Dziewczyna z ruchu oporu - Mandy Robotham - ebook

Dziewczyna z ruchu oporu ebook

Robotham Mandy

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mandy Robotham

Dziewczyna z ruchu oporu

Norwegia, 1942

Wojna trwa, pod osłoną mroku Rumi Orlstad i jej towarzysze z ruchu oporu przerzucają brytyjskich agentów, zbiegów i materiały przez Morze Północne na terytoria okupowane przez nazistów.

Pewnej nocy narzeczony Rumi ginie na morzu podczas sztormu. Załamana dziewczyna wycofuje się z dotychczasowej działalności, zarzekając się, że już nigdy nie narazi bliskich na niebezpieczeństwo.

Lecz kilka miesięcy później dowiaduje się o tajnych planach Hitlera dotyczących Norwegii i wie, że nie ma wyboru.

Znów musi ryzykować życiem. Przez nazistów straciła wszystko. Teraz ponownie walczy o swoje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 431

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od autorki

Pierw­sze sko­ja­rze­nia z drugą wojną świa­tową naj­czę­ściej doty­czą głów­nych teatrów dzia­łań wojen­nych w Euro­pie i na Pacy­fiku: lądo­wa­nia w Nor­man­dii i walk w połu­dniowo-wschod­niej Azji. Jed­nak macki tego ogrom­nego kon­fliktu się­gały bar­dzo daleko, aż do pół­noc­nego koła pod­bie­gu­no­wego, gdzie toczyły się innego rodzaju walki. Szybko opa­no­wana przez nazi­stów Nor­we­gia doświad­czała sto­sun­kowo nie­wielu otwar­tych starć, jed­nak jej miesz­kańcy pono­sili dotkliwe kon­se­kwen­cje oku­pa­cji. Wol­ność ode­brał im wróg, który naje­chał kraj w wiel­kiej licz­bie: ze wszyst­kich oku­po­wa­nych kra­jów to wła­śnie tam sta­cjo­no­wało naj­wię­cej nie­miec­kich oddzia­łów. Oka­zało się, że Niemcy chcieli nie tylko kon­tro­lo­wać zajęte tereny, ale także zyskać przy­chyl­ność miesz­kań­ców. W swo­jej wizji Trze­ciej Rze­szy Hitler miał jasny plan – dale­ko­siężną stra­te­gię nasta­wioną na stwo­rze­nie nowej rasy panów o jasnych wło­sach i nie­bie­skich oczach. A do tego potrze­bo­wał ludzi.

Na długo przed tym, zanim zna­ko­mita Mar­ga­ret Atwood stwo­rzyła dys­to­pijny świat w Opo­wie­ści pod­ręcz­nej, Hitler i Him­m­ler, jego prawa ręka, zamie­niali swoją wizję w rze­czy­wi­stość. Pro­gram Lebens­born naro­dził się w Niem­czech, lecz jego ośrodki były roz­siane po całej Euro­pie. Poza Niem­cami naj­wię­cej domów dla matek znaj­do­wało się w Nor­we­gii, a skom­pli­ko­wane losy dzieci mają­cych nor­we­skie matki i nie­miec­kich ojców są dobrze udo­ku­men­to­wane. Mniej znane są prze­ra­ża­jące czyny, do któ­rych posu­wali się nazi­ści – bro­szury opi­su­jące ze szcze­gó­łami dosko­nałe „dzieci” Hitlera są nie­stety zbyt praw­dziwe, podob­nie jak przy­padki dzieci odbie­ra­nych bio­lo­gicz­nym rodzi­nom i umiesz­cza­nych w rodzi­nach nie­miec­kich, czego kon­se­kwen­cje odczu­wały nawet w doro­słym wieku.

Pisząc Dziew­czynę z ruchu oporu, chcia­łam jesz­cze raz zwró­cić uwagę na to, jak bez­względna fala wojny zmywa jed­nostki, które stają na jej dro­dze, co wywiera daleko idący wpływ na rodziny i ich przy­szłość. Budzi też odwagę u zwy­kłych ludzi, któ­rzy w trud­nych chwi­lach decy­dują się pomóc nie tylko przy­ja­cio­łom, ale i obcym oso­bom znaj­du­ją­cym się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Sze­tlandzki auto­bus, któ­rego załogę sta­no­wili bry­tyj­scy i nor­we­scy mary­na­rze, był jed­nym z przy­kła­dów wojen­nego męstwa: męż­czyźni wypra­wiali się na bez­li­to­sne wody, wie­dząc dosko­nale, że mogą nie wró­cić. A mimo wszystko to robili. Bra­kuje słów, aby opi­sać ich odwagę.

Mam nadzieję, że Rumi i jej „załoga”, choć są wytwo­rem fik­cji lite­rac­kiej, dobrze odda­dzą odwagę, cier­pie­nie i humor, który towa­rzy­szył rodzi­nom w cza­sie wojny, i spo­sób, w jaki wal­czyli z oku­pan­tami. Wiele z wyda­rzeń opi­sa­nych w tej książce opar­łam na fak­tach, w tym tra­ge­dię Televåg. Jed­nak jako pisa­rze musimy prze­pla­tać i ubar­wiać wątki, więc ja także z koniecz­no­ści pozwo­li­łam sobie na mani­pu­la­cję datami i wyda­rze­niami. Pomimo naj­szczer­szych chęci (i dwóch odwo­ła­nych podróży) nie udało mi się odwie­dzić Ber­gen pod­czas lock­downu; pozo­staje mi tylko nadzieja, że po nie­koń­czą­cej się lek­tu­rze rela­cji z pierw­szej ręki oraz oglą­da­niu sta­rych map, obra­zów i kro­nik fil­mo­wych udało mi się poka­zać Ber­gen jako jasne i piękne mia­sto. Prze­ka­zuję naj­szczer­sze podzię­ko­wa­nia wielu Nor­we­gom, któ­rzy poświę­cili mi czas i odpo­wie­dzieli na dro­bia­zgowe pyta­nia doty­czące wełny, jedze­nia, ryb i życia w ogar­nię­tym wojną Ber­gen. Bez ich cier­pli­wo­ści Rumi i Jens zosta­liby pozba­wieni sceny, na któ­rej ode­grali swoje role, i mogę tylko prze­pro­sić, jeśli popeł­ni­łam rażące błędy.

Dla mnie ta książka sta­nowi powrót do tematu naro­dzin; choć nie prze­pa­dam, gdy okre­śla się mnie jako „byłą położną, która pisze”, czuję, że w tej opo­wie­ści potrzebna była dobra scena naro­dzin, i spra­wiło mi wielką przy­jem­ność, że mogłam czer­pać ze wspo­mnień wielu domo­wych poro­dów, by otwo­rzyć oczy Rumi na ten cud. Niczego nie wyja­wia­jąc, przy­znaję, że fik­cja i moje doświad­cze­nie położ­nej dobrze się tutaj łączą.

Mam też nadzieję, że udało mi się roz­ja­śnić mroczny zaką­tek tego ogrom­nego kon­fliktu i go oży­wić, by poka­zać, że wojna ogar­nęła cały świat i że choć w jej efek­cie wszy­scy coś stra­cili, ze smutku i cha­osu zawsze wyła­nia się coś pozy­tyw­nego.

Prolog. Kraken

PRO­LOG

Kra­ken

Ber­gen, połu­dniowo-zachod­nia Nor­we­gia, 14 listo­pada 1941

Rumi

Hory­zont, zazwy­czaj tak wyraźny, który sta­no­wił pod­stawę jej życia, nagle znika. Jego pła­ską, uspo­ka­ja­jącą linię wyma­zują wyso­kie, kipiące fale, jakby morze toczyło samo ze sobą walkę na pię­ści. W nie­wiel­kiej odle­gło­ści spo­tyka się z posi­nia­łym, nie­mal gra­na­to­wym nie­bem, gwał­tow­nym jak banda mary­na­rzy rzu­ca­jąca się do bójki po tygo­dniach spę­dzo­nych na lądzie i zbyt dużej ilo­ści alko­holu.

Nagły podmuch wia­tru ude­rza w sto­jącą na molo Rumi, prze­chy­la­jąc ją na bok. Rumi nie­mal traci rów­no­wagę, ale w ostat­niej chwili udaje się jej wypro­sto­wać. Z morzem i zwią­za­nymi z nim wia­trami zna się przez całe życie i potrzeba znacz­nie więk­szej siły, by ją prze­wró­cić lub ode­brać jej czuj­ność. Pory­wi­sty szkwał zmie­nia kurs i wiruje wokół jej głowy, uno­sząc ciężki war­kocz, który wije się w powie­trzu jak wście­kła żmija, dopóki dziew­czyna nie chwyta go i nie przy­ciąga do piersi. Tak robiła, kiedy tęsk­niła za matką. Teraz tęskni za kimś innym.

Magnus jest gdzieś tam w tej prze­ra­ża­ją­cej burzy, naj­gor­szej, jaka roz­pę­tała się od dawna; potwier­dzają to nawet pomarsz­czeni sta­rusz­ko­wie na nabrzeżu, krę­cąc gło­wami z roz­pa­czą na myśl o ofia­rach, jakie przy­nie­sie. Rumi zasta­na­wia się, co czuł Magnus na otwar­tym pokła­dzie malut­kiego kutra, patrząc na ogromne fale zale­wa­jące go w sekundę jak lawina, gdy sta­te­czek zawi­sał na grzy­wie fali niczym malutka kropka w ogrom­nym, peł­nym wście­kło­ści kotle. Czy w tej ostat­niej chwili ogar­nął go strach i prze­ra­że­nie, czy wewnętrzny spo­kój, że morze okaże się łaskawe; ocali go albo pozwoli mu szybko odejść?

Magnus czę­sto mawiał, że nie boi się morza. Miał co prawda pew­ność, że któ­re­goś dnia go zabie­rze, ale sta­nie się to dopiero wtedy, gdy będzie sta­rym wil­kiem mor­skim, będą mieli co naj­mniej piątkę dzieci i spłaci swój kuter i sieci.

– Potem mogę spo­cząć w jego głę­bi­nach – żar­to­wał czę­sto. – Kiedy będę gotów odejść.

– Chcesz powie­dzieć, że będę musiała cię zno­sić z siwą brodą, w obrzy­dli­wej czer­wo­nej czapce śmier­dzą­cej solą, bo nie zre­zy­gnu­jesz z pły­wa­nia?

– Zde­cy­do­wa­nie. To zna­czy, że nie wyj­dziesz za mnie? Bo brodę zgolę, ale czapki za nic nie oddam.

– No wiesz! – Zro­biła ruch, jakby chciała go ude­rzyć w umię­śniony tors, nad któ­rym pra­co­wał od czasu, gdy jako dziecko spę­dzał let­nie mie­siące na kutrze dziadka, lecz tylko pogła­dziła go dło­nią i oparła głowę na gru­bym weł­nia­nym swe­trze, z któ­rego uno­siła się woń cięż­kiej pracy i sło­nego morza.

Na co mogła wtedy narze­kać? Magnus nie był gwiaz­do­rem fil­mo­wym, ale ona też nie była dziew­czyną z obrazka. Daleko jej było do deli­kat­no­ści, siłą mogła się rów­nać z każ­dym człon­kiem załogi na kutrach ojca, miała spierzch­niętą skórę na dło­niach, szorst­kie palce i paznok­cie poła­mane od cięż­kiej pracy. Na pewno nie były to dło­nie damy. O Rumi można powie­dzieć wszystko, tylko nie to, że jest słodką, potulną panienką. Ale jest dziew­czyną Magnusa i jego przy­szłą żoną.

A raczej była. Dopóki morze go nie zabrało. Zbyt wcze­śnie.

Spo­glą­da­jąc na chaos kipią­cych wód za por­tem, Rumi nie ma wąt­pli­wo­ści. Sztorm sza­leje od czte­rech dni. Magnus odszedł. Znik­nął w otchłani. Kuter z całą załogą pogrą­żył się w czar­nych odmę­tach. Gdyby Rumi żyła przed wie­kami, wie­rzy­łaby głę­boko, że gniew morza wzbu­dził schwy­tany wie­lo­ryb albo że z głę­biny wyło­nił się obda­rzony licz­nymi mac­kami kra­ken i wcią­gnął wszyst­kie łodzie do swo­jej kry­jówki. Nie­wąt­pli­wie podobne mity pozwa­lały samot­nym, owdo­wia­łym kobie­tom radzić sobie z żałobą. Ale Rumi wie, że los rybaka w dzi­siej­szych cza­sach zależy od natury, szczę­ścia i współ­cze­snego kra­kena, który przy­jął postać Adolfa Hitlera.

Rumi ni­gdy nie będzie obwi­niać o tę tra­ge­dię rodzin­nego zaję­cia, więc nie wiąże tego z gnie­wem oce­anu. To wojna, krwawa, dusząca, która wtar­gnęła w nor­we­skie życie. Gdyby nie wojna, gdyby nie pra­gnie­nie Magnusa, by włą­czyć się do walki, ni­gdy nie posta­wiłby stopy na pokła­dzie kutra i nie wypły­nął na Morze Pół­nocne, by rato­wać ludzi. Byłby teraz przy niej, nie mogąc się nadzi­wić sza­le­ją­cym falom, i dzię­ko­wałby losowi, że nie musi z nimi wal­czyć.

Magnus stał się więc ofiarą wojny. Jak wielu innych zgi­nął przez pano­szą­cych się but­nie Niem­ców, któ­rzy tak po pro­stu weszli i zajęli ich mia­sto i kraj, jakby mieli do tego pełne prawo. A gdyby nie znie­na­wi­dziła ich już za tę kra­dzież, to znie­na­wi­dziłaby ich teraz, czu­jąc odrazę i obrzy­dze­nie tak potężne, jak sza­le­jące w oddali fale.

Rumi Orl­stad prze­żywa żałobę i jest wście­kła. Jak dia­bli.

– Zapłacą za to! – krzy­czy do pory­wi­stych podmu­chów wia­tru. – MOŻESZ BYĆ TEGO PEWNY, MAGNUS, ZAPŁACĄ ZA TO! – Jej słowa porywa i ochra­nia jakaś sekretna chmura, uno­sząc je w ponure niebo, żeby Niemcy nie mogli udo­wod­nić Rumi zdrady.

A ona może tylko stać samot­nie na molo i szlo­chać, sma­gana nie­koń­czącą się furią morza, które darzy jed­no­cze­śnie miło­ścią i nie­na­wi­ścią.

Część pierwsza

1. Chłodne przyjęcie

1

Chłodne przy­ję­cie

Przed­mie­ścia Ber­gen, 2 stycz­nia 1942

Jens

Nie taki widok sobie wyobra­żał, choć tak daleko na pół­noc od rów­nika mógł się spo­dzie­wać nie­koń­czą­cej się połaci bieli. Gałę­zie jodeł się­gają w niebo, zamiast opa­dać ku gład­kiemu bia­łemu dywa­nowi, i ten widok pogłę­bia tylko jego kon­ster­na­cję na długo po tym, jak doszedł do sie­bie po bole­snym lądo­wa­niu, kiedy jego mózg trząsł się jak luźna gala­reta. Przez jakiś czas musiał być nie­przy­tomny. Teraz robi się coraz wid­niej i grozi mu, że zosta­nie dostrze­żony mimo osłony drzew, na któ­rych wylą­do­wał, jeśli można to tak nazwać. Choć wciąż skon­ster­no­wany, Jen­sen Par­kes wie, że tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, musi jesz­cze opaść na twardy grunt. Bez­ce­re­mo­nial­nego zwi­sa­nia z nor­we­skiej jodły jak bombka na cho­ince nie można uznać za prze­by­wa­nie na terra firma. I na doda­tek głową w dół. W cza­sie szko­le­nia nic takiego się nie wyda­rzyło.

Pociąga za taśmy spa­do­chronu, które wpi­jają mu się mocno w ciało przez cię­żar zwi­sa­ją­cego torsu i wypa­ko­wany ple­cak. Nie udaje mu się wsu­nąć pod taśmy prze­mar­z­nię­tych już pal­ców w gru­bych ręka­wi­cach, a co dopiero roz­piąć klamry.

– Cho­lera! – rzuca i karci się w duchu za późno, by powstrzy­mać echo swo­jego głosu, które odbija się od drzew, ale na szczę­ście opada głu­cho na tłu­miący wszyst­kie dźwięki śnieg. Jens wije się gorącz­kowo jak sza­le­niec w kafta­nie bez­pie­czeń­stwa w nadziei, że się uwolni, i przy­go­to­wuje ciało i głowę na ostatni upa­dek z wyso­ko­ści pra­wie dwóch metrów. Ale taśmy zaci­skają się jesz­cze moc­niej, drzewo, trzesz­cząc, sygna­li­zuje swoje obu­rze­nie i zrzuca mu z gałęzi na głowę kupkę śniegu. Lodo­wa­tego. Jakby już nie był dosta­tecz­nie zmar­z­nięty.

Jens uświa­da­mia sobie, że wysila się na próżno, nie­ru­cho­mieje więc i nasłu­chuje. Myśli. Tego wła­śnie ich uczono: żeby wszystko sys­te­ma­tycz­nie prze­my­śleć. Pozo­stało mu nie­wiele opcji i żadna z nich nie jest zbyt zachę­ca­jąca. Może cze­kać, aż zamar­z­nie na śmierć albo odnaj­dzie go sojusz­ni­cza grupa poszu­ki­waw­cza, choć to może potrwać parę dni. Może go też zna­leźć nie­miecki patrol i wymie­rzyć nie­unik­nioną karę; tutaj w grę raczej nie wcho­dzi areszt, try­bu­nał wojenny czy wię­zie­nie w zim­nych, suro­wych lochach zgod­nie z kon­wen­cją genew­ską. Prze­słu­cha­nie, sąd i wyrok na zaśnie­żo­nych wzgó­rzach zaj­mie parę minut, a nie­mieckie lugery cze­kają w goto­wo­ści na zabłą­ka­nych wro­gów, któ­rych krew zna­czy potem świeżą war­stwę śniegu. Jens bole­śnie zdaje sobie sprawę, jakie kon­se­kwen­cje pocią­gnie za sobą schwy­ta­nie. A koły­szące się drzewo sta­nowi ide­alny znak dla każ­dego mija­ją­cego je czło­wieka, nie­ważne czy przy­ja­ciela, czy wroga.

Jens zaczyna powoli poru­szać każdą czę­ścią ciała, począt­kowo, by pobu­dzić prze­pływ nie­mal zamar­z­nię­tej krwi w koń­czy­nach i odzy­skać czu­cie, a potem by sys­te­ma­tycz­nie wyswo­ba­dzać się z wię­zów niczym wielka poczwarka pró­bu­jąca się wydo­stać z kokonu. Musi się powstrzy­my­wać, by nie wybuch­nąć śmie­chem, wyobra­ża­jąc sobie widok, jaki przed­sta­wia.

Dzie­sięć minut nie­ustan­nego ruchu pozba­wia go sił i nie­wiele daje; jego ciało koły­sze się jak waha­dło, co powo­duje nara­sta­jące mdło­ści. Gdy tak wisi do góry nogami, napły­wa­jąca do głowy krew spra­wia, że zaczyna widzieć podwój­nie. Potrząsa gwał­tow­nie głową, by się pozbyć tego uczu­cia, i wal­czy, żeby nie stra­cić przy­tom­no­ści.

Tylko nie odpły­waj, nie możesz znów odpły­nąć.

Pomimo wysił­ków biel zaczyna się zacie­rać i gasnąć, gałę­zie już są nie­wi­doczne. Sły­szy szum w uszach, gwał­towną falę; wie, że nie jest praw­dziwa, ale nie potrafi się od niej uwol­nić. Od niczego nie potrafi się uwol­nić, fizycz­nie czy nie, nawet od poczu­cia spada…

W przy­tłu­mio­nej bia­łej mgle roz­lega się trzask gałęzi, naka­zu­jąc jego koły­szą­cej się gło­wie sku­pie­nie, oczy otwie­rają się z prze­ra­że­nia. Uszy z tru­dem sta­rają się wychwy­cić poprzez szum głosy, ostry akcent, roz­kazy i „tak jest” woj­sko­wego żar­gonu. Ale ude­rza go tylko cisza, któ­rej towa­rzy­szy ciężki oddech uwię­zio­nego w spa­do­chro­nie ciała.

Nagle znów roz­lega się wyraźny trzask, szum opa­da­ją­cego śniegu. Jens wal­czy gwał­tow­nie, by się uwol­nić, bo nawet jeśli go teraz usły­szą, nie ma już nic do stra­ce­nia. Gdzie, do dia­bła, ma broń? Jest scho­wana głę­boko w kurtce, nie­do­stępna przez zaci­śniętą taśmę. Cho­lera! Ten prze­klęty spa­do­chron miał mnie oca­lić przed śmier­cią, a nie dopro­wa­dzić do kresu życia. Lepiej było sko­rzy­stać z dłuż­szej trasy i pły­nąć kutrem z Sze­tlan­dów, choć ostat­nio ta prze­prawa pochło­nęła dużo ofiar; zbyt wiele jed­no­stek, mary­na­rzy i agen­tów prze­grało w walce nie z Rze­szą, ale z pogodą.

Szum zamie­nia się w odgłos kro­ków, teraz już wyraźny. To nie są kroki zwie­rzę­cia – reni­fer jest zbyt pło­chliwy, by zbli­żyć się do nie­zna­nego zapa­chu czło­wieka. Jens nie ma wyj­ścia – musi zasty­gnąć bez ruchu i wisieć jak tru­chło jakie­goś zwie­rzę­cia zawie­szone w myśliw­skiej cha­cie, z nadzieją, że nie­miec­kie patrole są ślepe, leniwe albo głu­pie. Albo wszystko naraz.

Wygląda na to, że nie są. Trzask odbez­pie­cza­nej broni odbija się echem od kępy drzew. Jens Par­kes z tru­dem wciąga lodo­wate powie­trze i robi jedyną rzecz, jaka mu pozo­stała: czeka na łut szczę­ścia albo prze­zna­cze­nie i modli się, by połą­czyły siły.

2. Przyjęcie powitalne

2

Przy­ję­cie powi­talne

Ber­gen, 2 stycz­nia 1942

Rumi

– Rumi! Rumi! Gdzie się podzie­wasz?

– Jestem tutaj, tato. Nie musisz krzy­czeć.

– Co robisz pod sto­łem? – W naglą­cym tonie ojca sły­chać zasko­cze­nie zmie­szane z iry­ta­cją.

– Nasta­wiam pułapki na myszy – sapie Rumi, a spod sze­ro­kiego drew­nia­nego blatu wyła­nia się ruda grzywa jej wło­sów. – Te małe dra­nie są głodne i jeśli tego nie zro­bię, nie zosta­nie mi nic na obiad.

Peder Orl­stad zbywa lek­ce­wa­żąco kwe­stię myszy, jakby warunki pracy jego córki w zagra­co­nym han­ga­rze dla łodzi zupeł­nie się nie liczyły, patrzy jej pro­sto w oczy i zniża głos do szeptu.

– Musisz się szybko dostać na pła­sko­wyż. Dosta­li­śmy wia­do­mość, że zeszłej nocy nastą­pił zrzut, ale jak dotąd nikt się nie poja­wił. Wcze­śnie robi się ciemno i jeśli ktoś tam jest, zamar­z­nie.

– Nie mają map ani nart? – Iry­ta­cja Rumi dorów­nuje zanie­po­ko­je­niu ojca. Jest teraz zbyt zajęta, by odgry­wać rolę pie­lę­gniarki dla źle wypo­sa­żo­nych człon­ków ruchu oporu, kim­kol­wiek są, mimo że wcze­śniej zobo­wią­zała się poma­gać; musi skon­tro­lo­wać rachunki, wyczy­ścić sztor­miaki i spraw­dzić sprzęt. A poza tym już się tym nie zaj­muje.

– Rubio nie może? Świet­nie jeź­dzi na nar­tach – najeża się Rumi.

Ojciec patrzy na nią skru­szony, wie­dząc dosko­nale, że nie powi­nien jej o to pro­sić, nie po tym, co prze­szła.

– Musiał wypły­nąć kolejny raz. Wróci naj­wcze­śniej jutro.

Teraz Rumi jest już zła.

– Nic mi tato nie powie­dział! Jak mam kie­ro­wać tym inte­re­sem, jeśli nie wiem, kiedy łodzie wypły­wają? – A tak naprawdę chce powie­dzieć: „Czemu Rubio ryzy­kuje tak długą wyprawę, skoro obie­cał, że nie będzie tego robił?”.

Ojciec reaguje w typowy dla sie­bie, fleg­ma­tyczny spo­sób.

– Wiesz, że kiedy śle­dzie ucie­kają, rybak musi ruszyć za nimi. – Wzru­sza ramio­nami, choć oboje wie­dzą, że Rubio prze­wozi coś znacz­nie bar­dziej nie­bez­piecz­nego niż śle­dzie. – Zro­bisz to, Rumi? Pro­szę. Hilde pakuje już zupę i pro­wiant, żebyś je zabrała.

Rumi wie, że ojciec nie pro­siłby jej, gdyby nie była to kwe­stia życia lub śmierci. Ale czy w ich obec­nym życiu wszystko nie spro­wa­dza się wła­śnie do tego?

– Tylko ten jeden raz, dobrze? Może Hilde ugo­tuje mi zupę, jeśli utknę w śniegu – bur­czy Rumi. – Zwy­kle ma dla mnie tylko suchą kanapkę.

– Daj spo­kój. – Peder wypro­wa­dza ją z han­garu i rusza za nią.

*

Pomimo opo­rów Rumi nie może zaprze­czyć, że ode­rwa­nie się od codzien­nej rutyny przy­nosi mile widzianą ulgę i oka­zję, by przy­naj­mniej na chwilę ode­tchnąć. Kiedy pra­cuje sama w han­ga­rze, jej myśli bie­gną w kie­run­kach, w któ­rych nie powinny, a wspi­naczka w lodo­wa­tej prze­strzeni ide­al­nie oczysz­cza umysł.

Długa wyprawa na strome wzgó­rza za Ber­gen jest męcząca, dodat­kowo utrud­nia ją świeży puch, lecz za każ­dym razem, gdy Rumi musi zła­pać oddech, odwraca się i z rado­ścią spo­gląda w dół na uko­chany widok mia­sta – jej mia­sta: wyraźny kształt pod­kowy usy­tu­owa­nej w zagię­ciu lądu i setki malut­kich wyse­pek roz­sy­pa­nych wzdłuż krę­tego wybrzeża. Na tej wyso­ko­ści sły­chać jedy­nie słaby war­kot łodzi zmie­rza­ją­cych ku cichemu, zaśnie­żo­nemu lądowi.

Rumi wspina się już od godziny i dźwiga ciężki ple­cak, ma też swoje narty i zapa­sową parę – nogi zaczy­nają ją boleć, lodo­wate powie­trze szczy­pie w płuca. Choć wędruje tym szla­kiem od dzie­ciń­stwa i lubi się chwa­lić, że Nor­we­go­wie są twar­dzi, ostat­nie dwa lata – a szcze­gól­nie ostatni mie­siąc – zasiały w jej umy­śle wąt­pli­wo­ści.

Dzięki infor­ma­cjom uzy­ska­nym od taty wie, że musi prze­cze­sać teren o sze­ro­ko­ści około pię­ciu kilo­me­trów. Kiedy więc wycho­dzi na pła­sko­wyż, przy­pina narty i poru­sza się szybko, zatrzy­mu­jąc się co kilka minut, by dokład­nie zlu­stro­wać wzro­kiem białą prze­strzeń. Jeśli poszu­ki­wani przez nią ludzie są w ruchu, trudno będzie ich dostrzec w tym bia­łym koko­nie, gdyż z pew­no­ścią mają na sobie białe kurtki nar­ciar­skie, a jeśli coś niosą ze sobą, sta­rali się to też zama­sko­wać. Im uła­twia to sprawę, utrud­nia polu­ją­cym na nich patro­lom lub, w tym przy­padku, spie­szą­cym na ratu­nek.

Rumi chu­cha w grube weł­niane ręka­wice, żeby tchnąć tro­chę życia w palce, i powoli zata­cza pełny krąg. Jeśli zrzu­ceni agenci nie zeszli ze wzgó­rza, zostali zła­pani przez nie­miecki patrol albo na­dal tu są. W pobliżu nie ma żad­nych jaskiń ani skał, gdzie można się ukryć – Rumi zna każdy cen­ty­metr tego terenu – można za to zna­leźć cztery czy pięć dużych kęp jodeł. Gdyby wylą­do­wali na jed­nej z nich, mie­liby pecha, ale mogliby wyko­rzy­stać je jako schro­nie­nie, by prze­cze­kać burzę śnieżną. Rumi zawęża krąg i prze­szu­kuje pierw­szą kępę gru­bych pni i gałęzi. Panuje tu nie­sa­mo­wita cisza, prze­ry­wana jedy­nie sze­le­stem gałęzi pod­da­ją­cych się napo­rowi wia­tru.

Druga kępa wygląda podob­nie, lecz zbli­ża­jąc się do trze­ciej, Rumi coś wyczuwa – być może nie­znaczny ruch i jakiś cię­żar w lodo­wa­tym powie­trzu. Szuka śla­dów, które tutaj nie­wąt­pli­wie byłyby głę­bo­kie i trudne do zatar­cia. Na pewno nie widać niczego, co przy­po­mi­na­łoby nie­miec­kie woj­skowe buciory. Jakieś zwie­rzę? Sięga do ple­caka po myśliw­ską strzelbę Pedera, przy­ci­ska ją ręką do ciała i prze­suwa się powoli do przodu, uży­wa­jąc tylko jed­nego kijka. Za nic nie chcia­łaby zabić nie­win­nej istoty, ale będzie strze­lać dla obrony. Albo żeby prze­żyć, jeśli okaże się to konieczne.

Nie­mal wstrzy­mu­jąc oddech, prze­suwa się ukrad­kiem pod bal­da­chi­mem drzew. Tutaj pada mniej płat­ków i po kilku sekun­dach dostrzega bez­władny kształt zwi­sa­jący z gałęzi. Nie rzuca się jed­nak w jego stronę, nasłu­chuje tylko odgło­sów: cichego pisku zwi­nię­tej sprę­żyny we wny­kach albo cięż­kiego odde­chu cze­ka­ją­cych w ukry­ciu prze­śla­dow­ców. Dopiero upew­niw­szy się, że są sami, pod­cho­dzi do wiszą­cego męż­czy­zny. Jego głowa znaj­duje się tuż nad nią i Rumi wyciąga szyję, by zoba­czyć twarz przy­sy­paną śnie­giem, sine wargi, rzęsy pokryte lodem. Męż­czy­zna wygląda na mar­twego.

Rumi wzdy­cha. Szkoda tego życia i odwagi, ale to nie pierw­szy mar­twy agent, któ­rego widzi, i nie jest tym wido­kiem wstrzą­śnięta. Przez głowę prze­biega jej nie­po­ko­jąca myśl, że nie robi to na niej wra­że­nia. Poznała dobrze śmierć: w cza­sie wojny i przed nią. W życiu i w miło­ści. Teraz zasta­na­wia się tylko, jak odciąć ciało i prze­cią­gnąć je na tyle daleko, by ludzie z mia­sta mogli się tu dostać i je pocho­wać. Nie może go tak zosta­wić – naka­zuje jej to poczu­cie przy­zwo­ito­ści i zasady ruchu oporu. Ściąga ple­cak, szuka noża, odwraca się i pró­buje pod­sko­czyć, by zła­pać gałąź i ją pocią­gnąć. Zamiast tego odsuwa się gwał­tow­nie, wstrzą­śnięta wido­kiem pary oczu, które otwo­rzyły się nagle w powo­dzi opa­da­ją­cego śniegu.

– Jezu! – wyrywa się Rumi.

Z gar­dła męż­czy­zny wydo­bywa się zdu­szony dźwięk, nie­mal zamar­z­nięte usta nie są w sta­nie sfor­mu­ło­wać słów. Zaczyna się wier­cić, przez co na oboje spada jesz­cze wię­cej śniegu i lodu.

– Nie ruszaj się! – naka­zuje ostro Rumi. – Ode­tnę cię.

Tym razem męż­czy­zna otwiera sze­roko oczy, naj­wy­raź­niej prze­ra­żony wido­kiem wiel­kiego noża do patro­sze­nia, który Rumi wyciąga z ple­caka i macha nim bli­sko jego twa­rzy, pod­ska­ku­jąc przy tym, by zła­pać gałąź. Przy trze­ciej pró­bie udaje jej się przy­cią­gnąć do sie­bie cał­kiem sporą.

– Gdzie? – Robi gest nożem, a męż­czyź­nie udaje się poka­zać sztyw­nymi pal­cami taśmy uprzęży spa­do­chronu, które go krę­pują. Rumi wsuwa pod nie nóż i prze­cina. Gdy pęka jedna z taśm, ciało męż­czy­zny wzdryga się i czę­ściowo osuwa, a on zamyka oczy, przy­go­to­wu­jąc się na ewen­tu­alny upa­dek na pokrytą śnie­giem zie­mię. Po dru­gim cię­ciu spada jak kamień, a spod warstw ubrań roz­lega się zdu­szony jęk.

– W porządku? – pyta Rumi, nachy­la­jąc się nad jego wykrę­co­nym cia­łem. – Jesteś ranny?

Męż­czy­zna tylko patrzy na nią w mil­cze­niu, a Rumi zasta­na­wia się, czy w ogóle rozu­mie nor­we­ski.

Lekko roz­chyla wargi.

– Nie jestem pewny – mówi w jakimś dziw­nym dia­lek­cie ojczy­stego języka Rumi. – Powiem ci, kiedy znowu poczuję jakąś część ciała.

Rumi pry­cha. Boże święty. Nie dość, że inwa­lida, to jesz­cze dow­cip­niś.

Nie mają się gdzie ukryć, więc przy­su­wają się do pnia drzewa. W powie­trzu unosi się para z otwar­tego ter­mosu, a męż­czy­zna, który z każdą minutą mniej przy­po­mina zwłoki, wypija gorący płyn z wyraźną ulgą.

– Ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, że to zupa ura­tuje mi życie – wzdy­cha.

– Bar­dzo pro­szę – mru­czy gniew­nie Rumi, nasłu­chu­jąc jed­nym uchem, czy z pustki za drze­wami nie dobiega jakiś dźwięk. – Jeśli chcesz, mogę cię tam z powro­tem przy­wią­zać.

– Och nie. Nie chcia­łem, by to tak zabrzmiało…

– Ale zabrzmiało. – Rumi z powro­tem pakuje ple­cak, zła na sie­bie, że zare­ago­wała tak ostro. To nie on ma przyj­mo­wać na sie­bie twój gniew, Rumi. Tylko świat i wszystko, co się na nim znaj­duje.

– Jak masz na imię? – pyta męż­czy­zna po chwili cięż­kiej ciszy.

– Rumi. A ty?

– Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa lepiej go nie zdra­dzać. Poza tym po dzi­siej­szym dniu już się pew­nie nie zoba­czymy.

Jej posta­no­wie­nie, by oka­zy­wać więk­szą tole­ran­cję, znika rów­nie szybko, jak się poja­wiło; nie potrafi ukryć iry­ta­cji. Miejmy nadzieję, myśli.

– Mar­twisz się, że to nie ja jestem twoim kon­tak­tem? Że w wol­nym cza­sie mam zwy­czaj wędro­wać po tym pła­sko­wyżu i szu­kać bez­dom­nych dzieci i zwie­rząt, mając przy sobie ter­mos z zupą na wszelki wypa­dek?

– Nie, ale…

– Jak tam sobie chcesz. Posłu­chaj, powin­ni­śmy scho­dzić. Odzy­ska­łeś czu­cie w nogach? W pal­cach stóp?

– Chyba tak, a przy­naj­mniej w nie­któ­rych. Ale jesz­cze nie możemy ruszać.

– Dla­czego? – Cier­pli­wość Rumi szybko się wyczer­puje. Przy­wy­kła do takiego mrozu, ale prze­by­wa­nie na nim zbyt długo może się źle skoń­czyć. Jest zmę­czona, poiry­to­wana i chce już zostać sama, bez względu na wojnę.

– Musimy poszu­kać tego dru­giego – mówi męż­czy­zna.

– Jakiego dru­giego? – pyta zasko­czona Rumi, zbita z tropu przez tę odpo­wiedź. Tato albo nic o tym nie wie­dział albo nie powie­dział jej wszyst­kiego.

– Mojego part­nera. Wysko­czył tuż za mną. Ma nasz cały sprzęt.

– Cudow­nie. – Rumi celowo nie kryje sar­ka­zmu.

On nie zwraca na to uwagi, wstaje, potrząsa całym cia­łem, by je oży­wić, i przy­pina zapa­sową parę nart. Rumi dostrzega z ulgą, że odróż­nia ich przód od tyłu.

Męż­czy­zna przy­suwa się bli­żej i wyciąga zmar­z­niętą dłoń jak gałązkę oliwną.

– Jens. Dzię­kuję, że mnie ura­to­wa­łaś, Rumi.

– Hmm. – Odwraca się. – Ruszamy, mamy naj­wy­żej godzinę do zmroku.

3. Oślepiony

3

Ośle­piony

Przed­mie­ścia Ber­gen, 2 stycz­nia 1942

Jens

Ona jest zła, myśli Jens, obser­wu­jąc, jak Rumi z tru­dem prze­dziera się przez zamieć. Lek­ce­wa­żący ton, iry­ta­cja, jaką budzi koniecz­ność prze­by­wa­nia z innymi, gdy tak naprawdę czło­wiek chce się jedy­nie zwi­nąć w kłę­bek i zamknąć w sobie. O tak, on to zna zbyt dobrze.

Być może ma powody do gniewu, bo zmu­szono ją, żeby wyszła w taką pogodę i wiele ryzy­ku­jąc, szu­kała obcego czło­wieka, który nie wia­domo, czy będzie w sta­nie pomóc ruchowi oporu w utrud­nia­niu życia nazi­stom. On na pewno bar­dzo się postara i chce jej powie­dzieć, czemu to robi i po co. Dla kogo. Dla tej jed­nej osoby, ale też i dla całego swo­jego kraju. Przy­naj­mniej po czę­ści.

W odle­gło­ści kil­ku­set metrów znaj­dują połowę zrzu­co­nego ładunku; na szczę­ście jest bez­pieczny w bia­łym meta­lo­wym zasob­niku przy­kry­tym nie­mal cał­ko­wi­cie przez śnieg, który sypie teraz bar­dzo gęsto.

– To nasze jedze­nie i mapy, ale nie sprzęt, który nam będzie potrzebny. – Jens prze­krzy­kuje wiatr i patrzy, jak dziew­czyna kiwa głową z rezy­gna­cją, że muszą kon­ty­nu­ować poszu­ki­wa­nia.

Brną przez śnieg jesz­cze pra­wie godzinę, zatrzy­mu­jąc się mniej wię­cej co dzie­sięć minut, żeby zła­pać oddech, który nie­mal zama­rza w chwili, gdy wyla­tuje z ich ust. Jens zauważa, że w cudowny spo­sób wargi dziew­czyny są na­dal czer­wone w twa­rzy o kształ­cie serca, włosy ma scho­wane pod weł­nianą czapką, a brwi ogni­ście rude. Pasują do jej nastroju, myśli.

Dla kon­tra­stu jego twarz jest nie­mal sina i pozba­wiona życia. Szko­le­nie w Szko­cji odby­wało się na mro­zie, by jak naj­bar­dziej oswoić ich z nor­we­skim i szwedz­kim kli­ma­tem, ale to… Nie pamięta, żeby kie­dy­kol­wiek było mu tak zimno, kiedy nawet rogówka zdaje się zama­rzać i grozi, że pęk­nie przy mru­gnię­ciu, a nagłe cie­pło nie sto­pi­łoby powoli zimna, lecz roz­darło ciało na drza­zgi. Jedy­nie myśl o Karlu, który jest gdzieś tutaj sam, spra­wia, że idzie dalej.

Dziew­czyna zatrzy­muje się i odwraca szybko, czarne oczy przy­po­mi­nają punk­ciki na bia­łej tablicy.

– Nie­do­brze, robi się coraz ciem­niej. On ma dość jedze­nia, żeby prze­trwać noc?

Jens kiwa głową; główne zapasy znaj­dują się w zasob­niku, ale każdy z nich ma w ple­caku awa­ryjne racje.

– Będziemy musieli wró­cić jutro. Jeśli my nie jeste­śmy w sta­nie go zna­leźć, ist­nieje szansa, że patrole też nie dadzą rady. Zwy­kle nie zapusz­czają się aż tak daleko, jeśli nie mają jakie­goś kon­kret­nego celu.

Szansa. Do tego się teraz to wszystko spro­wa­dza. Życie moje, Karla i wszyst­kich dookoła zależy od łutu szczę­ścia, losu i moż­li­wo­ści. To śmier­telna gra.

Musisz się do tego przy­zwy­czaić, Jen­sie Par­ke­sie. Kolejny raz.

Kiwa głową, a ona odwraca się, by zje­chać z pła­sko­wyżu, poru­sza się przy tym z wdzię­kiem typo­wym dla osób wycho­wa­nych w tak suro­wym kli­ma­cie, dla któ­rych narty sta­no­wią prze­dłu­że­nie stóp. Nawet z zasob­ni­kiem przy­wią­za­nym sznur­kiem do pasa jedzie bez wysiłku po dobrze zna­nym tere­nie. On cał­kiem nie­źle radzi sobie na nar­tach, ale w ciągu ostat­nich paru lat nie miał zbyt wielu oka­zji do jeż­dże­nia. Teraz musi się bar­dziej posta­rać, żeby dotrzy­mać kroku Rumi i jej roda­kom.

Kiedy znaj­dują się w poło­wie wzgó­rza, ich oczom uka­zuje się widok Ber­gen prze­sło­nięty jedy­nie białą mgiełką. Śnieg już tylko pró­szy. W jed­nej chwili Jens czuje ukłu­cie nostal­gii i nagłej tęsk­noty, by zna­leźć się tam w dole, w cen­trum mia­sta, znów zoba­czyć pokrytą zie­loną patyną wieżę kate­dry i jak w dzie­ciń­stwie poczuć zapach targu ryb­nego. Pomimo wcze­śniej­szych wyda­rzeń czuje się pew­nie i spo­koj­nie, nawet gdy wokół sza­leje wojna, a nad gło­wami sły­chać war­kot alianc­kich i nie­miec­kich samo­lo­tów, które ści­gają się po nor­we­skim nie­bie.

Śnieg jest mocno ubity, zjeż­dżają więc bez trudu i w dobrym tem­pie. Nagle dziew­czyna skręca i zatrzy­muje się gwał­tow­nie, wbija kijek w śnieg, wyciąga rękę, by go zatrzy­mać i przy­kłada palec do ust. Wpa­truje się inten­syw­nie, lustru­jąc teren po lewej stro­nie jak dra­pież­nik. On wie, że wypa­truje innego zagro­że­nia.

– Tam. Jakiś ruch – szep­cze mu do zakry­tego weł­nianą czapką ucha.

Jens wytęża wzrok, ale widzi tylko białą pustkę. Idzie w ślady swo­jej prze­wod­niczki i zamiera. Ona celowo wło­żyła ciemną kurtkę nar­ciar­ską, a nie białą, masku­jącą jak jego, by wyglą­dała na miej­scową, jeśli ją zatrzy­mają. To ozna­cza jed­nak, że na śniegu jest bar­dziej widoczna. Z bli­ska na pewno zauważy ją każdy Nie­miec.

Teraz odwią­zuje sznu­rek, chowa zasob­nik za pnia­kiem i daje Jen­sowi znak, by przy­kuc­nął obok. Zbliża się do niego.

– Jeśli nie wrócę za dzie­sięć minut, zjeż­dżaj sam – mówi. – Masz wyzna­czony bez­pieczny dom?

– Tak.

– Jeśli to patrol, pod­jadę i odwrócę ich uwagę. Prze­ko­nam ich, że wybra­łam się na polo­wa­nie.

Jens kiwa głową, a ona odjeż­dża. Po kilku sekun­dach kon­tury jej postaci się zacie­rają, a potem znika, jakby prze­je­chała przez ścianę. Jens przy­siada na pię­tach, gotowy zerwać się w każ­dej chwili, ale bolą go uda i wydaje mu się, że może lada chwila zasnąć. Marzy mu się kubek gorą­cej, słod­kiej angiel­skiej her­baty. Śmieje się cicho z wła­snej sła­bo­ści. Daj spo­kój, Par­kes! Weź się w garść. Szko­lono cię do tego suro­wego świata i sam tego chcia­łeś. Tego potrze­bu­jesz. To ma być zadość­uczy­nie­nie.

Na każdy sze­lest i trzask Jens prze­biega dziko wzro­kiem przez białą pustkę, nasłu­chu­jąc roz­mów, odgłosu zbli­ża­ją­cych się stóp lub nart, dźwięku odbez­pie­cza­nej broni. Ale ota­cza go jedy­nie lodowa próż­nia, jakby nasu­nęła się na jego oczy i zatarła pole widze­nia. W tym mlecz­nym oce­anie jest prak­tycz­nie ślepy.

Nagle z mgły wyła­nia się ciemny kształt. Jens mruga. To jej kurtka; zbliża się szybko do niego. Pomię­dzy jed­nym odbi­ciem kijka a dru­gim Rumi gwał­tow­nie macha ręką. To ostrze­że­nie, by wyko­nać odwrót i rzu­cić się do ucieczki?

Jej głos prze­bija się przez gęste powie­trze.

– Chodź! Chodź! – Macha nie­cier­pli­wie, by ruszył w jej stronę.

A może to pułapka? Pomimo usta­leń wywiadu ona może być zdraj­czy­nią. Ostrze­gano ich przed nor­we­skimi kola­bo­ran­tami bie­ga­ją­cymi do Niem­ców z dono­sami, które czę­sto koń­czą się śmier­cią. Do tego domo­ro­słego ruchu oporu prze­nik­nęli „praw­dziwi” loja­li­ści, przez któ­rych dzie­siątki alianc­kich agen­tów wpa­dły w pułapkę i sta­nęły przed plu­to­nem egze­ku­cyj­nym. Cza­sem, co gor­sza, przed śmier­cią ich tor­tu­ro­wano.

Jens musi pod­jąć decy­zję w ułamku sekundy; szko­lono go, by szybko oce­niać ryzyko, wie­dzieć, jak roz­po­znać tych, któ­rym może zaufać. Ale to nie jest nauka ści­sła. Teraz docho­dzi do wnio­sku, że gniew i iry­ta­cja dziew­czyny były szczere, że byłaby mil­sza, gdyby chciała go oszu­kać i wydać. Przez szorst­kie powi­ta­nie Rumi wydaje się bar­dziej praw­dziwa.

Jens pod­nosi się i rusza w jej stronę. Gdy jest już bli­sko, dostrzega, że jej twarz w kształ­cie serca roz­pro­mie­niła się.

– Zna­la­złam go – oznaj­mia z prze­ję­ciem. – Zna­la­złam two­jego part­nera. Żywego.

4. Dom i dom

4

Dom i dom

Hop, 10 kilo­me­trów na połu­dnie od Ber­gen, 2 stycz­nia 1942

Kobieta ma brudne i spę­kane palce. Przy­gląda się swo­jej nie­gdyś gład­kiej skó­rze, gdy ostat­nie sztuki naj­lep­szej rodzin­nej por­ce­lany zni­kają sta­ran­nie zapa­ko­wane w skrzyni do trans­portu her­baty. Nie­ba­wem Gun­nar zanie­sie ją na duży strych, gdzie będzie spo­czy­wać bez­piecz­nie z dala od obcych rąk razem z rodzin­nymi meblami i obra­zami olej­nymi, które do nie­dawna zdo­biły sze­roką klatkę scho­dową i ściany holu. Dołą­czą do nich rów­nież liczne albumy ze zdję­ciami, doku­men­tu­ją­cymi zimy i lata, które całe poko­le­nia spę­dzały w samym Ber­gen i jego oko­li­cach. To jak odda­wa­nie ludzi na prze­cho­wa­nie, myśli kobieta.

Wzdy­cha ciężko i odnosi wra­że­nie, że ostat­nimi czasy jest to jedyny dźwięk, jaki z sie­bie wydaje. Po wyjeź­dzie rodziny nic już nie będzie takie samo; Lau­rit­ze­no­wie miesz­kali w tym wiel­kim sta­rym domu przez nie­mal sto lat, a ona przez dwa­dzie­ścia pięć. Gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, rodziny wyrzu­cane są ze swo­ich rezy­den­cji, choć z pew­no­ścią nie zostaną bez­domne – prze­no­szą się jedy­nie do let­nich domów na wybrzeżu, mniej­szych, lecz i tak dwu­krot­nie prze­wyż­sza­ją­cych roz­mia­rami te, w któ­rych miesz­kała jako dziecko. Mimo wszystko serce pęka na myśl o najeźdź­cach zaj­mu­ją­cych domy.

Ona jed­nak zostaje. Zgod­nie z usta­le­niami. Osoba, która będzie od teraz zaj­mo­wać dom, nale­gała, żeby gospo­dyni pozo­stała na miej­scu, by zapew­nić – jak to nazwano – „łagodne przej­ście”. Ujęto to w instruk­cjach jako kom­ple­ment, zachętę, ale ona wie, że nie dano jej żad­nego wyboru. Albo zosta­nie i zadba o wszystko, czego zaży­czą sobie nie­mieccy oku­panci, albo straci pracę i dach nad głową. A co innego mogłaby robić w swoim wieku? Pięć­dzie­siąt sześć lat to nie pora, by zaczy­nać wszystko od nowa. Mogłaby niby dostać pracę w jed­nym z hoteli w Ber­gen, ale więk­szość z nich zamiesz­kują nazi­stow­scy ofi­cjele i ofi­ce­ro­wie, któ­rzy wiodą spo­kojne życie, i pomimo wie­lo­let­niego doświad­cze­nia skoń­czy­łaby jako poko­jówka, nad­zo­ro­wana przez jakąś młodą dziew­czynę na wyż­szym sta­no­wi­sku. Lepiej zostać na miej­scu. Po dwu­dzie­stu pię­ciu latach zna każdy cen­ty­metr tego pięk­nego domu. Kocha każdą cegłę. Po wyjeź­dzie rodziny musi go chro­nić przed splą­dro­wa­niem i znisz­cze­niem, żeby zacho­wać go w dobrym sta­nie, kiedy wrócą Lau­rit­ze­no­wie, kiedy wróci Nor­we­gia. Jeśli kie­dy­kol­wiek uda się ją wyrwać z rąk oku­pan­tów.

W tym cza­sie znów powta­rza sobie, że musi być cier­pliwa i zacho­wy­wać powagę, sta­rać się mówić wła­ściwe rze­czy do wła­ściwego męż­czy­zny w mun­du­rze, a kiedy trzeba, wta­piać się w tło. Czyż nie to robiła tak fachowo przez dwa­dzie­ścia pięć lat? Była duchem w swoim wła­snym domu.

Kiedy teraz owija ostat­nią sztukę por­ce­lany gazetą i ociera kurz, który zebrał się w zmarszcz­kach wokół jej oczu, zasta­na­wia się, jaki będzie ten dom. I czy z cza­sem w ogóle będzie spra­wiał wra­że­nie domu.

5. Anioł stróż

5

Anioł stróż

Ber­gen, 2 stycz­nia 1942

Rumi

Od razu widać, że bark jest wybity, a ręka naj­praw­do­po­dob­niej zła­mana. Rumi z pewną dozą współ­czu­cia nie może się nadzi­wić, że ten męż­czy­zna, Karl, zdo­łał sam zejść do połowy wzgó­rza. Przy­naj­mniej może iść, bo jazda na nar­tach nie wcho­dzi w grę.

Rumi cofa się i patrzy, jak ten pierw­szy, Jens, narzuca na ramię obie pary nart, drugą ręką pod­trzy­muje part­nera, a ona bie­rze jeden z cięż­kich pakun­ków. Doszli już tak daleko, że może iść zna­nym szla­kiem nawet w gasną­cym świe­tle dnia. Posta­no­wili zako­pać oba zasob­niki i wró­cić po nie jutro, zda­jąc się na osłonę nocy i szczę­ście.

Scho­dzą w stronę mia­sta, zatrzy­mu­jąc się, by chwilę odpo­cząć, gdy Rumi dostrzega, że Karl krzywi się z bólu. Być może zła­ma­nie jest gor­sze, niż podej­rze­wała. Jeśli tak, uda­nie się pro­sto do bez­piecz­nego domu nie wydaje się naj­lep­szym wyj­ściem. Oświad­cza, że Karla musi obej­rzeć lekarz, obaj muszą coś zjeść i się roz­grzać, a nawet jeśli zde­ma­sko­wa­nie nie­sie ze sobą śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo, męż­czyźni nie odrzu­cają pro­po­zy­cji pomocy.

– Zdej­mij­cie kurtki – naka­zuje Rumi. – Przej­dziemy razem przez mia­sto. Jeśli nas zatrzy­mają albo zaczną wypy­ty­wać, zostaw­cie wyja­śnie­nia mnie. Jeste­ście moimi kuzy­nami z Oslo, przy­je­cha­li­ście pra­co­wać u mojego ojca. Rozu­miemy się?

Zmrok zapada szybko, mimo że jest dopiero popo­łu­dnie, ale dzięki temu mogą się wto­pić w ciem­ność. Rumi pro­wa­dzi ich mrocz­nymi, wąskimi ulicz­kami, uni­ka­jąc ruchli­wego skrzy­żo­wa­nia Tor­get i prze­jeż­dża­ją­cych tram­wa­jów, które oświe­tlają prze­chod­niów. Tam też zbie­rają się nazi­stow­scy żoł­nie­rze w sza­ro­zie­lo­nych mun­du­rach razem z kola­bo­ru­jącą z nimi nor­we­ską poli­cją STAPO ubraną na gra­na­towo. Po dro­dze cała trójka udaje, że roz­ma­wia z oży­wie­niem, jak przy­ja­ciele zmie­rza­jący w kie­runku pło­ną­cego na kominku ognia, i pod­trzy­mują z obu stron nie­pew­nie idą­cego Karla.

Tuż za cen­trum mia­sta wyło­żone kocimi łbami ulice pro­wa­dzące do nabrzeża i Stran­ge­bak­ken są nie­mal puste, ale mimo to Rumi spraw­dza każdy koniec wąskiego zaułka, zanim zwal­nia przed poma­lo­wa­nym na nie­bie­sko domem. Kiedy wygląda na to, że jest bez­piecz­nie, wcho­dzą cicho w boczną uliczkę bie­gnącą wzdłuż dwóch drew­nia­nych domów, która wycho­dzi na zaro­śnięty ogród warzywny. Jedne okna są ciemne, ale cienka smużka sztucz­nego świa­tła sączy się z tyłu sąsied­niego domu i na jej widok Rumi robi się cie­pło na sercu: Mar­jit jest u sie­bie. A to ozna­cza, że wszystko będzie dobrze.

Wpro­wa­dza męż­czyzn do znaj­du­ją­cej się na tyłach ciem­nego domu obszer­nej kuchni i w jed­nej chwili jej napięte mię­śnie zaczy­nają się odprę­żać. Mimo przy­gnę­bie­nia dziew­czyna czuje ulgę, że zna­la­zła się wresz­cie we wła­snym domu, i od razu robi jej się cie­plej; w powie­trzu unosi się zapach gula­szu, a piec jest wciąż gorący. Hilde, ich młoda, tro­chę krnąbrna i czę­sto leniwa słu­żąca, już sobie poszła, ale jak co wie­czór zosta­wiła na piecu kola­cję dla Rumi i jej ojca. Choć z pracą nie zawsze jej po dro­dze, ma talent do two­rze­nia cze­goś nada­ją­cego się do jedze­nia z kur­czą­cych się coraz bar­dziej racji żyw­no­ścio­wych, na jakie mogą teraz liczyć Nor­we­go­wie.

– Tato? Tato? – woła Rumi, ale nie sły­szy odpo­wie­dzi. Pew­nie na­dal jest w warsz­ta­cie albo poszedł grać w karty z kole­gami pra­cu­ją­cymi na nabrzeżu. – Dobra, wchodź­cie. – Wpro­wa­dza męż­czyzn do przy­tul­nego salo­niku, każe im zdjąć mokre ubra­nia, a oni wypeł­niają jej pole­ce­nia jak dzieci, które zmar­zły tak bar­dzo, że trudno im nawet myśleć. Wrę­cza każ­demu koc i po paru minu­tach podaje gorącą her­batę z jeżyn, roz­pala ogień i patrzy, jak męż­czyźni zaczy­nają się trząść, odzy­sku­jąc czu­cie w pal­cach u rąk i nóg.

– Wrócę za moment – mówi Rumi, a na widok nie­po­koju malu­ją­cego się na twa­rzy Jensa dodaje: – Idę po pomoc dla niego.

On myśli, że to pułapka, docho­dzi do wnio­sku. Dopóki nie wróci do domu, będzie wszyst­kich podej­rze­wał o zdradę.

Dziwi się, że jej wcze­śniej­szy gniew nieco ustą­pił, gdy ma przed sobą zada­nie, i przy­po­mina sobie, że nie może się zło­ścić na tych dwóch trzę­są­cych się bie­da­ków – a przy­naj­mniej nie bez­po­śred­nio. Po pro­stu sta­nęli na linii ognia, gdy wyce­lo­wała swoją nie­na­wiść do wojny i nazi­stów, a gdyby miała być cał­kiem szczera, także do ruchu oporu, który dopro­wa­dził do śmierci jej przy­szłego męża. Co gor­sza, w ostat­nich tygo­dniach jej gniew ogar­nął cały świat. Ale ci dwaj męż­czyźni, sku­leni razem i chło­nący każdą dro­binę cie­pła z ognia, potrze­bują teraz pomocy i na sam ich widok jej gniew ustę­puje.

Czyżby tro­chę łagod­niała? Nie, nikt nie może oskar­żyć Rumi Orl­stad o łagod­ność. Nie od czasu Magnusa.

Wycho­dzi z domu i prze­mie­rza kilka metrów do następ­nych drzwi, w które stuka w usta­lo­nym ryt­mie. Za szybą poru­sza się firanka, a w uchy­lo­nych drzwiach poja­wia się twarz anioła. Skó­rze daleko, co prawda, do cery che­ru­bina, twarz jest lekko zaokrą­glona i pokryta zmarszcz­kami, a krót­kie potar­gane włosy posi­wiały z wie­kiem. Jed­nak to dzięki Mar­jit Sabo Rumi prze­trwała dzie­sięć ostat­nich lat, a przez ostat­nie dwa mie­siące utrzy­mała się przy życiu. Ona naprawdę jest anio­łem.

– Wchodź, wchodź – pona­gla ją star­sza kobieta z wyra­zem zasko­cze­nia na twa­rzy. – Tro­chę mam tu bała­gan… myśla­łam, że przyj­dziesz póź­niej.

Inni ludzie mogliby uznać ton głosu Mar­jit za nazbyt ostry, ale Rumi zna ją i jej zacho­wa­nie na wylot, jak córka. Ona po pro­stu taka jest. W prze­szło­ści Mar­jit nie tylko udzie­lała jej wska­zó­wek, ale i besz­tała ją, gdyż dziew­czyna od pięt­na­stego roku życia wycho­wy­wała się bez matki, a Rumi w odpo­wie­dzi opie­rała się i stro­iła fochy. Ale zawsze wszystko sobie wyba­czały, zapo­mi­nały o ura­zach i pomimo dzie­lą­cych ich dwu­dzie­stu sied­miu lat pozo­sta­wały naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami.

– Tak, uma­wia­ły­śmy się na ósmą – przy­znaje Rumi – ale coś się wyda­rzyło. Potrze­buję two­jej pomocy. Zaraz.

Mar­jit nie dopy­tuje o cze­ka­jące ją zada­nie, sięga jedy­nie do drew­nia­nej skrzyni po ciężki baweł­niany worek i zbiera dłu­gie kawałki mate­riału poroz­wie­szane w salo­niku.

– No to idziemy – mówi z policz­kami zaru­mie­nio­nymi od cie­pła pło­ną­cego na kominku drewna.

Wcho­dzą do rodzin­nego domu Rumi; widok Mar­jit wyraź­nie zaska­kuje Jensa, który otwiera sze­roko oczy jak zdzi­wiony lis.

– Wszystko w porządku – uspo­kaja go Rumi. – Przy­szła nam pomóc. Może­cie jej zaufać.

Karl zasnął, budzi się jed­nak z jękiem, gdy Mar­jit poru­sza jego prawą ręką, by oce­nić uraz. Nie jest lekarką, ale ponie­waż spę­dziła trzy lata jako kie­rowca ambu­lansu w cza­sie Wiel­kiej Wojny na polach bitwy we Fran­cji, uszko­dzone ludz­kie ciało nie ma dla niej tajem­nic. I jakimś cudem zawsze ma środki, by zająć się tymi, któ­rzy nie mogą dotrzeć do leka­rza; są to zwy­kle Żydzi i ukry­wa­jący się agenci.

– Bark mogę nasta­wić sama z nie­wielką pomocą – mówi. – Ale ręka jest zła­mana w dwóch miej­scach, a możemy go zapro­wa­dzić do dok­tora Tor­ger­sena dopiero jutro. Teraz mogę ją tylko usztyw­nić i dać mu coś na spa­nie. Rumi, macie brandy albo aqu­avit?

– Może – odpo­wiada dziew­czyna, zaglą­da­jąc do małej szafki w rogu pokoju. – Jest jedno i dru­gie, ale tylko odro­bina.

– No to weź­miemy wszystko. Twój ojciec na pewno nie będzie miał nam za złe – naka­zuje Mar­jit.

Karl jest na tyle przy­tomny, by zro­zu­mieć, co go czeka, i wie, że zanim przyj­dzie ulga, poczuje ogromny ból. Posłusz­nie wypija alko­hol jak dziecko zaży­wa­jące lekar­stwo. Mar­jit kła­dzie go na dywa­niku i każe Jen­sowi przy­trzy­mać go za stopy; Rumi jedną ręką chwyta go za zdrowe ramię, a drugą za palce.

Karl otwiera sze­roko oczy, ale szybko odpływa w inny świat, gdy Mar­jit uspo­kaja go cichym gło­sem i liczy pod nosem: „Raz, dwa, trzy!”. Jed­nym zgrab­nym ruchem nasta­wia bark, który wska­kuje na miej­sce. Roz­lega się trzask, ranny szar­pie się gwał­tow­nie, a Rumi zasła­nia mu usta dło­nią, by stłu­mić okrzyk bólu. W następ­nej sekun­dzie Karl traci przy­tom­ność, a jego ciało wiot­czeje.

– Bie­dak – lituje się nad nim Mar­jit, lecz dzięki temu, że Karl leży nie­ru­chomo, łatwiej jej uło­żyć jego rękę i przy­mo­co­wać ją do ciała paskami mate­riału.

Jens wraca na kanapę, a Rumi zauważa, że blask ognia pod­kre­śla bla­dość jego twa­rzy, widzi na niej głód, mdło­ści i wyczer­pa­nie.

– Jak daleko masz do bez­piecz­nego domu? – pyta. Poma­gają ruchowi oporu, bo takie mają zasady, i robią, co w ich mocy, ale przy krę­cą­cych się wszę­dzie Niem­cach przy­ła­pa­nie nie z jed­nym, a z dwoma agen­tami w domu gra­ni­czy z samo­bój­stwem.

– Po dru­giej stro­nie mia­sta, za por­tem – odpo­wiada. – Wszystko w porządku, jakoś tam dotrzemy.

Jed­nak Mar­jit nie zamie­rza ustę­po­wać, jeśli cho­dzi o jej pacjenta.

– Nie można go ruszać do rana. Pokój na stry­chu jest wolny?

– Tak, ale tam jest lodo­wato. – Rumi szybko osza­co­wuje sytu­ację. – Karl może zająć mój pokój, a ja prze­śpię się dziś tutaj.

– Dosko­nale – zga­dza się Mar­jit. – Ten – wska­zuje Jensa – może iść do mnie, a ja będę spała z tobą na wypa­dek, gdyby Karl się obu­dził. Rozu­miem, że masz broń? – pyta Jensa. Ten kiwa głową i wyciąga z kurtki pisto­let.

– Zatrzy­maj swój, a ja poży­czę jego. – Przy­gląda się pacjen­towi, śpią­cemu na pod­ło­dze jak dziecko.

– Ale… – zaczyna pro­te­sto­wać Jens.

– Nie prze­ży­łam jed­nej wojny świa­to­wej, nie strze­la­jąc choćby raz – odpo­wiada prze­kor­nie Mar­jit. – I mie­rzy­łam do wła­ści­wego wroga. Odzy­ska­cie broń, obie­cuję.

Rumi jest tak dumna z wiel­kiego hartu ducha swo­jej przy­ja­ciółki, że zapo­mina o zmę­cze­niu; nie do wiary, ile odwagi kryje się w tej nie­du­żej, krę­pej postaci. Komu potrzebna jest wie­lo­ty­sięczna armia, jeśli osoby takie jak Mar­jit Sabo chro­nią jak mur przed Adol­fem Hitle­rem?

Peder Orl­stad wcho­dzi do domu, gdy Rumi nakłada Jen­sowi na talerz potrawkę z ryby.

Ojca zupeł­nie to nie poru­sza, co jest dla niego typowe.

– Widzę, że ich zna­la­złaś?

– Tak, ale nie dzięki twoim wska­zów­kom ani umie­jęt­no­ści licze­nia, tato – rzuca Rumi, choć nie udaje jej się przy­wo­łać praw­dzi­wej iry­ta­cji. Ostat­nie pół­tora roku nauczyło ich, że wywiad przy­po­mina zabawę w głu­chy tele­fon, kiedy jedno prze­ję­zy­cze­nie może nieść ze sobą śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Peder trak­tuje Jensa jak dawno nie­wi­dzia­nego kuzyna, któ­rego udaje, i razem wno­szą Karla po wąskich scho­dach i kładą go do łóżka, a potem wypi­jają resztki brandy, zanim Jens żegna się i wycho­dzi do Mar­jit.

Zatrzy­muje się jesz­cze z ręką na klamce.

– Dzię­kuję, Rumi – mówi cicho. – Naprawdę jestem ci wdzięczny za pomoc. Obaj jeste­śmy.

– Robię to dla mojego kraju, dla Nor­we­gii – odpo­wiada dziew­czyna. Nie chciała, by w jej gło­sie poja­wiło się roz­draż­nie­nie, ale gdy usły­szała swoje słowa, tak wła­śnie zabrzmiały.

– Ja też. – Z tymi sło­wami Jens wycho­dzi z domu.

Rumi stoi przed paru­ją­cym czaj­ni­kiem i roz­my­śla o ura­to­wa­nym męż­czyź­nie. Jest wyso­kim blon­dy­nem, dobrze zbu­do­wa­nym i ma bar­dzo jasne, nie­bie­skie oczy; to zde­cy­do­wa­nie nor­we­skie cechy. A jed­nak mówi po nor­we­sku z dziw­nym akcen­tem, jakby nie był do końca pewny wypo­wia­da­nych dźwię­ków. Ranny Karl bez wąt­pie­nia uro­dził się w Nor­we­gii, to sły­chać po jego akcen­cie, ale Jensa alianci mogli wybrać wyłącz­nie z powodu jego nor­dyc­kiego wyglądu, żeby dobrze wto­pił się w tło pod­czas tej ope­ra­cji. Coś w nim nie daje Rumi spo­koju, ale nie jest do końca pewna co. W każ­dym razie to nie­ważne; Jens ran­kiem sobie pój­dzie i choć być może Rumi natknie się na niego w cen­trum mia­sta albo na targu ryb­nym, miną się z daleka. On nie­długo wyru­szy z misją na pół­noc, gdzie ruch oporu działa naj­ak­tyw­niej. Prze­żyjmy ten wie­czór, myśli w duchu, i nie dajmy się zła­pać na ukry­wa­niu wro­gich agen­tów, żeby nie zacią­gnięto nas do nie­miec­kiego dowódz­twa, a potem nie wysłano do obozu Grini. Krok po kroku.

6. Spotkanie

6

Spo­tka­nie

Ber­gen, 3 stycz­nia 1942

Jens

– A, jesteś. – Jens nabrał ener­gii po paru godzi­nach nie­prze­rwa­nego snu, czego nie doświad­czył od mie­sięcy. Wstał wcze­śnie i teraz smaży jajecz­nicę w kuchni Mar­jit. Wzdryga się na dźwięk szczęk­nię­cia zamka, lecz znów oddy­cha spo­koj­nie, gdy w drzwiach poja­wia się zna­joma twarz. – Kawy? Kubek praw­dzi­wej na pewno dobrze nam zrobi.

– Cie­szę się, że się roz­go­ści­łeś – rzuca Mar­jit. Staje obok niego i kła­dzie na bla­cie świeże jajka z kur­nika.

Jens odwraca się i nachyla, żeby mocno i długo przy­tu­lić drobną kobietę, i całuje ją w czu­bek głowy.

– Jak dobrze cię zoba­czyć, cio­ciu. – Odsuwa się. – Choć nie­źle mnie wystra­szy­łaś, kiedy wczo­raj wie­czo­rem weszłaś do pokoju. Nie spo­dzie­wa­łem się, że zoba­czymy się tak szybko.

– Oboje się wystra­szy­li­śmy. Nie­zły zbieg oko­licz­no­ści.

– Nie wie­dzia­łem, czy mam się ujaw­nić, czy to bez­pieczne – cią­gnie Jens. – W końcu pomy­śla­łem, że lepiej nic nie mówić, dopóki nie poroz­ma­wiamy w cztery oczy.

Mar­jit kiwa głową.

– Nor­mal­nie to byłaby bar­dzo słuszna decy­zja, ale mogę ręczyć za Rumi i Pedera, są bar­dzo solidni i lojalni. Rubio też. Nie znaj­dziesz w Ber­gen lep­szych ludzi. Możesz im zaufać.

Przy jedze­niu nad­ra­biają zale­gło­ści, opo­wia­dają sobie o ostat­nich wyda­rze­niach, roz­ma­wiają o woj­nie i jej wpły­wie na rodzinę podzie­loną mię­dzy Nor­we­gię i Anglię.

– Jak się miewa moja sio­stra? Zado­wo­lona z życia w Lon­dy­nie? – pyta Mar­jit pomię­dzy łykami naj­lep­szej kawy, jaką piła od mie­sięcy. Zapa­rzyli ją z praw­dzi­wych zia­ren, które Jens wyjął z ple­caka.

– Mama miewa się dobrze – odpo­wiada Jens, choć pod wymow­nym spoj­rze­niem ciotki trudno mu zacho­wać lojal­ność. Powoli wypusz­cza powie­trze. – No cóż, jeśli naprawdę chcesz wie­dzieć… była wście­kła, że się zgło­si­łem na ochot­nika, i uważa, że już „zro­bi­łem swoje”. Nie może zro­zu­mieć, czemu ktoś znów chce się nara­zić na nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Wie, że jesteś w SOE1?

– A jak myślisz? – Jens ledwo odwa­żył się powie­dzieć rodzi­com, że wraca do czyn­nej służby, nie mówiąc już o Kie­row­nic­twie Ope­ra­cji Spe­cjal­nych, dzia­ła­ją­cej pod przy­krywką grupy, któ­rej zada­niem było wywo­ła­nie cha­osu wśród Niem­ców, z czym łączyły się mate­riały wybu­chowe, broń i spora liczba zabi­tych agen­tów.

– A twój ojciec? – Mar­jit wyciera z tale­rza żółtko kawał­kiem chleba z ziem­nia­ków i z roz­ko­szą obli­zuje palce.

– Znasz go, cio­ciu, bar­dziej zaj­mują go jego inte­resy i gazeta, mimo że wokół spa­dają bomby – rzuca Jens z pogardą, któ­rej nie potrafi ukryć. – Ale jest prze­cież Bry­tyj­czy­kiem. Nie ocze­kuję, żeby czuł jaki­kol­wiek zwią­zek z Nor­we­gią. Za to matka…

– Nie trak­tuj jej zbyt surowo. – Mar­jit zbiera tale­rze i wyj­muje z chło­dziarki mały kawa­łek sera, który zacho­wała. – Wyje­chała z Nor­we­gii dawno temu i przy­jeż­dżała tylko cza­sem na waka­cje. Jeśli się tu nie mieszka, trudno sobie wyobra­zić, jak to jest, gdy ci dra­nie Niemcy para­dują po Ber­gen, jakby byli jego panami.

– Ale ty, cio­ciu, wyje­cha­łaś – mówi z żalem Jens. – I wró­ci­łaś.

– Nie wyszłam jed­nak za mąż i nie wyje­cha­łam z uko­cha­nym do innego kraju – wyja­śnia z naci­skiem Mar­jit. – Miesz­ka­łam tylko w górach. – Jens dostrzega, jak ciotka zawie­sza głos, pogrąża się w myślach, a jej tur­ku­so­wo­nie­bie­skie oczy, kon­tra­stu­jące barwą z bla­do­ró­żową twa­rzą, wil­got­nieją. W jed­nej chwili Mar­jit dodaje szybko: – Poza tym Kir­sten od dzie­ciń­stwa nie­na­wi­dziła zim, a ja je uwiel­biam! Tak więc dobrze się stało.

Roz­ba­wie­nie w jej oczach ustę­puje miej­sca powa­dze, kiedy wpa­truje się w jego twarz.

– No co? – pyta wresz­cie Jens.

– Jak się naprawdę czu­jesz? Po Dun­kierce?

Jens machi­nal­nie kła­dzie rękę na lewym udzie i pociera je przez spodnie.

– Dobrze. Leka­rze mówią, że wszystko się zago­iło. Tylko cza­sem mnie pobo­lewa.

Mar­jit przy­gryza dolną wargę, co zawsze ozna­cza, że nie dała się zwieść.

– Dobrze wiesz, że nie o to mi cho­dzi.

– Docho­dzę do sie­bie – odpo­wiada Jens, wbi­ja­jąc wzrok w pusty kubek.

– To chwilę potrwa.

– Zabi­łem kogoś. Dobrego czło­wieka. Myślisz, że można po tym cał­ko­wi­cie się otrzą­snąć? Nie jestem nawet pewien, czy powi­nie­nem. – Zanim ciotka zdąży pospie­szyć ze sło­wami współ­czu­cia, Jens pro­stuje się i bie­rze głę­boki oddech. – Nie mamy czasu, jeśli chcemy powstrzy­mać tych cho­ler­nych Niem­ców przed uni­ce­stwie­niem Nor­we­gii i reszty Europy. Jestem tutaj i mam robotę do wyko­na­nia. Wszy­scy muszą sta­wić czoło trud­nej praw­dzie, nie tylko ja. Od tej pory mogę jedy­nie mini­ma­li­zo­wać straty.

Widać wyraź­nie, że jego bra­wura oka­zała się mało prze­ko­nu­jąca, bo oboje wie­dzą, że nie tylko kości muszą się zro­snąć, ale Mar­jit uśmie­cha się blado i mierzwi mu włosy. Przez chwilę Jens czuje się, jakby znów miał osiem lat. I nie ma nic prze­ciwko temu, bo zawsze uwiel­biał ciotkę; wspo­mnie­nia z waka­cji spę­dza­nych w dzie­ciń­stwie na jej far­mie na pół­noc od Ber­gen należą do naj­cen­niej­szych. Kiedy tylko prze­bywa w jej towa­rzy­stwie, ma wra­że­nie, że jest stu­pro­cen­to­wym Nor­we­giem, a nie tym pół­krwi oszu­stem, któ­rym czę­sto się czuje – albo któ­rym każą mu się czuć. Myślami bie­gnie natych­miast do dziew­czyny miesz­ka­ją­cej po sąsiedzku: odważ­nej, lecz zagnie­wa­nej.

Kiedy znów zna­lazł się w domu Mar­jit, oka­zało się, że ciotka przy­pad­kiem jest sąsiadką jego pierw­szego kon­taktu. Widząc, jak teraz krząta się po kuchni, by wyjąć kawa­łek sera, i z jaką roz­ko­szą pije praw­dziwą kawę, jesz­cze bar­dziej sku­pia się na swo­jej praw­dzi­wej misji: będzie upo­rczy­wie nękał wroga i dopro­wa­dzał go do szału. Tak naprawdę ma nawią­zy­wać łącz­ność pomię­dzy gru­pami ruchu oporu, ale przede wszyst­kim siać chaos i doko­ny­wać zna­czą­cych szkód w infra­struk­tu­rze Rze­szy. Poma­gać odzy­skać, co Niemcy już zabrali, i unie­moż­li­wić Hitle­rowi wykrwa­wie­nie Nor­we­gii. Plan już ma, teraz musi go tylko zre­ali­zo­wać.

Razem z Mar­jit posta­na­wiają, że tego ranka zre­zy­gnują z oszczęd­no­ści, i zapa­rzają drugi dzba­nek kawy, a Jens poznaje szcze­góły codzien­nego życia w Ber­gen pod nie­miecką oku­pa­cją. Ogólny obraz zna aż za dobrze, gdyż był zmu­szony oglą­dać z daleka, jak na początku kwiet­nia 1940 roku Niemcy napa­dli na Danię i Nor­we­gię, którą zawsze uwa­żał za swój drugi dom. Z donie­sień pra­so­wych i pogło­sek sze­rzą­cych się wśród żoł­nie­rzy Jens poskła­dał w całość ruchy Niem­ców, kiedy z zegar­mi­strzow­ską pre­cy­zją prze­pro­wa­dzali ope­ra­cję Weserübung w róż­nych miej­scach wzdłuż wybrzeża. Nazi­ści skon­cen­tro­wali siły naj­pierw na pół­nocy, by prze­jąć ciężki prze­mysł i trans­porty cen­nej rudy żelaza z sąsied­niej Szwe­cji, i Jens poczuł ulgę na wieść, że Mar­jit nie grozi bez­po­śred­nie nie­bez­pie­czeń­stwo, ale nie trwało to długo. Niemcy szybko ruszyli na połu­dnie, ata­ku­jąc lud­ność cywilną, zale­wa­jąc mia­sta i mia­steczka bar­wami sza­ro­ści, zie­leni i czerni, bo takie mun­dury nosiła armia, SS i gestapo. Nor­we­skie woj­sko było nie­przy­go­to­wane, ruch oporu dopiero się two­rzył, a braki w uzbro­je­niu nie dawały nadziei na poko­na­nie potęgi Rze­szy. Alianci w rów­nym stop­niu dali się zasko­czyć; bry­tyj­skie i fran­cu­skie oddziały wylą­do­wały w Nor­we­gii cztery dni po inwa­zji i choć wal­czyły dziel­nie u boku nor­we­skiego ruchu oporu, musiały prze­ciw­sta­wić się gwał­tow­nym postę­pom wojsk nie­miec­kich w innych czę­ściach Europy. Prze­by­wa­jący już we Fran­cji Jens z rado­ścią zmie­niłby przy­dział, żeby powstrzy­mać wyco­fa­nie alianc­kich oddzia­łów pod koniec kwiet­nia i poczuć, że przy­naj­mniej robi coś dla Nor­we­gii i dla Mar­jit, zamiast tylko wyobra­żać sobie ich osa­mot­nie­nie.

Nie­cały mie­siąc póź­niej król Haakon VII uciekł do Lon­dynu i musiał utwo­rzyć rząd na uchodź­stwie w odle­gło­ści nie­mal dwóch tysięcy kilo­me­trów na połu­dnie od kraju. Nor­we­gom narzu­cono wów­czas nowe wła­dze – kon­tro­lo­wany przez Rze­szę Kom­mis­sa­riat, wspie­rany przez Wehr­macht, i Nasjo­nal Sam­ling, nie­wielką nor­we­ską par­tię nazi­stow­ską, na któ­rej czele stał Vid­kun Quisling.

Zamiary Hitlera były jesz­cze gor­sze. Jens znów musiał łączyć infor­ma­cje zdo­byte dzięki wywia­dowi z oba­wami matki wyra­ża­nymi w jej listach, ale stało się jasne, że Hitler potrze­buje Nor­we­gii z wyraź­nego powodu. Nie zamie­rza jej pod­bić ani naje­chać. Pla­nuje coś jesz­cze gor­szego. Chce prze­jąć nie tylko bogac­twa natu­ralne kraju, ale pożąda cze­goś cen­niej­szego: krwi Nor­we­gów. Moc­nych, nor­dyc­kich genów, które dla Führera i archi­tekta jego rasy panów, Hein­ri­cha Him­m­lera, sta­no­wią pod­stawę praw­dzi­wej aryj­sko­ści: decy­dują o jasnych wło­sach i nie­bie­skich oczach. I są czy­ste.

Hitler nie chce więc zra­żać do sie­bie Nor­we­gów. Pra­gnie zyskać ich przy­chyl­ność, wyko­rzy­stać i połą­czyć obie kul­tury, by stały się jedną. Jens Par­kes pocie­sza się tylko tym, że ludzie pokroju Mar­jit Sabo – i tysiące wciąż aktyw­nych człon­ków ruchu oporu – za nic do tego nie dopusz­czą.

Ciotka ma za sobą doświad­cze­nie wojenne, Jens jest więc pewny, że nie zapyta o jego misję, kon­takty ani plany. Bo im mniej wie, tym jest bez­piecz­niej­sza. Za to on zarzuca ją pyta­niami, gdy nachy­lają się nad pla­nem mia­sta i mapą ota­cza­ją­cych go tere­nów: fior­dów, malut­kich wyse­pek i moż­li­wych miejsc, do któ­rych mogłyby przy­bi­jać łodzie. Jens kiwa głową, wypeł­nia­jąc pamięć szcze­gó­ło­wymi opi­sami: han­gar z wybla­kłymi czer­wo­nymi drzwiami, rybacka chata z drew­nianą figurką mewy na dachu to dro­bia­zgi, które pew­nego dnia mogą oca­lić mu życie. Prośba o ukry­cie w nie­wła­ści­wym domu może ozna­czać kata­strofę, jeśli jego wła­ści­cie­lami są człon­ko­wie par­tii Quislinga gotowi pobiec z dono­sem pro­sto do Niem­ców.

Co kilka minut Jens wpa­truje się we frag­ment mapy i zamyka oczy, by zapi­sać w pamięci poda­wane przez Mar­jit szcze­góły. Jest z wykształ­ce­nia kar­to­gra­fem i widzi świat jako połą­cze­nie dwu- i trój­wy­mia­ro­wych kształ­tów. Dla niego jest to jak hafto­wa­nie grubą nicią na kawałku mate­riału, instynk­towne nakła­da­nie kon­tu­rów i war­stwic. W ten dziwny spo­sób wchła­nia głę­boko kra­jo­braz, tę umie­jęt­ność miał zawsze, nawet jako dziecko: wystar­czyło, że zamknął oczy i od razu „widział” mapę terenu.

Szybko skła­dają i cho­wają mapę, gdy roz­lega się stu­ka­nie do okna, a po nim unosi się rygiel w drzwiach.

– Mar­jit? To tylko ja! – woła kobiecy głos i w kuchni poja­wia się Rumi. Staje jak wryta. – Och.

Jens stoi skrę­po­wany; wyczuwa, że Rumi natych­miast sztyw­nieje, gdy dostrzega jego zaży­łość z ciotką, więc odsuwa swoje krze­sło do tyłu. Za dnia, bez cie­płego ubra­nia widzi ją taką, jaka jest naprawdę: poły­sku­jące rude włosy sple­cione w luźny war­kocz, sze­roka szczęka i usta, które w cie­płej kuchni jesz­cze bar­dziej poró­żo­wiały. Ma łagodne bursz­ty­nowe oczy, choć teraz bije od nich chłód. O dziwo, Jens zasta­na­wia się, jak by wyglą­dały, gdyby roz­ja­śnił je uśmiech.

– Rumi, jak się masz? Dobrze spa­łaś? – pyta lekko Mar­jit, łago­dząc napiętą atmos­ferę.

– Mam się dobrze. I dobrze spa­łam. Przy­szłam ci powie­dzieć, że Karl się obu­dził. Posła­łam wia­do­mość do dok­tora Tor­ger­sena – rzuca Rumi ostrym tonem. Podejrz­li­wym. I roz­gnie­wa­nym, myśli Jens. Znowu.

– To dobrze. Odświeżę się tylko tro­chę i zaraz przyjdę – odpo­wiada śpiew­nie Mar­jit.

– Hmm. – Rumi stoi tylko i patrzy. Jens widzi, jak poru­szają się jej noz­drza, jakby badała sytu­ację węchem jak wilk. Solidne ramiona odciąga do tyłu, czyżby szy­ko­wała się do skoku?

– Jens, pój­dziesz ze mną do Karla? – Mar­jit pod­trzy­muje roz­mowę.

– Tak, oczy­wi­ście.

Rumi odwraca się na pię­cie, by odejść, ale zatrzy­muje się w pół kroku i zwraca do Jensa.

– Będziemy musieli pójść dziś w góry i zabrać twój sprzęt, zanim przy­kryje go nowa war­stwa śniegu. Ale potrzeba do tego troje ludzi, a Karl nie może iść.

– To cięż­kie… – zaczyna Jens.

– Dam radę – prze­rywa mu ostro Rumi. – Mam też kogoś, kto pój­dzie z nami.

Zacie­ka­wiona Mar­jit prze­krzy­wia głowę.

– Rubio wró­cił – wyja­śnia Rumi. – Sil­nik kutra się zepsuł i zacu­mo­wali w por­cie wcze­śniej. – Odwraca się do Jensa. – Można mu zaufać i dobrze jeź­dzi na nar­tach.

Jens nie ma pew­no­ści, ale chyba spoj­rzała na niego z praw­dziwą pogardą pod­szytą oskar­że­niem: ty nie jesteś uro­dzo­nym nar­cia­rzem. Nie jesteś Nor­we­giem. A może trak­tuje ją zbyt surowo i wpada w lekką para­noję?

– To dobrze – mówi Mar­jit po chwili nie­zręcz­nej ciszy. – Przyj­dziemy oboje za moment.

Rumi rozu­mie alu­zję i wycho­dzi, zamy­ka­jąc drzwi przed chło­dem zarówno na dwo­rze, jak i wewnątrz domu.

Jens opusz­cza z ulgą ramiona.

– Zawsze jest taka ser­deczna? – pyta z iro­nią.

– Nie osą­dzaj jej – odpo­wiada Mar­jit, wsta­wia­jąc naczy­nia do zlewu. – Dużo prze­szła.

– Jak my wszy­scy. To nie ozna­cza…

– Nie tyle co ona – rzuca Mar­jit ostrym gło­sem, nie­mal z naganą. – To za dużo jak na dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nią kobietę.

Po napię­tych ramio­nach ciotki Jens widzi, że mówi poważ­nie, że całym ser­cem jest z roz­gnie­waną dziew­czyną miesz­ka­jącą po sąsiedzku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. SOE – Spe­cial Ope­ra­tions Exe­cu­tive. [wróć]