Pałac szaleńców - James Dashner - ebook + książka

Pałac szaleńców ebook

James Dashner

2,8

Opis

Newt przeszedł przez piekło ze swoimi przyjaciółmi.

Strefa. Labirynt. Pogorzelisko. Pomieszczenia DRESZCZU. Teraz jednak nosi brzemię, którym nie może podzielić się z Thomasem i innymi. Pożogę. Nie może znieść myśli, że jego przyjaciele będą patrzeć, jak poddaje się wirusowi, pogrążając w obłędzie.

Pozostawiając za sobą wiadomość, Newt opuszcza górolot, nim Streferzy powrócą z misji w Denver. Od tej chwili doświadcza koszmaru życia na ulicy, uciekając przed zarażonymi i ich prześladowcami, aż w końcu trafia do Pałacu Szaleńców – ostatniego miejsca zrzutu dla tych, których opuściła nadzieja. Chociaż sądził, że uciekł od przyjaciół, by ratować ich przed sobą, po drodze spotyka młodą matkę, Keishę i jej syna, Dantego, którzy ratują go w sposób, jakiego nigdy sobie nie wyobrażał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (16 ocen)
3
4
2
0
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
brbsmoking

Nie polecam

To nie "Pałac szaleńców" tylko zupełnie inna książka - "Procesy imperium" :/
90
CharlieTH

Nie oderwiesz się od lektury

Nie ma szans że zapomnę o tej książce. Postać Newta jest moją ulubioną z całej serii- liczyłam że ta część pozwoli mi się z nim pożegnać na dobre. Niestety po jej skończeniu mam pustkę w głowie. Książka jest napisana w bardzo dobrym stylu, nie dopatrzyłam się żadnych nieścisłości w fabule. Możemy poznać historię Newta jego oczami i zobaczyć jak on się czuje podczas Pożogi. To jest naprawdę niesamowite i jednoczenie przykre że postać która moim zdaniem najbardziej zasługiwała na szczęśliwy koniec jej nie dostała.
10
Cahir2e

Dobrze spędzony czas

Mnie się podoba, fioletowy ,i szukanie celu w życiu fioletowy i coś dalej fioletowy fioletowy
10
ZosiaLir
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Nie powiem, że jest to mój ulubiony tom z serii, ale przejdzie. Fajne nowe postaci i wyjaśnienie tego co właściwie stało się w Newtem. Nie pasuje mi to, że gdy w czasie zagłady Mark również był zakażony to objawy były inne. Ale mogę się mylić może pożoga np. zmutowała czt coś. Ogółem spoko, dobrze spędzony czas.
10
VikiMay09

Nie polecam

To są "Procesy imperium" Swana, a nie "Pałac szaleńców" Dashnera
10

Popularność




Od Autora

Zawsze fascy­no­wały mnie wirusy i zarazy. Co to o mnie mówi? Nie jestem pewien. Jed­nak histo­rię naszego świata po brzegi wypeł­niają nisz­czy­ciel­skie okresy cho­rób, które zmio­tły z powierzchni ziemi ogromną część ludz­ko­ści. W życiu jest wiele prze­ra­ża­ją­cych rze­czy, wiele takich, które mogą zabić, lecz dla mnie oso­bi­ście śmierć z powodu mikro­sko­pij­nego intruza, któ­rego nie można się spo­dzie­wać… cóż, to budzi praw­dziwe prze­ra­że­nie.

Nie powinno więc dzi­wić, że wirus Pożoga sta­no­wił cen­tralny ele­ment serii Wię­zień Labi­ryntu. Byłem dosko­nale świa­domy faktu, że wątek ten poja­wiał się już do znu­dze­nia w wielu róż­nych odsło­nach – książ­kach, fil­mach i seria­lach tele­wi­zyj­nych – zanim o nim napi­sa­łem. To mnie jed­nak nie znie­chę­ciło. Chcia­łem użyć prze­ra­że­nia jako tła i dla­tego wyko­rzy­sta­łem to, co prze­raża mnie naj­bar­dziej, z pewną dozą sza­leń­stwa. Wirus, który ata­kuje twój mózg, powoli dopro­wa­dza do obłędu, odbiera wszel­kie cechy czło­wie­czeń­stwa, aż w końcu spra­wia, że sta­jesz się osza­lałą, bez­myślną bestią.

