatokę utwo­rzoną przez wyspę i długi ciąg skał. Cho­ciaż w naj­dal­szym punk­cie byli zale­d­wie kilka kilo­me­trów od lądu, Isaac na­dal czuł przy­pływ adre­na­liny, jakby wkrótce mieli zostać pochło­nięci przez ogrom oce­anu i było zale­d­wie dzie­sięć i trzy dzie­siąte pro­cent szans, że zginą okropną śmier­cią. Tak, był prak­tycz­nie tak samo odważny, jak dawni Stre­fe­rzy.

– Przed Kamien­nym Punk­tem znaj­duje się prze­smyk! – zawo­łała do niego Sadina. – Musimy tam przy­bić i przy­wią­zać kajaki, żeby nie uszko­dziły ich fale. Stam­tąd możemy pie­szo pójść na klify i do jaskiń.

– Brzmi nie­źle – odparł Isaac, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kój.

Nagle uświa­do­mił sobie, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści, że w ich dzie­się­cio­oso­bo­wej gru­pie był naj­mniej odważny. Ska­kać z klifu? Żadne z wid­nie­ją­cych przed nimi zbo­czy nie wyglą­dało, jakby czło­wiek powi­nien z niego ska­kać. I nie mieli poję­cia, co takiego żyło w tych jaski­niach. Nie­to­pe­rze? Rekiny? Ali­ga­tory? Ni­gdy w życiu nie czuł się tak głu­pio.

Wkrótce potem dotarli do prze­smyku, o któ­rym mówiła Sadina. Czarne skały klifu zwie­szały się nad ich gło­wami. Wszy­scy wycią­gnęli kajaki na nie­wielki żwi­rowy brzeg i przy­wią­zali je do dużego drzewa, które wyglą­dało, jakby było mar­twe od cza­sów najaz­dów Napo­le­ona. Ni­gdzie wię­cej nie było śladu jakiej­kol­wiek innej roślin­no­ści.

– No dobra – powie­działa Trish, gdy zgro­ma­dzili się przy wej­ściu do jaskini, któ­rej Isaac sam ni­gdy by nie dostrzegł. Od pra­wej do lewej zwie­szał się przy nim frag­ment skały, w któ­rego cie­niu krył się wysoki na nie­mal dwa metry, wio­dący w ciem­ność otwór. – Plan jest taki: prze­ci­śniemy się przez tunel, który pro­wa­dzi na pół­nocną stronę. Jeśli nagle nadej­dzie fala, nie pani­kuj­cie albo nały­ka­cie się sło­nej wody. Po pro­stu przy­go­tuj­cie się i prze­cze­kaj­cie to.

Nikt nie roze­śmiał się na jej słowa, a z pew­no­ścią nie Isaac. Sadina przy­pad­kiem zapo­mniała podzie­lić się z nim infor­ma­cją o tym, że gdy będą w jaskini, mogła zalać ich gwał­towna fala wody.

Trish mówiła dalej:

– Jak już dotrzemy na drugą stronę, możemy poska­kać z kilku faj­nych kli­fów. Jest tam też parę jaskiń, które warto zwie­dzić. W nie­któ­rych z nich są nie­sa­mo­wite baseny, w któ­rych damy radę popły­wać. Będziemy się świet­nie bawić, dopóki ktoś nie spa­ni­kuje.

Isaac z każdą sekundą był coraz bar­dziej prze­ko­nany.

– Czy ktoś się obrazi, jeśli będę pły­wał goły? – ode­zwał się Domi­nic.

Odpo­wiedź, jaka natych­miast padła z ust wszyst­kich, była gło­śna i twier­dząca.

– Tak myśla­łem – mruk­nął chło­pak.

Isa­acowi zro­biło się go tro­chę szkoda. Całe życie Domi­nica obra­cało się wokół jego umie­jęt­no­ści roz­śmie­sza­nia ludzi. Naprawdę się sta­rał, chwała mu.

– Popro­wa­dzę was – powie­działa Trish, roz­ba­wiona rów­nie mocn, jak inni. – Sadina pój­dzie na końcu, żeby nikt się nie zgu­bił.

Rozej­rzała się z unie­sio­nymi brwiami, ocze­ku­jąc pytań. Kiedy nikt się nie ode­zwał, odwró­ciła się, pochy­liła nieco głowę, po czym weszła w ciem­ność jaskini.

– Widzimy się po dru­giej stro­nie! – zawo­łała przez ramię, a echo jej słów ponio­sło się wśród skał.

6

Isaac nie pamię­tał, kiedy ostatni raz było mu tak zimno. Tunel prze­ci­na­jący pół­wy­sep nie mógł mieć wię­cej niż sto metrów, ale tonął w ciem­no­ści. Nikt nie pomy­ślał o przy­nie­sie­niu pochodni, a latarki ist­niały tylko w sta­rym świe­cie. Nie miał poję­cia jak Trish była w sta­nie dostrzec drogę poprzez zakręty, spadki i pochy­ło­ści. Ale trzy­mali się bli­sko sie­bie i każde z nich robiło dokład­nie to samo, co osoba przed nim. Mówiąc szcze­rze, kiedy już oczy przy­wy­kły mu do ciem­no­ści, z obu koń­ców tunelu prze­są­czało się aku­rat tyle świa­tła, by co dzie­sięć sekund nie musiał ude­rzać twa­rzą w ścianę.

Jed­nakże woda go wykań­czała. Przy każ­dym kroku buty były w niej cał­ko­wi­cie zanu­rzone, a czę­sto lodo­wata ciecz się­gała mu do kra­wę­dzi spode­nek. Plusk dzie­się­ciu par butów, gdy brnęli przez płytki stru­mień, przy­po­mniał Isa­acowi kapi­tana Sparksa, gdy ten zanu­rzał gorące żelazo w wia­drach z chło­dzi­wem. Oddałby wszystko za odro­binę żaru bucha­ją­cego z pale­nisk Kuźni. Każdy cen­ty­metr jego skóry drżał z zimna.

Odkąd pojął, że jest aż takim mię­cza­kiem w kwe­stii tego typu przy­gód, nie bawił się już tak dobrze.

Wszystko jest tu tylko zimne i mokre, pomy­ślał. Pora­dzę sobie, dopóki będzie cie­pło.

Prze­szedł i wspi­nał się nie­mal w każ­dym miej­scu na wyspie, lecz zazwy­czaj robił to w cie­płych pro­mie­niach słońca.

– Na pewno są tutaj jakieś roz­kła­da­jące się ciała – powie­dział Car­son.

Szedł dwie lub trzy osoby za Isa­akiem.

– Coś tu nie pach­nie zbyt dobrze.

Isaac zro­bił głę­boki wdech przez nos, lecz nie wyczuł nic, prócz sil­nego zapa­chu morza, które – pew­nie wszy­scy by się z tym zgo­dzili – pach­niało, jak zde­chła ryba.

– To nie ja – odpo­wie­dział Domi­nic, co nikogo nie zdzi­wiło.

Sadina ode­zwała się z tyłu:

– Przez sie­dem­dzie­siąt lat z pew­no­ścią zgu­biło się tu kilku bie­da­ków. Pew­nie nawet teraz dep­czemy po ich kościach.

– Przy­po­mnij­cie mi, żebym ni­gdy wię­cej nie szedł ni­gdzie z kimś ze wschod­niego brzegu – rzu­cił ktoś inny.

Isaac pomy­ślał, że to pew­nie dziew­czyna z dłu­gimi, zaple­cio­nymi wło­sami, Jac­kie.

– Nie pamię­tam, żebym cie­bie zapra­szała – odparła Sadina.

– Auu! – padło w odpo­wie­dzi.

Co do niego samego, był wdzięczny za ludz­kie głosy – przy­po­mi­nało mu to, że nie jest sam. Szli przed sie­bie, wlo­kąc się jeden za dru­gim, plusk za plu­skiem, rzu­ca­jąc mnó­stwo kąśli­wych komen­ta­rzy.

Wkrótce ciem­ność ustą­piła i przed nimi poja­wiło się jasne wyj­ście z jaskini, na któ­rego tle syl­wetka Trish malo­wała się dosko­na­łym cie­niem. Isaac poczuł ogromną falę ulgi i już zaczął zasta­na­wiać się nad wymówką, by pozo­stać na kli­fie, kiedy wszy­scy inni wyru­szą zwie­dzać jaski­nie. Sły­szał opo­wie­ści o daw­nych żoł­nier­zach, któ­rzy strze­lali sobie w stopy, by unik­nąć walki. Cóż, być może on przy­pad­kiem się prze­wróci i skręci kostkę… albo dwie.

Trish nie poru­szyła się od chwili, gdy dotarła do wyj­ścia, a inni zgro­ma­dzili się wokół niej. Wszy­scy patrzyli na pół­noc, w stronę oce­anu. Dziwne, że nikt z nich nie wycho­dził na zewnątrz, by ogrzać się pro­mie­niami słońca. Isaac dotarł do grupy i poczuł nagłą chęć, by ode­pchnąć ich wszyst­kich z drogi i prze­drzeć się naprzód, by w końcu zaczerp­nąć świe­żego powie­trza. Lecz coś przy­kuło ich uwagę… coś, czego on sam jesz­cze nie widział. Nikt się nie poru­szył ani nie ode­zwał nawet sło­wem.

– Co się dzieje? – zapy­tała Sadina, stra­sząc go, gdyż nagle zna­la­zła się zale­d­wie kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów za nim. – Na co patrzy­cie?

Nikt jej nie odpo­wie­dział. Trish w końcu wyszła z jaskini i sta­nęła na sze­ro­kim wystę­pie skal­nym, lecz jej ruchy były powolne i nie­pewne, a wzrok miała cały czas utkwiony w jed­nym, odle­głym punk­cie. Wszy­scy powoli podą­żyli za nią i Isaac w końcu mógł opu­ścić przy­pra­wia­jący o klau­stro­fo­bię, cia­sny tunel. Kiedy wyszedł na zewnątrz, dostrzegł to, co zoba­czyli pozo­stali.

Dry­fu­jąc na powierzchni oce­anu, kil­ka­set metrów od nich, pod­ska­ku­jąc i koły­sząc się na falach, w stronę Isa­aca i jego przy­ja­ciół zmie­rzało coś, czego nikt z nich jesz­cze ni­gdy nie widział. Mimo to wszy­scy wie­dzieli, co to było.

Łódź. Wypro­du­ko­wana w sta­rym świe­cie łódź.

Duża łódź. Więk­sza od każ­dego budynku na wyspie.

Sta­tek.

Kiedy tylko mózg Isa­aca zare­je­stro­wał to, co chło­pak uwa­żał, że widzi, na statku zawyła syrena – naj­gło­śniej­szy, naj­głęb­szy i naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący dźwięk, jaki kie­dy­kol­wiek sły­szał.

Rozdział trzeci. Dawne nazwy

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Dawne nazwy

1Alexandra

Michaił zawsze powta­rzał Ale­xan­drze, że miewa wizje. Nie podo­bało jej się to. Wspo­mi­na­nie o zagi­nio­nych ludziach, któ­rzy prze­mie­rzali oce­any, powra­ca­jąc do sta­rego, znisz­czo­nego świata. O armiach Sie­rot bun­tu­ją­cych się prze­ciw Bogom i Piel­grzy­mach do Labi­ryntu. O samych hor­ro­rach. To dar czy obłęd?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki