Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zanim powstał labirynt istniał kod gorączki...
„Kod gorączki” to niecierpliwie wyczekiwany przez fanów prequel bestsellerowej serii Więzień labiryntu, która zawładnęła wyobraźnią czytelników na całym świecie. Miłośnicy tej serii wciąż mają wiele pytań i wciąż mnóstwo niewiadomych. Wszystko zostanie ujawnione w najnowszej powieści Jamesa Dashnera.
W jaki sposób DRESZCZ wyszukał Streferów? Kto należy do Grupy B? I po której stronie są tak naprawdę Thomas oraz Teresa? Kłamstwa wyjdą na jaw. Sekrety zostaną odkryte. Okaże się, kto z kim tak naprawdę współpracował.
Ta książka zaskoczy i zachwyci wszystkich fanów serii.
Powrócą ulubieni bohaterowie, kolejne wstrząsające sekrety i kłamstwa. Powróci świat skażony zagładą i trzymająca w nieustannym napięciu, pełna zaskakujących zwrotów akcja.
„Kod gorączki” tylko potwierdza, dlaczego seria Więzień labiryntu jest jednym z największych światowych bestsellerów ostatnich lat.
*
Pewnego dnia nastąpił koniec świata.
Lasy stanęły w ogniu, jeziora i rzeki wyschły, a oceany wezbrały. Potem nadeszła zaraza. Po całej kuli ziemskiej rozprzestrzeniła się gorączka. Rodziny umierały, zapanowała przemoc, ludzie zabijali się nawzajem.
Potem powstał DRESZCZ, który poszukiwał rozwiązania. A potem znaleźli idealnego chłopca.
Imię chłopca brzmiało Thomas, i Thomas zbudował labirynt.
Teraz istnieją tajemnice.
Istnieją kłamstwa.
A także więzy lojalności, których historia nie mogła przewidzieć.
Oto opowieść o tamtym chłopcu, Thomasie, i o tym, jak zbudował labirynt, który tylko on mógł zburzyć.
Wszystko zostanie ujawnione.
*
Seria „Więzień labiryntu” to światowy bestseller. Trzy pierwsze tomy zostały sfilmowane i okazały się kasowymi hitami: „Więzień labiryntu” , "Próby ognia” oraz „Lek na śmierć”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W dniu, gdy tamci zabili rodziców chłopca, padał śnieg.
Wypadek, mówiono znacznie później, ale on widział wszystko na własne oczy i wiedział, że to nie był żaden wypadek.
Śnieg nadszedł wcześniej niż oni, niemal jak zimny biały omen z szarego nieba.
Chłopiec pamiętał, jakie to było dezorientujące. Palący skwar nękał miasto przez całe miesiące, które dłużyły się jak lata – nieskończony szereg dni pełnych potu, bólu i głodu. On sam i jego rodzina zdołali przetrwać. Pełne nadziei poranki zmieniały się w popołudnia spędzane na poszukiwaniu żywności, upływające pod znakiem głośnych bójek i przerażających hałasów. Potem nadchodziły wieczory odrętwienia wywołanego przez długie, upalne dni. Chłopiec siedział razem ze swoją rodziną i patrzył, jak światło powoli znika z nieba oraz ze świata, zastanawiając się, czy o świcie znów zrobi się jasno.
Czasem zjawiali się wariaci, których nie obchodziło, czy jest dzień, czy noc. Jednak jego rodzina nie rozmawiała o nich. Ani matka, ani ojciec, i chłopiec oczywiście też. Było tak, jak gdyby przyznanie na głos, że wariaci istnieją, mogło ich przyciągnąć niczym inkantacja przyzywająca demony. Tylko Lizzy – o dwa lata młodsza od niego, ale dwa razy dzielniejsza – była wystarczająco odważna, żeby o nich mówić, tak jakby tylko ona miała dość rozumu, żeby wiedzieć, że przesądy to nonsens.
A przecież była tylko małym dzieckiem.
Chłopiec wiedział, że to on powinien wykazywać się odwagą; to on powinien dodawać otuchy swojej młodszej siostrzyczce. Nie martw się, Lizzy. Piwnica jest zamknięta na klucz. Światła są wyłączone. Źli ludzie nie mają pojęcia, że tu się ukrywamy. Ale za każdym razem odkrywał, że nie potrafi wykrztusić ani słowa. Przytulał ją mocno, przyciskał do siebie tak, jakby była pluszowym misiem, którego sama obecność działa uspokajająco. I za każdym razem to ona poklepywała go po plecach. Chłopiec kochał ją tak bardzo, że serce mu się krajało. Obejmował ją jeszcze mocniej, w milczeniu przysięgając sobie, że nigdy nie pozwoli, żeby wariaci ją skrzywdzili, i wyczekiwał chwili, gdy poczuje klepnięcie jej dłoni między łopatkami.
Często zasypiali w takiej pozycji, zwinięci razem w kącie piwnicy, na starym materacu, który ich ojciec zwlókł po schodach na dół. Matka zawsze przykrywała ich kocem pomimo upału. To był jej prywatny akt buntu przeciwko rozbłyskom słonecznym, które wszystko zniszczyły.
Tamtego ranka po przebudzeniu ujrzeli coś cudownego.
– Dzieci!
To był głos jego matki. Wyrwał go ze snu o meczu piłki nożnej, gdzie piłka toczyła się po zielonej murawie w kierunku pozbawionej bramkarza bramki na pustym stadionie.
– Dzieci! Obudźcie się! Chodźcie zobaczyć!
Otworzył oczy i zobaczył, że jego mama wygląda przez okienko – jedyne, jakie znajdowało się w piwnicy. Zdjęła deskę, którą ojciec przybił tam poprzedniej nocy, tak jak każdego wieczoru o zachodzie słońca. Łagodne szarawe światło padało na jej twarz, ukazując oczy, które błyszczały w zachwycie. Promieniała, a wrażenie to potęgował uśmiech, jakiego chłopiec nie widział już od bardzo dawna.
– Co się dzieje? – wymamrotał, dźwigając się na nogi. Lizzy przetarła oczy, ziewnęła, po czym wstała i podobnie jak on podeszła do mamy, która wyglądała na zewnątrz, w światło dnia.
Znacznie później, wracając myślami do tamtej chwili, dobrze pamiętał kilka szczegółów. Gdy wyjrzał przez okienko, mrużąc oczy, dopóki nie przyzwyczaiły się do jasności, jego ojciec wciąż jeszcze chrapał niczym dzika bestia. Ulica była pusta – żadnych wariatów – a niebo pokrywały chmury, co stanowiło teraz rzadkość. Chłopiec zamarł, gdy spostrzegł białe płatki. Opadały z szarości, wirując i tańcząc wbrew grawitacji, niekiedy podfruwając w górę, by po chwili łagodnie wylądować na ziemi.
Śnieg.
Śnieg.
– Co jest grane, do jasnej cholery? – wymamrotał pod nosem, powtarzając zwrot, który podsłuchał u ojca.
– Mamuś, jak to możliwe, że pada śnieg? – spytała Lizzy, z której oczu już zniknęła senność. Teraz były tak rozradowane, że serce chłopca ścisnęło się z bólu. Wyciągnął rękę i pociągnął siostrę za warkocz, mając nadzieję, że Lizzy wie, że to głównie dzięki niej jego żałosne życie zyskuje sens.
– Och – odparła mama – słyszeliście, co ludzie mówią. Rozbłyski słoneczne kompletnie rozregulowały pogodę na całym świecie. Po prostu cieszmy się z tego śniegu, co wy na to? Jest po prostu niesamowity, nie sądzicie?
Lizzy westchnęła radośnie w odpowiedzi.
Chłopiec patrzył, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś zobaczy coś podobnego. Płatki śniegu opadały tylko po to, żeby stopnieć w chwili zetknięcia się z chodnikiem. Upstrzyły szybę okna niczym mokre piegi.
Stali tak, obserwując świat na zewnątrz, do momentu, gdy w przestrzeni nad oknem pojawiły się cienie. Niemal natychmiast zniknęły z widoku. Chłopiec wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, kto lub co to było, ale spojrzał za późno. Kilka sekund później na górze rozległo się donośne walenie do frontowych drzwi. Zanim ucichło, ich ojciec zerwał się na nogi, nagle w pełni przytomny i czujny.
– Widzieliście kogoś? – spytał nieco ochryple.
Z twarzy mamy zniknęła radość widoczna jeszcze chwilę wcześniej; zastąpił ją znajomy wyraz zatroskania i niepokoju.
– Tylko cień. Otwieramy?
– Nie – odparł tata. – Zdecydowanie nie. Modlimy się, żeby sobie poszli, kimkolwiek są.
– Mogą się tu włamać – wyszeptała mama. – Ja bym tak zrobiła na ich miejscu. Mogą pomyśleć, że to opuszczony dom i mieć nadzieję, że zostało tu trochę puszek z jedzeniem.
Tata patrzył na nią przez dłuższą chwilę, pogrążony w myślach, podczas gdy kolejne sekundy upływały w ciszy. Potem – bum, bum, bum. Od potężnych uderzeń w drzwi zatrząsł się cały dom, tak jakby nieproszeni goście przynieśli ze sobą taran.
– Zostań tu – powiedział powoli tata. – Zostań z dziećmi.
Mama zaczęła coś mówić, ale zamilkła, patrząc w dół na swoją córkę i syna, pojmując, jakie są jej priorytety. Zagarnęła ich oboje w ramiona, tak jakby mogła ich w ten sposób ochronić, a chłopiec pozwolił, żeby ciepło jej ciała go uspokoiło. Objął ją mocno, podczas gdy tata cicho wszedł po schodach na górę. Podłoga nad ich głowami skrzypiała, gdy podchodził do frontowych drzwi. Potem zapadła cisza.
Powietrze stało się ciężkie, przytłaczające. Lizzy wzięła brata za rękę. W końcu udało mu się odnaleźć słowa otuchy i wyszeptał je prędko do jej ucha.
– Nie martw się – to, co mówił, było niewiele głośniejsze niż oddech. – To pewnie tylko jacyś głodni ludzie, którzy chcą jedzenia. Tata im trochę da, a wtedy sobie pójdą. Zobaczysz. – Uścisnął paluszki siostry z całą miłością, jaką do niej czuł, nie wierząc w ani jedno z wypowiedzianych słów.
Potem ciszę rozdarły dźwięki.
Drzwi otwarły się gwałtownie.
Głośne, gniewne głosy.
Huk, a później głuchy łomot, od którego zatrzęsły się deski podłogi.
Ciężkie, budzące grozę kroki.
A potem nieznajomi pojawili się na schodach prowadzących do piwnicy. Dwóch mężczyzn, trzech, kobieta – łącznie cztery osoby. Mieli na sobie zaskakująco eleganckie ubrania i nie sprawiali wrażenia ani przyjaźnie nastawionych, ani groźnych. Byli bardzo poważni, to wszystko.
– Zignorowaliście wszystkie wiadomości od nas – oznajmił jeden z mężczyzn, rozglądając się po pomieszczeniu. – Niestety potrzebujemy dziewczynki. Elizabeth. Bardzo mi przykro, ale nie mamy wyboru.
I – tak po prostu – świat chłopca się zawalił. Świat, na którym już i tak ciążyło więcej trosk, niż dziecko jest w stanie policzyć. Obcy podeszli do nich przez zastygłe w napięciu powietrze. Wyciągnęli ręce po Lizzy, złapali ją za koszulę, odepchnęli mamę – roztrzęsioną, krzyczącą histerycznie – która usiłowała przytrzymać swoją córeczkę. Chłopiec rzucił się do przodu, zaczął bić jednego z mężczyzn po ramionach. Bez efektu. Komar atakujący słonia.
Wyraz twarzy Lizzy w trakcie tego nagłego szaleństwa. Coś zimnego i twardego rozleciało się w piersi chłopca na kawałki, których ostre krawędzie wbiły się w jego serce. Nie mógł tego znieść. Wrzasnął ogłuszająco i z nową siłą rzucił się na intruzów, tłukąc ich na oślep.
– Dosyć! – krzyknęła kobieta. Czyjaś dłoń świsnęła w powietrzu i trzasnęła chłopca w twarz. Zapiekło jak ukąszenie węża. Ktoś rąbnął jego matkę pięścią prosto w głowę. Upadła jak długa. A potem coś huknęło jak piorun – blisko i jakby ze wszystkich stron naraz. Uszy chłopca wypełniło ogłuszające dzwonienie. Osunął się do tyłu, na ścianę, i ogarnął wzrokiem przerażający widok.
Jeden z mężczyzn postrzelony w nogę.
Jego tata stojący w drzwiach z pistoletem w ręku.
Jego mama z krzykiem podrywająca się z podłogi, rzucająca się w stronę kobiety, która też wyciągnęła broń.
Tata strzelający jeszcze dwukrotnie. Brzęk metalu i odgłos kuli trafiającej w beton. Dwa pudła.
Mama szarpiąca kobietę za ramię.
Potem kobieta rąbnęła ją łokciem, strzeliła, okręciła się na pięcie, strzeliła jeszcze trzy razy. Wśród chaosu powietrze zgęstniało, wszystkie dźwięki gdzieś uciekły, czas przemienił się w obce pojęcie. Chłopiec patrzył, a pod jego stopami otwarła się pustka, gdy jego rodzice upadli na podłogę. Nastąpiła długa chwila, gdy nikt się nie poruszał, a zwłaszcza mama i tata. Było jasne, że nie poruszą się już nigdy.
Wszystkie oczy skierowały się na dwójkę osieroconych dzieci.
– Zabierzcie ich oboje, niech to szlag – stwierdził w końcu jeden z mężczyzn. – To drugie będą mogli włączyć do grupy kontrolnej.
To, jak ten człowiek wskazał go palcem jakby nigdy nic. Jakby na chybił trafił wybrał w spiżarni jedną puszkę zupy. Chłopiec wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Podbiegł do Lizzy, zagarnął ją w ramiona. A potem obcy zabrali ich stamtąd.
Stephen, Stephen, Stephen. Mam na imię Stephen.
Powtarzał to sobie na okrągło od dwóch dni – odkąd zabrano go od mamy. Pamiętał każdą sekundę ostatnich chwil, które z nią spędził, każdą łzę, jaka spłynęła po jej twarzy, każde słowo, jej ciepły dotyk. Był dzieckiem, ale rozumiał, że to wszystko dla jego dobra. Widział, jak jego ojciec osunął się w całkowite szaleństwo – nic, tylko wściekłość, smród i niebezpieczeństwo. Nie zniósłby patrzenia, jak to samo dzieje się z jego mamą.
Mimo to ból rozłąki zjadał go żywcem. Niczym ocean, który go zatopił – nieskończenie zimny i głęboki. Chłopiec leżał na łóżku w swoim małym pokoju z nogami podciągniętymi do piersi i zaciśniętymi oczami, zwinięty w kłębek, tak jakby to mogło sprawić, że zapadnie w sen. Jednak odkąd go zabrano, udawało mu się zasypiać tylko na krótko – chwile niespokojnej drzemki pełne ciemnych chmur i wrzeszczących bestii. Skupił się.
Stephen, Stephen, Stephen. Mam na imię Stephen.
Wyglądało na to, że zostały mu dwie rzeczy – wspomnienia i imię. Nie sądził, aby tamci mogli go pozbawić wspomnień, ale imię próbowali mu odebrać. Od dwóch dni naciskali, aby zaakceptował nowe: Thomas. Odmówił, rozpaczliwie czepiając się tych siedmiu liter, które wybrali dla niego najbliżsi. Kiedy ludzie w białych fartuchach zwracali się do niego per „Thomas”, nie reagował; udawał, że ich nie słyszy lub zachowywał się tak, jakby sądził, że mówią do kogoś innego. Nie było to łatwe, kiedy w pokoju znajdowały się tylko dwie osoby, a zazwyczaj tak właśnie wyglądała sytuacja.
Stephen nie miał jeszcze nawet pięciu lat, a mimo to ze świata poznał głównie ciemność i ból. A później zabrali go ci ludzie. Zdawało się, że dokładają wszelkich starań, aby uświadomił sobie, że może być tylko jeszcze gorzej. Każda kolejna lekcja była boleśniejsza od poprzedniej.
Zabrzmiał brzęczyk, a zaraz potem drzwi się otworzyły. Do pokoju wszedł mężczyzna ubrany w zielony jednoczęściowy kombinezon wyglądający jak piżama dla dorosłych. Stephen chciał powiedzieć, że wygląda to kretyńsko, ale mając w pamięci kilka ostatnich interakcji z tymi ludźmi postanowił zachować swoją opinię dla siebie. Ich cierpliwość zaczynała się wyczerpywać.
– Thomas, chodź ze mną – polecił mężczyzna.
Stephen, Stephen, Stephen. Mam na imię Stephen.
Chłopiec ani drgnął. Nadal zaciskał oczy, mając nadzieję, że nieznajomy nie zauważył jego pośpiesznego zerknięcia spod przymkniętych powiek, kiedy wchodził do pokoju. Za każdym razem pojawiała się inna osoba. Póki co nikt nie zachowywał się wrogo, ale z drugiej strony nie byli też szczególnie mili. Wszyscy sprawiali wrażenie rozkojarzonych, tak jakby myśleli o czymś zupełnie innym niż samotny chłopiec w łóżku.
Mężczyzna przemówił ponownie, nawet nie próbując ukrywać zniecierpliwienia.
– Thomas, wstawaj. Nie mam czasu na żadne gierki, rozumiesz? Ciągle nas popędzają, żebyśmy jak najszybciej wszystko zorganizowali, a ty ponoć jesteś jednym z ostatnich, którzy wciąż jeszcze się buntują przeciwko nowemu imieniu. Zlituj się, synu. Serio chcesz się użerać o coś takiego? Po tym, jak cię uratowaliśmy z tego bajzlu tam na zewnątrz?
Stephen zmusił się, żeby nadal trwać w bezruchu, ale efektem było zesztywnienie – z pewnością nie wyglądał teraz jak ktoś, kto śpi. Wstrzymywał oddech aż do chwili, gdy w końcu musiał wciągnąć do płuc wielki haust powietrza. Dając za wygraną, przekręcił się na plecy i gniewnie popatrzył nieznajomemu prosto w oczy.
– Głupio pan wygląda – powiedział.
Mężczyzna próbował ukryć zaskoczenie, ale mu się nie udało. Na jego twarzy przelotnie odmalowało się rozbawienie.
– Słucham?
W Stephenie wezbrał gniew.
– Powiedziałem, że głupio pan wygląda. W tym debilnym zielonym dresiku. I niech pan sobie daruje te szopki. Nie ma opcji, że będę bez szemrania robił wszystko co zechcecie. I na pewno nie ubiorę się w nic, co przypomina tę durną piżamę. I niech pan nie mówi na mnie Thomas. Nazywam się Stephen!
Wszystko to zostało wykrzyczane na jednym oddechu, tak że Stephen musiał wciągnąć kolejny olbrzymi haust powietrza, mając nadzieję, że to nie popsuje efektu. Nie chciał sprawiać wrażenia słabego.
Mężczyzna roześmiał się. Ten śmiech sugerował raczej rozbawienie niż protekcjonalność, ale i tak sprawiał, że Stephen miał ochotę cisnąć czymś przez cały pokój.
– Powiedziano mi, że cechuje cię... – mężczyzna zawiesił głos, popatrzył w dół, na trzymany w ręku elektroniczny notes – „ujmująco dziecinny sposób bycia”. No cóż, ja niczego takiego nie widzę.
– Tak było, zanim mi powiedzieli, że muszę zmienić imię – odparł buntowniczo Stephen. – Imię, które nadali mi mama i tata. Zabraliście mi je.
– Masz na myśli tatę, który oszalał? – spytał mężczyzna. – Tego, który omal nie skatował twojej mamy na śmierć, bo był tak chory? I mamę, która sama nas prosiła, żebyśmy cię zabrali? Której stan pogarsza się z każdym dniem? Tych rodziców?
Leżący w łóżku Stephen zagotował się ze złości, ale nic nie powiedział.
Jego ubrany na zielono gość podszedł bliżej i przykucnął.
– Słuchaj, jesteś tylko dzieciakiem. I ewidentnie jesteś bystry. Bardzo bystry. Jesteś też odporny na Pożogę. Same plusy.
Stephen usłyszał w głosie mężczyzny ostrzegawczą nutę. Cokolwiek zostanie powiedziane w następnej kolejności, nie będzie dobre.
– Będziesz musiał zaakceptować stratę pewnych rzeczy i pomyśleć o sprawach większych niż ty sam – kontynuował mężczyzna. – Jeśli w ciągu kilku lat nie opracujemy leku, ludzkość wymrze. W związku z tym, Thomasie, powiem ci, co teraz będzie. Wstaniesz z łóżka. Wyjdziesz ze mną przez te drzwi. I nie będę ci powtarzał dwa razy.
Odczekał chwilę, nie odrywając wzroku od chłopca, po czym wstał i skierował się do wyjścia.
Stephen podniósł się z posłania. Wyszedł w ślad za mężczyzną.
Kiedy wyszli na korytarz, Stephen – po raz pierwszy odkąd trafił w to miejsce – zobaczył inne dziecko. To była dziewczynka. Miała ciemne włosy i wyglądała na trochę starszą od niego. W sumie ciężko było to ocenić; widział ją tylko przez mgnienie oka, gdy wchodziła do pokoju obok, prowadzona przez nieznaną mu kobietę. Drzwi zamknęły się akurat w momencie, gdy Stephen i eskortujący go mężczyzna je mijali. Chłopiec dostrzegł tabliczkę z numerem przymocowaną do ich białej powierzchni: 31K.
– Teresa bez żadnych problemów zaakceptowała swoje nowe imię – oznajmił mężczyzna w zielonym stroju, gdy szli długim, słabo oświetlonym korytarzem. – Oczywiście niewykluczone, że po prostu chciała zapomnieć o tym, które nosiła od urodzenia.
– Co to było za imię? – zapytał Stephen tonem, który można byłoby na upartego uznać za grzeczny. Autentycznie chciał się tego dowiedzieć. Jeśli dziewczynka naprawdę poddała się tak łatwo, może on mógłby pamiętać również jej imię – wyświadczyć przysługę potencjalnej przyjaciółce.
– Wystarczająco trudno będzie ci zapomnieć twoje własne – brzmiała odpowiedź. – Nie chcę cię obciążać jeszcze cudzym.
Nigdy nie zapomnę, obiecał sobie Stephen. Nigdy.
Gdzieś na skraju świadomości dotarło do niego, że zmienił stanowisko – nieznacznie, ale jednak. Zamiast uparcie myśleć o sobie „Stephen”, teraz już tylko obiecywał sobie, że nigdy nie zapomni o Stephenie. Czy dał za wygraną? Nie! Omal nie wykrzyczał tego na głos.
– A jak pan się nazywa? – spytał, bo potrzebował czegoś, co odwróciłoby jego uwagę.
– Randall Spilker – odparł mężczyzna, nie zwalniając kroku. Skręcili za róg korytarza i dotarli do wind. – Wierz mi, kiedyś nie byłem taki jak teraz. Świat, ludzie, dla których pracuję – zrobił ręką nieokreślony gest, wskazując wszystko i nic – to wszystko zmieniło moje serce w małą bryłkę czarnego węgla. Na twoje nieszczęście.
Stephen nie odpowiedział, bo głowił się, dokąd idą. Wsiedli do windy, kiedy zabrzmiał brzęczyk i drzwi się rozsunęły.
***
Stephen siedział na dziwnym krześle, którego liczne wbudowane przyrządy wpijały mu się w nogi i plecy. Na jego skroniach, szyi, nadgarstkach, w zgięciach łokci i na klatce piersiowej przyczepiono bezprzewodowe czujniki nie większe od paznokcia. Patrzył, jak stojąca obok konsola zbiera dane, ćwierkając i pikając. Mężczyzna w piżamowatym stroju siedział na drugim krześle, obserwując wszystko. Jego kolana znajdowały się zaledwie kilkanaście centymetrów od kolan Stephena.
– Przykro mi, Thomas. W normalnych warunkach zwlekalibyśmy dłużej przed podjęciem tego kroku – powiedział Randall. Jego głos brzmiał przyjaźniej niż wcześniej w korytarzu i w pokoju Stephena. – Dalibyśmy ci jeszcze trochę czasu na to, żebyś zgodził się dobrowolnie przyjąć nowe imię, tak jak Teresa. Jednak czas to luksus, którym już nie dysponujemy.
Podniósł maleńki, błyszczący srebrzyście przedmiot, którego jeden koniec był zaokrąglony, a drugi kończył się ostrym jak brzytwa czubkiem.
– Nie ruszaj się – polecił Randall, nachylając się tak, jakby zamierzał wyszeptać coś Stephenowi do ucha. Zanim chłopiec zdążył zadać mężczyźnie jakiekolwiek pytanie, poczuł ostry ból w szyi tuż pod brodą, a potem odniósł paskudne wrażenie, że coś zagłębia się w jego gardle. Krzyknął przerażony, ale to uczucie zniknęło równie prędko jak się pojawiło, i pozostała tylko panika ściskająca jego pierś.
– C...co to było? – wyjąkał. Spróbował wstać z krzesła mimo licznych przyrządów, które przymocowano do jego ciała.
Randall zmusił go, żeby usiadł z powrotem. Nie było to trudne zważywszy, że dwukrotnie przewyższał chłopca wzrostem.
– To stymulator bólu. Nie martw się, z czasem się rozpuści i zostanie wydalony z twojego organizmu. Prędzej czy później. Do tego czasu przypuszczalnie już nie będziesz go potrzebował. – Wzruszył ramionami. Co tu można poradzić? – Ale zawsze możemy wszczepić nowy, jeśli sprawisz, że zaistnieje taka konieczność. A teraz się uspokój.
Stephen z trudem zmusił się, żeby oddychać mniej gorączkowo.
– Co on mi zrobi?
– No cóż, Thomasie... to zależy. Przed nami długa droga, którą będziemy musieli pokonać, ty i ja. My wszyscy. Ale dzisiaj, teraz, w tej chwili możemy podążyć na skróty. Ścieżką przez las. Wystarczy, że mi powiesz, jak masz na imię.
– To łatwe. Stephen.
Randall ukrył twarz w dłoniach.
– Dawajcie – powiedział głosem niewiele głośniejszym od zmęczonego szeptu.
Do tego momentu Stephen nie znał innego bólu niż dziecięce zadrapania i siniaki. Tak więc gdy w jego całym ciele wybuchła burza ognia, gdy żyły i mięśnie zawyły w męczarniach, nie potrafił tego później ująć w słowa ani nawet zrozumieć. Były tylko wrzaski, docierające do jego uszu jakby z oddali, a zaraz potem jego umysł wyłączył się, wybawiając go od męki.
***
Stephen ocknął się oddychając ciężko, zlany potem. Nadal siedział na dziwnym krześle, ale w którymś momencie został do niego przypięty pasami z miękkiej skóry. We wszystkich nerwach jego ciała brzęczało echo bólu zadanego przez Randalla oraz wszczepione urządzenie.
– Co... – wyszeptał, a raczej zaskrzeczał Stephen. Pieczenie, które czuł w gardle, mówiło mu wszystko, co chciał wiedzieć o tym, jak długo wrzeszczał w ciągu tego czasu, którego nie pamiętał. – Co? – powtórzył, podczas gdy jego umysł usiłował poskładać tę układankę w całość.
– Próbowałem ci to wytłumaczyć, Thomas – powiedział Randall, a w jego głosie być może, być może dźwięczała nutka współczucia. Niewykluczone, że żalu. – Nie mamy czasu na głupoty. Przykro mi. Naprawdę. Ale będziemy musieli spróbować ponownie. Myślę, że teraz już rozumiesz, że nic z tego, co robimy, nie jest blefem. To dla nas wszystkich bardzo ważne, żebyś zaakceptował swoje nowe imię. – Mężczyzna odwrócił wzrok i zamilkł na długą chwilę, wpatrując się w podłogę.
– Czemu robi mi pan krzywdę? – wychrypiał Stephen. – Jestem tylko dzieckiem. – Mimo swojego wieku miał świadomość, jak żałośnie to brzmi.
Stephen wiedział też, że dorośli najczęściej reagują na żałosne zachowanie na jeden z dwóch sposobów. Albo trochę mięknie im serce i się wycofują, albo poczucie winy wybucha w nich niczym ogień hutniczy i twardnieją jak skała, żeby go zgasić. Randall wybrał tę drugą opcję. Z poczerwieniałą twarzą odkrzyknął:
– Wszystko, co musisz zrobić, to zaakceptować swoje nowe imię! A teraz bez żartów. Jak masz na imię?
Stephen nie był głupi. Póki co zamierzał tylko udawać.
– Thomas. Nazywam się Thomas.
– Nie wierzę ci – odparł Randall. Jego oczy przypominały dwa jeziora mroku. – Jeszcze raz.
Stephen otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale Randall nie mówił do niego. Ból powrócił szybciej niż poprzednio, tym razem jeszcze straszliwszy. Chłopiec zaledwie zdążył odczuć jego siłę, zanim stracił przytomność.
***
– Jak masz na imię?
Stephen ledwie był w stanie mówić.
– Thomas.
– Nie wierzę ci.
– Nie – zajęczał cichutko.
Ból już nie był zaskoczeniem, podobnie jak ciemność, która zapadła później.
***
– Jak masz na imię?
– Thomas.
– Nie chcę, żebyś zapomniał.
– Nie. – Chłopiec rozpłakał się, dygocząc od szlochu.
***
– Jak masz na imię?
– Thomas.
– Czy masz jakieś inne imię?
– Nie. Tylko Thomas.
– Czy ktokolwiek kiedykolwiek nazywał cię inaczej?
– Nie. Tylko Thomas.
– Czy kiedykolwiek zapomnisz swoje imię? Czy będziesz kiedykolwiek używał innego?
– Nie.
– W porządku. W takim razie zafunduję ci ostatnią powtórkę, żebyś lepiej to sobie zapamiętał.
***
Znacznie później chłopiec leżał w łóżku, znów zwinięty w kłębek. Świat na zewnątrz wydawał mu się odległy, pogrążony w ciszy. Zabrakło mu łez, ciało miał odrętwiałe, jeśli nie liczyć tamtego nieprzyjemnego mrowienia. Było tak, jakby cała jego jaźń zapadła w sen. Przywołał z pamięci Randalla siedzącego naprzeciwko, pełnego gniewu i poczucia winy, które wymieszały się w zabójczy koktajl wściekłości, zmieniając twarz mężczyzny w groteskową maskę, gdy zadawał ból.
Nigdy nie zapomnę, powiedział sobie chłopiec. Nigdy, przenigdy nie wolno mi zapomnieć.
Zaczął powtarzać w myślach znajomą frazę. Miał jednak wrażenie, że coś się zmieniło, chociaż nie potrafił wskazać, co konkretnie.
Thomas, Thomas, Thomas. Mam na imię Thomas.
– Nie ruszaj się, proszę.
Lekarz nie był niesympatyczny, ale nie był też miły. Po prostu stał obok, stoicki i profesjonalny. Należał do osób, które nie zapadają w pamięć: w średnim wieku, przeciętnego wzrostu i budowy, krótkie ciemne włosy. Thomas zamknął oczy i poczuł, jak igła wsuwa się do jego żyły po krótkim bolesnym ukłuciu. Zabawne, jak bardzo bał się tego co tydzień, a przecież wkłuwanie się trwało mniej niż sekundę, zaś potem jego ciało zalewała fala zimna.
– Widzisz? – odezwał się lekarz. – Nie bolało.
Thomas pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Od czasu incydentu z Randallem miał problemy z mówieniem. Miał też problemy ze spaniem, jedzeniem i praktycznie wszystkim innym. Dopiero w ostatnich dniach zaczął pomału dochodzić do siebie. Ilekroć w jego umyśle pojawiało się śladowe wspomnienie jego prawdziwego imienia, odpychał je, nie chcąc już nigdy przeżywać tamtych tortur. Imię Thomas sprawdzało się całkiem dobrze. Będzie musiało mu wystarczyć.
Krew z jego ręki, tak ciemna, że wydawała się prawie czarna, szybko wypełniła wąską rurkę i zaczęła spływać do fiolki. Nie wiedział, na co chcą go badać, ale to była tylko jedna z wielu, wielu procedur, którym go poddawano – niektóre badania przeprowadzano codziennie, inne co tydzień.
Lekarz zakończył pobieranie i zamknął fiolkę.
– W porządku, krew do analizy już mamy. – Wyciągnął igłę z żyły. – A teraz umieścimy cię w maszynie i jeszcze raz popatrzymy sobie na ten twój mózg.
Thomas zamarł, czując napływający lęk, zaciskający się jak obręcz na klatce piersiowej. Lęk, który pojawiał się, ilekroć tamci mówili coś o jego mózgu.
– No, no – zganił go lekarz, kiedy spostrzegł, jaki Thomas jest spięty. – Robimy to co tydzień. To rutynowe badanie, nie ma się czego bać. Potrzebujemy regularnie wykonywanych zdjęć twojej aktywności tam na górze. W porządku?
Thomas kiwnął głową i na moment zacisnął powieki. Miał ochotę się rozpłakać. Gwałtownie zaczerpnął tchu, walcząc z tą chęcią.
Wstał i poszedł w ślad za lekarzem do innego pomieszczenia, gdzie stała potężna maszyna kojarząca się z ogromnym słoniem. W środku miała komorę w kształcie tuby. Płaska leżanka stała poza komorą, czekając, aż Thomas będzie mógł zostać wsunięty do środka.
– Właź na górę.
Thomas przechodził przez tę procedurę już po raz czwarty czy piąty i wiedział, że stawianie oporu nie ma sensu. Wskoczył na leżankę i położył się na wznak, patrząc w górę, na jaskrawe światła lamp na suficie.
– Pamiętaj – dorzucił lekarz – nie przejmuj się tymi głośnymi dźwiękami. To wszystko jest zupełnie normalne. Tak ma być.
Zabrzmiało kliknięcie, a potem przeciągłe skrzypienie maszynerii, i leżanka z Thomasem płynnie wsunęła się do wnętrza ogromnej tuby.
***
Thomas siedział w ławce sam jeden. Przed nim, przy tablicy, stał jego nauczyciel, pan Glanville – mrukliwy mężczyzna o szarawej cerze, prawie zupełnie pozbawiony włosów. Chyba żeby wliczyć jego brwi. Były tak krzaczaste, jakby zwabiły wszystkie cebulki włosowe z pozostałych części ciała. Mijała druga godzina od obiadu, a Thomas z chęcią oddałby co najmniej trzy palce u nóg za to, żeby móc się położyć na podłodze i zdrzemnąć. Choćby przez pięć minut.
– Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj? – spytał pan Glanville.
Thomas skinął głową.
– O programie OZIK.
– Zgadza się. A co oznacza ten skrót?
– Odbudowa Zasobów Informacji po Katastrofie.
Jego nauczyciel uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.
– Bardzo dobrze. A teraz... – Odwrócił się z powrotem do tablicy i napisał na niej litery: KKO. – K... K... O. To skrót od: Kryzysowa Koalicja Ocalałych. Ta organizacja powstała dzięki OZIKowi. Kiedy już nawiązano kontakt z tyloma krajami, ile to możliwe, i ściągnięto ich przedstawicieli, można było rozpocząć przeciwdziałanie skutkom spektakularnej katastrofy wywołanej przez rozbłyski słoneczne. Podczas gdy OZIK badał wszystkie konsekwencje rozbłysków słonecznych i ustalał, kto padł ich ofiarą, KKO podjęła próby naprawy sytuacji. Czy ja cię nudzę, synu?
Thomas wyprostował się gwałtownie, zupełnie nieświadom, że głowa mu opadła. Może nawet na moment zapadł w drzemkę.
– Przepraszam – odparł, przecierając oczy. – Przepraszam. OZIK, KKO, pamiętam.
– Posłuchaj, synu – powiedział pan Glanville, podchodząc bliżej. – Jestem przekonany, że inne przedmioty wydają ci się ciekawsze. Biologia, matematyka, wychowanie fizyczne. – Nachylił się, żeby spojrzeć Thomasowi prosto w oczy. – Jednak musisz poznać swoją historię. Co nas tu sprowadziło, czemu znaleźliśmy się w tym bagnie. Nigdy nie ustalisz, dokąd powinieneś zmierzać, dopóki nie zrozumiesz, skąd przybyłeś.
– Tak, proszę pana – odpowiedział potulnie Thomas.
Pan Glanville wyprostował się, piorunując go wzrokiem. Wypatrując w jego twarzy jakichkolwiek oznak sarkazmu.
– W porządku. Musisz znać swoją przeszłość. A teraz wracamy do KKO. Mamy dużo do omówienia.
Gdy nauczyciel wrócił pod tablicę, Thomas uszczypnął się tak mocno jak tylko mógł, mając nadzieję, że to pomoże mu nie zasypiać.
***
– Mam powtórzyć wszystko od początku?
Thomas podniósł wzrok na panią Denton. Miała ciemne włosy, ciemną karnację i była piękna. Przyjazne oczy. Inteligentne oczy. Była przypuszczalnie najinteligentniejszą osobą, jaką Thomas spotkał do tej pory, czego dowód stanowiły zagadki, które stale mu zadawała podczas lekcji logiki.
– Chyba zapamiętałem – odpowiedział.
– W takim razie powtórz mi całość. Pamiętaj, że...
Thomas przerwał jej, cytując to, co powtarzała mu już tysiąc razy.
– Trzeba poznać problem lepiej niż jego rozwiązanie, inaczej rozwiązanie staje się problemem. – Był w zasadzie pewien, że nie znaczy to kompletnie nic.
– Bardzo dobrze! – odparła nauczycielka. Ton, którym wypowiedziała tę pochwałę, był kpiąco przerysowany, tak jakby zdumiało ją, że uczeń zapamiętał jej słowa. – W takim razie powtórz całe zadanie. Zwizualizuj je w myślach.
– Na dworcu kolejowym stoi człowiek, który zgubił bilet. Razem z nim na peronie czeka sto dwadzieścia sześć osób. Przez dworzec przebiega dziewięć odrębnych linii kolejowych, z których pięć wiedzie na południe, a cztery na północ. W ciągu następnych czterdziestu pięciu minut przyjadą i odjadą dwadzieścia cztery pociągi. W tym czasie do budynku dworca wejdzie jeszcze osiemdziesiąt pięć osób. Do każdego z przyjeżdżających pociągów wsiada co najmniej siedem osób, ale nie więcej niż dwadzieścia dwie. Co więcej, z każdego przyjeżdżającego pociągu wysiada co najmniej dziesięcioro pasażerów, ale nie więcej niż osiemnaścioro...
Ta wyliczanka trwała jeszcze przez pięć minut. Detal za detalem. Zapamiętanie wszystkich parametrów było wystarczająco trudne – Thomas nie mógł uwierzyć, że nauczycielka chce, aby rozwiązał to idiotyczne zadanie.
– ...ilu ludzi pozostanie na peronie? – zakończył.
– Bardzo dobrze – stwierdziła pani Denton. – Wygląda na to, że do trzech razy sztuka. Poprawnie powtórzyłeś wszystkie szczegóły, co stanowi nieodzowny pierwszy krok przy szukaniu jakiegokolwiek rozwiązania. A teraz czy potrafisz podać odpowiedź?
Thomas zamknął oczy i zaczął walczyć z liczbami. Na tych zajęciach wszystko trzeba było liczyć w pamięci – żadnych urządzeń elektronicznych. Nic innego nie zmuszało jego umysłu do równie wytężonej pracy, i o dziwo uwielbiał to.
Otworzył oczy.
– Siedemdziesiąt osiem.
– Źle.
Zastanawiał się przez parę kolejnych minut, po czym spróbował ponownie.
– Osiemdziesiąt jeden.
– Źle. – Aż się wzdrygnął z rozczarowania.
Po kilku dalszych błędnych odpowiedziach zaczęło do niego docierać, że rozwiązaniem może wcale nie być liczba.
– Nie wiem, czy ten człowiek, który zgubił bilet, wsiadł do pociągu czy nie. I czy niektórzy z tych ludzi na peronie podróżowali razem z nim, a jeśli tak, to ile osób.
Pani Denton się uśmiechnęła.
– No, nareszcie zmierzamy w sensownym kierunku.
Dwa lata, które upłynęły, odkąd tamci skradli imię Thomasa, minęły mu pracowicie. Jego dni były wypełnione zajęciami i sprawdzianami – matematyka, biologia, chemia, logika oraz więcej wyzwań umysłowych i fizycznych, niż potrafiłby sobie wyobrazić. Uczyli go nauczyciele, badali go naukowcy różnych specjalizacji, ale już ani razu nie zobaczył Randalla ani nie usłyszał żadnej wzmianki o nim. Thomas nie był pewien, co to oznacza. Czy ten człowiek spełnił swoje zadanie, a potem został zwolniony? Czy zachorował – zaraził się Pożogą? A może zrezygnował z pracy dla opiekunów Thomasa, targany wyrzutami sumienia za to, że torturował chłopca, który nawet nie osiągnął wieku szkolnego?
Thomas nie miałby nic przeciwko temu, żeby na zawsze zapomnieć o Randallu, chociaż nadal nie mógł powstrzymać nagłego ukłucia paniki, ilekroć zza rogu wyłaniał się mężczyzna w zielonym stroju szpitalnym. Chłopiec za każdym razem przez moment myślał, że to może Randall.
Dwa lata. Dwa lata pobierania próbek krwi, badań fizykalnych i ciągłego monitorowania, jedne zajęcia po drugich, a do tego zagadki. Tyle zagadek. Ale żadnych konkretnych informacji.
Aż do teraz. Taką miał nadzieję.
Thomas zbudził się w świetnym humorze po doskonale przespanej nocy. Wkrótce po tym, jak się ubrał i zjadł śniadanie, jego standardowy plan dnia został zaburzony przez pojawienie się kobiety, której chłopiec nigdy wcześniej nie widział. Dowiedział się, że wzywają go na „bardzo ważne spotkanie”. Thomas nawet nie próbował pytać o szczegóły. Miał teraz około siedmiu lat – wystarczająco dużo, żeby nie zawsze podporządkowywać się wszystkiemu, czego dorośli od niego chcieli, ale po dwóch latach współpracowania z tymi ludźmi dotarło do niego, że nie uzyskuje żadnych odpowiedzi. Uświadomił sobie też, że istnieją inne sposoby, żeby dowiadywać się różnych rzeczy. Musiał tylko być cierpliwy i wykorzystywać własne oczy oraz uszy.
Thomas mieszkał już w ośrodku badawczym od tak dawna, że niemal zapomniał, jak wygląda świat na zewnątrz. Jego codziennością były białe ściany, obrazy, które mijał na korytarzach, laboratoria z mnóstwem różnych monitorów, na których wyświetlały się informacje, świetlówki, miękka szara pościel na jego łóżku, białe płytki w sypialni i łazience. I przez cały ten czas wchodził w interakcje tylko z dorosłymi – ani razu, nawet podczas krótkiego przypadkowego spotkania, nie miał okazji odezwać się do nikogo w choćby zbliżonym wieku jak on sam.
Wiedział, że nie jest jedynym dzieckiem przetrzymywanym w ośrodku. Co jakiś czas udawało mu się przypadkowo zobaczyć dziewczynkę zakwaterowaną w sąsiednim pokoju. Za każdym razem widział ją tylko przez sekundę czy dwie – ich spojrzenia krzyżowały się tuż przed zamknięciem jego lub jej drzwi. Dla Thomasa tabliczka z numerem pokoju stała się synonimem imienia dziewczynki. Teresa. Desperacko pragnął z nią porozmawiać.
Jego życie było niewiarygodnie nudne, a skąpy zasób wolnego czasu wypełniały stare widy i książki. Mnóstwo książek. To była jedyna przyjemność, z jakiej pozwalano mu korzystać bez ograniczeń. Olbrzymia kolekcja, do której dano mu dostęp, stała się liną ratunkową, która przypuszczalnie uratowała go przed postradaniem zmysłów. Przez ostatni miesiąc czy dwa namiętnie czytał powieści, które napisał niejaki Mario Di Sanza, rozkoszując się każdą stroną tej klasyki literatury młodzieżowej. Akcja dzieł Di Sanzy działa się w świecie, którego Thomas prawie nie rozumiał, ale uwielbiał go sobie wyobrażać.
– To tutaj – oznajmiła jego przewodniczka, gdy weszli do niewielkiego holu. Drzwi były pilnowane przez dwóch uzbrojonych strażników. Ton kobiety przywodził na myśl symulację komputerową. – Kanclerz Anderson zaraz do ciebie przyjdzie. – Odwróciła się na pięcie i, unikając jego wzroku, zostawiła go w towarzystwie strażników.
Thomas popatrzył na swoich nowych towarzyszy. Obaj mieli na sobie czarne mundury o formalnym kroju, a pod nimi masywne kamizelki kuloodporne, i byli uzbrojeni w olbrzymie giwery. Coś ich odróżniało od tych strażników, do widoku których przywykł. Na piersi mieli wypisane wielkimi literami słowo: DRESZCZ. Thomas jeszcze nigdy go nie widział.
– Co to znaczy? – spytał, wskazując litery. Jednak jedyną odpowiedzią było szybkie mrugnięcie, któremu towarzyszył najlżejszy ślad uśmiechu, a później marsowe spojrzenie. Dwa marsowe spojrzenia. Po tym, jak przez tyle czasu wchodził w interakcje wyłącznie z dorosłymi, Thomas stał się znacznie odważniejszy, czasem wręcz bezczelnie śmiały w swoich wypowiedziach, ale było jasne, że ci dwaj nie mają zamiaru wdawać się z nim w rozmowę, więc usiadł na krześle obok drzwi.
DRESZCZ. Głowił się nad znaczeniem tego słowa. To musiało być... co? Czemu ktoś – strażnik – miałby nosić taki napis na swoim formalnie wyglądającym mundurze? Thomas nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
Odgłos otwierających się drzwi za jego plecami przerwał te rozmyślania. Thomas odwrócił się i ujrzał mężczyznę w średnim wieku, o siwiejących ciemnych włosach. Pod jego zmęczonymi brązowymi oczami widniały sińce koloru burzowych chmur. Mimo to coś w jego aparycji kazało Thomasowi pomyśleć, że ten człowiek jest młodszy niż sugeruje jego wygląd.
– Ty musisz być Thomas – powiedział mężczyzna, próbując brzmieć wesoło, co mu się nie udało. – Ja jestem Kevin Anderson, kanclerz tej wspaniałej instytucji. – Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały mroczne.
Thomas wstał, czując się niezręcznie.
– Yy... miło mi pana poznać. – Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. Chociaż przez ostatnie dwa lata był generalnie dobrze traktowany, wciąż jeszcze prześladowały go wspomnienia o Randallu, a w sercu kryła się samotność. Nie wiedział, czemu właściwie stoi w tym pomieszczeniu ani dlaczego rozmawia teraz z tym mężczyzną.
– Chodź do mojego biura – powiedział kanclerz. Dał krok w bok i uczynił ręką zamaszysty gest, tak jakby odsłaniał jakąś piękną niespodziankę. – Siądź sobie na którymś z krzeseł przed moim biurkiem. Mamy wiele do omówienia.
Thomas spuścił wzrok i wszedł do biura kanclerza. Jakaś maleńka część jego osoby spodziewała się, że gdy będzie przechodził obok mężczyzny, ten zrobi mu krzywdę. Podszedł prosto do znajdującego się najbliżej krzesła i usiadł, po czym rozejrzał się prędko. Siedział przed dużym biurkiem zrobionym z czegoś, co przypominało drewno, ale z całą pewnością nim nie było. Wzdłuż krawędzi blatu stało kilka oprawionych zdjęć, ale ich ramki były odwrócone tyłem do Thomasa. Desperacko pragnął zobaczyć, co za migawki z życia pana Andersona tam widnieją. Jeśli nie liczyć kilku gadżetów, krzeseł oraz stacji roboczej wbudowanej w biurko, pokój był praktycznie pusty.
Kanclerz wkroczył do pomieszczenia i zajął miejsce za biurkiem. Dotknął kilku punktów na ekranie stacji roboczej i na jego twarzy odmalowała się satysfakcja. Potem rozsiadł się na krześle, składając palce w wieżyczkę i opierając na nich podbródek. W pokoju na długą chwilę zapadła cisza, podczas gdy mężczyzna przyglądał się Thomasowi, przyprawiając go o jeszcze większy dyskomfort.
– Czy wiesz, jaki dziś mamy dzień? – spytał w końcu kanclerz Anderson.
Thomas przez cały ranek próbował o tym nie myśleć, przez co wspomnienia jedynej udanej Gwiazdki, jakiej doświadczył w życiu, tylko się wyostrzyły w jego umyśle. Wypełniały go tak dotkliwym smutkiem, że każdy oddech powodował ból, jakby klatkę piersiową przygniatał mu głaz o ostrych krawędziach.
– To początek tygodnia świątecznego – odpowiedział Thomas, mając nadzieję, że będzie widać, jak strasznie go to zasmuca. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że czuje woń iglastych gałązek, a na języku ma smak aromatycznie przyprawionego cydru.
– Zgadza się – odparł kanclerz, splatając ręce na piersi, jakby był dumny z odpowiedzi chłopca. – A dzisiaj jest najlepszy dzień ze wszystkich, zgadza się? Wszyscy w taki czy inny sposób obchodzą Boże Narodzenie, bez względu na to, czy są religijni, czy nie. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy, od dziesięciu lat mało kto przywiązuje wagę do religii. Nie licząc czcicieli Apokalipsy, ma się rozumieć.
Mężczyzna zamilkł na moment, gapiąc się w przestrzeń. Thomas nie miał pojęcia, do czego ten gość zmierza, jeśli nie liczyć tego, że najwyraźniej starał się przyprawić siedzące przed nim dziecko o atak depresji.
Anderson raptem ożył na powrót. Nachylił się nad biurkiem z rękami splecionymi przed sobą.
– Boże Narodzenie, Thomas. Rodzina. Przysmaki. Ciepło. I prezenty! Nie możemy zapominać o prezentach! Co było najlepszym prezentem, jaki kiedykolwiek dostałeś na Gwiazdkę?
Thomas musiał odwrócić wzrok, dokładając starań, żeby żadna łza nie wydostała się z jego oczu i nie spłynęła po policzku. Nie zamierzał odpowiadać na tak bolesne pytanie, bez względu na to, czy zostało zadane z rozmysłem, czy nie.
– Pewnego razu – ciągnął Anderson – kiedy byłem trochę młodszy niż ty, dostałem rower. Błyszczący i zielony. Nowiutki lakier lśnił w blasku choinkowych światełek. Magia, Thomasie. To czysta magia. Później nigdy nie da się ponownie doświadczyć tego uczucia, zwłaszcza kiedy człowiek staje się starym zgredem tak jak ja.
Thomas zdążył tymczasem odzyskać panowanie nad sobą i popatrzył na kanclerza, starając się zawrzeć w tym spojrzeniu jak największy ładunek gniewu.
– Moi rodzice przypuszczalnie nie żyją. I tak, dostałem kiedyś rower, ale musiałem go zostawić, kiedy mnie zabraliście. Dzięki Pożodze już nigdy nie będę miał Gwiazdki. Dlaczego o tym rozmawiamy? Próbuje pan mi to uświadomić jeszcze mocniej? – Ta gniewna tyrada sprawiła, że poczuł się lepiej.
Twarz Andersona pobladła, jakby wszelki ślad szczęśliwych świątecznych wspomnień uleciał bezpowrotnie. Mężczyzna położył dłonie płasko na blacie biurka, a jego spojrzenie zasnuł cień.
– Jest dokładnie tak, jak mówisz, Thomas – oznajmił kanclerz. – Dokładnie to robię. Chcę, byś zrozumiał, jakie to ważne, żeby DRESZCZ odniósł sukces. Musimy zrobić wszystko, żeby wynaleźć lek na tę chorobę, bez względu na koszty. Bez względu... na koszty.
Usiadł wygodniej na krześle, okręcił się o jedną czwartą obrotu i wbił wzrok w ścianę.
– Chcę, żeby Boże Narodzenie wróciło.
Cisza, która zapadła po słowach mężczyzny, trwała tak długo i była tak niezręczna, że Thomas więcej niż raz zachodził w głowę, czy nie powinien wstać i wyjść. W pewnym momencie zaczął się wręcz obawiać, że może kanclerz Anderson umarł – że siedzi bez ruchu, bo jest martwy, z otwartymi, mętniejącymi oczami.
Jednak klatka piersiowa mężczyzny unosiła się i opadała wraz z oddechem, gdy tak siedział, wpatrując się w ścianę.
Thomas wbrew sobie poczuł, że zaczyna mu współczuć. Nie mógł też dłużej znieść milczenia.
– Ja też bym tego chciał – powiedział. Było to proste i prawdziwe. A także, jak wiedział, niemożliwe.
Odniósł wrażenie, że kanclerz zapomniał, że Thomas przed nim siedzi. Słysząc głos chłopca, gwałtownie odwrócił głowę.
– Ja... ja... przepraszam – wyjąkał, obracając krzesło z powrotem w stronę biurka. – Co powiedziałeś?
– Że też bym chciał, żeby wszystko wróciło do normy – powiedział Thomas. – Żeby wszystko znowu wyglądało tak, jak w czasach, kiedy jeszcze nawet nie przyszedłem na świat. Ale nie sądzę, żeby tak się mogło stać. Prawda?
– Ależ może tak się stać, Thomas. – W oczach mężczyzny jakimś cudem pojawiło się światełko. – Wiem, że nasz świat jest w okropnym stanie, ale jeśli zdołamy wynaleźć lek... Pogoda prędzej czy później powróci do normy, ten proces już się zaczął. Poparzeńcy mogą wymrzeć; wszystkie nasze symulacje mówią, że pozabijają się nawzajem. Wciąż jeszcze jest mnóstwo zdrowych ludzi, którzy mogą odbudować nasz świat, jeśli tylko zagwarantujemy, że nie zarażą się tą przeklętą chorobą.
Zagapił się na Thomasa, tak jakby uważał, że chłopiec powinien wiedzieć, co na to odrzec. Thomas nie wiedział.
– Czy wiesz, jak nazywa się nasza instytucja? – zapytał kanclerz.
Thomas wzruszył ramionami.
– No, kilka minut temu powiedział pan, że DRESZCZ, a pana strażnicy mają to słowo wypisane na uniformach. Czy to miejsce naprawdę tak się nazywa?
Kanclerz Anderson skinął głową.
– Niektórym ludziom się to nie podobało, ale ta nazwa naprawdę ma sens. Wyjaśnia szczegółowo, jaki cel zamierza zrealizować nasza organizacja.
– Bez względu na koszty – powiedział Thomas, powtarzając to, co wcześniej oznajmił kanclerz. Chciał uświadomić mężczyźnie, że zrozumiał, co implikują te słowa, chociaż wcale nie był pewien, czy faktycznie rozumie.
– Bez względu na koszty – potaknął mężczyzna. – Zgadza się. – Oczy mu teraz błyszczały. – DRESZCZ to skrót od „Departament Rozwoju Eksperymentów. Strefa Zamknięta: Czas Zagłady”. Chcemy, żeby nasza nazwa przypominała ludziom, dlaczego istniejemy, czego planujemy dokonać i w jaki sposób zamierzamy to zrobić. – Zawiesił głos, jakby tknęła go jakaś myśl. – Prawdę mówiąc sądzę, że świat prędzej czy później naprawi się samoistnie. My postawiliśmy sobie za cel uratować ludzkość. Jeśli to się nie uda, wszystko inne traci sens, nieprawdaż?
Kanclerz Anderson uważnie obserwował Thomasa, czekając na jego odpowiedź, ale na tym etapie rozmowy chłopca za bardzo bolała głowa, żeby był w stanie zrozumieć choćby połowę z tego, co mówił mężczyzna. Poza tym słowa czas zagłady przejmowały go okropnym lękiem. Jeszcze większym niż strefa zamknięta.
Zawsze sądził, że przy pierwszej nadarzającej się okazji zada tym ludziom milion pytań. I oto znalazł się tutaj, a pytań miał jeszcze więcej. Jednak w którymś momencie przestały one cokolwiek znaczyć. Był zmęczony, zły i zdezorientowany – chciał tylko wrócić do swojego pokoju i zostać sam.
– W ciągu najbliższych kilku lat czeka nas mnóstwo pracy – kontynuował kanclerz Anderson. – Ściągnęliśmy tu trochę ocalałych dzieci znajdujących się w identycznej sytuacji jak ty, i ustaliliśmy już, że jesteśmy gotowi do rozpoczęcia naszego projektu. Będziemy prowadzić mnóstwo dalszych badań, żeby ustalić, którzy z naszych obie... którzy z naszych uczniów wypadną najlepiej. Wierz mi, powinno ci zależeć na tym, żeby znaleźć się w czołówce. Bycie odpornym na Pożogę to ważny atut, ale żeby odnieść sukces, potrzebne będzie coś więcej niż tylko biologia. Planujemy wznieść wspaniałe budowle, skonstruować biomechaniczne laboratoria... tworzyć żywe cuda. A wszystko to ma ostatecznie doprowadzić do zmapowania strefy zagłady. Zidentyfikujemy różnice, które decydują o odporności na Pożogę, a następnie zaprojektujemy lek. Jestem tego pewien.
Zamilkł. Jego twarz jaśniała entuzjazmem. Thomas siedział nieruchomo, starając się zachować spokój. Anderson zaczynał budzić w nim lęk.
Kanclerz chyba uświadomił sobie, że trochę go poniosło, i westchnął.
– No cóż, przypuszczam, że wystarczy tych przemówień motywacyjnych jak na jeden dzień. Rośniesz, Thomas, i radzisz sobie niemal najlepiej ze wszystkich, którzy zostali objęci programem testów. Mamy o tobie bardzo wysokie zdanie i uznałem, że nadszedł czas, żebyśmy się spotkali twarzą w twarz. W przyszłości możesz się spodziewać znacznie więcej tego co ostatnio – większej wolności i ważniejszej roli do odegrania w przedsięwzięciach DRESZCZu. Odpowiada ci to?
Thomas skinął głową, zanim zdążył się zastanowić. Tak, odpowiadała mu taka perspektywa. Czasem miał wrażenie, że żyje w więzieniu, i pragnął się wydostać. Proste i logiczne. I może właśnie wskazano mu ścieżkę do wyjścia.
– Czy mogę zadać jeszcze tylko jedno pytanie? – spytał, nie mogąc wyrzucić z pamięci dwóch okropnych słów. Strefa zagłady.
– Śmiało.
– Co to znaczy... strefa zagłady?
Anderson, o dziwo, uśmiechnął się słysząc to.
– Ach, przepraszam. Zakładałem, że już wiesz. Tak określamy mózg. Obszar, gdzie Pożoga wyrządza najwięcej szkód. Gdzie skutki jej działania, no cóż, prędzej czy później prowadzą do śmierci zarażonego. I z tym właśnie walczymy. Sądzę, że można powiedzieć, że dla nas, dla DRESZCZu, to jest nasze pole bitwy. Strefa zagłady.
Thomas nie zrozumiał z tego wszystkiego prawie nic, ale z jakiegoś powodu wyjaśnienie sprawiło, że poczuł się lepiej.
– To co, wszystko jasne? – spytał kanclerz Anderson. – Jesteś gotów wziąć udział w ważnych rzeczach, które tu robimy?
Thomas kiwnął głową.
Kanclerz kilka razy stuknął palcem w blat biurka.
– Fantastycznie. W takim razie wracaj do swojego pokoju i odpocznij. Czekają nas wielkie wyzwania.
Thomas poczuł lekki przypływ ekscytacji, a zaraz potem wstyd, którego przyczyn nie rozumiał.
***
Po tym, jak ta sama kobieta odprowadziła go z powrotem na kwaterę, Thomas nie mógł się powstrzymać. Zanim zamknęła drzwi, powstrzymał ją kładąc rękę na framudze.
– Ee, przepraszam – powiedział szybko – czy mogę pani zadać tylko jedno pytanie?
Na jej twarzy przez mgnienie odmalowała się niepewność.
– To raczej nie jest dobry pomysł. To... to całe miejsce... stanowi bardzo ściśle kontrolowane środowisko. Przepraszam. – Oblała się intensywnym rumieńcem.
– Ale... – Thomas spróbował odnaleźć odpowiednie słowa, sformułować właściwe pytanie. – Ten facet... Kanclerz Anderson powiedział, że czekają nas wielkie wyzwania. Czy jest tu dużo takich osób jak ja? Czy wszystko to są dzieci? Czy kiedyś w końcu będę mógł poznać kogoś z nich? – Nienawidził tej nadziei, którą wciąż miał odwagę hołubić w sercu. – Na przykład tę dziewczynkę, która mieszka obok mnie... Teresę... Czy kiedyś będę mógł się z nią spotkać?
Kobieta westchnęła. Thomas zobaczył w jej oczach szczere współczucie. Skinęła głową.
– Przebywa tu mnóstwo innych dzieci, ale w tej chwili najważniejsze jest to, że świetnie wypadasz w testach, a z pozostałymi będziesz mógł się zobaczyć już wkrótce. Wiem, że czujesz się samotny. Naprawdę mi przykro. Ale może będzie ci lżej ze świadomością, że pozostali są w takiej samej sytuacji. Wkrótce będzie lepiej, obiecuję. – Zaczęła zamykać drzwi, ale Thomas znów ją powstrzymał.
– Jak długo? – spytał, wstydząc się tego, jak desperacko to zabrzmiało. – Jak długo jeszcze będę sam?
– Tylko... – Kobieta westchnęła. – Tak jak powiedziałam. Już niezbyt długo. Może rok.
Thomas musiał gwałtownie zabrać rękę, żeby mu jej nie przytrzasnęła drzwiami. Podbiegł do łóżka i zwinął się na nim w kłębek, próbując powstrzymać łzy.
Rok.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl