Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Newt przeszedł przez piekło ze swoimi przyjaciółmi.
Strefa. Labirynt. Pogorzelisko. Pomieszczenia DRESZCZU. Teraz jednak nosi brzemię, którym nie może podzielić się z Thomasem i innymi. Pożogę. Nie może znieść myśli, że jego przyjaciele będą patrzeć, jak poddaje się wirusowi, pogrążając w obłędzie.
Pozostawiając za sobą wiadomość, Newt opuszcza górolot, nim Streferzy powrócą z misji w Denver. Od tej chwili doświadcza koszmaru życia na ulicy, uciekając przed zarażonymi i ich prześladowcami, aż w końcu trafia do Pałacu Szaleńców – ostatniego miejsca zrzutu dla tych, których opuściła nadzieja. Chociaż sądził, że uciekł od przyjaciół, by ratować ich przed sobą, po drodze spotyka młodą matkę, Keishę i jej syna, Dantego, którzy ratują go w sposób, jakiego nigdy sobie nie wyobrażał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 148
Zawsze fascynowały mnie wirusy i zarazy. Co to o mnie mówi? Nie jestem pewien. Jednak historię naszego świata po brzegi wypełniają niszczycielskie okresy chorób, które zmiotły z powierzchni ziemi ogromną część ludzkości. W życiu jest wiele przerażających rzeczy, wiele takich, które mogą zabić, lecz dla mnie osobiście śmierć z powodu mikroskopijnego intruza, którego nie można się spodziewać… cóż, to budzi prawdziwe przerażenie.
Nie powinno więc dziwić, że wirus Pożoga stanowił centralny element serii Więzień Labiryntu. Byłem doskonale świadomy faktu, że wątek ten pojawiał się już do znudzenia w wielu różnych odsłonach – książkach, filmach i serialach telewizyjnych – zanim o nim napisałem. To mnie jednak nie zniechęciło. Chciałem użyć przerażenia jako tła i dlatego wykorzystałem to, co przeraża mnie najbardziej, z pewną dozą szaleństwa. Wirus, który atakuje twój mózg, powoli doprowadza do obłędu, odbiera wszelkie cechy człowieczeństwa, aż w końcu sprawia, że stajesz się oszalałą, bezmyślną bestią.
Same radosne rzeczy, wiem!
A teraz mamy nasz własny wirus, szalejący na całym świecie. Covid-19 to żadna Pożoga, a jednak przyniósł równie wielki strach i cierpienie tym, którzy zostali nim dotknięci. W chwili gdy to piszę, do opanowania go jest jeszcze bardzo daleko. Jest przerażający. Bolesny. Miejmy nadzieję, że prędzej czy później zostanie pokonany przez ludzi, którzy jednoczą się, by go zwyciężyć.
Powodem, dla którego o tym wspominam, jest to, że większa część Pałacu Szaleńców została napisana już po tym, jak koronawirus zaczął masowo rozprzestrzeniać się na kontynentach, nie oszczędzając żadnego zakątka ziemi, nieważne jak daleko by się znajdował. To było dziwne doświadczenie. Dodało to głębi i pewnego osobistego, możliwego do zrelacjonowania strachu, którego mogło brakować we wcześniejszych książkach. Przede wszystkim jednak wiem, że dotknął on wielu z moich czytelników.
Dwa tysiące dwudziesty przyniósł również wiele innych zmagań, którym musieliście stawić czoło. Chcę tylko, byście wiedzieli, że mi na Was zależy, bardzo mocno, i że moja wdzięczność za Wasze wsparcie i miłość do tej serii wykracza poza moje zdolności wypowiedzi. A wiele rzeczy jest w opracowaniu, by w bardziej realny sposób okazać Wam, jak wielką wdzięczność czułem do Was przez te wszystkie miesiące i lata i jak bardzo pragnę Was słuchać i się od Was uczyć.
Tę nowelę chciałem napisać już od dłuższego czasu, lecz dopiero w ostatnim roku nabrała ona mocy. Opisuje historię Newta w czasie Leku na śmierć, w którym nie do końca wiemy, co się z nim stało. Z pewnością nie o tym, co działo się w jego głowie. Cóż, zaraz się o tym przekonacie. Jednak będzie to słodko-gorzka podróż, jestem tego pewien.
Jest ona dla Was. Wszystkie uzyskane przeze mnie zyski – z każdej wersji i wydań w każdym języku – zostaną przekazane instytucjom charytatywnym wybranym przez moich fanów w mediach społecznościowych. To pierwszy, niewielki sposób na to, by Wam podziękować, wydany w skromnej i schludnej formie, kiedy możecie żyć, świętować i rozpaczać z Newtem po raz ostatni. Mam nadzieję, że czytanie sprawi Wam przyjemność.
Witajcie w sąsiedztwie
Ruszyli.
Newt spojrzał przez pokryty sadzą bulaj górolotu, patrząc, jak jego przyjaciele idą w stronę masywnych, imponujących wrót zagradzających jeden z niewielu wjazdów do Denver. Ogromny mur z cementu i stali otaczał zniszczone, choć nie zrujnowane wieżowce miasta, z zaledwie kilkoma punktami kontrolnymi, z których zaraz mieli skorzystać jego przyjaciele. A raczej spróbować z nich skorzystać. Patrząc na szare ściany oraz żelazne nity, spoiny i zawiasy wzmocnień, jakie zastosowano na bramie, nie sposób było nie myśleć o Labiryncie, w którym zaczął się cały ten obłęd. Dosłownie.
Jego przyjaciele.
Thomas.
Minho.
Brenda.
Jorge.
Newt doświadczył w życiu wiele bólu, zarówno wewnętrznego, jak i na zewnątrz, lecz poczuł, że w tej właśnie chwili – gdy patrzył, jak Tommy i pozostali opuszczają go po raz ostatni – był on najgorszy. Zamknął oczy, a smutek zaległ mu na sercu, ciążąc niczym dziesięć Bóldożerców. Łzy wydostały się spod zaciśniętych powiek i spłynęły mu po twarzy. Oddech stał się krótki i urywany, a w piersi zapłonął ból. Jakaś część niego pragnęła, by zmienił zdanie, zaakceptował nierozważne zachcianki miłości i przyjaźni i otworzył pochyły właz do górolotu, po czym pognał po jego krzywej ramie, dołączył do przyjaciół i ich poszukiwań Hansa, usunął implanty i zaakceptował wszystko, cokolwiek się potem zdarzy.
Jednakże podjął już decyzję, jakkolwiek słaba mogłaby się wydawać. Jeśli kiedykolwiek w życiu mógł zrobić coś właściwego, coś, co było absolutnie pozbawione egoizmu i dobre, to właśnie to. Oszczędzi ludziom w Denver swojej choroby, a przyjaciołom cierpienia, gdy przyglądaliby się, jak jej ulega.
Jego choroba.
Pożoga.
Nienawidził jej. Nienawidził ludzi starających się wynaleźć na nią lek. Nienawidził tego, że nie był na nią odporny, i nienawidził tego, że jego przyjaciele byli. Wszystko to kłóciło się w nim, walczyło ze sobą i szalało. Wiedział, że powoli traci rozum – a temu przeznaczeniu, w przypadku wirusa, niewielu mogło uciec. Doszedł już do punktu, w którym nie wiedział, czy może ufać samemu sobie, zarówno jeśli chodziło o myśli, jak i o uczucia. Taka okropna okoliczność mogłaby doprowadzić człowieka do szaleństwa, gdyby ten nie wyruszył już w drogę do tego samotnego celu. Lecz chociaż wiedział, że jest w nim jeszcze odrobina rozsądku, musiał działać. Musiał się ruszyć, zanim wszystkie te czarne myśli wykończą go szybciej niż Pożoga.
Otworzył oczy i otarł łzy. Tommy i pozostali już przeszli przez punkt kontrolny… a w każdym razie weszli w strefę testową.
Widok na to, co wydarzyło się później, przerwały mu zamykające się wrota, co stanowiło ostatni cios dla jego krwawiącego serca. Odwrócił się tyłem do okna i kilka razy odetchnął głęboko, starając się zdusić niepokój, który zaczął zalewać go niczym trzydziestometrowa fala.
Dam radę, pomyślał. Dla nich.
Wstał i pobiegł do koi, której używał podczas lotu z Alaski.
Cały swój niewielki dobytek wrzucił do plecaka, w tym trochę wody, jedzenia i nóż, który ukradł Thomasowi, by go pamiętać. Wtedy chwycił najważniejsze przedmioty – dziennik i długopis znalezione w jednej z szafek w górolocie. Kiedy odkrył niewielki notatnik, był czysty, chociaż nieco podniszczony, a jego białe strony trzepotały jak skrzydła ptaka, gdy go przekartkowywał. Jakaś poprzednia dusza, lecąc bóg wie dokąd na tej metalowej pryczy, pomyślała kiedyś o spisaniu historii swojego życia, ale stchórzyła. Albo umarła. Newt w jednej chwili postanowił zapisać w nim swoją własną historię, w tajemnicy przed pozostałymi. Dla siebie samego. A być może kiedyś dla innych.
Gdzieś spoza ścian statku dobiegł długi, ogłuszający dźwięk syreny alarmowej. Newt drgnął i rzucił się na koję. Jego serce załomotało gwałtownie, gdy próbował odzyskać orientację. Pożoga sprawiła, że stał się nerwowy, że szybko wpadał w gniew… i że w każdy możliwy sposób znalazł się w absolutnej rozsypce. A miało być jeszcze gorzej. W gruncie rzeczy ta parszywa rzecz wyrabiała nadgodziny w jego biednym mózgu. Głupi wirus. Żałował, że nie jest rzeczywistą osobą, bo z chęcią złoiłby mu zad.
Hałas ucichł po kilku sekundach, a po nim nastała martwa jak ciemność cisza. Dopiero w tej ciszy Newt zdał sobie sprawę, że tuż przed dźwiękiem syreny alarmowej usłyszał odgłosy wydawane przez poruszających się na zewnątrz ludzi – cokolwiek chaotyczne i… dziwne. Poparzeńcy. Musieli znajdować się wszędzie poza murami miasta, tymi poza Granicą, starając się dostać do środka tylko i wyłącznie z powodu obłędu, który je do tego nakłaniał. Rozpaczliwie pragnąc jedzenia, niczym prymitywne zwierzęta, jakimi się stali.
Jakim on sam się stanie.
Ale miał plan, prawda? A nawet kilka różnych planów, w zależności od rozwoju wypadków. Jednak każdy z nich miał takie samo zakończenie… pozostawała tylko kwestia sposobu, w jaki do niego dotrze. Wytrwa tak długo, jak tylko zdoła, by zapisać, co trzeba, w swoim dzienniku. Było coś w tym niewielkim, pustym notatniku. Dało mu to cel, jakąś iskrę i kurs, dzięki którym ostatnie dni jego życia miały nabrać znaczenia. Jego pozostawiony na świecie ślad. Zapisze go z całą poczytalnością, jaką jeszcze w sobie miał, zanim jego umysł ogarnie szaleństwo.
Nie wiedział, co oznaczał ten sygnał, kto go nadał albo dlaczego na zewnątrz nagle zapadła cisza. Nie chciał tego wiedzieć. Jednak być może oczyszczono dla niego drogę. Jedynym, co mu pozostało do zrobienia, była kwestia tego, jak przekazać to Thomasowi i pozostałym. Może podarować im zakończenie. Już i tak napisał jedną przygnębiającą wiadomość do Tommy’ego… równie dobrze może napisać kolejną.
Newt zdecydował, że jego dziennik przeżyje bez jednej kartki. Wyrwał ją i usiadł, by napisać wiadomość. Długopis niemal już dotknął papieru, kiedy się zawahał, jak gdyby doskonale wiedział, co chce napisać, lecz słowa uleciały mu z głowy niczym smuga dymu. Westchnął i podrapał się z irytacją. Nie mogąc się doczekać, aż opuści górolot i odejdzie – utykając czy nie utykając – nim cokolwiek się zmieni, napisał kilka zdań, które po prostu wpadły mu do głowy.
Jakoś tu weszli. Zabierają mnie, bym mieszkał z innymi Poparzeńcami.
Tak będzie najlepiej. Dzięki, że byliście moimi przyjaciółmi.
Żegnajcie.
Nie była to do końca prawda, ale pomyślał o wyciu syreny i całym poruszeniu na zewnątrz górolotu i doszedł do wniosku, że był wystarczająco blisko. Czy wiadomość była na tyle krótka i zdawkowa, by powstrzymać ich przed szukaniem go? Żeby dotarło do ich twardych głów, że nie ma dla niego nadziei i że będzie tylko wchodził im w drogę? Że nie chciał, by patrzyli, jak zmienia się w oszalałą, wściekłą i kanibalistyczną wersję dawnego człowieka?
To nie miało znaczenia. Najmniejszego. Odejdzie stąd, tak czy inaczej.
By dać przyjaciołom jak największą szansę na sukces i zapewnić jedną przeszkodę mniej.
Jednego mniej Newta.
Na ulicach panował chaos, ogromna masa nieporządku, którym ktoś jakby potrząsnął jak kośćmi i rozrzucił po ziemi.
Nie to jednak było najbardziej przerażające. Najgorsze było to, że wyglądało całkiem normalnie – jakby świat dążył do tej chwili od dnia, w którym ostygła jego skalista powłoka, a oceany przestały wrzeć.
Pozostałości przedmieść leżały w porozrzucanych i bezwartościowych ruinach. Okna w budynkach i mniejszych domach były powybijane, a farba łuszczyła się ze ścian. Wszędzie leżały śmieci, rozrzucone dookoła niczym postrzępione fragmenty rozdartego nieba, jak i wszelkiego rodzaju zdezelowane, brudne i spalone pojazdy. Drzewa i rośliny wyrastały w miejscach, w których nie powinny. A najgorsi ze wszystkiego byli Poparzeńcy, powoli łażący po ulicach, podwórzach i podjazdach, jak kupcy mający za moment otworzyć ogromne zimowe targowisko: Wszystko za pół ceny!
Dawna rana Newta dawała o sobie znać, przez co utykał bardziej niż zazwyczaj. Chwiejnie podszedł do rogu ulicy i usiadł ciężko, opierając się plecami o powalony słup, którego pierwotne przeznaczenie na zawsze miało pozostać tajemnicą. W najdziwniejszy i najbardziej przypadkowy sposób wyrażenie zimowe targowisko wstrząsnęło nim. Nie do końca rozumiał dlaczego. Chociaż pamięć usunięto mu dawno temu, coś takiego zawsze wydawało mu się dziwne. Zarówno on, jak i pozostali przypominali sobie wiele rzeczy ze świata, którego nigdy nie widzieli ani którego nie doświadczyli – samoloty, piłkę nożną, królów i królowe, telewizję. Zatarcie przypominało bardziej maleńką maszynę, przedzierającą się przez ich mózgi i wycinającą konkretne wspomnienia, które ich ukształtowały.
Jednakże z jakiegoś powodu to konkretne zimowe targowisko – ta dziwna myśl, która nasunęła mu się, gdy dumał nad otaczającymi go apokaliptycznymi scenami – była inna. Nie chodziło o pozostałość po starym świecie, którą znał jedynie przez skojarzenia słowne lub powszechną wiedzę. Nie. To…
Niech to diabli, pomyślał. To było prawdziwe wspomnienie.
Rozejrzał się, próbując sobie wszystko poukładać, zobaczył Poparzeńców w różnych stadiach choroby, włóczących się po ulicach, parkingach i zagraconych podwórzach. Mógł jedynie zakładać, że ci ludzie zostali zarażeni, każdy z nich, bez względu na swoje działania czy zwyczaje… Bo inaczej dlaczego by tutaj byli, w taki sposób, na otwartej przestrzeni? Niektórzy zachowali jeszcze świadomość i naturalne ruchy, tak jak on, na wczesnym etapie infekcji, a ich umysły w większości były spójne. Jakaś rodzina siedziała na uschniętym trawniku, jedząc zdobyte gdzieś jedzenie. Matka dla ochrony trzymała pod ręką strzelbę. W innym miejscu kobieta, obejmując się ramionami, opierała się o ścianę. Płakała, a z jej oczu wyzierała rozpacz na okoliczności, w jakich się znalazła, lecz nie szaleństwo… jeszcze nie. Ludzie rozmawiali cicho w niewielkich grupkach, obserwując otaczający ich chaos, prawdopodobnie starając się wymyślić plan na życie, w którym nie było już rozwiązania, jakiego ktokolwiek by pragnął.
Pozostali w okolicy znajdowali się pomiędzy pierwszym i ostatnim stadium, działając nieobliczalnie i agresywnie, z niepewnością lub smutkiem. Patrzył, jak jakiś mężczyzna zdecydowanym krokiem przechodzi przez skrzyżowanie, prowadząc za rękę córkę – wyglądali, jakby się wybierali do parku lub do sklepu ze słodyczami. Jednakże na środku ulicy nagle się zatrzymał, puścił rękę dziewczynki, spojrzał na nią, jakby była dla niego kimś obcym, po czym zawył i zaczął płakać jak dziecko. Newt zobaczył kobietę z bananem – skąd wytrzasnęła tego cholernego banana? – która w połowie jedzenia nagle rzuciła owoc na ziemię i zaczęła go deptać, jakby to był szczur, który mógłby podgryzać jej dziecko w wózku.
Byli też oczywiście ci, którzy bez wątpienia przekroczyli już Granicę, tę nieokreśloną linię, która odróżniała ludzi od zwierząt… od bestii. Dziewczyna, nie starsza niż piętnaście lub szesnaście lat, leżała na plecach na środku drogi, mamrocząc coś niezrozumiałego i gryząc własne palce na tyle mocno, że krew kapała jej na twarz. Chichotała przy każdej nowej spadającej kropli. Niedaleko niej jakiś mężczyzna kucał nad kawałkiem czegoś, co wyglądało na surowego, bladoróżowego kurczaka. Nie jadł go, jeszcze nie, lecz jego rozbiegany wzrok nerwowo lustrował otoczenie, by zdążył zaatakować każdego, kto odważyłby się zabrać mu mięso. Na tej samej ulicy, nieco dalej, Poparzeńcy walczyli ze sobą niczym stado wilków, gryząc, drapiąc i szarpiąc się nawzajem, jak gdyby znajdowali się na arenie gladiatorów i tylko jednemu z nich wolno było odejść stamtąd żywemu.
Newt popatrzył na chodnik. Zdjął plecak z ramion i przycisnął go do siebie, czując twardą obudowę elektromiotacza, który ukradł z magazynu broni Jorgego w górolocie. Nie wiedział, ile wytrzyma zależny od ładowania projektor z elektrycznym włącznikiem, ale pomyślał, że nie zaszkodzi go mieć. Nóż spoczywał w kieszeni jego jeansów, złożony i całkiem przydatny, jeśli kiedykolwiek doszłoby do walki wręcz.
Ale właśnie o to chodziło. Tak jak myślał wcześniej, wszystko wokół niego stało się pewnego rodzaju „nową normalnością” i za nic w świecie nie potrafił pojąć, dlaczego nie był przerażony. Nie czuł żadnego strachu, żadnego lęku, stresu ani wewnętrznej potrzeby, by uciekać, uciekać, uciekać. Ile razy od ucieczki z Labiryntu natknął się na Poparzeńców? Ile razy omal nie narobił w gacie z przerażenia? Być może chodziło o to, że był teraz jednym z nich, szybko osiągając ich poziom szaleństwa, które rozwiewało jego strach. A może to sam obłęd niszczył jego najbardziej człowiecze instynkty.
I o co chodziło z tym całym zimowym targowiskiem? Czy Pożoga w końcu wypuszczała go z kurczowego uścisku Zatarcia, któremu poddał go DRESZCZ? Czy to mogło być jego ostatecznym biletem za Granicą? Zdążył już poczuć najdotkliwszą i najbardziej dogłębną rozpacz, jaką kiedykolwiek czuł w życiu, gdy porzucił przyjaciół. Jeśli wspomnienia jego wcześniejszego życia, jego rodziny, zaczynały bezlitośnie go atakować, nie miał pojęcia, jak zdoła je znieść.
Dudniący odgłos silników łaskawie wyrwał go z tych dołujących myśli. Zza zakrętu drogi wylotowej z miasta wyjechały trzy ciężarówki, chociaż określenie „ciężarówka” miało się do nich tak, jakby tygrysa nazwać kotem. Pojazdy były ogromne, długie na dwanaście do piętnastu metrów, a szerokie i wysokie na połowę tej wielkości. Były mocno uzbrojone, z przyciemnionymi oknami, które przesłaniały kraty dla ochrony przed atakami. Ich opony były wyższe od samego Newta, który wpatrywał się w nie z oszołomieniem, zastanawiając się, czego to zaraz stanie się świadkiem.
Dźwięk syreny rozległ się z trzech pojazdów naraz – ogłuszający niczym grzmot, od którego omal nie popękały mu bębenki. Właśnie ten alarm słyszał we wnętrzu górolotu. Niektórzy Poparzeńcy uciekli na widok zbliżających się potworów, wciąż jeszcze na tyle inteligentni, by kojarzyć, że na horyzoncie pojawiło się niebezpieczeństwo. Jednak większość z nich była nieświadoma i wyglądała mniej więcej jak Newt – na zaciekawionych jak niemowlę, które po raz pierwszy w życiu widzi światło i słyszy różne dźwięki. On sam miał tę przewagę, że siedział dość daleko, a od nowo przybyłych dzieliła go horda zarażonych. Czując się bezpiecznie w najbardziej niebezpiecznym miejscu, Newt obserwował rozwój wydarzeń… chociaż rozpiął zamek plecaka i położył dłoń na chłodnej metalowej powierzchni skradzionego elektromiotacza.
Ciężarówki się zatrzymały, a potężny alarm syreny zaczął cichnąć. Z kabin wyskakiwali mężczyźni i kobiety, ubrani od stóp do głów w czerń i szarość, niektórzy z naciągniętymi na torsy czerwonymi koszulami, pancerzami na piersiach i głowami osłoniętymi czarnymi, lśniącymi jak szkło hełmami. Wszyscy trzymali w rękach długą broń, przy której jego elektromiotacz wyglądał jak zabawka. Przynajmniej tuzin z tych żołnierzy otworzył ogień, celując we wszystko, co się ruszało. Newt nie miał zielonego pojęcia o broni, której używali, lecz błyski z luf i huk wystrzałów przywiodły mu na myśl Patelniaka, gdy ten uderzał kijem o wypaczony kawałek metalu, który znaleźli gdzieś w dolnych częściach Strefy, by przekazać ludziom, że jego ostatni, najwspanialszy posiłek jest gotów do spożycia. Wydawał on dudniący, rezonujący dźwięk, od którego aż wibrowały mu kości.
Żołnierze nie zabijali Poparzeńców. Jedynie ich ogłuszali, wywołując czasowy paraliż. Wielu z zarażonych krzyczało lub wyło po tym, jak upadli na ziemię, nie przestając nawet wtedy, gdy żołnierze zaczynali ich wlec w stronę ogromnych drzwi na tyłach ciężarówek. Ktoś je otworzył w czasie, gdy Newt przyglądał się szturmowi. Za nimi znajdowała się duża klatka dla pojmanych. Żołnierze musieli zjeść dużo mięsa i wypić dużo mleka, gdyż podnosili Poparzeńców i wrzucali je w ciemną czeluść ciężarówki, jakby to były zaledwie kostki siana.
– Co ty, do diabła, robisz?
Czyjś pełen napięcia głos rozległ się tuż za Newtem, na co krzyknął tak głośno, że był pewien, iż żołnierze przerwą to, co do tej pory robili, i go zaatakują. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył kucającą obok niego osłoniętą przez przewrócony słup kobietę z małym dzieckiem w ramionach. Chłopcem, może trzyletnim.
Serce Newta zabiło gwałtownie na dźwięk jej głosu. To pierwszy raz, kiedy coś go przestraszyło, odkąd wyszedł na zewnątrz, pomimo wszelkich rozgrywających się wokół niego horrorów. Nie potrafił znaleźć słów, by jej odpowiedzieć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki