Dzień dobry, wszyscy umrzemy - Nemo - ebook

Dzień dobry, wszyscy umrzemy ebook

Nemo

0,0

Opis

A ty kim będziesz, gdy skończy się świat?

Wiadomość o zbliżającym się końcu świata i ewakuacji Gdyni spada na wszystkich mieszkańców jak grom z jasnego nieba. Kilkunastoosobowa grupa młodych ludzi, dowodzona przez chłopaka o pseudonimie Che, postanawia się zbuntować i pozostać na miejscu. Ich przywódca zawsze marzył o rewolucji, a zbliżająca się apokalipsa jest idealnym pretekstem do jej rozpoczęcia. Przyjaciele postanawiają ukryć się i przeczekać najgorsze, a gdy w mieście robi się pusto, zaczynają radośnie korzystać z wszelkich dóbr materialnych pozostawionych przez uciekinierów. Wielki bal anarchistów nie będzie jednak trwał w nieskończoność, bo pojawiają się pierwsze problemy: brak prądu i bieżącej wody. Wkrótce radykalnie zmieniają się też poglądy członków grupy, a górę nad rozsądkiem zaczynają brać zwierzęce instynkty…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 562

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




16.

Gwieździe często wydawało się, że sny są rzeczywistością, a tutaj jest świat mar i marzeń: budzimy się – gdy zasypiamy, śnimy – gdy otwieramy oczy, i nie ma od tego odstępstw. Ale ja śniłem zawsze o czymś realnym; jeśli był to lot samolotem, to możliwy, taki, który mogłem odbyć lub już odbyłem, lecz ze zmianą twarzy albo ewentualnie inną konstrukcją życia – wiedziałem jednak, że pomimo tych anomalii to ja, to ona, tyle że w winnym wymiarze.

W każdym razie siedzimy pod choinką, jesteśmy po seksie, co w naszym przypadku oznacza chwile olbrzymiej kondensacji, mamy tani wermut, trawę, światełka nie milkną, zapachy fruwają, muzyka toczy się na gramofonie. Jesteśmy przyjaciółmi, kochamy się, a za oknem szaleje orkan, lecz nie jest wściekły, jak podają w prognozie pogody (jesteśmy chyba ostatnimi ludźmi, których tak bardzo interesuje ten program), on nie walczy, to nie wojna, raczej chce nadymać tę rzeczywistość, stać się powietrzem, wywietrzyć grzechy i śmieci, naprawić krzywdy i poukładać świat na nowo. Nie może mu się udać, oj nie, nie pozwolimy mu na to.

Nasze małe mieszkanko, nasz mały pokoik staje się przytulnym azylem, działamy tak już któryś dzień, wstajemy po południu, kochamy się, bierzemy prysznic, znów się kochamy, jemy krewetki (pochłonęły większą część oszczędności, musieliśmy zrezygnować z martini), oglądamy Seks w wielkim mieście, składamy album i gdy nastaje wieczór, a orkan młóci o szyby, zamawiamy jedzenie, kładziemy się na materacu (który wymaga codziennego dopompowania, ale nie jest to zajecie uciążliwe, wszak o dom trzeba od czasu do czasu zadbać), pijemy, palimy i kochamy się wolno, na tyle, na ile erekcja pozwoli. Bezwiednie, lecz wymagająco – jesteśmy szczerzy.

To już któryś dzień, niewiadoma przyszłość zazdrości przeszłości, być może przywieje ją wiatr, ale nie przejmujemy się tym, całą noc gramy w miłość, rozmowami burzymy ustalone porządki, siła słów, myśli tworzy w naszych głowach nowe połączenia, zmieniamy swoje trzony, tożsamość, tak by rozumieć się chwilę przed świadomością, domalowujemy swoje postacie na płótnie pamięci, wyobraźni i reakcji, wierzymy, że to wystarczy, by dać sobie bezpieczeństwo, ciepło i krytykę, nie zawiść.

Ale świat nas nie obchodzi, coś za coś, tracimy miejsce na idee, symbole, tradycje, uświadamiając sobie, że gdybyśmy mieli możliwości, moglibyśmy zmienić wszystko, lecz ostatnie możliwości prysły wraz z podwyżką cen na wywóz śmieci, energię i wodę. Można powiedzieć, że jesteśmy ignorantami, ale tak można powiedzieć nawet o ludziach klepiących modlitwę w kościele i o ich papieżu; my czekamy, czekamy na śmierć, w możliwie jak najprzyjemniejszy sposób, a właściwie to czekamy na miłość – tak brzmi to o wiele lepiej.

Dlatego to na pewno sen, nie targają nami żadne wątpliwości.

Zrywam się trochę na siłę, lecz to nie akt, Gwiazda śpi, nikt mnie nie ogląda, ale odkąd biorę leki, wybudzam się z niemym krzykiem, jakbym coś przegapił, jakby pomylił mi się czas i był jeszcze wieczór. Tymczasem rzucam okiem na zegarek: 8:38, a do pracy na 9:00, więc coś jest tu prawdą – zaspałem. Tylko dlaczego wydaje mi się, że nie ma to żadnego znaczenia? Prawda to dziś towar deficytowy, lecz wciąż niepodlegający prawom ekonomii, gdyż choć jest jej mało, nie jest przez to cenniejsza.

Kurwa, zaspałem! Uratować może mnie tylko zaprzęgnięty, ryzykownie, do czarnej roboty, chaos, bo będę sięgał po to, czego dosięgnę. To, czy coś zjem na śniadanie, zależy od tego, czy są banany, bo kanapek nie zdążę zrobić; ubrania leżą na krześle, zapachem pach zajmę się w aucie, a zęby mam na tyle zdrowe, że nie spróchnieją od jednorazowych wagarów.

Potykam się o butelki, Gwiazda stęka, ale się nie budzi – kiedyś zrywała się, słysząc trzepotanie skrzydeł motyla, dzisiaj śpi niczym kociątko, przewijając się po prześcieradle jak nóż rozsmarowujący masło po kromce chleba; zawsze chciała spać do południa, zawsze chciała przespać większą część życia i pewnie było to związane z jej teorią rzeczywistości po drugiej stronie powiek.

Nie zdążę postawić irokeza, mój styl muszą uratować ćwieki i coś czerwonego; bluza w wiecznym praniu, spodnie podarte, może chustka, tylko czy na czoło jak Keith Richards, czy w kieszeń – dla protestu?

Nie zdążę ucałować Gwiazdy, ale moje poczucie obowiązku przewidziało taką sytuację, całuję jej obrazek zawieszony zaraz przy drzwiach wyjściowych, zamiast Najświętszej Panienki czy jej syna na krzyżu, Jezusa Chrystusa Superastara. Jeszcze jeden, dla pewności, niech wie, że moja miłość jest jak jej obrazy.

Wyruszam – w butach bez nazwy, z cholewką, w startych ciemnych jeansach bez czci dla ich jankeskich patronów; gacie od spania, podkoszulek tak samo, T-shirt z logiem H&M z tyłu, bo było najmniejsze, a splot dobrej tajwańskiej jakości, bluza niebieska nieznanej marki, chustka w kieszeni ze sklepu z akcesoriami motocyklowymi, a nie, jak by się mogło i ma się wydawać, rozdana na paradzie równości, i skóra, moja czarna skóra z ćwiekami obok suwaka, niczym zbroja, zakrzepnięta krew, za pół tysiąca polskich złotych, jako prezent od rodziców, i moja imaginacja cichego buntu, wiecznego buntu, ale nie buntu strachu czy nowelizacji.

Lecz uprzedzam, to nie ja.

Nigdy nie interesowały mnie samochody, owszem, podniecały, ale tylko niektóre, zupełnie jak z kobietami, tyle że w ich sprawie potrafiłem zagotować się szybciej i byłem jak rosół w finale pyrkania, pozostawałem esencjonalny na długo.

Nasza Honda Jazz w Wielkich Zjednoczonych Stanach Ameryki Północnej zwana Hondą Fit (nie ma wątpliwości, która nazwa jest lepsza) pyrkała i klekotała, psuła się raz po raz i dawała nam znać, że jej dni są już policzone. Nie stać nas jednak było na wymianę auta, może gdybyśmy zgromadzili wszystkie oszczędności i pożyczyli jeszcze trochę, to udałoby się kupić ciut młodszy automobil, lecz co wtedy z nową kanapą i wakacjami? Co prawda da się żyć bez mebli, ale jeśli nie wyregulujemy się latem, to zmiażdży nas jesień, a zima zmieni w bałwany, nawet jeśli, co coraz bardziej prawdopodobne, nie spadnie ani jeden płatek śniegu.

Była na gaz i miała na liczniku prawdziwe dwieście czterdzieści pięć tysięcy kilometrów, ponadto szesnaście lat na karku, czyli wyprodukowali ją, gdy ja, podlegając kolejnej nietrafionej reformie, musiałem zmienić szkołę. Wtedy też po raz pierwszy wypiłem piwo – było okropne. Z tyłu, zamiast logo Hondy, przykleiliśmy emblemat Autobotów, lecz nie jesteśmy z tego dumni; niemrawo, choć nie naiwnie, wzięliśmy udział w ometkowaniu każdej przestrzeni przez wytwórców kultury i usług, co w niektórych kręgach nazywa się po prostu żałosnym kurwieniem, gdyż nie dostajemy za to ani grosza, a jeszcze wydaliśmy swoje ciężko zarobione pieniądze, by taki znaczek pozyskać. Czy jeden grzech wystarczy? Czy jesteśmy bezmyślni i niszczymy świat? Może mieliśmy nadzieję, że nasza honda przemieni się w robota, który korzystając z dróg dla pieszych, ominie zakorkowane przez pięcioosobowe auta ulice? A może nie ma się nad czym zastanawiać i cała ta szopka to tylko pierdolenie staruszka na dziurawej ławeczce?

Zapierdalam tylko wtedy, gdy jestem spóźniony; do pracy dotarłem, wykonałem zadanie, a te stracone dziesięć minut zostało mi odpuszczone – trudno jest odrobić ustaloną w grafiku jogę, bo przecież nie przyjdziemy za tydzień dziesięć minut wcześniej.

Kolejny cel: galeria handlowa. Zawsze w drodze do niej rozmyślam filozoficznie i czasem to nagrywam; czuję się wtedy jak Juddy Krishnamurti, mniej jak Hanna Arendt. Czuję, że przepływa przeze mnie dreszcz, który nie szczypie, bardziej jakby ktoś na mój kark wylewał powoli roztopioną ciemną czekoladę. Pilnuję się, by nie stracić formy, choć nikt mnie nie słyszy, to biorę odpowiedzialność także za siebie, nie chcę się wstydzić, pragnę konkretnej przewagi mądrości nad bezmyślnością, zupełnie jakbym mógł codziennie jeść pizzę, bez finansowych strat i zawodu z powodu niedopieczenia lub pomylonych składników, lecz nie chcę, bo to niezdrowe.

Dla mnie to najwyższy stopień wtajemniczenia, wewnętrzna pralka. I choć nie stać mnie jeszcze na pralko-suszarkę, to i podczas rozwieszania prania, czynności, której nienawidzę, mogę zrozumieć kilka rzeczy więcej.

Lecz czy jestem filozofem? Nie, nie wydaje mi się, nawet moja honda jazz zasługuje bardziej na to miano niż ja, bo czymże jest ten mechanizm pod moimi stopami, wlew paliwa, tłoki, jeśli nie szukaniem odpowiedzi poprzez eliminowanie tego, czym filozofia nie jest?

Jako ostatni człowiek na świecie ślę do swoich przyjaciół esemesy, nie używam komunikatorów z portali społecznościowych, gdyż po pierwsze: nie posiadam tam kont, a po drugie: nie są one społecznościowe.

Nie powinienem jednocześnie prowadzić i pisać, ale banalność motywu, który mnie do tego prowadzi, mianowicie niemożliwa do wyobrażenia katastrofa, która przecież dotyka zawsze innych, nie nas, usprawiedliwia ten grzech i łagodzi wyrzuty sumienia. Choć nie gładzi wspomnień, które zalegają w moim nosie przed spaniem i z których powodu przysięgam, że już tak nie będę.

Jestem radosny, dzień dostosowuje się do mnie, ogniskuje atomową konstrukcję przypadku na sobie, moje ciało rozprasza się, jestem jak smugi herbaty w zalewanym wodą dzbanku. Organizmy, od mojego własnego, przez społeczne, aż po biologię i ekosystemy, maszerują na wojnę, wojnę z niewydolnością celu, jestem składnikiem w największym gotowaniu w dziejach.

Odpisał Kaczor, a zaraz po nim Dż. Czasem wydaje mi się, że mają sprzężone ze sobą telefony albo Kaczor zainstalował na swoim coś w rodzaju aplikacji przejmującej kontrolę nad innymi smartfonami, lecz nie w celu kontroli, a ku minimalizowaniu obciążeń; czyli będzie łatwiej, więc będzie lepiej.

Kaczor dorzuca jeszcze jednego esemesa, jest w nim link; cudem otwieram i skacząc po wytłuszczeniach, czytam o samolocie Jeffa Bezosa. Następnie, nie będąc jeszcze w połowie tego artykułu, dostaję link do kolejnego, który, jak się za moment okaże, również mnie zaciekawi, będąc felietonem na temat wykorzystywania przez kandydatów na prezydenta danych zebranych ukradkiem przez portale społecznościowe oraz tego, jak w przyszłości smart lodówki spreparują moje poglądy polityczne i społeczne.

Czwarty esemes brzmi:

Czy rozumiemy jeszcze ten świat?

Dż nie pisała już nic. Sprawdza się sentencja podejrzana kiedyś przeze mnie, iż według kobiet nie ma innego rozwiązania na życie, jak po prostu żyć.

Beton wydaje się niewzruszony, światła, których pochodzenie warunkuje przeznaczenie, nie mają nic do dodania, a mechanizmy, na przykład ten od automatycznych drzwi, wcale nie kontrastują z konstrukcjami stałymi – to właśnie parkingi wielkich galerii handlowych będą przedmiotem badań naukowców z przyszłości zadających sobie podobne pytania do tych, które trapią nas, jak na przykład: „czy wirusy są żywe”.

Nie wiem dlaczego, ale białe paski sugerujące miejsca parkingowe przypominają mi koronkową bieliznę wystawioną w witrynach sklepów w galerii, które mijam, zwalniając. Wstydzę się przystanąć, więc staram się skrócić kroki, by zerknąć, co jest w środku, kto obsługuje, może układa, kto kupuje, tak dla informacji.

To prawda, że będąc w galerii handlowej, czuję się jak najpodlejszy z ludzi; światło razi moje oczy, jest gęste jak budyń waniliowy, a malinowy sok ścieka po bilbordach. To prawda, to i wiele innych obrzydliwości, lecz zatrzymuję się na moment, by popatrzeć na wymarzoną kurtkę, kurtkę pilota z naszywkami za jedyne tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Leśne elfy szyły ją z nici z włosów księżniczki tafli jeziora.

Jak to się stało, że nawet ci, co nie biegają, potrzebują butów do biegania? Ja jestem odosobnionym przypadkiem, noszę firmowe buty, bo tylko te mają pronator, system przeciwdziałający zapadaniu się stopy do środka; mam płaskostopie i wraz ze specjalnymi wkładkami tylko tak mogę uratować swoje nogi i kręgosłup. A reszta? Poza tym ometkowywanie każdej wolnej przestrzeni wydaje się co najmniej obrzydliwe, lecz jak z tym walczyć, kiedy za jego sprawą wielu staje się żywą reklamą marki, dopłacając jeszcze do interesu, dumnie nosząc jej logo – na piersi, na czapce, na dupie.

Ludzie, których mijam, odwieszają swe dusze w szatni zaraz przy wejściu, ja również od czasu do czasu pozbywam się mojej, wszak od odkrycia, iż sumienie to jedynie koncept filozoficzny, biorę udział w nieprzyzwoitych wymianach handlowych i operacjach militarnych przeciwko nadchodzącej biedzie i wykluczeniu, staram się jednak co jakiś czas tę duszę prać, to z kolei wynik zrozumienia, iż drugiej nie dostanę.

Czy zdają sobie oni sprawę, że firmy z ubraniami, butami czy zegarkami przez ostatnie trzydzieści – a może i więcej – lat nie wyprodukowały nawet połowy sweterka, buta czy złotych wskazówek i platynowej tarczy? One zarządzają marką, całą resztą zajmują się kontrahenci, but ma być zrobiony w taki sposób, by spełniał standardy, przeznaczają na to skalkulowany budżet i nikogo nie obchodzą warunki pracy czy nędzny socjal; uśmiechnięte dzieci z reklamy stylu życia według Coca-Coli nigdy nie bawiły się w szwalni pełnej brudu i chemii.

W dzielnicy gastronomicznej tłok, od szyldów po plastikowe krzesełka wszystko jest tu doskonałym zaprzeczeniem kultury jedzenia w tej części świata, lecz nic dziwnego, że większość zapomina o prawach, gdy sieć fast foodów wydaje miliardy na zniechęcanie do rodzimych wartości poprzez obietnice szczęścia w objęciach pięknych kolegów i koleżanek nad tacą z burgerem, który to jest symbolem dostatku i blichtru płynących wprost zza oceanu, a jak wiadomo, stamtąd mogą do nas docierać tylko najlepsze rzeczy.

Jestem członkiem globalnej amerykańskiej kultury. Choć nie jem w Macu, nie ubieram się w ciuchy z wygiętym logiem i nie uważam, że konsumpcjonizm jest jedynym wyznacznikiem wolności. Nie muszę wierzyć w to aż tak, jestem członkiem globalnej amerykańskiej kultury, bo innych powoli brak, jej zwycięstwo jest bezkompromisowe, chcę przecież czytać, oglądać filmy i seriale, słuchać muzyki – i co z tego, że mogę wybrać inne języki, form zostało tylko kilka. W końcowej fazie wojny resztki obrońców przekonwertowuje się, by uniknąć zatracenia. By wygrać, nie trzeba zająć wszystkich ziem.

Wyjmuję banana, zjadam go łapczywie i cierpię katusze ambiwalencji, gdyż nie mam kanapek, które zazwyczaj tu spożywam w akcie desperackiego buntu względem tego, co przed chwilą ustaliłem, a jestem głodny, a głodny zapadam się, chudnę kilogram na minutę, a przecież i tak jestem lichy i wątły. Więc czy poczęstować się kotletem z wołowiny, czy może kurczak w panierce? Kawałek pizzy? Meksykańskie tortille z dodatkami, Chińczyk, Taj? Ryby z Norwegii, a może sushi w rolce? Jedzenie na wagę albo nowość: zupy w bemarach?

Licząc razem z zamówieniem i otrzymaniem tacki, posiliłem się w mniej niż cztery minuty, to jeszcze jeden warunek zwycięstwa: skuteczność, dziecino, żadna matka nie zrobi domowego posiłku w mniej niż pięć minut. W sumie sieć fast foodów, to miejsce między kinem a markowym ciucholandem, odzwierciedla współczesną cywilizację niczym wiersz – od frontu wszystko wygląda pięknie, lecz na żadnym etapie nikt nie dysponuje prawdą: jedzenia nie robi się na miejscu, a ci panowie i panie nie są kucharzami; obietnice domowego smaku są tak bezczelne, że nie mogą być nawet żartem; uśmiechy przy kasach nie odzwierciedlają warunków pracy ani przede wszystkim tego, że płace topią wielką część społeczeństwa w bagnach, z których nie ma powrotu; na jakimkolwiek stanowisku nie poznaje się szefa, bo ten jest kilka tysięcy kilometrów stąd, tutaj przełożony jest menagerem, a potem opiekunem i doradcą, a za moment będzie też partnerem, by i związki tworzyły się tylko w ramach firmy. Marketing niczym Bóg starający się o reelekcję ukazuje jedyną słuszną drogę i cuda – pracownicy na plakacie reklamujący dobrą pracę są aktorami, a ci w TV nigdy nie składali kanapki; synergia objawiła tendencję – korporacje wszystkich marek, łączcie się!

A potem wierzymy, że Messi, król futbolu, ćwicząc dziesięć godzin dziennie, wieczorem je chipsy, a Lewandowski myje włosy chemikaliami od Procter & Gamble.

Tylko do kogo ja to mówię? Przekonuję siebie czy małolatów z wieczną, wielką dolewką?

Część z nich to zawsze ci sami. Jest… niech no spojrzę na telefon, dziesiąta czterdzieści. Niemożliwe, że już skończyli szkołę, więc muszą być na cotygodniowych wagarach, obstawiam, że jest religia albo WF, ale co ja mogę dzisiaj wiedzieć? Może teraz ucieka się też z polaka czy matmy? Reszta ucina sobie takie wypady raz na jakiś czas, miejsce pasuje do tego idealnie, stąd nikt nikogo nie wyrzuci, po to, by było jak najbardziej egalitarnie, nie wpuszcza się tu nawet żadnych plakatów wyborczych, każdy, nawet małolat, jest potencjalnym klientem.

Pomimo usposobienia i doświadczenia ja również jestem klientem, teraz i na co dzień, amen.

Co mam do ludzi przechadzających się po galerii? To samo co do tych, którzy traktują od niedawna disco polo jako naszą muzykę narodową, w kontrze do tych obrzydliwych elit i ich Pendereckiego. Galeria dotarła do nas po tym, jak rozbłysk kultury amerykańskiej przetrawił już inne, pośrednie formy totalitaryzmu marek. Lada moment, a powstaną tu centra z mieszkaniami nad szeregiem sklepów, przedszkole i szkoła oraz cmentarz przypominający salę zabaw z automatami, tak by nikomu nie było smutno.

Obok młodociani śmieją się, że są na wagarach, lecz są na wskroś nudni. Gadam jak stary dziad, ale dzisiaj wszystko tak szybko się zmienia. Jeden mówi do drugiego, że jest chory i pije czarny płyn, rzekomo orzeźwiający lepiej niż woda. Dalej chłopak, kręcone włosy blond, i dziewczyna, krótko ścięta, trzymają się za ręce, czyta mu esemesy od innego, który ją kocha. Naśmiewają się na głos i raczą tym innych, smród się roznosi. Zastanawiałem się, jak przetrwać w takiej obserwacji wiecznej, gdzie trzeba się ciągle uśmiechać i akceptować wszystko. Kluczem jest ironia, Abecadło o tym mówił, wszystko musi być ironią. Musiał ograniczyć spotkania ze znajomymi ze studiów, bo już nie wytrzymywał tej presji, czy to, co mówię, aby na pewno jest dość ironiczne. W końcu ironią stało się samo ciało i rozpadło się w konwulsjach – ironia to nie wojna, ale jeńców nie bierze.

My też mieliśmy swoje zajawki, lecz żadne z nas w wieku jedenastu lat nie latało po galerii handlowej, gdzie krzyczą nawet spersonalizowane śmietniki.

Blondyn jest tu z młodszym bratem, to jeszcze dziecko, będące żałosną kopią twórców popkultury zza oceanu: fryzura na kręcone włosy łonowe i ta rozlazła poza, jakby się wylał na siedzenia, jakby pieprzył nawet prosty kręgosłup, wszystko w imię przynależności do świata – whatever. Niedaleko przechodzi taki, co tu się kręci codziennie, to widać, jego dusza pofrunęła jak balon z helem i drży w załamaniu ścian i sufitu. Na stałe opuścił szkołę, trzy razy powtórzy czwartą klasę, prędzej czy później rozerwie się, wierząc, że jest feniksem. Piją colę z wielkiej dolewki i pytają się nawzajem, czy mają szluga, ale nikt nie ma. Dziewczyna sugeruje, że za szluga by zabiła. Wierzę jej, wygląda jak skrzyżowanie megafonu z manekinem w sex-shopie z wyraźną domieszką krost pełnych ropy i ścieków tuszu.

Mądrzę się, a przecież nie mam im nic do zaoferowania, hejtuję, a świat coraz częściej mówi, że agresja jest rozwiązaniem.

Jakiś czas temu usłyszałem historię Kamili, córki kuzyna Gwiazdy, dwunastolatki, której rodzice są w trakcje rozwodu. Musiała wybierać, czy zostać z ojcem blisko szkoły, czy wyjechać z matką, której potrzebowała bardziej. Jest miła, uczynna i niezbyt frywolna, choć trochę za mocno się maluje. Zdecydowała się uciec, do nowego miasta, do nieznanych struktur, ludzi, gdyż tutaj uwzięła się na nią jej rówieśniczka, która nie mogła jej znieść. Eskalowała konflikt do tego stopnia, że pewnego razu zebrała grupkę swoich popleczniczek i zastawiła pułapkę w tunelu pod dworcem kolejowym. Pobiły ją, opluły, wszystko nagrały i śmiejąc się, odeszły. Dla jasności dodam, że nikt nie zareagował, choć sposobności było wiele.

Świat oferuje także poszerzanie pola obojętności.

Wiek Kamilki przywołuje mi na myśl wydarzenie, w którym dwunastolatka, umalowana i wybrokatowana, ze zrobionymi paznokciami i świecącymi ciuchami, wygrywa europejski konkurs piosenki, a banda dorosłych, dla których mam mniej szacunku niż dla tego dzieciaka od wiecznych wagarów, liczy kasę i obmyśla plan, w co jeszcze dorosłego wciągnąć te dzieciaki.

Złość nie daje mi szansy na dostrzeżenie w tym przedsięwzięciu jakiejkolwiek wartości.

Czy młodzież faktycznie się zmienia, czy moje obserwacje nie są śmieszną opinią, że za moich czasów, że my to byliśmy OK, że tego i tamtego nie było? Nie wiem, ale pewien jestem, że zmieniły się na świecie zasady gry i mógłbym przy tym jeszcze pogrzebać, ale sygnał zwiastujący wiadomość mknie jak nić do moich uszu. Charles jak zwykle enigmatycznie; ten facet nie potrafi odpowiedzieć wprost: „Będę, nie będę, sorry”. Jego zrymowana składnia prawdopodobnie opisuje to, co teraz robi, ale może to być też limeryk z papieru toaletowego. Nie odpisuję i wiem, że takiej reakcji oczekuje – Charles nie bawi się w uzgodnienia, jest panterą, jak chce, to drapie.

To właśnie z Charlesem obejrzałem swój pierwszy film na YouTube, Internet miałem od niedawna i jeszcze nie wiedziałem o jego bezdenności. To było coś o pseudokibicach, jakiś reportaż o chuliganach, nie pamiętam treści, a tylko jedno zdarzenie, gdy jeden z zamaskowanych kibiców próbuje sklecić zdanie, odpowiadając dziennikarzowi. Bardzo śmieszne.

Jak świat się zmienił od tego rozdziewiczenia, jak ja się zmieniłem? Charles zawsze jest taki sam, przetrwa wszystko jak karaluch, lecz ja jestem bardziej jak poczwarka, gąsienica w kokonie, z którego nie wychodzę; dzieje się tyle przemian, moja dusza tańczy we mnie, ale nie przeobrażam się jeszcze w motyla, choć wiem, że jeśli będę działał wbrew naturze, ekosystem może mnie nieźle sponiewierać.

Mógłbym napisać poemat o tym, jak przez przypadek pozostałem przy mądrości, szukając jej na równi z prawdą i wolnością, jak wybuchający Internet zawlókł mnie we wszystkie strony i jak to dzięki rewolucji mogłem się od niego zdystansować. Lecz jaki sens ma ta opowieść, gdy większość młodych ludzi nie wie, jak to jest żyć w świecie z wyłączonym transferem danych? Należę do ostatniego pokolenia, które wolę nazywać pochodem, urodzonego w świecie bez sieci i aplikacji.

Dziewczyna cierpiąca z powodu braku nikotyny zmienia obietnicę, nie zabije za szluga, ale dałaby za niego dupy.

Utwierdzam się w przekonaniu, że już o nich więcej nie napiszę, uważam, że ktoś powinien to zrobić, ale to nie będę ja. Kronikarze obecnych czasów muszą szybciej zapisywać, niż myśleć, a to umiejętność algorytmów edytora tekstu. Zlewamy się ze sztuczną inteligencją szybciej, niż myśleliśmy.

Nikogo nie będzie, Czarna Luna ucina spekulacje. Cóż, to nie samotność, to tylko puste miejsca, jakby nakroić tort i położyć kawałki na talerzach, których nikt nie weźmie; jakoś nigdy nikomu nie żal tortu, i dlaczego zawsze kroi się tak wielkie te kawałki? Inne ciasta mają swój mniej więcej ustalony kształt, ale tort zawsze jest za duży, porcje wielkie jak głowa.

Ruchome schody, niegdyś bohaterowie mojego poematu o rzeczach, które działają obok nas, a w nocy ożywają i kontemplują świat dziwnych istot, co zawsze wszystko robią na opak, zwiozły mnie na parking, minąłem dwie pary i pięcioosobową rodzinę z koszykiem. Zaraz za rozsuwanymi drzwiami, obok popielniczek, tłoczą się pracownicy sklepów i dwie panie z banku – są jak jaszczury na rozgrzanym kamieniu i zapewne nikt z nich nie rozumie, co tutaj robi, a już na pewno, dlaczego tak mało zarabiają.

Ja też nie.

Choć rozumiem obecny system, jego meandry, wizytówki kapitalizmu w postaci reklam z ludźmi, którzy żyją w 2D. Lecz nie zakładam, że tak musi być. Jest tak, bo nierówny podział wymusza klatki, muszą być one wszędzie, tak by kojarzyły się z przestrzenią publiczną, ale i z domem.

Nierówny podział – hasło zwabiające wilki wolnościowców.

Jest taka możliwość, że to ten parking opowiada nam więcej o współczesności niż papież czy Elon Musk.

W tygodniu to całkiem przytulne miejsce, choć najbardziej rażą kwiaty wetknięte w dziury między betonową barierką a sufitem. Jakby ktoś chciał nagrodzić krajobraz po bitwie, utykając w okopie paproć oczyszczającą powietrze.

Podchodzę do auta, wyciągam z bagażnika deskorolkę i idę z nią w róg, miejsce przekreślone pasami, obszar wyłączony spod panowania gumy opon i poślizgów. Rzucam ją na kauczukowe kółka i z rozpędem wskakuję jedną nogą, zaczynając ślizg, odpycham się drugą i tuż przed ścianą wykonuję ewolucję, odbijam się od niej, deskorolka robi obrót i spada tuż pod moją stopą, tam gdzie miała być. Porzucam obliczenia i rozpędzam się jeszcze raz – teraz coś nowego; znów tuż przed ścianą odbijam się, lecz tym razem (to wynik rezygnacji z planowania trajektorii na rzecz spontaniczności) nie trafiam w deskę i źle stawiając nogę, upadam. Cóż, Jezus też parę razy upadł.

Wstając, dostrzegam, że w drugim kącie, zaraz za windą, zgromadziła się grupka nastolatków, samych chłopaków, którzy stają naprzeciwko siebie i śmieją się, jakby zobaczyli plamę na sukience nauczycielki podczas menstruacji.

Próbuję powtórzyć trik.

Mają podobne fryzury, dwóch: taki pokręcony dywan, a z boku krótko, dwóch na samuraja, a piąty wygolony w paski i pofarbowane na blond miniloki.

Moje włosy są przetłuszczone, rano nie zdążyłem ich wyprać. Trudno nazwać to, co mam na głowie, fryzurą, chciałem zapuszczać, ale to męczarnia, więc teraz jestem pomiędzy, a każdy fryzjer powie, że to najgorsze, co może być.

Duszą ich rurki, a brak skarpet w adidasach przypomina mi o podstawowej zasadzie utrzymania ciepła: nie chcesz marznąć, zakryj kostki. T-shirty zza oceanu robione tym razem w Wietnamie i bluzy jak z lumpa, ale z ryjem Jay-Z i kilku innych ludzi, których nie poznaję, a którzy mogą równie dobrze być randomowymi twarzami wrzuconymi na front koszulki, by roznosić wieści, że nie liczy się estetyka, a zarządzanie marką.

Co znaczy być punkiem przed trzydziestką, w świecie, gdzie nie tylko zmieniły się zasady gry, ale i gra przestała toczyć się o zwycięstwo? Zupełnie nic. Spostrzegłem się w porę, że życie to zmiany, zmiany to pętle i wszystko można zakwestionować. Dajmy na to ja, kiedyś z irokezem, granatem w dłoni, w ćwiekach, czarnych skórach, fioletowy od wściekłości, eksperymentujący z glanami, które jednak nie przekonały mnie na dłużej, do tego: zawieszki, żyletki i bluzy czerwone, w kolorze krwi rewolucji. I wszystko jak kurz na wietrze się rozleciało.

Siadam na deskorolce, już mi się nie chce; napiłbym się, ale auto stoi za daleko. Do nastolatków dołączyły dwie dziewczyny na hulajnogach, kręcą nimi sto razy lepiej niż ja swoją deską – wykrzywioną, startą, dawno nadającą się do wyniesienia do piwnicy.

Dziś moim ulubiony strojem jest wspaniały jasny garnitur w kratę z kamizelką i brązowymi butami, który jest wynikiem inspiracji weselną kreacją kuzyna Gwiazdy. Szyty na miarę, drogi i idealnie pasujący do mojego ciała, twarzy oraz, co jest największym argumentem potwierdzającym słuszność jego powstania, do mojej duszy.

Jest jak spowiedź.

Zamieniłem bunt na garnitur. (Nie korpo).

Wysyłam wiadomość do wielu, spotkamy się dzisiaj wieczorem.

Odchodząc, czuję się pokonany, choć nie pamiętam wojny. Wkładam deskę do bagażnika i jeszcze raz zerkam w kierunku młodego stada. Wydaje się, że wszystko jest tak samo, tylko szybciej. Gdy jesteś dzieckiem, masz się przewracać, tłuc, łamać, bawić się jedzeniem na talerzu i nie znać strachu, sporo w kontekście tego, iż w okresie dojrzewania jakiś czas masz być głupi. Młodość jest przereklamowana, świadoma dorosłość to wolność, ale kto o tym wie?

Stajemy się swoim własnym koszmarem… no, może nie aż tak drastycznie, ale rzeczywiście boimy się odpowiedzialności i przekładania manier nad marzenia. Lecz jeśli w tym strachu zostajemy, dopiero wtedy zaczyna się fiasko. Daleko mi jednak do znawcy tematu, tak jak i moim znajomym; każdy z nas robi coś, o czym nawet nie myślał w szkole czy na podwórku, jest korpo, stacja benzynowa, Lidl i księgowość, jednak nie upatrywałbym w tym przekorności losu, a skazanie za nie ścisły umysł, górujący w dualny podziale przyziemnością, czyli prawem: inżynier, praca, kasa. Obsadziliśmy miejsca zarezerwowane dla humanistów dwudziestego pierwszego wieku. Nikt nie miał na nas pomysłu, Abecadło ciągle to powtarzał, ale czuliśmy się świetnie, teraz świat dogorywa i nikt nie słucha naszych pomysłów, jak go naprawić, jesteśmy śmieszni i zapewne ominie nas niesprawiedliwy jak zawsze, ale jednak ważny nowy podział tortu.

Pamiętam mój pierwszy raz w banie – jechałem na imprezę Buka i jego paczki, czułem się jak król świata, a on miał takich dziwnych i uśmiechniętych znajomych. Chciał ze mnie, Gwiazdy i Karoliny, której nie widzieliśmy już wieki, zrobić zalążek jego nowej paczki, niestety dodał do niej też Ziela, a to był przygłup, więc ja i Gwiazda odpadliśmy. Ale co to była za noc! A moje wysmarowane żelem włosy! Czerwone trampki, flakonik perfum pod kołnierzykiem, stać mnie było na trzy piwa, a jedno spiłem już w kolejce. Pamiętam wszystko, każdy szczegół: reklamę WSAiB, jarzeniówkę, która lada moment się przepali, i te dziewczyny kupujące bilety od konduktora – nawet dzisiaj, po tylu latach, rozpoznałbym je, nie mam wątpliwości! Byłem jak stumilowy krok, niczym supernowa tuż przed eksplozją, każdy cal mojego ciała pokrył się różowym puchem podniecenia, który gotował się z każdym kilometrem, zmieniając kolor najpierw na czerwony, potem na fioletowy, aż wreszcie na błękitny, stabilny, kolor właściwy gwiazd.

Szlajałem się, uwielbiałem to – noc, światła miasta, piwo, kebab, szukanie zaczepki, ucieczki i fajerwerki z upchniętej do tubek duszy.

Jestem pierwszy, tym razem wybraliśmy dziurę w płocie, przez którą można wejść na tory, teren PKP. Reszta schodzi się w odstępie kilku minut, wargi się rozszerzają, widać białe zęby, a ja czuję, jakby wnikali we mnie i tym samym wszyscy będziemy mieć jedno ciało.

Przejeżdża pierwsza kolejka, mknie dwa metry od nas, jest jak tunel wypełniony światłem. Gdy zatrzymuje się na pobliskim peronie z drugiej strony torów, wolno, acz dostojnie, toczy się elektrowóz, stara lokomotywa, której maszynista, widząc nasze ręce wykonujące gest ciu! ciu!, trąbi z całej siły i śmieje się. Upewniamy się, że na świecie są jeszcze ludzie, a nie tylko prawa.

Drylujemy rzeczywistość, upieramy się przy nadawaniu imion każdemu dniowi, tak jak każdej gwieździe, stroimy się po swojemu, ale bliżej nam dzisiaj do kwiatów – choć nie z łąki, a w doniczkach – niż do sztandarów i cierniowych koron. Gadamy bez przerwy, jakbyśmy ścigali się z kosmosem na liczbę opracowanych wymiarów – szans nie mamy żadnych, ale stajemy w szranki. Schemat się powtarza: niegdyś trwaliśmy w przegranej rewolucji mającej zmienić świat. (Czy na pewno o to chodziło? Gdzie jest świat, który wymaga zmiany? Obok bitej kobiety z Zakopanego, defraudacji środków publicznych przez banki czy w filipińskich fabrykach, gdzie ludzie umierają z przepracowania, szyjąc erotyczną bieliznę, w której Europejki kuszą swoich mężczyzn?). Dziś bijemy się o honor lub o to, by spoglądając w lustro, wiedzieć, że świat za odbiciem naszej twarzy to nie piekło.

Nasze atomowe dłonie dotykają atomowych skór, płyny wypełniają żyły, a ewolucja kości podbiera nam beztroskę, ale jesteśmy, tu i teraz, choć od ostatniego spotkania minęło więcej czasu niż kiedykolwiek. To znak, nie jesteśmy już dziećmi, to znak, że każdy ma swoje zdanie na temat piątkowego wieczoru, ale przede wszystkim to znak, że zmęczyliśmy się – pierwszy raz zmęczyliśmy się tak, że nie chce nam się szczekać.

Śmiejemy się, droga duszo, śmiejemy się i trwamy jak zgaszone pety w słoiczku po dżemie od babci.

15.

Na drugi dzień wyskakujemy wszyscy zza lady, bo dziś urodziny Leli; nie ma tylko Pejota, Seby i Nowej. Lela nienawidzi niespodzianek, więc konsekwentnie od kilku lat przekomarzamy się z nią. Z racji tego, że formuła wieczornych zaskoczeń już się wyczerpała, w tym roku zebraliśmy się o dziesiątej przed południem i krzyczymy: „Niespodzianka”, gdy wraca ze spaceru z psem. To, czy się domyślała, nie ma jak zwykle żadnego znaczenia.

Poza jej urodzinami ten dzień, ta sobota, jest wyjątkowa jeszcze z jednego powodu: dziś robimy mount everest – ubieramy się, w co chcemy, im bardziej ekstrawagancko, tym lepiej, wynajmujemy na dwa dni melinę, mieszkanie w podejrzanej części miasta, gdzie cisza nocna to tylko blednący napis na klatce, i bawimy się, mając tylko jedną parę skrzydeł i dwie smycze.

Zabraliśmy więc to, w co aktualnie wierzymy, i zaczęliśmy walić już od drzwi, a Kaczor chwilę wcześniej, gdy opierdolił browar w mniej niż minutę, jeszcze pod sklepem, lekceważąc zakaz i ryzyko otrzymania mandatu. Kaczor był jak tatuaż, lekceważył wszystko, co chciał.

Przekręcam klucz, wycieram buty, otwieram okna i zaraz zrobię drinki. Aha, mówią na mnie Che, to wtrącenie ma być jak tło, Che bez ideologii czy twarz, właściwie chodzi o poskręcane włosy, które rosną wprost z mojej duszy.

Płyniemy, kra nad nami nie zamarza, wokół para na oknach podgląda nas niczym dzieci pierwszy raz dostrzegające swoją twarz w lustrze, a gdy zaczynają się tańce, ziemia wiruje od naszych stóp koncentrycznie aż do piekła i z powrotem na mount everest.

Mamy taki konkurs – nie ma wygranej, ale jest świetna zabawa – na parkiecie zawsze musi być jedna para, czasem utrudniamy do dwóch, rzadziej do trzech, leci klasyczny rock and roll, rockabilly, kiecki kręcą się, dziewczyny się rumienią i nikt nie wierzy tu w Świętego Mikołaja albo Boga Rybaka. Nie wiem, czy ktokolwiek w coś wierzy, ale to nic, jak okazało się po aferach Facebooka i z kontami celebrytów, na których półnagie damy pytają się, w co się dzisiaj ubrać, wiara ma taki sam sens jak zaciskanie zwieraczy.

Myśleliśmy, że nas to ominie, ale świeca świata topi się tuż nad naszymi głowami i nie pyta o wiek, zaangażowanie, a nawet o mądrość. Kupujemy ciuchy z filipińskich fabryk, erotyczną bieliznę zszywaną przez dwunastoletnie szwaczki, wszystko, czego potrzebujemy do dziesięciu złotych z darmową przesyłką przez pół świata, ometkowane plecaki, buty, osłonki na okna samochodów z Krainy Lodu i części zamienne do naszych ciał – bo co bez tego? Pustelnia?

To jest prawdziwa tandetna sprawiedliwość.

Zmiany w rozbłysku kultury amerykańskiej, której jesteśmy częścią, zachodzą tak szybko, że nikt nie zauważył, iż „po drugiej stronie świata” to już tutaj. Gdy po szesnastogodzinnym dniu pracy, po sześciu dniach, niewykfalifikowani i tani robotnicy trzeciego i czwartego świata kładą się na matach w obrysowanych kredą miejscach, my jedziemy „naSopot” zobaczyć na własne oczy widowisko zwane „Ekipą z Warszawy”.

Choć wydaje się to absurdalne (tyle że w tym wypadku działa podobny efekt jak w przypadku rozbłysku kultury amerykańskiej; raczej niewielu to zauważa), stacja, znana niegdyś jako stacja muzyczna, wynajmuje willę, auta, organizuje alkohol i jedzenie, fabrykuje pokój zwany bzykalnią, eventy, przeżycia i główne loże w klubach – dla tych, którzy mają tylko imprezować, pić, pieprzyć się, gdzie się da, kłócić, bić się i kląć. Warunki są tylko dwa: wszystko pod okiem kamer i jak najbardziej na zachód stąd.

Kto wymyśla takie programy? Z jednej strony strzał w dziesiątkę, a z drugiej sam szatan zaniemówił, bo wszyscy już dawno dali się namówić na grzech.

Reżyserowanie takiego przedsięwzięcia odbywa się pewnie na zasadzie: nie chodzi o to, byście robili to, co chcecie, a o to, za jakie pieniądze będziecie robić to, czego my chcemy.

Szatan i tak się śmieje – większość z nich zrobi to za darmo.

I nikt nie bierze za to odpowiedzialności.

Ten sam diabeł co zawsze kieruje ruchem na deptaku, którego początek był kiedyś pod kościołem, a teraz jest pod Makiem; a koniec kiedyś na molo, a obecnie w krzakach oddzielających plażę od chodnika, które robią za sracz.

Ten sam diabeł co zawsze organizuje punkty rozrywki, bo choć to kluby nadzorują rozwój psychospołeczny młodzieży, to jednak uliczni grajkowie, pijani bardowie, ludzie z tabliczkami nawołujący do kebabu, szaleńcy wjeżdżający samochodami w tłum zapewniają nieprzerwany strumień wizji, że wszystko jest w najlepszym porządku, bo przecież nie odstajemy od reszty imperium, a jest też wiele społeczeństw, które chcą być takie jak my. Myślę, że już niedługo: „my”, nie będzie oznaczało mieszańców wspólnoty czy federacji, a wszystkich głupców, co dali się nabrać. Czy i my jesteśmy z nimi? To kolejne nasze odkrycie po tandetnej sprawiedliwości; to, co nas odróżnia, choćby świadome wybory i wiedza, iż cięższa droga wzmacnia, nie ma znaczenia, jesteśmy jak błędy w pisowni na Wikipedii.

Utknęliśmy na parę chwil w kręgu, który podziwiał starcie dwóch wielkoludów, i choć nie dowiedzieliśmy się, czy poszło o dziewczynę, szacunek, czy która marka jest lepsza: BMW czy Audi, to nasyciliśmy głód widowiska i rozpoczynając komentarze, które miały nas, przed nami samymi, upewnić, że gardzimy tego typu zachowaniami, ruszyliśmy do klubu, gdzie dziewczyny na huśtawkach bujały się pod sufitem, a w dole stada małpowały prehistorię.

Wspominałem już, że w klubie tym tańczyłem kiedyś z Mewą? Jeśli nie, to bardzo dobrze.

Jeszcze płyniemy, ale kra nad nami zamarza.

Tutaj nikt nie ma szans i to jest równość, ale nie chcę wpadać w przesadę, jak kilka lat temu – to po prostu ewolucja rozrywki, bo niby każdy potrzebuje wybuchu w ustach, by poczuć, że pije.

Udajemy, że tańczymy, choć tutaj tak właśnie może wyglądać, kto wie. Kto tego pilnuje?

Spijamy dwa piwa po osiem złotych każde, patrzymy na dziewczyny płacące kartą za drinki po dwadzieścia każdy, ciśniemy się pod balkonem, gdzie można palić, ale także odetchnąć, i to tyle. Wychodzimy, robiąc burdę z ochroniarzami, Kaczor się spił. Nie wiem, o co poszło, ale chłopak zdążył zwolnić już cztery osoby, odgrażając się, że zna tu właściciela. Pomińmy dalsze losy zdenerwowania i agresji – zrzucę to na narastające w społeczeństwie nastroje przyzwolenia na nienawiść oraz na to samo w dziełach czołowych artystów kraju.

Zawsze wydaje nam się, że wychodząc przed szereg, uciekamy, ale to może być tylko naiwne poszukiwanie wyższości. Nie odróżnialiśmy się niczym na schodach obok kibla prowadzących do wyjścia.

Tak się składa, że tutaj zawsze o tej porze ktoś wymiotuje.

Nikt nie bije mu brawa, a my połechtani, że to już za nami, kręcimy głowami.

Dziewczyny zdejmują szpilki, boso suną po kostce, mamy iść na plaże, ale zmieniamy plany, pojedziemy na punkt widokowy.

Relację z Ubera i komentarze co do jego wpływu na społeczeństwa nie tyle przemilczę, ile wykastruję, ponieważ znów musielibyśmy być świadkami wzwodu hipokryzji.

Prawie wiosna. Orłowo, wschodzi słońce, czujemy zapachy, to ważna rzecz w naszym życiu, właściwie to zapachy nas połączyły, mnie zapach Gwiazdy, nas zapach Charlesa, Białej Luny i Jeremiasza, a ich Leli, która wąchała dystans do świata i produkując z niego miód, oczarowała Dż i Kaczora, a potem Czarną Lunę i Sebę. To Lka ściągnęła do nas Abecadło i zrobiła miejsce dla Pejota i Nowej, a nie da się zaprzeczyć, iż Lka pachnie najlepiej.

Wydaje mi się, że ludzie przestali przywiązywać uwagę do zapachu, większość ma zatkane nosy, cóż, ja również oddycham tylko przez jedną dziurkę, psikamy chemią w nasze spojówki albo kupujemy perfumy, dobre tylko w reklamach – wszak nikt, kogo znam, po aplikacji dymu z flakonika nie zmienił się w Natalie Portman czy Hugh Jackmana.

I gdy spacerujemy, milcząc, promienie leniwej gwiazdy – która stąd wygląda jak wiersz, a tam, w kosmosie, jest tylko kulą ognia i mówię tak, mając nadzieję, że nie przestanie świecić, ja stamtąd nie wyglądam jak poezja, a tu jestem tylko galaretką z twardym stelażem – mienią się wokół nas kolorami. Jesteśmy pijani, zdrowi, wystraszeni kryzysem ekologicznym, więc miło mieć obok siebie jeszcze kogoś, choćby były to tylko smugi.

I gdy tak spacerujemy bez celu, zerkając na tutejszy widok, połamane linie, brąz z bielą, błękit z grantem i zieleń tłumią odruchy wymiotne.

Lecz nie na długo – patrzę za siebie, Charles rzyga, choć jak zawsze, już po chwili, co zwiastuje prawa ręka uniesiona w górę, jakby mówił: „Ja strzelam!”, powie, że to te zapiekanki, nawet jeśli żadnych nie jedliśmy.

Znamy się tyle lat, mówimy, że czujemy się jak rodzina, że z większą częścią prawdziwej rodziny nie widujemy się trzy razy w tygodniu, że… ale ja wiem, że to nie tak, więzy krwi są nie do zastąpienia, bliższe im mogą być związki partnerskie, ale przyjaźń? Nie chodzi o to, że to iluzja, może mrzonka, choć rzeczywiście jesteśmy ze sobą blisko, lecz prawdą jest to, czego dowiedzieliśmy się, oglądając serial Przyjaciele – nigdzie nie ma takich przyjaciół jak tam. To po prostu niemożliwe.

Nie da się jednak ukryć, że trwamy, przetrwaliśmy dojrzewanie, potok idealizmów i potok szamba z tych idealizmów. Do czego to zmierza? Już nie walczymy, bo wcześniej to była wojna, wojna na wyniszczenie i nikt nie wychodził z niej zwycięsko. Musieliśmy poświęcić zaangażowanie, zdystansować się od wielu doczesnych spraw, a to przypominało odbicie się od złotej kuli, która zaczyna niknąć w mroku kosmosu. Zapominamy, co ukryliśmy w środku, a to jest skrytka lepsza niż ta w szwajcarskim banku. Problem tej techniki polega na tym, że w końcu zaczniemy tego na nowo szukać, przypominając sobie tylko, że coś tam jest – tylko co? Trzeba to sprawdzić. Od systemu zabezpieczeń zależy nasza przyszłość. Tymczasem dryfujemy w braku sensu, który nikogo nie rani, nie mierzi, nie odbiera chęci życia. Dryfujemy i tęsknimy za latami, gdy można było zrobić dobrą imprezę w środę. Lecz ta tęsknota to nie melancholia, raczej uwypuklenie marzeń, by było jak dawniej, ale tak jak teraz; widać, że ta fałda to ambiwalencja, której musi być w nas pełno, inaczej tygrysy rozszarpią nas, gdy będziemy pewni, że krwiste mięso należy się najpierw tym, co mają przeciwstawne kciuki.

Zawsze, gdy myślę o ambiwalencji, która w moim wypadku wybucha do rangi biegunowości, w której każdy z krańców chce władać moim życiem tak samo, dostaję esemesa od Żyrafy.

Co u Ciebie, misiek? Dalej walczysz z wiatrakami?

Żyrafa to dopiero jest koniec świata! Widzę ją, jak idzie środkiem lata, a wtedy zawsze było lato, w tych swoich suchafonach jak dzwonach i niczym się nie przejmuje, ma szesnaście lat, pije sześć kaw dziennie i planuje podbój życia. Do trzydziestki spłacone mieszkanie, drugie w połowie, praca w domu, mąż miś i dziecko.

Rozchodzące się myśli zataczają coraz większe kręgi. Gdy mijała ogólniak, ja popadałem w coraz większą przesadę, a ona dostała od lekarza pierwszego kontaktu zakaz picia kawy, co więcej, miała uważać też na mocną herbatę. Został tylko seks.

Świat wydawał się nie zmieniać, a to największy błąd postrzegania, nawet gdy wszystko przyspieszyło tak, że dekada to przepaść, tkwiliśmy w przekonaniu, że wojny już nie będzie, Snowdena uniewinnią, Facebook się zreformuje, Putin ustąpi z Kremla, a kryzys ekologiczny da się opanować płatnymi foliówkami w dyskontach.

Przegapiliśmy przybycie korpokracji, taniej pracy, drogich ciuchów z Wietnamu i YouTube’a jako medium, a nie strony ze śmiesznymi filmikami o niczym. I wszyscy dzisiaj szaleją za kasą, choć tak niedawno szaleli za łydkami i śliną. (A może to też kolejny błąd postrzegania? Czy „niedawno” w dzisiejszym świecie ma miarę? A może niedawno jest już w teraźniejszości?).

Wtedy miałem irokeza i zawsze mi stawał, wtedy ona nie ćwiczyła brzucha, bo każdy chciał się umówić z jej stanowczością, że nikt jej nigdy nie postawi piwa.

Najgorsze, co można zrobić z rewolucją, to przemienić ją w pozory.

Gapiąc się na esemesa, słyszę, jak Czarna Luna krzyczy:

– Wschód słońca! Wschód słońca! Bez końca! Bez końca! – Może recytuje jakąś piosenkę? Może to ta nowa Polska załoga z występów w Starym Menażu? – Patrzycie, dalej jesteśmy królami świata!

I choć tarcza jeszcze za horyzontem, śmiejmy się, Lka mniej, a potem widzę, że zaczyna płakać, łzy ściągają żeńskie posiłki, już biegniemy, siostro!

„Dalej jesteśmy królami świata! Dalej…”.

„Nieprawda” – myślę i chcę to powiedzieć, ale wyprzeda mnie Jeremiasz, który w stylu Geralta z Rivii tnie:

– Nieprawda. Królami świata byliśmy dziesięć lat temu. Teraz jesteśmy przed trzydziestką i z naszego królestwa nie zostało już nic. Możemy być jedynie kurwami świata.

Ładnie to wymyślił.

Ale nie o to mi chodziło, chciałem powiedzieć, że to nieprawda, bo królestwa skończyły się po ścięciu Ludwika XVI, a my byliśmy jedynie pawiami entuzjastycznie rąbanej syntezy lat dziewięćdziesiątych.

Lka kurewsko się upiła, Charles kurewsko wymiotuje, Abecadło ma ochotę się kurwić, a ja wielu rzeczy mam już, kurwa, dość.

Teraz chlipią razem, nie chodzi o czas, życie nie dzieli się na dekady, już to wiemy, nie boimy się trójki z przodu, jak i czwórki czy piątki, martwi nas jednak powolne odchodzenie na margines; właściwie powolne dla płci męskiej, dziewczyny wciąż mają przejebane szybciej, to nie tajemnica, że najokropniejszym festiwalem w ludzkim życiu jest starzenie się kobiet. Przychodzą następne, ładne, z bujną fryzurą, wypachnione, z jędrnym tyłkiem i cykami Kleopatry. I mogą więcej, bo czyje ciało jest dzisiaj światłem spod abażura?

Lka mknie przez budowę społeczeństwa kultury Wielkiego Kraju Hamburgera jak Pendolino na odcinku Tomaszów Mazowiecki – Warszawa Wschodnia. Wybucha, machając rękoma, i rozrzuca siostry niczym kawałki lawy.

– Co mam sobie zrobić najpierw? Cycki czy liposukcję?!

Najlepiej i to, i to.

Faceci jednak wiedzą, że to nic nie da. Faceci wiedzą dlaczego, a one mogą się tylko domyślać.

My nie płaczemy, w naszych kręgach nie gada się o impotencji, nawet w żartach.

To odbiera nam wsparcie, ale musimy być jak lwy – ryczeć, trzeba głośno ryczeć!

Nie pozostaje nam nic innego, jak powiedzieć Lce, że nie jest samotna, przytulić ją, otrzeć łzy i dalej kłamać. Więc zapada cisza, ja odchodzę trochę na bok i odpisuję:

Dlaczego nie śpisz o 4:50?

Nie mam faceta, mam kredyt, w lodówce pusto, w pracy redukcja – biegam.

Na reakcję nie trzeba było długo czekać, wystarczył jeden krzyk, niczym hasło, sztandar, nieśmiertelny duch naszej rewolucji, rekonkwista bezmyślności, trąby burzące mury Brukseli, kuloodporny płaszcz, pod którym mieliśmy przedrzeć się przez korytarze banków i korporacji, niepaląca się księga, dym z białej szałwii dający nam wsparcie szamanów i duchów, czerwone chusty, ćwiekowana zbroja, to wszystko, co mamy, i to wszystko, co chcemy odpowiedzieć światu, który wyzwał nas na pojedynek, choć sam się nie stawił, a my z tymi mieczami, taktyką, niczym naiwni generałowie polskich powstań i zrywów. Niczym tlący się tylko jak smuga nad zgaszoną świeczką bogowie romantyzmu i romansów – to wszystko to jeden wielki burdel! Płacz L.! Nic innego ci nie zostało! Walić ten wschód słońca! Walić piątą rano! Zgrzytają rozporki, spodnie, razem z gaciami w dół, fiuty na wierzch, ręce w górę i drzemy się jak indory!

Robimy tak od dziesięciu lat.

Właściwie tylko to nam wyszło w rewolucji. Choć czy dzięki temu jest mniej nierówności? Więcej sprawiedliwości? I czy jako Che wezmę na siebie brzemię, jeśli z krzaków wyjdzie władza i da nam mandat?

Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul! Gul!

Zadzwoń, jak będziesz. Pójdziemy na śniadanie.

Zadzwonię. Dobranoc, Misiek. Kocham Cię.

Ja Ciebie też. Skąd wiedziałaś, że jeszcze się nie położyłem?

O świcie wybuchła kłótnia, Lka nie wytrzymała i zaczęła krzyczeć, Czarna Luna obraziła się i wytknęła jej, że chłopaki pokazują fiuta bogom, a my tu siedzimy i cię wspieramy! Potem krzyknęła Biała Luna, ale nikt nie wiedział, o co jej chodzi, i gdy krąg kłótni rozszerzył się poza płeć piękną, wiedzieliśmy, że zacznie się teraz zrzut. Kto co ma w sercu – dawać!

Zaczyna się od bezdennego poszukiwania bezkompromisowego stwierdzenia, że to my mamy najgorzej. Co za bzdura, lecz czy nie ja krzyczę to najgłośniej? Pokolenie, zbyt błaha nazwa na określenie pragnień i zawodów skurczonych istot zamkniętych w pozorach i niezrozumiałych myślach, do których mają prawo, lecz z niego nie korzystają, dorównujących ilością muchom ucztującym nad gównem.

Opowieść o pokoleniu w ustach Dż jest jak opowieść o postprawdzie w ustach Leli. Właściwie nie ma co dzielić tych komentarzy, ich synteza w zupełności wystarczy. Wszystko upada. Czy było tak w „O północy w Paryżu”? A może zasady gry rzeczywiście się zmieniły? A może zmieniły się zasady gry, ale ludzie się nie zmienili? To, jak dodaje Jeremiasz, katastrofa większa niż ostanie, pozbawione reform, trzydzieści lat w kraju nad Wisłą. Bo lada dzień się okaże, że świat stoi u progu ekologicznej zagłady, jak i spotkania swoich bogów, którzy nadejdą z nieba w naszych bebechach, a my ciągle dyskutujemy, czy Lechu był agentem i kto jest winny wprowadzenia stanu wojennego.

Lela mówi o sztuce, przekomiczny dysonans, słyszę jak Dż zmieniła temat i ton i teraz kłóci się z Kaczorem, że mógłby ją od czasu do czasu wziąć na ręce, a on je rozkłada i swoim głosem niedźwiedzia odpowiada:

– Już cię brałem, mała!

Nikt się nie śmieje, Charles odchodzi w krzaki, Abecadło wyjmuje peta i odpalając, daje nam znać, że nie będzie się po raz kolejny zniżał do takiej szarpanej, prowokacyjnej dysputy, a Lela snuje:

– Taka jest sztuka, wiecznie upadająca, tacy są pisarze, muzycy, malarze i mam do nich żal. Gdzie byli, jak wałęsaliśmy się w poszukiwaniu czegokolwiek innego niż Rolnik szuka żony? Gdzie będą, gdy bezmyślność stworzy totalitaryzm głupców i piękne będzie to, co większość za takie uzna? A my? Co mamy robić? Bo jak na razie to przegrywam nawet z moim kuzynem, który nosi bluzę husarię i mówi, że życie jest proste. Uważa, że jest kowalem własnego losu i resztę traktuje jak nieudaczników. Mając na wszystko takie proste rozwiązania.

A Jeremiasz woła jak dziecko przekrzykujące się z echem: „Jestem głodny! Jestem zmęczony! Chcę iść już spać!”.

Wiem, co Pejot sobie myśli – tak myśli dzisiaj większość przed trzydziestką, część z bezmyślności, ale są też tacy jak my, którzy myślą tak ze zmęczenia, które ewoluowało do tumiwisizmu, gdyż roztrząsanie historii, kto był komuchem, a kto nie, nie sprawi, że zmniejszą się kolejki do lekarzy i zapewni się nam emerytury.

Czy to oznacza, że chcemy tylko żreć? To my jesteśmy na tych plakatach, które oznajmiają, że albo weźmiesz się w garść i zaczniesz pracować, albo zostaniesz zmniejszony do rozmiarów analnego wibratora dla początkujących. Pejot nie wie, kto jest lewicą, a kto prawicą i jakie to ma implikacje dla budżetu państwa. Tak jak cała ekipa, rozumie tylko saldo na swoim koncie, ale nie rozumie, dlaczego zawsze jest takie małe. Lewica czy prawica? Socjaldemokracja czy Konfederacja? Lewaki czy katole? Wojna z gender czy Unia, żydowskie majątki i pedały, tęczowa rewolucja i seksualizacja dzieci? Zasiłki plus – i po czyjej stronie jest teraz sprawiedliwość? To tak tylko pokrótce o Polsce.

Koniec świata i zaczyna się dzień, a z Gwiazdą coraz mniej lubimy dni. Dobrze, że to sobota, niedobrze, że ją prześpimy. Czujemy, jakby to miał być sen na zawsze, lecz nie okiełznał nas żaden złoczyńca, czujemy, że to my wybieramy taką ucieczkę.

Dym za lasem, trajtki już kursują, patrzę na wyświetlacz, promienie zachodzącego słońca na brzegach Kalifornii tryskają jako tapeta, Żyrafa odpisuje:

Wierzę w Ciebie. Wciąż w Ciebie wierzę.

Ja nie.

14.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
16.
15.
14.
13.
12.
DODATEK 1
Gwiazda
Kaczor
Charles
Czarna Luna
Lka
Biała Luna
Pejot
Lela
Jeremiasz
Abecadło
11.

Dzień dobry, wszyscy umrzemy

ISBN: 978-83-8313-685-1

© Nemo i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Paweł Pomianek. JęzykoweDylematy.pl

Korekta: Anna Jakubek

Okładka: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek