Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziewczyna to zapis dalszych losów bohaterki Dziewczynki, pierwszej książki Alony Frankel dla dorosłych, uhonorowanej w Izraelu najważniejszymi literackimi nagrodami. Tamta opowiada o dzieciństwie w czasach Holokaustu i w pierwszych latach po wojnie w ukochanym Krakowie. Ta jest opowieścią o niełatwym oswajaniu się bohaterki z Izraelem, do którego przybywa ostatniego dnia 1949 roku.
Dwunastolatka odkrywa nowy świat, przygląda się uważnie, wszystko widzi i wszystko zapamiętuje. Dzięki ostremu spojrzeniu młodej dziewczyny i nowej imigrantki poznajemy Izrael lat pięćdziesiątych w całej jego zmysłowości, pięknie i brzydocie.
Nowy język, nowa kultura, poczucie wyobcowania i wielka tęsknota – za tym, co było, co jest, co będzie… Za miłością. Przed rozpaczą ratują nastolatkę książki, filmy, potrzeba obcowania ze sztuką i tworzenia. Oswajając się z nową ojczyzną, dziewczyna dojrzewa, staje się kobietą.
Alona Frankel opowiada o trudnych sprawach, czasem strasznych, ale widzi też komizm rozmaitych sytuacji. Dlatego Dziewczyna jest głęboko poruszająca, a często nieodparcie śmieszna.
Alona Frankel jest znaną na kilku kontynentach autorką książek dla dzieci. W Polsce kolejne roczniki dzieci korzystają z niezastąpionego Nocnika nad nocnikami, uczą się od Anielki, w którą wstąpił diabeł i z Książki pełnej miłości, czyli jak Michałek przyszedł na świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kiedy z mamą, tatą i całą resztą wymęczonych, przejętych i śmierdzących ludzi schodziłam na ląd ze wstrętnego statku „Galila”, tego wraku, który wypłynął z Bari we Włoszech i dowiózł nas do Palestyny, nazywanej Państwem Izrael – naprawdę cudem, bo morze było wzburzone, niespokojne, potężne fale uparły się roztrzaskać statek i zatopić nas w głębinie – otaczała nas gęsta mgła, w której ginęły sylwetki portowych dźwigów. Było zimno i padał rzęsisty deszcz.
Potem mgła nagle się podniosła i na zboczu góry przed nami zobaczyliśmy złotą kopułę świątyni. Okazało się, że cesarz Tytus wcale jej nie spalił, jak przeczytałam dawno temu w Wojnie żydowskiej Józefa Flawiusza!
Kaleka, którego proteza trzęsła się nade mną, gdy spałam pod pokładem, i przez cały rejs ociekała podobnym do krwi sokiem malinowym wymieszanym z zapachem polskiej kiełbasy, rzewnie płakał.
Ukląkł na jedynym kolanie i kikucie drugiej nogi i pocałował beton.
Może wierzył, że pod spodem jest ziemia święta.
Dotarliśmy na miejsce.
My – to znaczy matka, ojciec i ja oraz cała reszta zmęczonych, zgnębionych, wzruszonych i śmierdzących ludzi, od tej pory nazywanych olim hadaszim, nowymi imigrantami, a przez moją matkę czasem „szumowinami” – musieliśmy chodzić od stanowiska do stanowiska i załatwiać kolejne formalności.
Ale nie było DDT. Może dlatego, że nie posyłano nas do obozu przejściowego, jak innych. Wiele lat później usłyszałam, jak pewien pisarz powiedział w telewizji, że nic by się nie stało, gdyby spryskano mnie DDT. Według niego tacy jak ja – Żydzi z Polski – przywykli do tego. Może w getcie albo w obozie koncentracyjnym? Nie wiem. On, jak twierdził, nie był przyzwyczajony do tego, by spryskiwano go DDT, a jednak to zrobiono i z tego powodu ma żal.
W zimnych, mrocznych halach, których nie mogły oświetlić słabe żarówki, gdzie deszcz bębnił o dachy z blachy falistej, stały niekończące się rzędy stołów. Za stołami siedzieli urzędnicy, niezliczona rzesza urzędników. Zadawali pytania, przeglądali dokument za dokumentem, a na koniec na każdym dokumencie z przesadnie głośnym uderzeniem przybijali pieczęć, starannie wybraną z wielu pieczęci wiszących na małej, sympatycznej karuzelce.
Pieczęcie i pieczęcie bez końca.
Nie wiem, dlaczego zawsze przybite do góry nogami.
W nielicznych wypadkach wyraźne, czytelne.
Poduszeczki z tuszem na ogół były wyschnięte, a odbite na papierze litery wyblakłe i nieczytelne, mimo że urzędnik raz po raz chuchał ciepłym, wilgotnym oddechem, próbując odświeżyć tusz. Czasem na odwrót – poduszeczka była nadmiernie nasączona tuszem i pieczęć rozmazywała się, a nawet plamiła inne dokumenty.
Poduszeczki do pieczątek – nasze przyszłe źródło utrzymania. Poduszeczki, które nigdy nie wysychają, są zawsze wilgotne i nie wymagają dolewania tuszu – to jeden z cudownych wynalazków wuja Dowa, genialnego chemika, który na pewno dostałby Nagrodę Nobla, gdyby nie zamordowali go Niemcy, kiedy na świecie panowała wojna.
Zamordowali też jego żonę, prześliczną garbuskę Minkę, ukochaną siostrę mojej mamy.
Zamordowali ich córeczkę Pninę.
I maleńką Rachelkę.
Rachela – sama chciałabym tak mieć na imię. Nie Ilona, Ilonka, Ileczka, Ilusia, Ilka, Irena, Irenka, Irka, Ilana, Alona.
Rachela – imię pełne smutku i miłości.
Wyrabiane chałupniczo poduszeczki do pieczątek miały w przyszłości zapewnić nam utrzymanie. Nazywały się Kar Olam. Mój tata Salomon Goldman, a po jego śmierci ja, jego córka, wyrabialiśmy je według receptury wuja Dowa. Każdego, każdziuteńkiego dnia – sto czterdzieści cztery poduszeczki do pieczątek.
Udało nam się nawet odłożyć trochę pieniędzy. I kupiliśmy dwa mieszkania.
Jeden z urzędników, ostatni w długim szeregu urzędników, w battledressie koloru khaki, jakie na zdjęciach nosili żołnierze marszałka Montgomery’ego – marszałka, który odepchnął Niemców pod El-Alamejn – używał suszki. Dobrze znałam ten przyrząd przypominający huśtawkę dla krasnoludków.
Urzędnik był z gatunku tych doskonale zorganizowanych i sumiennych. Nawet pismo miał czytelne, choć pisał odwrotnie. Nie dość, że lewą ręką zamiast prawą, to jeszcze od prawej do lewej zamiast od lewej do prawej.
Pisał z prawa na lewo nie dlatego, że był leworęczny. Wiedziałam, że tak wygląda ich pismo, tutaj, w Palestynie, która stała się Państwem Izrael. Tu pisze się na odwrót, od prawej strony do lewej. Opowiadał mi o tym ojciec, jeszcze przed wyjazdem z Polski.
Stanęliśmy przed stołem doskonale zorganizowanego urzędnika. Było tam jedno krzesło i moja mama czym prędzej na nim usiadła – gruźlica i tak dalej. Doskonale zorganizowany urzędnik zaczął przeglądać podane przez ojca dokumenty, nucąc pod nosem jakąś piosenkę, w której uparcie powtarzało się słowo „kakarula”.
Dziwne: piszą na odwrót, śpiewają o „kaka”. U nas w Krakowie, w Polsce, to słowo uważa się za brzydkie, bardzo brzydkie, i wymawia wyłącznie szeptem, o ile w ogóle. A jeśli ktoś musi iść do ubikacji, mówi: muszę na numer dwa. W odróżnieniu od numer jeden, co oznacza samo siusiu.
Doskonale zorganizowany urzędnik, który lewą ręką pisał od prawej do lewej, spojrzał na zdjęcie w dokumencie imigracyjnym mojego ojca, podniósł głowę i zawołał wielkim głosem, zadziwiającym swoją mocą, bo był to mężczyzna drobnej postury, niski, jak Ben Gurion:
– Pan Goldman!! To pan żyje???