38,90 zł
Mandy Robotham
Dziewczyna z ruchu oporu
Norwegia, 1942
Wojna trwa, pod osłoną mroku Rumi Orlstad i jej towarzysze z ruchu oporu przerzucają brytyjskich agentów, zbiegów i materiały przez Morze Północne na terytoria okupowane przez nazistów.
Pewnej nocy narzeczony Rumi ginie na morzu podczas sztormu. Załamana dziewczyna wycofuje się z dotychczasowej działalności, zarzekając się, że już nigdy nie narazi bliskich na niebezpieczeństwo.
Lecz kilka miesięcy później dowiaduje się o tajnych planach Hitlera dotyczących Norwegii i wie, że nie ma wyboru.
Znów musi ryzykować życiem. Przez nazistów straciła wszystko. Teraz ponownie walczy o swoje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 431
Pierwsze skojarzenia z drugą wojną światową najczęściej dotyczą głównych teatrów działań wojennych w Europie i na Pacyfiku: lądowania w Normandii i walk w południowo-wschodniej Azji. Jednak macki tego ogromnego konfliktu sięgały bardzo daleko, aż do północnego koła podbiegunowego, gdzie toczyły się innego rodzaju walki. Szybko opanowana przez nazistów Norwegia doświadczała stosunkowo niewielu otwartych starć, jednak jej mieszkańcy ponosili dotkliwe konsekwencje okupacji. Wolność odebrał im wróg, który najechał kraj w wielkiej liczbie: ze wszystkich okupowanych krajów to właśnie tam stacjonowało najwięcej niemieckich oddziałów. Okazało się, że Niemcy chcieli nie tylko kontrolować zajęte tereny, ale także zyskać przychylność mieszkańców. W swojej wizji Trzeciej Rzeszy Hitler miał jasny plan – dalekosiężną strategię nastawioną na stworzenie nowej rasy panów o jasnych włosach i niebieskich oczach. A do tego potrzebował ludzi.
Na długo przed tym, zanim znakomita Margaret Atwood stworzyła dystopijny świat w Opowieści podręcznej, Hitler i Himmler, jego prawa ręka, zamieniali swoją wizję w rzeczywistość. Program Lebensborn narodził się w Niemczech, lecz jego ośrodki były rozsiane po całej Europie. Poza Niemcami najwięcej domów dla matek znajdowało się w Norwegii, a skomplikowane losy dzieci mających norweskie matki i niemieckich ojców są dobrze udokumentowane. Mniej znane są przerażające czyny, do których posuwali się naziści – broszury opisujące ze szczegółami doskonałe „dzieci” Hitlera są niestety zbyt prawdziwe, podobnie jak przypadki dzieci odbieranych biologicznym rodzinom i umieszczanych w rodzinach niemieckich, czego konsekwencje odczuwały nawet w dorosłym wieku.
Pisząc Dziewczynę z ruchu oporu, chciałam jeszcze raz zwrócić uwagę na to, jak bezwzględna fala wojny zmywa jednostki, które stają na jej drodze, co wywiera daleko idący wpływ na rodziny i ich przyszłość. Budzi też odwagę u zwykłych ludzi, którzy w trudnych chwilach decydują się pomóc nie tylko przyjaciołom, ale i obcym osobom znajdującym się w niebezpieczeństwie. Szetlandzki autobus, którego załogę stanowili brytyjscy i norwescy marynarze, był jednym z przykładów wojennego męstwa: mężczyźni wyprawiali się na bezlitosne wody, wiedząc doskonale, że mogą nie wrócić. A mimo wszystko to robili. Brakuje słów, aby opisać ich odwagę.
Mam nadzieję, że Rumi i jej „załoga”, choć są wytworem fikcji literackiej, dobrze oddadzą odwagę, cierpienie i humor, który towarzyszył rodzinom w czasie wojny, i sposób, w jaki walczyli z okupantami. Wiele z wydarzeń opisanych w tej książce oparłam na faktach, w tym tragedię Televåg. Jednak jako pisarze musimy przeplatać i ubarwiać wątki, więc ja także z konieczności pozwoliłam sobie na manipulację datami i wydarzeniami. Pomimo najszczerszych chęci (i dwóch odwołanych podróży) nie udało mi się odwiedzić Bergen podczas lockdownu; pozostaje mi tylko nadzieja, że po niekończącej się lekturze relacji z pierwszej ręki oraz oglądaniu starych map, obrazów i kronik filmowych udało mi się pokazać Bergen jako jasne i piękne miasto. Przekazuję najszczersze podziękowania wielu Norwegom, którzy poświęcili mi czas i odpowiedzieli na drobiazgowe pytania dotyczące wełny, jedzenia, ryb i życia w ogarniętym wojną Bergen. Bez ich cierpliwości Rumi i Jens zostaliby pozbawieni sceny, na której odegrali swoje role, i mogę tylko przeprosić, jeśli popełniłam rażące błędy.
Dla mnie ta książka stanowi powrót do tematu narodzin; choć nie przepadam, gdy określa się mnie jako „byłą położną, która pisze”, czuję, że w tej opowieści potrzebna była dobra scena narodzin, i sprawiło mi wielką przyjemność, że mogłam czerpać ze wspomnień wielu domowych porodów, by otworzyć oczy Rumi na ten cud. Niczego nie wyjawiając, przyznaję, że fikcja i moje doświadczenie położnej dobrze się tutaj łączą.
Mam też nadzieję, że udało mi się rozjaśnić mroczny zakątek tego ogromnego konfliktu i go ożywić, by pokazać, że wojna ogarnęła cały świat i że choć w jej efekcie wszyscy coś stracili, ze smutku i chaosu zawsze wyłania się coś pozytywnego.
PROLOG
Kraken
Bergen, południowo-zachodnia Norwegia, 14 listopada 1941
Rumi
Horyzont, zazwyczaj tak wyraźny, który stanowił podstawę jej życia, nagle znika. Jego płaską, uspokajającą linię wymazują wysokie, kipiące fale, jakby morze toczyło samo ze sobą walkę na pięści. W niewielkiej odległości spotyka się z posiniałym, niemal granatowym niebem, gwałtownym jak banda marynarzy rzucająca się do bójki po tygodniach spędzonych na lądzie i zbyt dużej ilości alkoholu.
Nagły podmuch wiatru uderza w stojącą na molo Rumi, przechylając ją na bok. Rumi niemal traci równowagę, ale w ostatniej chwili udaje się jej wyprostować. Z morzem i związanymi z nim wiatrami zna się przez całe życie i potrzeba znacznie większej siły, by ją przewrócić lub odebrać jej czujność. Porywisty szkwał zmienia kurs i wiruje wokół jej głowy, unosząc ciężki warkocz, który wije się w powietrzu jak wściekła żmija, dopóki dziewczyna nie chwyta go i nie przyciąga do piersi. Tak robiła, kiedy tęskniła za matką. Teraz tęskni za kimś innym.
Magnus jest gdzieś tam w tej przerażającej burzy, najgorszej, jaka rozpętała się od dawna; potwierdzają to nawet pomarszczeni staruszkowie na nabrzeżu, kręcąc głowami z rozpaczą na myśl o ofiarach, jakie przyniesie. Rumi zastanawia się, co czuł Magnus na otwartym pokładzie malutkiego kutra, patrząc na ogromne fale zalewające go w sekundę jak lawina, gdy stateczek zawisał na grzywie fali niczym malutka kropka w ogromnym, pełnym wściekłości kotle. Czy w tej ostatniej chwili ogarnął go strach i przerażenie, czy wewnętrzny spokój, że morze okaże się łaskawe; ocali go albo pozwoli mu szybko odejść?
Magnus często mawiał, że nie boi się morza. Miał co prawda pewność, że któregoś dnia go zabierze, ale stanie się to dopiero wtedy, gdy będzie starym wilkiem morskim, będą mieli co najmniej piątkę dzieci i spłaci swój kuter i sieci.
– Potem mogę spocząć w jego głębinach – żartował często. – Kiedy będę gotów odejść.
– Chcesz powiedzieć, że będę musiała cię znosić z siwą brodą, w obrzydliwej czerwonej czapce śmierdzącej solą, bo nie zrezygnujesz z pływania?
– Zdecydowanie. To znaczy, że nie wyjdziesz za mnie? Bo brodę zgolę, ale czapki za nic nie oddam.
– No wiesz! – Zrobiła ruch, jakby chciała go uderzyć w umięśniony tors, nad którym pracował od czasu, gdy jako dziecko spędzał letnie miesiące na kutrze dziadka, lecz tylko pogładziła go dłonią i oparła głowę na grubym wełnianym swetrze, z którego unosiła się woń ciężkiej pracy i słonego morza.
Na co mogła wtedy narzekać? Magnus nie był gwiazdorem filmowym, ale ona też nie była dziewczyną z obrazka. Daleko jej było do delikatności, siłą mogła się równać z każdym członkiem załogi na kutrach ojca, miała spierzchniętą skórę na dłoniach, szorstkie palce i paznokcie połamane od ciężkiej pracy. Na pewno nie były to dłonie damy. O Rumi można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest słodką, potulną panienką. Ale jest dziewczyną Magnusa i jego przyszłą żoną.
A raczej była. Dopóki morze go nie zabrało. Zbyt wcześnie.
Spoglądając na chaos kipiących wód za portem, Rumi nie ma wątpliwości. Sztorm szaleje od czterech dni. Magnus odszedł. Zniknął w otchłani. Kuter z całą załogą pogrążył się w czarnych odmętach. Gdyby Rumi żyła przed wiekami, wierzyłaby głęboko, że gniew morza wzbudził schwytany wieloryb albo że z głębiny wyłonił się obdarzony licznymi mackami kraken i wciągnął wszystkie łodzie do swojej kryjówki. Niewątpliwie podobne mity pozwalały samotnym, owdowiałym kobietom radzić sobie z żałobą. Ale Rumi wie, że los rybaka w dzisiejszych czasach zależy od natury, szczęścia i współczesnego krakena, który przyjął postać Adolfa Hitlera.
Rumi nigdy nie będzie obwiniać o tę tragedię rodzinnego zajęcia, więc nie wiąże tego z gniewem oceanu. To wojna, krwawa, dusząca, która wtargnęła w norweskie życie. Gdyby nie wojna, gdyby nie pragnienie Magnusa, by włączyć się do walki, nigdy nie postawiłby stopy na pokładzie kutra i nie wypłynął na Morze Północne, by ratować ludzi. Byłby teraz przy niej, nie mogąc się nadziwić szalejącym falom, i dziękowałby losowi, że nie musi z nimi walczyć.
Magnus stał się więc ofiarą wojny. Jak wielu innych zginął przez panoszących się butnie Niemców, którzy tak po prostu weszli i zajęli ich miasto i kraj, jakby mieli do tego pełne prawo. A gdyby nie znienawidziła ich już za tę kradzież, to znienawidziłaby ich teraz, czując odrazę i obrzydzenie tak potężne, jak szalejące w oddali fale.
Rumi Orlstad przeżywa żałobę i jest wściekła. Jak diabli.
– Zapłacą za to! – krzyczy do porywistych podmuchów wiatru. – MOŻESZ BYĆ TEGO PEWNY, MAGNUS, ZAPŁACĄ ZA TO! – Jej słowa porywa i ochrania jakaś sekretna chmura, unosząc je w ponure niebo, żeby Niemcy nie mogli udowodnić Rumi zdrady.
A ona może tylko stać samotnie na molo i szlochać, smagana niekończącą się furią morza, które darzy jednocześnie miłością i nienawiścią.
1
Chłodne przyjęcie
Przedmieścia Bergen, 2 stycznia 1942
Jens
Nie taki widok sobie wyobrażał, choć tak daleko na północ od równika mógł się spodziewać niekończącej się połaci bieli. Gałęzie jodeł sięgają w niebo, zamiast opadać ku gładkiemu białemu dywanowi, i ten widok pogłębia tylko jego konsternację na długo po tym, jak doszedł do siebie po bolesnym lądowaniu, kiedy jego mózg trząsł się jak luźna galareta. Przez jakiś czas musiał być nieprzytomny. Teraz robi się coraz widniej i grozi mu, że zostanie dostrzeżony mimo osłony drzew, na których wylądował, jeśli można to tak nazwać. Choć wciąż skonsternowany, Jensen Parkes wie, że technicznie rzecz biorąc, musi jeszcze opaść na twardy grunt. Bezceremonialnego zwisania z norweskiej jodły jak bombka na choince nie można uznać za przebywanie na terra firma. I na dodatek głową w dół. W czasie szkolenia nic takiego się nie wydarzyło.
Pociąga za taśmy spadochronu, które wpijają mu się mocno w ciało przez ciężar zwisającego torsu i wypakowany plecak. Nie udaje mu się wsunąć pod taśmy przemarzniętych już palców w grubych rękawicach, a co dopiero rozpiąć klamry.
– Cholera! – rzuca i karci się w duchu za późno, by powstrzymać echo swojego głosu, które odbija się od drzew, ale na szczęście opada głucho na tłumiący wszystkie dźwięki śnieg. Jens wije się gorączkowo jak szaleniec w kaftanie bezpieczeństwa w nadziei, że się uwolni, i przygotowuje ciało i głowę na ostatni upadek z wysokości prawie dwóch metrów. Ale taśmy zaciskają się jeszcze mocniej, drzewo, trzeszcząc, sygnalizuje swoje oburzenie i zrzuca mu z gałęzi na głowę kupkę śniegu. Lodowatego. Jakby już nie był dostatecznie zmarznięty.
Jens uświadamia sobie, że wysila się na próżno, nieruchomieje więc i nasłuchuje. Myśli. Tego właśnie ich uczono: żeby wszystko systematycznie przemyśleć. Pozostało mu niewiele opcji i żadna z nich nie jest zbyt zachęcająca. Może czekać, aż zamarznie na śmierć albo odnajdzie go sojusznicza grupa poszukiwawcza, choć to może potrwać parę dni. Może go też znaleźć niemiecki patrol i wymierzyć nieuniknioną karę; tutaj w grę raczej nie wchodzi areszt, trybunał wojenny czy więzienie w zimnych, surowych lochach zgodnie z konwencją genewską. Przesłuchanie, sąd i wyrok na zaśnieżonych wzgórzach zajmie parę minut, a niemieckie lugery czekają w gotowości na zabłąkanych wrogów, których krew znaczy potem świeżą warstwę śniegu. Jens boleśnie zdaje sobie sprawę, jakie konsekwencje pociągnie za sobą schwytanie. A kołyszące się drzewo stanowi idealny znak dla każdego mijającego je człowieka, nieważne czy przyjaciela, czy wroga.
Jens zaczyna powoli poruszać każdą częścią ciała, początkowo, by pobudzić przepływ niemal zamarzniętej krwi w kończynach i odzyskać czucie, a potem by systematycznie wyswobadzać się z więzów niczym wielka poczwarka próbująca się wydostać z kokonu. Musi się powstrzymywać, by nie wybuchnąć śmiechem, wyobrażając sobie widok, jaki przedstawia.
Dziesięć minut nieustannego ruchu pozbawia go sił i niewiele daje; jego ciało kołysze się jak wahadło, co powoduje narastające mdłości. Gdy tak wisi do góry nogami, napływająca do głowy krew sprawia, że zaczyna widzieć podwójnie. Potrząsa gwałtownie głową, by się pozbyć tego uczucia, i walczy, żeby nie stracić przytomności.
Tylko nie odpływaj, nie możesz znów odpłynąć.
Pomimo wysiłków biel zaczyna się zacierać i gasnąć, gałęzie już są niewidoczne. Słyszy szum w uszach, gwałtowną falę; wie, że nie jest prawdziwa, ale nie potrafi się od niej uwolnić. Od niczego nie potrafi się uwolnić, fizycznie czy nie, nawet od poczucia spada…
W przytłumionej białej mgle rozlega się trzask gałęzi, nakazując jego kołyszącej się głowie skupienie, oczy otwierają się z przerażenia. Uszy z trudem starają się wychwycić poprzez szum głosy, ostry akcent, rozkazy i „tak jest” wojskowego żargonu. Ale uderza go tylko cisza, której towarzyszy ciężki oddech uwięzionego w spadochronie ciała.
Nagle znów rozlega się wyraźny trzask, szum opadającego śniegu. Jens walczy gwałtownie, by się uwolnić, bo nawet jeśli go teraz usłyszą, nie ma już nic do stracenia. Gdzie, do diabła, ma broń? Jest schowana głęboko w kurtce, niedostępna przez zaciśniętą taśmę. Cholera! Ten przeklęty spadochron miał mnie ocalić przed śmiercią, a nie doprowadzić do kresu życia. Lepiej było skorzystać z dłuższej trasy i płynąć kutrem z Szetlandów, choć ostatnio ta przeprawa pochłonęła dużo ofiar; zbyt wiele jednostek, marynarzy i agentów przegrało w walce nie z Rzeszą, ale z pogodą.
Szum zamienia się w odgłos kroków, teraz już wyraźny. To nie są kroki zwierzęcia – renifer jest zbyt płochliwy, by zbliżyć się do nieznanego zapachu człowieka. Jens nie ma wyjścia – musi zastygnąć bez ruchu i wisieć jak truchło jakiegoś zwierzęcia zawieszone w myśliwskiej chacie, z nadzieją, że niemieckie patrole są ślepe, leniwe albo głupie. Albo wszystko naraz.
Wygląda na to, że nie są. Trzask odbezpieczanej broni odbija się echem od kępy drzew. Jens Parkes z trudem wciąga lodowate powietrze i robi jedyną rzecz, jaka mu pozostała: czeka na łut szczęścia albo przeznaczenie i modli się, by połączyły siły.
2
Przyjęcie powitalne
Bergen, 2 stycznia 1942
Rumi
– Rumi! Rumi! Gdzie się podziewasz?
– Jestem tutaj, tato. Nie musisz krzyczeć.
– Co robisz pod stołem? – W naglącym tonie ojca słychać zaskoczenie zmieszane z irytacją.
– Nastawiam pułapki na myszy – sapie Rumi, a spod szerokiego drewnianego blatu wyłania się ruda grzywa jej włosów. – Te małe dranie są głodne i jeśli tego nie zrobię, nie zostanie mi nic na obiad.
Peder Orlstad zbywa lekceważąco kwestię myszy, jakby warunki pracy jego córki w zagraconym hangarze dla łodzi zupełnie się nie liczyły, patrzy jej prosto w oczy i zniża głos do szeptu.
– Musisz się szybko dostać na płaskowyż. Dostaliśmy wiadomość, że zeszłej nocy nastąpił zrzut, ale jak dotąd nikt się nie pojawił. Wcześnie robi się ciemno i jeśli ktoś tam jest, zamarznie.
– Nie mają map ani nart? – Irytacja Rumi dorównuje zaniepokojeniu ojca. Jest teraz zbyt zajęta, by odgrywać rolę pielęgniarki dla źle wyposażonych członków ruchu oporu, kimkolwiek są, mimo że wcześniej zobowiązała się pomagać; musi skontrolować rachunki, wyczyścić sztormiaki i sprawdzić sprzęt. A poza tym już się tym nie zajmuje.
– Rubio nie może? Świetnie jeździ na nartach – najeża się Rumi.
Ojciec patrzy na nią skruszony, wiedząc doskonale, że nie powinien jej o to prosić, nie po tym, co przeszła.
– Musiał wypłynąć kolejny raz. Wróci najwcześniej jutro.
Teraz Rumi jest już zła.
– Nic mi tato nie powiedział! Jak mam kierować tym interesem, jeśli nie wiem, kiedy łodzie wypływają? – A tak naprawdę chce powiedzieć: „Czemu Rubio ryzykuje tak długą wyprawę, skoro obiecał, że nie będzie tego robił?”.
Ojciec reaguje w typowy dla siebie, flegmatyczny sposób.
– Wiesz, że kiedy śledzie uciekają, rybak musi ruszyć za nimi. – Wzrusza ramionami, choć oboje wiedzą, że Rubio przewozi coś znacznie bardziej niebezpiecznego niż śledzie. – Zrobisz to, Rumi? Proszę. Hilde pakuje już zupę i prowiant, żebyś je zabrała.
Rumi wie, że ojciec nie prosiłby jej, gdyby nie była to kwestia życia lub śmierci. Ale czy w ich obecnym życiu wszystko nie sprowadza się właśnie do tego?
– Tylko ten jeden raz, dobrze? Może Hilde ugotuje mi zupę, jeśli utknę w śniegu – burczy Rumi. – Zwykle ma dla mnie tylko suchą kanapkę.
– Daj spokój. – Peder wyprowadza ją z hangaru i rusza za nią.
*
Pomimo oporów Rumi nie może zaprzeczyć, że oderwanie się od codziennej rutyny przynosi mile widzianą ulgę i okazję, by przynajmniej na chwilę odetchnąć. Kiedy pracuje sama w hangarze, jej myśli biegną w kierunkach, w których nie powinny, a wspinaczka w lodowatej przestrzeni idealnie oczyszcza umysł.
Długa wyprawa na strome wzgórza za Bergen jest męcząca, dodatkowo utrudnia ją świeży puch, lecz za każdym razem, gdy Rumi musi złapać oddech, odwraca się i z radością spogląda w dół na ukochany widok miasta – jej miasta: wyraźny kształt podkowy usytuowanej w zagięciu lądu i setki malutkich wysepek rozsypanych wzdłuż krętego wybrzeża. Na tej wysokości słychać jedynie słaby warkot łodzi zmierzających ku cichemu, zaśnieżonemu lądowi.
Rumi wspina się już od godziny i dźwiga ciężki plecak, ma też swoje narty i zapasową parę – nogi zaczynają ją boleć, lodowate powietrze szczypie w płuca. Choć wędruje tym szlakiem od dzieciństwa i lubi się chwalić, że Norwegowie są twardzi, ostatnie dwa lata – a szczególnie ostatni miesiąc – zasiały w jej umyśle wątpliwości.
Dzięki informacjom uzyskanym od taty wie, że musi przeczesać teren o szerokości około pięciu kilometrów. Kiedy więc wychodzi na płaskowyż, przypina narty i porusza się szybko, zatrzymując się co kilka minut, by dokładnie zlustrować wzrokiem białą przestrzeń. Jeśli poszukiwani przez nią ludzie są w ruchu, trudno będzie ich dostrzec w tym białym kokonie, gdyż z pewnością mają na sobie białe kurtki narciarskie, a jeśli coś niosą ze sobą, starali się to też zamaskować. Im ułatwia to sprawę, utrudnia polującym na nich patrolom lub, w tym przypadku, spieszącym na ratunek.
Rumi chucha w grube wełniane rękawice, żeby tchnąć trochę życia w palce, i powoli zatacza pełny krąg. Jeśli zrzuceni agenci nie zeszli ze wzgórza, zostali złapani przez niemiecki patrol albo nadal tu są. W pobliżu nie ma żadnych jaskiń ani skał, gdzie można się ukryć – Rumi zna każdy centymetr tego terenu – można za to znaleźć cztery czy pięć dużych kęp jodeł. Gdyby wylądowali na jednej z nich, mieliby pecha, ale mogliby wykorzystać je jako schronienie, by przeczekać burzę śnieżną. Rumi zawęża krąg i przeszukuje pierwszą kępę grubych pni i gałęzi. Panuje tu niesamowita cisza, przerywana jedynie szelestem gałęzi poddających się naporowi wiatru.
Druga kępa wygląda podobnie, lecz zbliżając się do trzeciej, Rumi coś wyczuwa – być może nieznaczny ruch i jakiś ciężar w lodowatym powietrzu. Szuka śladów, które tutaj niewątpliwie byłyby głębokie i trudne do zatarcia. Na pewno nie widać niczego, co przypominałoby niemieckie wojskowe buciory. Jakieś zwierzę? Sięga do plecaka po myśliwską strzelbę Pedera, przyciska ją ręką do ciała i przesuwa się powoli do przodu, używając tylko jednego kijka. Za nic nie chciałaby zabić niewinnej istoty, ale będzie strzelać dla obrony. Albo żeby przeżyć, jeśli okaże się to konieczne.
Niemal wstrzymując oddech, przesuwa się ukradkiem pod baldachimem drzew. Tutaj pada mniej płatków i po kilku sekundach dostrzega bezwładny kształt zwisający z gałęzi. Nie rzuca się jednak w jego stronę, nasłuchuje tylko odgłosów: cichego pisku zwiniętej sprężyny we wnykach albo ciężkiego oddechu czekających w ukryciu prześladowców. Dopiero upewniwszy się, że są sami, podchodzi do wiszącego mężczyzny. Jego głowa znajduje się tuż nad nią i Rumi wyciąga szyję, by zobaczyć twarz przysypaną śniegiem, sine wargi, rzęsy pokryte lodem. Mężczyzna wygląda na martwego.
Rumi wzdycha. Szkoda tego życia i odwagi, ale to nie pierwszy martwy agent, którego widzi, i nie jest tym widokiem wstrząśnięta. Przez głowę przebiega jej niepokojąca myśl, że nie robi to na niej wrażenia. Poznała dobrze śmierć: w czasie wojny i przed nią. W życiu i w miłości. Teraz zastanawia się tylko, jak odciąć ciało i przeciągnąć je na tyle daleko, by ludzie z miasta mogli się tu dostać i je pochować. Nie może go tak zostawić – nakazuje jej to poczucie przyzwoitości i zasady ruchu oporu. Ściąga plecak, szuka noża, odwraca się i próbuje podskoczyć, by złapać gałąź i ją pociągnąć. Zamiast tego odsuwa się gwałtownie, wstrząśnięta widokiem pary oczu, które otworzyły się nagle w powodzi opadającego śniegu.
– Jezu! – wyrywa się Rumi.
Z gardła mężczyzny wydobywa się zduszony dźwięk, niemal zamarznięte usta nie są w stanie sformułować słów. Zaczyna się wiercić, przez co na oboje spada jeszcze więcej śniegu i lodu.
– Nie ruszaj się! – nakazuje ostro Rumi. – Odetnę cię.
Tym razem mężczyzna otwiera szeroko oczy, najwyraźniej przerażony widokiem wielkiego noża do patroszenia, który Rumi wyciąga z plecaka i macha nim blisko jego twarzy, podskakując przy tym, by złapać gałąź. Przy trzeciej próbie udaje jej się przyciągnąć do siebie całkiem sporą.
– Gdzie? – Robi gest nożem, a mężczyźnie udaje się pokazać sztywnymi palcami taśmy uprzęży spadochronu, które go krępują. Rumi wsuwa pod nie nóż i przecina. Gdy pęka jedna z taśm, ciało mężczyzny wzdryga się i częściowo osuwa, a on zamyka oczy, przygotowując się na ewentualny upadek na pokrytą śniegiem ziemię. Po drugim cięciu spada jak kamień, a spod warstw ubrań rozlega się zduszony jęk.
– W porządku? – pyta Rumi, nachylając się nad jego wykręconym ciałem. – Jesteś ranny?
Mężczyzna tylko patrzy na nią w milczeniu, a Rumi zastanawia się, czy w ogóle rozumie norweski.
Lekko rozchyla wargi.
– Nie jestem pewny – mówi w jakimś dziwnym dialekcie ojczystego języka Rumi. – Powiem ci, kiedy znowu poczuję jakąś część ciała.
Rumi prycha. Boże święty. Nie dość, że inwalida, to jeszcze dowcipniś.
Nie mają się gdzie ukryć, więc przysuwają się do pnia drzewa. W powietrzu unosi się para z otwartego termosu, a mężczyzna, który z każdą minutą mniej przypomina zwłoki, wypija gorący płyn z wyraźną ulgą.
– Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że to zupa uratuje mi życie – wzdycha.
– Bardzo proszę – mruczy gniewnie Rumi, nasłuchując jednym uchem, czy z pustki za drzewami nie dobiega jakiś dźwięk. – Jeśli chcesz, mogę cię tam z powrotem przywiązać.
– Och nie. Nie chciałem, by to tak zabrzmiało…
– Ale zabrzmiało. – Rumi z powrotem pakuje plecak, zła na siebie, że zareagowała tak ostro. To nie on ma przyjmować na siebie twój gniew, Rumi. Tylko świat i wszystko, co się na nim znajduje.
– Jak masz na imię? – pyta mężczyzna po chwili ciężkiej ciszy.
– Rumi. A ty?
– Ze względów bezpieczeństwa lepiej go nie zdradzać. Poza tym po dzisiejszym dniu już się pewnie nie zobaczymy.
Jej postanowienie, by okazywać większą tolerancję, znika równie szybko, jak się pojawiło; nie potrafi ukryć irytacji. Miejmy nadzieję, myśli.
– Martwisz się, że to nie ja jestem twoim kontaktem? Że w wolnym czasie mam zwyczaj wędrować po tym płaskowyżu i szukać bezdomnych dzieci i zwierząt, mając przy sobie termos z zupą na wszelki wypadek?
– Nie, ale…
– Jak tam sobie chcesz. Posłuchaj, powinniśmy schodzić. Odzyskałeś czucie w nogach? W palcach stóp?
– Chyba tak, a przynajmniej w niektórych. Ale jeszcze nie możemy ruszać.
– Dlaczego? – Cierpliwość Rumi szybko się wyczerpuje. Przywykła do takiego mrozu, ale przebywanie na nim zbyt długo może się źle skończyć. Jest zmęczona, poirytowana i chce już zostać sama, bez względu na wojnę.
– Musimy poszukać tego drugiego – mówi mężczyzna.
– Jakiego drugiego? – pyta zaskoczona Rumi, zbita z tropu przez tę odpowiedź. Tato albo nic o tym nie wiedział albo nie powiedział jej wszystkiego.
– Mojego partnera. Wyskoczył tuż za mną. Ma nasz cały sprzęt.
– Cudownie. – Rumi celowo nie kryje sarkazmu.
On nie zwraca na to uwagi, wstaje, potrząsa całym ciałem, by je ożywić, i przypina zapasową parę nart. Rumi dostrzega z ulgą, że odróżnia ich przód od tyłu.
Mężczyzna przysuwa się bliżej i wyciąga zmarzniętą dłoń jak gałązkę oliwną.
– Jens. Dziękuję, że mnie uratowałaś, Rumi.
– Hmm. – Odwraca się. – Ruszamy, mamy najwyżej godzinę do zmroku.
3
Oślepiony
Przedmieścia Bergen, 2 stycznia 1942
Jens
Ona jest zła, myśli Jens, obserwując, jak Rumi z trudem przedziera się przez zamieć. Lekceważący ton, irytacja, jaką budzi konieczność przebywania z innymi, gdy tak naprawdę człowiek chce się jedynie zwinąć w kłębek i zamknąć w sobie. O tak, on to zna zbyt dobrze.
Być może ma powody do gniewu, bo zmuszono ją, żeby wyszła w taką pogodę i wiele ryzykując, szukała obcego człowieka, który nie wiadomo, czy będzie w stanie pomóc ruchowi oporu w utrudnianiu życia nazistom. On na pewno bardzo się postara i chce jej powiedzieć, czemu to robi i po co. Dla kogo. Dla tej jednej osoby, ale też i dla całego swojego kraju. Przynajmniej po części.
W odległości kilkuset metrów znajdują połowę zrzuconego ładunku; na szczęście jest bezpieczny w białym metalowym zasobniku przykrytym niemal całkowicie przez śnieg, który sypie teraz bardzo gęsto.
– To nasze jedzenie i mapy, ale nie sprzęt, który nam będzie potrzebny. – Jens przekrzykuje wiatr i patrzy, jak dziewczyna kiwa głową z rezygnacją, że muszą kontynuować poszukiwania.
Brną przez śnieg jeszcze prawie godzinę, zatrzymując się mniej więcej co dziesięć minut, żeby złapać oddech, który niemal zamarza w chwili, gdy wylatuje z ich ust. Jens zauważa, że w cudowny sposób wargi dziewczyny są nadal czerwone w twarzy o kształcie serca, włosy ma schowane pod wełnianą czapką, a brwi ogniście rude. Pasują do jej nastroju, myśli.
Dla kontrastu jego twarz jest niemal sina i pozbawiona życia. Szkolenie w Szkocji odbywało się na mrozie, by jak najbardziej oswoić ich z norweskim i szwedzkim klimatem, ale to… Nie pamięta, żeby kiedykolwiek było mu tak zimno, kiedy nawet rogówka zdaje się zamarzać i grozi, że pęknie przy mrugnięciu, a nagłe ciepło nie stopiłoby powoli zimna, lecz rozdarło ciało na drzazgi. Jedynie myśl o Karlu, który jest gdzieś tutaj sam, sprawia, że idzie dalej.
Dziewczyna zatrzymuje się i odwraca szybko, czarne oczy przypominają punkciki na białej tablicy.
– Niedobrze, robi się coraz ciemniej. On ma dość jedzenia, żeby przetrwać noc?
Jens kiwa głową; główne zapasy znajdują się w zasobniku, ale każdy z nich ma w plecaku awaryjne racje.
– Będziemy musieli wrócić jutro. Jeśli my nie jesteśmy w stanie go znaleźć, istnieje szansa, że patrole też nie dadzą rady. Zwykle nie zapuszczają się aż tak daleko, jeśli nie mają jakiegoś konkretnego celu.
Szansa. Do tego się teraz to wszystko sprowadza. Życie moje, Karla i wszystkich dookoła zależy od łutu szczęścia, losu i możliwości. To śmiertelna gra.
Musisz się do tego przyzwyczaić, Jensie Parkesie. Kolejny raz.
Kiwa głową, a ona odwraca się, by zjechać z płaskowyżu, porusza się przy tym z wdziękiem typowym dla osób wychowanych w tak surowym klimacie, dla których narty stanowią przedłużenie stóp. Nawet z zasobnikiem przywiązanym sznurkiem do pasa jedzie bez wysiłku po dobrze znanym terenie. On całkiem nieźle radzi sobie na nartach, ale w ciągu ostatnich paru lat nie miał zbyt wielu okazji do jeżdżenia. Teraz musi się bardziej postarać, żeby dotrzymać kroku Rumi i jej rodakom.
Kiedy znajdują się w połowie wzgórza, ich oczom ukazuje się widok Bergen przesłonięty jedynie białą mgiełką. Śnieg już tylko prószy. W jednej chwili Jens czuje ukłucie nostalgii i nagłej tęsknoty, by znaleźć się tam w dole, w centrum miasta, znów zobaczyć pokrytą zieloną patyną wieżę katedry i jak w dzieciństwie poczuć zapach targu rybnego. Pomimo wcześniejszych wydarzeń czuje się pewnie i spokojnie, nawet gdy wokół szaleje wojna, a nad głowami słychać warkot alianckich i niemieckich samolotów, które ścigają się po norweskim niebie.
Śnieg jest mocno ubity, zjeżdżają więc bez trudu i w dobrym tempie. Nagle dziewczyna skręca i zatrzymuje się gwałtownie, wbija kijek w śnieg, wyciąga rękę, by go zatrzymać i przykłada palec do ust. Wpatruje się intensywnie, lustrując teren po lewej stronie jak drapieżnik. On wie, że wypatruje innego zagrożenia.
– Tam. Jakiś ruch – szepcze mu do zakrytego wełnianą czapką ucha.
Jens wytęża wzrok, ale widzi tylko białą pustkę. Idzie w ślady swojej przewodniczki i zamiera. Ona celowo włożyła ciemną kurtkę narciarską, a nie białą, maskującą jak jego, by wyglądała na miejscową, jeśli ją zatrzymają. To oznacza jednak, że na śniegu jest bardziej widoczna. Z bliska na pewno zauważy ją każdy Niemiec.
Teraz odwiązuje sznurek, chowa zasobnik za pniakiem i daje Jensowi znak, by przykucnął obok. Zbliża się do niego.
– Jeśli nie wrócę za dziesięć minut, zjeżdżaj sam – mówi. – Masz wyznaczony bezpieczny dom?
– Tak.
– Jeśli to patrol, podjadę i odwrócę ich uwagę. Przekonam ich, że wybrałam się na polowanie.
Jens kiwa głową, a ona odjeżdża. Po kilku sekundach kontury jej postaci się zacierają, a potem znika, jakby przejechała przez ścianę. Jens przysiada na piętach, gotowy zerwać się w każdej chwili, ale bolą go uda i wydaje mu się, że może lada chwila zasnąć. Marzy mu się kubek gorącej, słodkiej angielskiej herbaty. Śmieje się cicho z własnej słabości. Daj spokój, Parkes! Weź się w garść. Szkolono cię do tego surowego świata i sam tego chciałeś. Tego potrzebujesz. To ma być zadośćuczynienie.
Na każdy szelest i trzask Jens przebiega dziko wzrokiem przez białą pustkę, nasłuchując rozmów, odgłosu zbliżających się stóp lub nart, dźwięku odbezpieczanej broni. Ale otacza go jedynie lodowa próżnia, jakby nasunęła się na jego oczy i zatarła pole widzenia. W tym mlecznym oceanie jest praktycznie ślepy.
Nagle z mgły wyłania się ciemny kształt. Jens mruga. To jej kurtka; zbliża się szybko do niego. Pomiędzy jednym odbiciem kijka a drugim Rumi gwałtownie macha ręką. To ostrzeżenie, by wykonać odwrót i rzucić się do ucieczki?
Jej głos przebija się przez gęste powietrze.
– Chodź! Chodź! – Macha niecierpliwie, by ruszył w jej stronę.
A może to pułapka? Pomimo ustaleń wywiadu ona może być zdrajczynią. Ostrzegano ich przed norweskimi kolaborantami biegającymi do Niemców z donosami, które często kończą się śmiercią. Do tego domorosłego ruchu oporu przeniknęli „prawdziwi” lojaliści, przez których dziesiątki alianckich agentów wpadły w pułapkę i stanęły przed plutonem egzekucyjnym. Czasem, co gorsza, przed śmiercią ich torturowano.
Jens musi podjąć decyzję w ułamku sekundy; szkolono go, by szybko oceniać ryzyko, wiedzieć, jak rozpoznać tych, którym może zaufać. Ale to nie jest nauka ścisła. Teraz dochodzi do wniosku, że gniew i irytacja dziewczyny były szczere, że byłaby milsza, gdyby chciała go oszukać i wydać. Przez szorstkie powitanie Rumi wydaje się bardziej prawdziwa.
Jens podnosi się i rusza w jej stronę. Gdy jest już blisko, dostrzega, że jej twarz w kształcie serca rozpromieniła się.
– Znalazłam go – oznajmia z przejęciem. – Znalazłam twojego partnera. Żywego.
4
Dom i dom
Hop, 10 kilometrów na południe od Bergen, 2 stycznia 1942
Kobieta ma brudne i spękane palce. Przygląda się swojej niegdyś gładkiej skórze, gdy ostatnie sztuki najlepszej rodzinnej porcelany znikają starannie zapakowane w skrzyni do transportu herbaty. Niebawem Gunnar zaniesie ją na duży strych, gdzie będzie spoczywać bezpiecznie z dala od obcych rąk razem z rodzinnymi meblami i obrazami olejnymi, które do niedawna zdobiły szeroką klatkę schodową i ściany holu. Dołączą do nich również liczne albumy ze zdjęciami, dokumentującymi zimy i lata, które całe pokolenia spędzały w samym Bergen i jego okolicach. To jak oddawanie ludzi na przechowanie, myśli kobieta.
Wzdycha ciężko i odnosi wrażenie, że ostatnimi czasy jest to jedyny dźwięk, jaki z siebie wydaje. Po wyjeździe rodziny nic już nie będzie takie samo; Lauritzenowie mieszkali w tym wielkim starym domu przez niemal sto lat, a ona przez dwadzieścia pięć. Gdziekolwiek spojrzeć, rodziny wyrzucane są ze swoich rezydencji, choć z pewnością nie zostaną bezdomne – przenoszą się jedynie do letnich domów na wybrzeżu, mniejszych, lecz i tak dwukrotnie przewyższających rozmiarami te, w których mieszkała jako dziecko. Mimo wszystko serce pęka na myśl o najeźdźcach zajmujących domy.
Ona jednak zostaje. Zgodnie z ustaleniami. Osoba, która będzie od teraz zajmować dom, nalegała, żeby gospodyni pozostała na miejscu, by zapewnić – jak to nazwano – „łagodne przejście”. Ujęto to w instrukcjach jako komplement, zachętę, ale ona wie, że nie dano jej żadnego wyboru. Albo zostanie i zadba o wszystko, czego zażyczą sobie niemieccy okupanci, albo straci pracę i dach nad głową. A co innego mogłaby robić w swoim wieku? Pięćdziesiąt sześć lat to nie pora, by zaczynać wszystko od nowa. Mogłaby niby dostać pracę w jednym z hoteli w Bergen, ale większość z nich zamieszkują nazistowscy oficjele i oficerowie, którzy wiodą spokojne życie, i pomimo wieloletniego doświadczenia skończyłaby jako pokojówka, nadzorowana przez jakąś młodą dziewczynę na wyższym stanowisku. Lepiej zostać na miejscu. Po dwudziestu pięciu latach zna każdy centymetr tego pięknego domu. Kocha każdą cegłę. Po wyjeździe rodziny musi go chronić przed splądrowaniem i zniszczeniem, żeby zachować go w dobrym stanie, kiedy wrócą Lauritzenowie, kiedy wróci Norwegia. Jeśli kiedykolwiek uda się ją wyrwać z rąk okupantów.
W tym czasie znów powtarza sobie, że musi być cierpliwa i zachowywać powagę, starać się mówić właściwe rzeczy do właściwego mężczyzny w mundurze, a kiedy trzeba, wtapiać się w tło. Czyż nie to robiła tak fachowo przez dwadzieścia pięć lat? Była duchem w swoim własnym domu.
Kiedy teraz owija ostatnią sztukę porcelany gazetą i ociera kurz, który zebrał się w zmarszczkach wokół jej oczu, zastanawia się, jaki będzie ten dom. I czy z czasem w ogóle będzie sprawiał wrażenie domu.
5
Anioł stróż
Bergen, 2 stycznia 1942
Rumi
Od razu widać, że bark jest wybity, a ręka najprawdopodobniej złamana. Rumi z pewną dozą współczucia nie może się nadziwić, że ten mężczyzna, Karl, zdołał sam zejść do połowy wzgórza. Przynajmniej może iść, bo jazda na nartach nie wchodzi w grę.
Rumi cofa się i patrzy, jak ten pierwszy, Jens, narzuca na ramię obie pary nart, drugą ręką podtrzymuje partnera, a ona bierze jeden z ciężkich pakunków. Doszli już tak daleko, że może iść znanym szlakiem nawet w gasnącym świetle dnia. Postanowili zakopać oba zasobniki i wrócić po nie jutro, zdając się na osłonę nocy i szczęście.
Schodzą w stronę miasta, zatrzymując się, by chwilę odpocząć, gdy Rumi dostrzega, że Karl krzywi się z bólu. Być może złamanie jest gorsze, niż podejrzewała. Jeśli tak, udanie się prosto do bezpiecznego domu nie wydaje się najlepszym wyjściem. Oświadcza, że Karla musi obejrzeć lekarz, obaj muszą coś zjeść i się rozgrzać, a nawet jeśli zdemaskowanie niesie ze sobą śmiertelne niebezpieczeństwo, mężczyźni nie odrzucają propozycji pomocy.
– Zdejmijcie kurtki – nakazuje Rumi. – Przejdziemy razem przez miasto. Jeśli nas zatrzymają albo zaczną wypytywać, zostawcie wyjaśnienia mnie. Jesteście moimi kuzynami z Oslo, przyjechaliście pracować u mojego ojca. Rozumiemy się?
Zmrok zapada szybko, mimo że jest dopiero popołudnie, ale dzięki temu mogą się wtopić w ciemność. Rumi prowadzi ich mrocznymi, wąskimi uliczkami, unikając ruchliwego skrzyżowania Torget i przejeżdżających tramwajów, które oświetlają przechodniów. Tam też zbierają się nazistowscy żołnierze w szarozielonych mundurach razem z kolaborującą z nimi norweską policją STAPO ubraną na granatowo. Po drodze cała trójka udaje, że rozmawia z ożywieniem, jak przyjaciele zmierzający w kierunku płonącego na kominku ognia, i podtrzymują z obu stron niepewnie idącego Karla.
Tuż za centrum miasta wyłożone kocimi łbami ulice prowadzące do nabrzeża i Strangebakken są niemal puste, ale mimo to Rumi sprawdza każdy koniec wąskiego zaułka, zanim zwalnia przed pomalowanym na niebiesko domem. Kiedy wygląda na to, że jest bezpiecznie, wchodzą cicho w boczną uliczkę biegnącą wzdłuż dwóch drewnianych domów, która wychodzi na zarośnięty ogród warzywny. Jedne okna są ciemne, ale cienka smużka sztucznego światła sączy się z tyłu sąsiedniego domu i na jej widok Rumi robi się ciepło na sercu: Marjit jest u siebie. A to oznacza, że wszystko będzie dobrze.
Wprowadza mężczyzn do znajdującej się na tyłach ciemnego domu obszernej kuchni i w jednej chwili jej napięte mięśnie zaczynają się odprężać. Mimo przygnębienia dziewczyna czuje ulgę, że znalazła się wreszcie we własnym domu, i od razu robi jej się cieplej; w powietrzu unosi się zapach gulaszu, a piec jest wciąż gorący. Hilde, ich młoda, trochę krnąbrna i często leniwa służąca, już sobie poszła, ale jak co wieczór zostawiła na piecu kolację dla Rumi i jej ojca. Choć z pracą nie zawsze jej po drodze, ma talent do tworzenia czegoś nadającego się do jedzenia z kurczących się coraz bardziej racji żywnościowych, na jakie mogą teraz liczyć Norwegowie.
– Tato? Tato? – woła Rumi, ale nie słyszy odpowiedzi. Pewnie nadal jest w warsztacie albo poszedł grać w karty z kolegami pracującymi na nabrzeżu. – Dobra, wchodźcie. – Wprowadza mężczyzn do przytulnego saloniku, każe im zdjąć mokre ubrania, a oni wypełniają jej polecenia jak dzieci, które zmarzły tak bardzo, że trudno im nawet myśleć. Wręcza każdemu koc i po paru minutach podaje gorącą herbatę z jeżyn, rozpala ogień i patrzy, jak mężczyźni zaczynają się trząść, odzyskując czucie w palcach u rąk i nóg.
– Wrócę za moment – mówi Rumi, a na widok niepokoju malującego się na twarzy Jensa dodaje: – Idę po pomoc dla niego.
On myśli, że to pułapka, dochodzi do wniosku. Dopóki nie wróci do domu, będzie wszystkich podejrzewał o zdradę.
Dziwi się, że jej wcześniejszy gniew nieco ustąpił, gdy ma przed sobą zadanie, i przypomina sobie, że nie może się złościć na tych dwóch trzęsących się biedaków – a przynajmniej nie bezpośrednio. Po prostu stanęli na linii ognia, gdy wycelowała swoją nienawiść do wojny i nazistów, a gdyby miała być całkiem szczera, także do ruchu oporu, który doprowadził do śmierci jej przyszłego męża. Co gorsza, w ostatnich tygodniach jej gniew ogarnął cały świat. Ale ci dwaj mężczyźni, skuleni razem i chłonący każdą drobinę ciepła z ognia, potrzebują teraz pomocy i na sam ich widok jej gniew ustępuje.
Czyżby trochę łagodniała? Nie, nikt nie może oskarżyć Rumi Orlstad o łagodność. Nie od czasu Magnusa.
Wychodzi z domu i przemierza kilka metrów do następnych drzwi, w które stuka w ustalonym rytmie. Za szybą porusza się firanka, a w uchylonych drzwiach pojawia się twarz anioła. Skórze daleko, co prawda, do cery cherubina, twarz jest lekko zaokrąglona i pokryta zmarszczkami, a krótkie potargane włosy posiwiały z wiekiem. Jednak to dzięki Marjit Sabo Rumi przetrwała dziesięć ostatnich lat, a przez ostatnie dwa miesiące utrzymała się przy życiu. Ona naprawdę jest aniołem.
– Wchodź, wchodź – ponagla ją starsza kobieta z wyrazem zaskoczenia na twarzy. – Trochę mam tu bałagan… myślałam, że przyjdziesz później.
Inni ludzie mogliby uznać ton głosu Marjit za nazbyt ostry, ale Rumi zna ją i jej zachowanie na wylot, jak córka. Ona po prostu taka jest. W przeszłości Marjit nie tylko udzielała jej wskazówek, ale i beształa ją, gdyż dziewczyna od piętnastego roku życia wychowywała się bez matki, a Rumi w odpowiedzi opierała się i stroiła fochy. Ale zawsze wszystko sobie wybaczały, zapominały o urazach i pomimo dzielących ich dwudziestu siedmiu lat pozostawały najlepszymi przyjaciółkami.
– Tak, umawiałyśmy się na ósmą – przyznaje Rumi – ale coś się wydarzyło. Potrzebuję twojej pomocy. Zaraz.
Marjit nie dopytuje o czekające ją zadanie, sięga jedynie do drewnianej skrzyni po ciężki bawełniany worek i zbiera długie kawałki materiału porozwieszane w saloniku.
– No to idziemy – mówi z policzkami zarumienionymi od ciepła płonącego na kominku drewna.
Wchodzą do rodzinnego domu Rumi; widok Marjit wyraźnie zaskakuje Jensa, który otwiera szeroko oczy jak zdziwiony lis.
– Wszystko w porządku – uspokaja go Rumi. – Przyszła nam pomóc. Możecie jej zaufać.
Karl zasnął, budzi się jednak z jękiem, gdy Marjit porusza jego prawą ręką, by ocenić uraz. Nie jest lekarką, ale ponieważ spędziła trzy lata jako kierowca ambulansu w czasie Wielkiej Wojny na polach bitwy we Francji, uszkodzone ludzkie ciało nie ma dla niej tajemnic. I jakimś cudem zawsze ma środki, by zająć się tymi, którzy nie mogą dotrzeć do lekarza; są to zwykle Żydzi i ukrywający się agenci.
– Bark mogę nastawić sama z niewielką pomocą – mówi. – Ale ręka jest złamana w dwóch miejscach, a możemy go zaprowadzić do doktora Torgersena dopiero jutro. Teraz mogę ją tylko usztywnić i dać mu coś na spanie. Rumi, macie brandy albo aquavit?
– Może – odpowiada dziewczyna, zaglądając do małej szafki w rogu pokoju. – Jest jedno i drugie, ale tylko odrobina.
– No to weźmiemy wszystko. Twój ojciec na pewno nie będzie miał nam za złe – nakazuje Marjit.
Karl jest na tyle przytomny, by zrozumieć, co go czeka, i wie, że zanim przyjdzie ulga, poczuje ogromny ból. Posłusznie wypija alkohol jak dziecko zażywające lekarstwo. Marjit kładzie go na dywaniku i każe Jensowi przytrzymać go za stopy; Rumi jedną ręką chwyta go za zdrowe ramię, a drugą za palce.
Karl otwiera szeroko oczy, ale szybko odpływa w inny świat, gdy Marjit uspokaja go cichym głosem i liczy pod nosem: „Raz, dwa, trzy!”. Jednym zgrabnym ruchem nastawia bark, który wskakuje na miejsce. Rozlega się trzask, ranny szarpie się gwałtownie, a Rumi zasłania mu usta dłonią, by stłumić okrzyk bólu. W następnej sekundzie Karl traci przytomność, a jego ciało wiotczeje.
– Biedak – lituje się nad nim Marjit, lecz dzięki temu, że Karl leży nieruchomo, łatwiej jej ułożyć jego rękę i przymocować ją do ciała paskami materiału.
Jens wraca na kanapę, a Rumi zauważa, że blask ognia podkreśla bladość jego twarzy, widzi na niej głód, mdłości i wyczerpanie.
– Jak daleko masz do bezpiecznego domu? – pyta. Pomagają ruchowi oporu, bo takie mają zasady, i robią, co w ich mocy, ale przy kręcących się wszędzie Niemcach przyłapanie nie z jednym, a z dwoma agentami w domu graniczy z samobójstwem.
– Po drugiej stronie miasta, za portem – odpowiada. – Wszystko w porządku, jakoś tam dotrzemy.
Jednak Marjit nie zamierza ustępować, jeśli chodzi o jej pacjenta.
– Nie można go ruszać do rana. Pokój na strychu jest wolny?
– Tak, ale tam jest lodowato. – Rumi szybko oszacowuje sytuację. – Karl może zająć mój pokój, a ja prześpię się dziś tutaj.
– Doskonale – zgadza się Marjit. – Ten – wskazuje Jensa – może iść do mnie, a ja będę spała z tobą na wypadek, gdyby Karl się obudził. Rozumiem, że masz broń? – pyta Jensa. Ten kiwa głową i wyciąga z kurtki pistolet.
– Zatrzymaj swój, a ja pożyczę jego. – Przygląda się pacjentowi, śpiącemu na podłodze jak dziecko.
– Ale… – zaczyna protestować Jens.
– Nie przeżyłam jednej wojny światowej, nie strzelając choćby raz – odpowiada przekornie Marjit. – I mierzyłam do właściwego wroga. Odzyskacie broń, obiecuję.
Rumi jest tak dumna z wielkiego hartu ducha swojej przyjaciółki, że zapomina o zmęczeniu; nie do wiary, ile odwagi kryje się w tej niedużej, krępej postaci. Komu potrzebna jest wielotysięczna armia, jeśli osoby takie jak Marjit Sabo chronią jak mur przed Adolfem Hitlerem?
Peder Orlstad wchodzi do domu, gdy Rumi nakłada Jensowi na talerz potrawkę z ryby.
Ojca zupełnie to nie porusza, co jest dla niego typowe.
– Widzę, że ich znalazłaś?
– Tak, ale nie dzięki twoim wskazówkom ani umiejętności liczenia, tato – rzuca Rumi, choć nie udaje jej się przywołać prawdziwej irytacji. Ostatnie półtora roku nauczyło ich, że wywiad przypomina zabawę w głuchy telefon, kiedy jedno przejęzyczenie może nieść ze sobą śmiertelne niebezpieczeństwo.
Peder traktuje Jensa jak dawno niewidzianego kuzyna, którego udaje, i razem wnoszą Karla po wąskich schodach i kładą go do łóżka, a potem wypijają resztki brandy, zanim Jens żegna się i wychodzi do Marjit.
Zatrzymuje się jeszcze z ręką na klamce.
– Dziękuję, Rumi – mówi cicho. – Naprawdę jestem ci wdzięczny za pomoc. Obaj jesteśmy.
– Robię to dla mojego kraju, dla Norwegii – odpowiada dziewczyna. Nie chciała, by w jej głosie pojawiło się rozdrażnienie, ale gdy usłyszała swoje słowa, tak właśnie zabrzmiały.
– Ja też. – Z tymi słowami Jens wychodzi z domu.
Rumi stoi przed parującym czajnikiem i rozmyśla o uratowanym mężczyźnie. Jest wysokim blondynem, dobrze zbudowanym i ma bardzo jasne, niebieskie oczy; to zdecydowanie norweskie cechy. A jednak mówi po norwesku z dziwnym akcentem, jakby nie był do końca pewny wypowiadanych dźwięków. Ranny Karl bez wątpienia urodził się w Norwegii, to słychać po jego akcencie, ale Jensa alianci mogli wybrać wyłącznie z powodu jego nordyckiego wyglądu, żeby dobrze wtopił się w tło podczas tej operacji. Coś w nim nie daje Rumi spokoju, ale nie jest do końca pewna co. W każdym razie to nieważne; Jens rankiem sobie pójdzie i choć być może Rumi natknie się na niego w centrum miasta albo na targu rybnym, miną się z daleka. On niedługo wyruszy z misją na północ, gdzie ruch oporu działa najaktywniej. Przeżyjmy ten wieczór, myśli w duchu, i nie dajmy się złapać na ukrywaniu wrogich agentów, żeby nie zaciągnięto nas do niemieckiego dowództwa, a potem nie wysłano do obozu Grini. Krok po kroku.
6
Spotkanie
Bergen, 3 stycznia 1942
Jens
– A, jesteś. – Jens nabrał energii po paru godzinach nieprzerwanego snu, czego nie doświadczył od miesięcy. Wstał wcześnie i teraz smaży jajecznicę w kuchni Marjit. Wzdryga się na dźwięk szczęknięcia zamka, lecz znów oddycha spokojnie, gdy w drzwiach pojawia się znajoma twarz. – Kawy? Kubek prawdziwej na pewno dobrze nam zrobi.
– Cieszę się, że się rozgościłeś – rzuca Marjit. Staje obok niego i kładzie na blacie świeże jajka z kurnika.
Jens odwraca się i nachyla, żeby mocno i długo przytulić drobną kobietę, i całuje ją w czubek głowy.
– Jak dobrze cię zobaczyć, ciociu. – Odsuwa się. – Choć nieźle mnie wystraszyłaś, kiedy wczoraj wieczorem weszłaś do pokoju. Nie spodziewałem się, że zobaczymy się tak szybko.
– Oboje się wystraszyliśmy. Niezły zbieg okoliczności.
– Nie wiedziałem, czy mam się ujawnić, czy to bezpieczne – ciągnie Jens. – W końcu pomyślałem, że lepiej nic nie mówić, dopóki nie porozmawiamy w cztery oczy.
Marjit kiwa głową.
– Normalnie to byłaby bardzo słuszna decyzja, ale mogę ręczyć za Rumi i Pedera, są bardzo solidni i lojalni. Rubio też. Nie znajdziesz w Bergen lepszych ludzi. Możesz im zaufać.
Przy jedzeniu nadrabiają zaległości, opowiadają sobie o ostatnich wydarzeniach, rozmawiają o wojnie i jej wpływie na rodzinę podzieloną między Norwegię i Anglię.
– Jak się miewa moja siostra? Zadowolona z życia w Londynie? – pyta Marjit pomiędzy łykami najlepszej kawy, jaką piła od miesięcy. Zaparzyli ją z prawdziwych ziaren, które Jens wyjął z plecaka.
– Mama miewa się dobrze – odpowiada Jens, choć pod wymownym spojrzeniem ciotki trudno mu zachować lojalność. Powoli wypuszcza powietrze. – No cóż, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć… była wściekła, że się zgłosiłem na ochotnika, i uważa, że już „zrobiłem swoje”. Nie może zrozumieć, czemu ktoś znów chce się narazić na niebezpieczeństwo.
– Wie, że jesteś w SOE1?
– A jak myślisz? – Jens ledwo odważył się powiedzieć rodzicom, że wraca do czynnej służby, nie mówiąc już o Kierownictwie Operacji Specjalnych, działającej pod przykrywką grupy, której zadaniem było wywołanie chaosu wśród Niemców, z czym łączyły się materiały wybuchowe, broń i spora liczba zabitych agentów.
– A twój ojciec? – Marjit wyciera z talerza żółtko kawałkiem chleba z ziemniaków i z rozkoszą oblizuje palce.
– Znasz go, ciociu, bardziej zajmują go jego interesy i gazeta, mimo że wokół spadają bomby – rzuca Jens z pogardą, której nie potrafi ukryć. – Ale jest przecież Brytyjczykiem. Nie oczekuję, żeby czuł jakikolwiek związek z Norwegią. Za to matka…
– Nie traktuj jej zbyt surowo. – Marjit zbiera talerze i wyjmuje z chłodziarki mały kawałek sera, który zachowała. – Wyjechała z Norwegii dawno temu i przyjeżdżała tylko czasem na wakacje. Jeśli się tu nie mieszka, trudno sobie wyobrazić, jak to jest, gdy ci dranie Niemcy paradują po Bergen, jakby byli jego panami.
– Ale ty, ciociu, wyjechałaś – mówi z żalem Jens. – I wróciłaś.
– Nie wyszłam jednak za mąż i nie wyjechałam z ukochanym do innego kraju – wyjaśnia z naciskiem Marjit. – Mieszkałam tylko w górach. – Jens dostrzega, jak ciotka zawiesza głos, pogrąża się w myślach, a jej turkusowoniebieskie oczy, kontrastujące barwą z bladoróżową twarzą, wilgotnieją. W jednej chwili Marjit dodaje szybko: – Poza tym Kirsten od dzieciństwa nienawidziła zim, a ja je uwielbiam! Tak więc dobrze się stało.
Rozbawienie w jej oczach ustępuje miejsca powadze, kiedy wpatruje się w jego twarz.
– No co? – pyta wreszcie Jens.
– Jak się naprawdę czujesz? Po Dunkierce?
Jens machinalnie kładzie rękę na lewym udzie i pociera je przez spodnie.
– Dobrze. Lekarze mówią, że wszystko się zagoiło. Tylko czasem mnie pobolewa.
Marjit przygryza dolną wargę, co zawsze oznacza, że nie dała się zwieść.
– Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi.
– Dochodzę do siebie – odpowiada Jens, wbijając wzrok w pusty kubek.
– To chwilę potrwa.
– Zabiłem kogoś. Dobrego człowieka. Myślisz, że można po tym całkowicie się otrząsnąć? Nie jestem nawet pewien, czy powinienem. – Zanim ciotka zdąży pospieszyć ze słowami współczucia, Jens prostuje się i bierze głęboki oddech. – Nie mamy czasu, jeśli chcemy powstrzymać tych cholernych Niemców przed unicestwieniem Norwegii i reszty Europy. Jestem tutaj i mam robotę do wykonania. Wszyscy muszą stawić czoło trudnej prawdzie, nie tylko ja. Od tej pory mogę jedynie minimalizować straty.
Widać wyraźnie, że jego brawura okazała się mało przekonująca, bo oboje wiedzą, że nie tylko kości muszą się zrosnąć, ale Marjit uśmiecha się blado i mierzwi mu włosy. Przez chwilę Jens czuje się, jakby znów miał osiem lat. I nie ma nic przeciwko temu, bo zawsze uwielbiał ciotkę; wspomnienia z wakacji spędzanych w dzieciństwie na jej farmie na północ od Bergen należą do najcenniejszych. Kiedy tylko przebywa w jej towarzystwie, ma wrażenie, że jest stuprocentowym Norwegiem, a nie tym półkrwi oszustem, którym często się czuje – albo którym każą mu się czuć. Myślami biegnie natychmiast do dziewczyny mieszkającej po sąsiedzku: odważnej, lecz zagniewanej.
Kiedy znów znalazł się w domu Marjit, okazało się, że ciotka przypadkiem jest sąsiadką jego pierwszego kontaktu. Widząc, jak teraz krząta się po kuchni, by wyjąć kawałek sera, i z jaką rozkoszą pije prawdziwą kawę, jeszcze bardziej skupia się na swojej prawdziwej misji: będzie uporczywie nękał wroga i doprowadzał go do szału. Tak naprawdę ma nawiązywać łączność pomiędzy grupami ruchu oporu, ale przede wszystkim siać chaos i dokonywać znaczących szkód w infrastrukturze Rzeszy. Pomagać odzyskać, co Niemcy już zabrali, i uniemożliwić Hitlerowi wykrwawienie Norwegii. Plan już ma, teraz musi go tylko zrealizować.
Razem z Marjit postanawiają, że tego ranka zrezygnują z oszczędności, i zaparzają drugi dzbanek kawy, a Jens poznaje szczegóły codziennego życia w Bergen pod niemiecką okupacją. Ogólny obraz zna aż za dobrze, gdyż był zmuszony oglądać z daleka, jak na początku kwietnia 1940 roku Niemcy napadli na Danię i Norwegię, którą zawsze uważał za swój drugi dom. Z doniesień prasowych i pogłosek szerzących się wśród żołnierzy Jens poskładał w całość ruchy Niemców, kiedy z zegarmistrzowską precyzją przeprowadzali operację Weserübung w różnych miejscach wzdłuż wybrzeża. Naziści skoncentrowali siły najpierw na północy, by przejąć ciężki przemysł i transporty cennej rudy żelaza z sąsiedniej Szwecji, i Jens poczuł ulgę na wieść, że Marjit nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale nie trwało to długo. Niemcy szybko ruszyli na południe, atakując ludność cywilną, zalewając miasta i miasteczka barwami szarości, zieleni i czerni, bo takie mundury nosiła armia, SS i gestapo. Norweskie wojsko było nieprzygotowane, ruch oporu dopiero się tworzył, a braki w uzbrojeniu nie dawały nadziei na pokonanie potęgi Rzeszy. Alianci w równym stopniu dali się zaskoczyć; brytyjskie i francuskie oddziały wylądowały w Norwegii cztery dni po inwazji i choć walczyły dzielnie u boku norweskiego ruchu oporu, musiały przeciwstawić się gwałtownym postępom wojsk niemieckich w innych częściach Europy. Przebywający już we Francji Jens z radością zmieniłby przydział, żeby powstrzymać wycofanie alianckich oddziałów pod koniec kwietnia i poczuć, że przynajmniej robi coś dla Norwegii i dla Marjit, zamiast tylko wyobrażać sobie ich osamotnienie.
Niecały miesiąc później król Haakon VII uciekł do Londynu i musiał utworzyć rząd na uchodźstwie w odległości niemal dwóch tysięcy kilometrów na południe od kraju. Norwegom narzucono wówczas nowe władze – kontrolowany przez Rzeszę Kommissariat, wspierany przez Wehrmacht, i Nasjonal Samling, niewielką norweską partię nazistowską, na której czele stał Vidkun Quisling.
Zamiary Hitlera były jeszcze gorsze. Jens znów musiał łączyć informacje zdobyte dzięki wywiadowi z obawami matki wyrażanymi w jej listach, ale stało się jasne, że Hitler potrzebuje Norwegii z wyraźnego powodu. Nie zamierza jej podbić ani najechać. Planuje coś jeszcze gorszego. Chce przejąć nie tylko bogactwa naturalne kraju, ale pożąda czegoś cenniejszego: krwi Norwegów. Mocnych, nordyckich genów, które dla Führera i architekta jego rasy panów, Heinricha Himmlera, stanowią podstawę prawdziwej aryjskości: decydują o jasnych włosach i niebieskich oczach. I są czyste.
Hitler nie chce więc zrażać do siebie Norwegów. Pragnie zyskać ich przychylność, wykorzystać i połączyć obie kultury, by stały się jedną. Jens Parkes pociesza się tylko tym, że ludzie pokroju Marjit Sabo – i tysiące wciąż aktywnych członków ruchu oporu – za nic do tego nie dopuszczą.
Ciotka ma za sobą doświadczenie wojenne, Jens jest więc pewny, że nie zapyta o jego misję, kontakty ani plany. Bo im mniej wie, tym jest bezpieczniejsza. Za to on zarzuca ją pytaniami, gdy nachylają się nad planem miasta i mapą otaczających go terenów: fiordów, malutkich wysepek i możliwych miejsc, do których mogłyby przybijać łodzie. Jens kiwa głową, wypełniając pamięć szczegółowymi opisami: hangar z wyblakłymi czerwonymi drzwiami, rybacka chata z drewnianą figurką mewy na dachu to drobiazgi, które pewnego dnia mogą ocalić mu życie. Prośba o ukrycie w niewłaściwym domu może oznaczać katastrofę, jeśli jego właścicielami są członkowie partii Quislinga gotowi pobiec z donosem prosto do Niemców.
Co kilka minut Jens wpatruje się we fragment mapy i zamyka oczy, by zapisać w pamięci podawane przez Marjit szczegóły. Jest z wykształcenia kartografem i widzi świat jako połączenie dwu- i trójwymiarowych kształtów. Dla niego jest to jak haftowanie grubą nicią na kawałku materiału, instynktowne nakładanie konturów i warstwic. W ten dziwny sposób wchłania głęboko krajobraz, tę umiejętność miał zawsze, nawet jako dziecko: wystarczyło, że zamknął oczy i od razu „widział” mapę terenu.
Szybko składają i chowają mapę, gdy rozlega się stukanie do okna, a po nim unosi się rygiel w drzwiach.
– Marjit? To tylko ja! – woła kobiecy głos i w kuchni pojawia się Rumi. Staje jak wryta. – Och.
Jens stoi skrępowany; wyczuwa, że Rumi natychmiast sztywnieje, gdy dostrzega jego zażyłość z ciotką, więc odsuwa swoje krzesło do tyłu. Za dnia, bez ciepłego ubrania widzi ją taką, jaka jest naprawdę: połyskujące rude włosy splecione w luźny warkocz, szeroka szczęka i usta, które w ciepłej kuchni jeszcze bardziej poróżowiały. Ma łagodne bursztynowe oczy, choć teraz bije od nich chłód. O dziwo, Jens zastanawia się, jak by wyglądały, gdyby rozjaśnił je uśmiech.
– Rumi, jak się masz? Dobrze spałaś? – pyta lekko Marjit, łagodząc napiętą atmosferę.
– Mam się dobrze. I dobrze spałam. Przyszłam ci powiedzieć, że Karl się obudził. Posłałam wiadomość do doktora Torgersena – rzuca Rumi ostrym tonem. Podejrzliwym. I rozgniewanym, myśli Jens. Znowu.
– To dobrze. Odświeżę się tylko trochę i zaraz przyjdę – odpowiada śpiewnie Marjit.
– Hmm. – Rumi stoi tylko i patrzy. Jens widzi, jak poruszają się jej nozdrza, jakby badała sytuację węchem jak wilk. Solidne ramiona odciąga do tyłu, czyżby szykowała się do skoku?
– Jens, pójdziesz ze mną do Karla? – Marjit podtrzymuje rozmowę.
– Tak, oczywiście.
Rumi odwraca się na pięcie, by odejść, ale zatrzymuje się w pół kroku i zwraca do Jensa.
– Będziemy musieli pójść dziś w góry i zabrać twój sprzęt, zanim przykryje go nowa warstwa śniegu. Ale potrzeba do tego troje ludzi, a Karl nie może iść.
– To ciężkie… – zaczyna Jens.
– Dam radę – przerywa mu ostro Rumi. – Mam też kogoś, kto pójdzie z nami.
Zaciekawiona Marjit przekrzywia głowę.
– Rubio wrócił – wyjaśnia Rumi. – Silnik kutra się zepsuł i zacumowali w porcie wcześniej. – Odwraca się do Jensa. – Można mu zaufać i dobrze jeździ na nartach.
Jens nie ma pewności, ale chyba spojrzała na niego z prawdziwą pogardą podszytą oskarżeniem: ty nie jesteś urodzonym narciarzem. Nie jesteś Norwegiem. A może traktuje ją zbyt surowo i wpada w lekką paranoję?
– To dobrze – mówi Marjit po chwili niezręcznej ciszy. – Przyjdziemy oboje za moment.
Rumi rozumie aluzję i wychodzi, zamykając drzwi przed chłodem zarówno na dworze, jak i wewnątrz domu.
Jens opuszcza z ulgą ramiona.
– Zawsze jest taka serdeczna? – pyta z ironią.
– Nie osądzaj jej – odpowiada Marjit, wstawiając naczynia do zlewu. – Dużo przeszła.
– Jak my wszyscy. To nie oznacza…
– Nie tyle co ona – rzuca Marjit ostrym głosem, niemal z naganą. – To za dużo jak na dwudziestopięcioletnią kobietę.
Po napiętych ramionach ciotki Jens widzi, że mówi poważnie, że całym sercem jest z rozgniewaną dziewczyną mieszkającą po sąsiedzku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. SOE – Special Operations Executive. [wróć]