Same rado­sne rze­czy, wiem!

A teraz mamy nasz wła­sny wirus, sza­le­jący na całym świe­cie. Covid-19 to żadna Pożoga, a jed­nak przy­niósł rów­nie wielki strach i cier­pie­nie tym, któ­rzy zostali nim dotknięci. W chwili gdy to piszę, do opa­no­wa­nia go jest jesz­cze bar­dzo daleko. Jest prze­ra­ża­jący. Bole­sny. Miejmy nadzieję, że prę­dzej czy póź­niej zosta­nie poko­nany przez ludzi, któ­rzy jed­no­czą się, by go zwy­cię­żyć.

Powo­dem, dla któ­rego o tym wspo­mi­nam, jest to, że więk­sza część Pałacu Sza­leń­ców została napi­sana już po tym, jak koro­na­wi­rus zaczął masowo roz­prze­strze­niać się na kon­ty­nen­tach, nie oszczę­dza­jąc żad­nego zakątka ziemi, nie­ważne jak daleko by się znaj­do­wał. To było dziwne doświad­cze­nie. Dodało to głębi i pew­nego oso­bi­stego, moż­li­wego do zre­la­cjo­no­wa­nia stra­chu, któ­rego mogło bra­ko­wać we wcze­śniej­szych książ­kach. Przede wszyst­kim jed­nak wiem, że dotknął on wielu z moich czy­tel­ni­ków.

Dwa tysiące dwu­dzie­sty przy­niósł rów­nież wiele innych zma­gań, któ­rym musie­li­ście sta­wić czoło. Chcę tylko, byście wie­dzieli, że mi na Was zależy, bar­dzo mocno, i że moja wdzięcz­ność za Wasze wspar­cie i miłość do tej serii wykra­cza poza moje zdol­no­ści wypo­wie­dzi. A wiele rze­czy jest w opra­co­wa­niu, by w bar­dziej realny spo­sób oka­zać Wam, jak wielką wdzięcz­ność czu­łem do Was przez te wszyst­kie mie­siące i lata i jak bar­dzo pra­gnę Was słu­chać i się od Was uczyć.

Tę nowelę chcia­łem napi­sać już od dłuż­szego czasu, lecz dopiero w ostat­nim roku nabrała ona mocy. Opi­suje histo­rię Newta w cza­sie Leku na śmierć, w któ­rym nie do końca wiemy, co się z nim stało. Z pew­no­ścią nie o tym, co działo się w jego gło­wie. Cóż, zaraz się o tym prze­ko­na­cie. Jed­nak będzie to słodko-gorzka podróż, jestem tego pewien.

Jest ona dla Was. Wszyst­kie uzy­skane przeze mnie zyski – z każ­dej wer­sji i wydań w każ­dym języku – zostaną prze­ka­zane insty­tu­cjom cha­ry­ta­tyw­nym wybra­nym przez moich fanów w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. To pierw­szy, nie­wielki spo­sób na to, by Wam podzię­ko­wać, wydany w skrom­nej i schlud­nej for­mie, kiedy może­cie żyć, świę­to­wać i roz­pa­czać z New­tem po raz ostatni. Mam nadzieję, że czy­ta­nie sprawi Wam przy­jem­ność.

Część pierwsza

Witaj­cie w sąsiedz­twie

Rozdział pierwszy

Ruszyli.

Newt spoj­rzał przez pokryty sadzą bulaj góro­lotu, patrząc, jak jego przy­ja­ciele idą w stronę masyw­nych, impo­nu­ją­cych wrót zagra­dza­ją­cych jeden z nie­wielu wjaz­dów do Denver. Ogromny mur z cementu i stali ota­czał znisz­czone, choć nie zruj­no­wane wie­żowce mia­sta, z zale­d­wie kil­koma punk­tami kon­tro­l­nymi, z któ­rych zaraz mieli sko­rzy­stać jego przy­ja­ciele. A raczej spró­bo­wać z nich sko­rzy­stać. Patrząc na szare ściany oraz żela­zne nity, spo­iny i zawiasy wzmoc­nień, jakie zasto­so­wano na bra­mie, nie spo­sób było nie myśleć o Labi­ryn­cie, w któ­rym zaczął się cały ten obłęd. Dosłow­nie.

Jego przy­ja­ciele.

Tho­mas.

Minho.

Brenda.

Jorge.

Newt doświad­czył w życiu wiele bólu, zarówno wewnętrz­nego, jak i na zewnątrz, lecz poczuł, że w tej wła­śnie chwili – gdy patrzył, jak Tommy i pozo­stali opusz­czają go po raz ostatni – był on naj­gor­szy. Zamknął oczy, a smu­tek zaległ mu na sercu, cią­żąc niczym dzie­sięć Ból­do­żer­ców. Łzy wydo­stały się spod zaci­śnię­tych powiek i spły­nęły mu po twa­rzy. Oddech stał się krótki i ury­wany, a w piersi zapło­nął ból. Jakaś część niego pra­gnęła, by zmie­nił zda­nie, zaak­cep­to­wał nie­roz­ważne zachcianki miło­ści i przy­jaźni i otwo­rzył pochyły właz do góro­lotu, po czym pognał po jego krzy­wej ramie, dołą­czył do przy­ja­ciół i ich poszu­ki­wań Hansa, usu­nął implanty i zaak­cep­to­wał wszystko, cokol­wiek się potem zda­rzy.

Jed­nakże pod­jął już decy­zję, jak­kol­wiek słaba mogłaby się wyda­wać. Jeśli kie­dy­kol­wiek w życiu mógł zro­bić coś wła­ści­wego, coś, co było abso­lut­nie pozba­wione ego­izmu i dobre, to wła­śnie to. Oszczę­dzi ludziom w Denver swo­jej cho­roby, a przy­ja­cio­łom cier­pie­nia, gdy przy­glą­da­liby się, jak jej ulega.

Jego cho­roba.

Pożoga.

Nie­na­wi­dził jej. Nie­na­wi­dził ludzi sta­ra­ją­cych się wyna­leźć na nią lek. Nie­na­wi­dził tego, że nie był na nią odporny, i nie­na­wi­dził tego, że jego przy­ja­ciele byli. Wszystko to kłó­ciło się w nim, wal­czyło ze sobą i sza­lało. Wie­dział, że powoli traci rozum – a temu prze­zna­cze­niu, w przy­padku wirusa, nie­wielu mogło uciec. Doszedł już do punktu, w któ­rym nie wie­dział, czy może ufać samemu sobie, zarówno jeśli cho­dziło o myśli, jak i o uczu­cia. Taka okropna oko­licz­ność mogłaby dopro­wa­dzić czło­wieka do sza­leń­stwa, gdyby ten nie wyru­szył już w drogę do tego samot­nego celu. Lecz cho­ciaż wie­dział, że jest w nim jesz­cze odro­bina roz­sądku, musiał dzia­łać. Musiał się ruszyć, zanim wszyst­kie te czarne myśli wykoń­czą go szyb­ciej niż Pożoga.

Otwo­rzył oczy i otarł łzy. Tommy i pozo­stali już prze­szli przez punkt kon­tro­lny… a w każ­dym razie weszli w strefę testową.

Widok na to, co wyda­rzyło się póź­niej, prze­rwały mu zamy­ka­jące się wrota, co sta­no­wiło ostatni cios dla jego krwa­wią­cego serca. Odwró­cił się tyłem do okna i kilka razy ode­tchnął głę­boko, sta­ra­jąc się zdu­sić nie­po­kój, który zaczął zale­wać go niczym trzy­dzie­sto­me­trowa fala.

Dam radę, pomy­ślał. Dla nich.

Wstał i pobiegł do koi, któ­rej uży­wał pod­czas lotu z Ala­ski.

Cały swój nie­wielki doby­tek wrzu­cił do ple­caka, w tym tro­chę wody, jedze­nia i nóż, który ukradł Tho­ma­sowi, by go pamię­tać. Wtedy chwy­cił naj­waż­niej­sze przed­mioty – dzien­nik i dłu­go­pis zna­le­zione w jed­nej z sza­fek w góro­lo­cie. Kiedy odkrył nie­wielki notat­nik, był czy­sty, cho­ciaż nieco pod­nisz­czony, a jego białe strony trze­po­tały jak skrzy­dła ptaka, gdy go prze­kart­ko­wy­wał. Jakaś poprzed­nia dusza, lecąc bóg wie dokąd na tej meta­lo­wej pry­czy, pomy­ślała kie­dyś o spi­sa­niu histo­rii swo­jego życia, ale stchó­rzyła. Albo umarła. Newt w jed­nej chwili posta­no­wił zapi­sać w nim swoją wła­sną histo­rię, w tajem­nicy przed pozo­sta­łymi. Dla sie­bie samego. A być może kie­dyś dla innych.

Gdzieś spoza ścian statku dobiegł długi, ogłu­sza­jący dźwięk syreny alar­mo­wej. Newt drgnął i rzu­cił się na koję. Jego serce zało­mo­tało gwał­tow­nie, gdy pró­bo­wał odzy­skać orien­ta­cję. Pożoga spra­wiła, że stał się ner­wowy, że szybko wpa­dał w gniew… i że w każdy moż­liwy spo­sób zna­lazł się w abso­lut­nej roz­sypce. A miało być jesz­cze gorzej. W grun­cie rze­czy ta par­szywa rzecz wyra­biała nad­go­dziny w jego bied­nym mózgu. Głupi wirus. Żało­wał, że nie jest rze­czywistą osobą, bo z chę­cią zło­iłby mu zad.

Hałas ucichł po kilku sekun­dach, a po nim nastała mar­twa jak ciem­ność cisza. Dopiero w tej ciszy Newt zdał sobie sprawę, że tuż przed dźwię­kiem syreny alar­mo­wej usły­szał odgłosy wyda­wane przez poru­sza­ją­cych się na zewnątrz ludzi – cokol­wiek cha­otyczne i… dziwne. Popa­rzeńcy. Musieli znaj­do­wać się wszę­dzie poza murami mia­sta, tymi poza Gra­nicą, sta­ra­jąc się dostać do środka tylko i wyłącz­nie z powodu obłędu, który je do tego nakła­niał. Roz­pacz­li­wie pra­gnąc jedze­nia, niczym pry­mi­tywne zwie­rzęta, jakimi się stali.

Jakim on sam się sta­nie.

Ale miał plan, prawda? A nawet kilka róż­nych pla­nów, w zależ­no­ści od roz­woju wypad­ków. Jed­nak każdy z nich miał takie samo zakoń­cze­nie… pozo­sta­wała tylko kwe­stia spo­sobu, w jaki do niego dotrze. Wytrwa tak długo, jak tylko zdoła, by zapi­sać, co trzeba, w swoim dzien­niku. Było coś w tym nie­wiel­kim, pustym notat­niku. Dało mu to cel, jakąś iskrę i kurs, dzięki któ­rym ostat­nie dni jego życia miały nabrać zna­cze­nia. Jego pozo­sta­wiony na świe­cie ślad. Zapi­sze go z całą poczy­tal­no­ścią, jaką jesz­cze w sobie miał, zanim jego umysł ogar­nie sza­leń­stwo.

Nie wie­dział, co ozna­czał ten sygnał, kto go nadał albo dla­czego na zewnątrz nagle zapa­dła cisza. Nie chciał tego wie­dzieć. Jed­nak być może oczysz­czono dla niego drogę. Jedy­nym, co mu pozo­stało do zro­bie­nia, była kwe­stia tego, jak prze­ka­zać to Tho­ma­sowi i pozo­sta­łym. Może poda­ro­wać im zakoń­cze­nie. Już i tak napi­sał jedną przy­gnę­bia­jącą wia­do­mość do Tommy’ego… rów­nie dobrze może napi­sać kolejną.

Newt zde­cy­do­wał, że jego dzien­nik prze­żyje bez jed­nej kartki. Wyrwał ją i usiadł, by napi­sać wia­do­mość. Dłu­go­pis nie­mal już dotknął papieru, kiedy się zawa­hał, jak gdyby dosko­nale wie­dział, co chce napi­sać, lecz słowa ule­ciały mu z głowy niczym smuga dymu. Wes­tchnął i podra­pał się z iry­ta­cją. Nie mogąc się docze­kać, aż opu­ści góro­lot i odej­dzie – uty­ka­jąc czy nie uty­ka­jąc – nim cokol­wiek się zmieni, napi­sał kilka zdań, które po pro­stu wpa­dły mu do głowy.

Jakoś tu weszli. Zabie­rają mnie, bym miesz­kał z innymi Popa­rzeń­cami.

Tak będzie naj­le­piej. Dzięki, że byli­ście moimi przy­ja­ciółmi.

Żegnaj­cie.

Nie była to do końca prawda, ale pomy­ślał o wyciu syreny i całym poru­sze­niu na zewnątrz góro­lotu i doszedł do wnio­sku, że był wystar­cza­jąco bli­sko. Czy wia­do­mość była na tyle krótka i zdaw­kowa, by powstrzy­mać ich przed szu­ka­niem go? Żeby dotarło do ich twar­dych głów, że nie ma dla niego nadziei i że będzie tylko wcho­dził im w drogę? Że nie chciał, by patrzyli, jak zmie­nia się w osza­lałą, wście­kłą i kani­ba­li­styczną wer­sję daw­nego czło­wieka?

To nie miało zna­cze­nia. Naj­mniej­szego. Odej­dzie stąd, tak czy ina­czej.

By dać przy­ja­cio­łom jak naj­więk­szą szansę na suk­ces i zapew­nić jedną prze­szkodę mniej.

Jed­nego mniej Newta.

Rozdział drugi

Na uli­cach pano­wał chaos, ogromna masa nie­po­rządku, któ­rym ktoś jakby potrzą­snął jak kośćmi i roz­rzu­cił po ziemi.

Nie to jed­nak było naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące. Naj­gor­sze było to, że wyglą­dało cał­kiem nor­mal­nie – jakby świat dążył do tej chwili od dnia, w któ­rym osty­gła jego ska­li­sta powłoka, a oce­any prze­stały wrzeć.

Pozo­sta­ło­ści przed­mieść leżały w poroz­rzu­ca­nych i bez­war­to­ścio­wych ruinach. Okna w budyn­kach i mniej­szych domach były powy­bi­jane, a farba łusz­czyła się ze ścian. Wszę­dzie leżały śmieci, roz­rzu­cone dookoła niczym postrzę­pione frag­menty roz­dar­tego nieba, jak i wszel­kiego rodzaju zde­ze­lo­wane, brudne i spa­lone pojazdy. Drzewa i rośliny wyra­stały w miej­scach, w któ­rych nie powinny. A naj­gorsi ze wszyst­kiego byli Popa­rzeńcy, powoli łażący po uli­cach, podwó­rzach i pod­jaz­dach, jak kupcy mający za moment otwo­rzyć ogromne zimowe tar­go­wi­sko: Wszystko za pół ceny!

Dawna rana Newta dawała o sobie znać, przez co uty­kał bar­dziej niż zazwy­czaj. Chwiej­nie pod­szedł do rogu ulicy i usiadł ciężko, opie­ra­jąc się ple­cami o powa­lony słup, któ­rego pier­wotne prze­zna­cze­nie na zawsze miało pozo­stać tajem­nicą. W naj­dziw­niej­szy i najbar­dziej przy­pad­kowy spo­sób wyra­że­nie zimowe tar­go­wi­sko wstrzą­snęło nim. Nie do końca rozu­miał dla­czego. Cho­ciaż pamięć usu­nięto mu dawno temu, coś takiego zawsze wyda­wało mu się dziwne. Zarówno on, jak i pozo­stali przy­po­mi­nali sobie wiele rze­czy ze świata, któ­rego ni­gdy nie widzieli ani któ­rego nie doświad­czyli – samo­loty, piłkę nożną, kró­lów i kró­lowe, tele­wi­zję. Zatar­cie przy­po­mi­nało bar­dziej maleńką maszynę, prze­dzie­ra­jącą się przez ich mózgi i wyci­na­jącą kon­kretne wspo­mnie­nia, które ich ukształ­to­wały.

Jed­nakże z jakie­goś powodu to kon­kretne zimowe tar­go­wi­sko – ta dziwna myśl, która nasu­nęła mu się, gdy dumał nad ota­cza­ją­cymi go apo­ka­lip­tycz­nymi sce­nami – była inna. Nie cho­dziło o pozo­sta­łość po sta­rym świe­cie, którą znał jedy­nie przez sko­ja­rze­nia słowne lub powszechną wie­dzę. Nie. To…

Niech to dia­bli, pomy­ślał. To było praw­dziwe wspo­mnie­nie.

Rozej­rzał się, pró­bu­jąc sobie wszystko poukła­dać, zoba­czył Popa­rzeń­ców w róż­nych sta­diach cho­roby, włó­czą­cych się po uli­cach, par­kin­gach i zagra­co­nych podwó­rzach. Mógł jedy­nie zakła­dać, że ci ludzie zostali zara­żeni, każdy z nich, bez względu na swoje dzia­ła­nia czy zwy­czaje… Bo ina­czej dla­czego by tutaj byli, w taki spo­sób, na otwar­tej prze­strzeni? Nie­któ­rzy zacho­wali jesz­cze świa­do­mość i natu­ralne ruchy, tak jak on, na wcze­snym eta­pie infek­cji, a ich umy­sły w więk­szo­ści były spójne. Jakaś rodzina sie­działa na uschnię­tym traw­niku, jedząc zdo­byte gdzieś jedze­nie. Matka dla ochrony trzy­mała pod ręką strzelbę. W innym miej­scu kobieta, obej­mu­jąc się ramio­nami, opie­rała się o ścianę. Pła­kała, a z jej oczu wyzie­rała roz­pacz na oko­licz­no­ści, w jakich się zna­la­zła, lecz nie sza­leń­stwo… jesz­cze nie. Ludzie roz­ma­wiali cicho w nie­wiel­kich grup­kach, obser­wu­jąc ota­cza­jący ich chaos, praw­do­po­dob­nie sta­ra­jąc się wymy­ślić plan na życie, w któ­rym nie było już roz­wią­za­nia, jakiego kto­kol­wiek by pra­gnął.

Pozo­stali w oko­licy znaj­do­wali się pomię­dzy pierw­szym i ostat­nim sta­dium, dzia­ła­jąc nie­obli­czal­nie i agre­syw­nie, z nie­pew­no­ścią lub smut­kiem. Patrzył, jak jakiś męż­czy­zna zde­cy­do­wa­nym kro­kiem prze­cho­dzi przez skrzy­żo­wa­nie, pro­wa­dząc za rękę córkę – wyglą­dali, jakby się wybie­rali do parku lub do sklepu ze sło­dy­czami. Jed­nakże na środku ulicy nagle się zatrzy­mał, puścił rękę dziew­czynki, spoj­rzał na nią, jakby była dla niego kimś obcym, po czym zawył i zaczął pła­kać jak dziecko. Newt zoba­czył kobietę z bana­nem – skąd wytrza­snęła tego cho­ler­nego banana? – która w poło­wie jedze­nia nagle rzu­ciła owoc na zie­mię i zaczęła go dep­tać, jakby to był szczur, który mógłby pod­gry­zać jej dziecko w wózku.

Byli też oczy­wi­ście ci, któ­rzy bez wąt­pie­nia prze­kro­czyli już Gra­nicę, tę nie­okre­śloną linię, która odróż­niała ludzi od zwie­rząt… od bestii. Dziew­czyna, nie star­sza niż pięt­na­ście lub szes­na­ście lat, leżała na ple­cach na środku drogi, mam­ro­cząc coś nie­zro­zu­mia­łego i gry­ząc wła­sne palce na tyle mocno, że krew kapała jej na twarz. Chi­cho­tała przy każ­dej nowej spa­da­ją­cej kro­pli. Nie­da­leko niej jakiś męż­czy­zna kucał nad kawał­kiem cze­goś, co wyglą­dało na suro­wego, bla­do­ró­żo­wego kur­czaka. Nie jadł go, jesz­cze nie, lecz jego roz­bie­gany wzrok ner­wowo lustro­wał oto­cze­nie, by zdą­żył zaata­ko­wać każ­dego, kto odwa­żyłby się zabrać mu mięso. Na tej samej ulicy, nieco dalej, Popa­rzeńcy wal­czyli ze sobą niczym stado wil­ków, gry­ząc, dra­piąc i szar­piąc się nawza­jem, jak gdyby znaj­do­wali się na are­nie gla­dia­to­rów i tylko jed­nemu z nich wolno było odejść stam­tąd żywemu.

Newt popa­trzył na chod­nik. Zdjął ple­cak z ramion i przy­ci­snął go do sie­bie, czu­jąc twardą obu­dowę elek­tro­mio­ta­cza, który ukradł z maga­zynu broni Jor­gego w góro­lo­cie. Nie wie­dział, ile wytrzyma zależny od łado­wa­nia pro­jek­tor z elek­trycz­nym włącz­ni­kiem, ale pomy­ślał, że nie zaszko­dzi go mieć. Nóż spo­czy­wał w kie­szeni jego jean­sów, zło­żony i cał­kiem przy­datny, jeśli kie­dy­kol­wiek doszłoby do walki wręcz.

Ale wła­śnie o to cho­dziło. Tak jak myślał wcze­śniej, wszystko wokół niego stało się pew­nego rodzaju „nową nor­mal­no­ścią” i za nic w świe­cie nie potra­fił pojąć, dla­czego nie był prze­ra­żony. Nie czuł żad­nego stra­chu, żad­nego lęku, stresu ani wewnętrz­nej potrzeby, by ucie­kać, ucie­kać, ucie­kać. Ile razy od ucieczki z Labi­ryntu natknął się na Popa­rzeń­ców? Ile razy omal nie naro­bił w gacie z prze­ra­że­nia? Być może cho­dziło o to, że był teraz jed­nym z nich, szybko osią­ga­jąc ich poziom sza­leń­stwa, które roz­wie­wało jego strach. A może to sam obłęd nisz­czył jego naj­bar­dziej czło­wie­cze instynkty.

I o co cho­dziło z tym całym zimo­wym tar­go­wi­skiem? Czy Pożoga w końcu wypusz­czała go z kur­czo­wego uści­sku Zatar­cia, któ­remu pod­dał go DRESZCZ? Czy to mogło być jego osta­tecz­nym bile­tem za Gra­nicą? Zdą­żył już poczuć naj­do­tkliw­szą i naj­bar­dziej dogłębną roz­pacz, jaką kie­dy­kol­wiek czuł w życiu, gdy porzu­cił przy­ja­ciół. Jeśli wspo­mnie­nia jego wcze­śniej­szego życia, jego rodziny, zaczy­nały bez­li­to­śnie go ata­ko­wać, nie miał poję­cia, jak zdoła je znieść.

Dud­niący odgłos sil­ni­ków łaska­wie wyrwał go z tych dołu­ją­cych myśli. Zza zakrętu drogi wylo­to­wej z mia­sta wyje­chały trzy cię­ża­rówki, cho­ciaż okre­śle­nie „cię­ża­rówka” miało się do nich tak, jakby tygrysa nazwać kotem. Pojazdy były ogromne, dłu­gie na dwa­na­ście do pięt­na­stu metrów, a sze­ro­kie i wyso­kie na połowę tej wiel­ko­ści. Były mocno uzbro­jone, z przy­ciem­nio­nymi oknami, które prze­sła­niały kraty dla ochrony przed ata­kami. Ich opony były wyż­sze od samego Newta, który wpa­try­wał się w nie z oszo­ło­mie­niem, zasta­na­wia­jąc się, czego to zaraz sta­nie się świad­kiem.

Dźwięk syreny roz­legł się z trzech pojaz­dów naraz – ogłu­sza­jący niczym grzmot, od któ­rego omal nie popę­kały mu bębenki. Wła­śnie ten alarm sły­szał we wnę­trzu góro­lotu. Nie­któ­rzy Popa­rzeńcy ucie­kli na widok zbli­ża­ją­cych się potwo­rów, wciąż jesz­cze na tyle inte­li­gentni, by koja­rzyć, że na hory­zon­cie poja­wiło się nie­bez­pie­czeń­stwo. Jed­nak więk­szość z nich była nie­świa­doma i wyglą­dała mniej wię­cej jak Newt – na zacie­ka­wio­nych jak nie­mowlę, które po raz pierw­szy w życiu widzi świa­tło i sły­szy różne dźwięki. On sam miał tę prze­wagę, że sie­dział dość daleko, a od nowo przy­by­łych dzie­liła go horda zara­żo­nych. Czu­jąc się bez­piecz­nie w naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym miej­scu, Newt obser­wo­wał roz­wój wyda­rzeń… cho­ciaż roz­piął zamek ple­caka i poło­żył dłoń na chłod­nej meta­lo­wej powierzchni skra­dzio­nego elek­tro­mio­ta­cza.

Cię­ża­rówki się zatrzy­mały, a potężny alarm syreny zaczął cich­nąć. Z kabin wyska­ki­wali męż­czyźni i kobiety, ubrani od stóp do głów w czerń i sza­rość, nie­któ­rzy z nacią­gnię­tymi na torsy czer­wo­nymi koszu­lami, pan­ce­rzami na pier­siach i gło­wami osło­nię­tymi czar­nymi, lśnią­cymi jak szkło heł­mami. Wszy­scy trzy­mali w rękach długą broń, przy któ­rej jego elek­tro­mio­tacz wyglą­dał jak zabawka. Przy­naj­mniej tuzin z tych żoł­nie­rzy otwo­rzył ogień, celu­jąc we wszystko, co się ruszało. Newt nie miał zie­lo­nego poję­cia o broni, któ­rej uży­wali, lecz bły­ski z luf i huk wystrza­łów przy­wio­dły mu na myśl Patel­niaka, gdy ten ude­rzał kijem o wypa­czony kawa­łek metalu, który zna­leźli gdzieś w dol­nych czę­ściach Strefy, by prze­ka­zać ludziom, że jego ostatni, naj­wspa­nial­szy posi­łek jest gotów do spo­ży­cia. Wyda­wał on dud­niący, rezo­nu­jący dźwięk, od któ­rego aż wibro­wały mu kości.

Żoł­nie­rze nie zabi­jali Popa­rzeń­ców. Jedy­nie ich ogłu­szali, wywo­łu­jąc cza­sowy para­liż. Wielu z zara­żo­nych krzy­czało lub wyło po tym, jak upa­dli na zie­mię, nie prze­sta­jąc nawet wtedy, gdy żoł­nie­rze zaczy­nali ich wlec w stronę ogrom­nych drzwi na tyłach cię­ża­ró­wek. Ktoś je otwo­rzył w cza­sie, gdy Newt przy­glą­dał się sztur­mowi. Za nimi znaj­do­wała się duża klatka dla poj­ma­nych. Żoł­nie­rze musieli zjeść dużo mięsa i wypić dużo mleka, gdyż pod­no­sili Popa­rzeń­ców i wrzu­cali je w ciemną cze­luść cię­ża­rówki, jakby to były zale­d­wie kostki siana.

– Co ty, do dia­bła, robisz?

Czyjś pełen napię­cia głos roz­legł się tuż za New­tem, na co krzyk­nął tak gło­śno, że był pewien, iż żoł­nie­rze prze­rwą to, co do tej pory robili, i go zaata­kują. Odwró­cił się gwał­tow­nie i zoba­czył kuca­jącą obok niego osło­niętą przez prze­wró­cony słup kobietę z małym dziec­kiem w ramio­nach. Chłop­cem, może trzy­let­nim.

Serce Newta zabiło gwał­tow­nie na dźwięk jej głosu. To pierw­szy raz, kiedy coś go prze­stra­szyło, odkąd wyszedł na zewnątrz, pomimo wszel­kich roz­gry­wa­ją­cych się wokół niego hor­ro­rów. Nie potra­fił zna­leźć słów, by jej odpo­wie­dzieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki