Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Bestseller "The USA Today"
Wenecja, 1943 rok. W świecie ogarniętym wojenną pożogą Stella Jilani prowadzi podwójne życie. Za dnia pracuje w jaskini lwa - jest maszynistką i tłumaczką w kwaterze głównej nazistów. Nocą ryzykuje życie, szmuglując wiadomości dla włoskiego ruchu oporu. Wbrew licznym przeszkodom przekazuje cenne informacje, przemyca materiały i pisuje do podziemnej gazety na swojej ukochanej maszynie.
Kiedy niemiecki generał, którego Stella jest tłumaczką, zaczyna coś podejrzewać, wydaje się, że nic go nie powstrzyma przed wykryciem kreta. Stella wie, że jej przyszłość jest zagrożona.
Bristol, 2017 rok. Po śmierci matki pogrążona w żałobie Luisa Belmont znajduje na strychu pudło pełne starych pamiątek: zdjęć, wycinków i tajemniczych zapisków, maszynę do pisania. Wie, że wiążą się z jej babką Stellą, która urodziła się w Wenecji, a w Anglii została pisarką. Niestety nic nie wie o przeszłości babki, więc postanawia odkryć prawdę i samotnie wyrusza do Wenecji. Tam spotyka Giulia Volpego, pracownika Instytutu Historii Ruchu Oporu, który pomaga jej odnaleźć ślady babki i napisać na nowo historię rodziny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Wojna jest okropna. Wszędzie, gdzie wybucha, niesie ze sobą zniszczenia, dziesiątkuje ludzi i rujnuje cenne obiekty. Konflikty nieuchronnie zdarzają się też w pięknych miejscach i taki właśnie kontrast światła i mroku dał początek Tajemniczemu posłańcowi. Dla mnie Wenecja jest najwspanialszym i najbardziej fantastycznym miejscem na świecie; podczas niezliczonych wizyt, od mojego pierwszego tam pobytu w 1990 roku, byłam oczarowana ideą miasta unoszącego się na wodzie. Jego istnienie i piękno budzą mój nieustający podziw.
Kiedy zaczęłam czytać, jak druga wojna światowa wpłynęła na Wenecję, zdałam sobie sprawę, że działający tam ruch oporu zrobił na historykach mniejsze wrażenie niż ten we Francji czy Niderlandach; że w porównaniu z tymi krajami wojna w Wenecji przebiegała „łagodnie”. Odnalezione przeze mnie źródła okazały się zwięzłe i sprowadzały się do suchych faktów, niewiele w nich było szczegółów z życia miasta, nie dowiedziałam się, jak wenecjanie radzili sobie z codziennością. Podczas wyprawy badawczej (oczywiście musiałam tam wrócić!) przemierzyłam kilometry weneckich calli, pragnąc koniecznie się dowiedzieć, które części miasta odegrały rolę w walce z połączonymi siłami nazistów i faszystów.
Dopiero po powrocie do domu trafiłam na żyłę złota; przypadkowy mejl wysłany w cyberprzestrzeń przyniósł odpowiedź od pana o cudownym nazwisku; był to Giulio Bobba, historyk z IVESER – Weneckiego Instytutu Historii Ruchu Oporu i Współczesnego Społeczeństwa. Czym zajmował się signor Bobba? Ruchem oporu w Wenecji podczas drugiej wojny światowej. To było jak manna z nieba.
Dzięki Giuliowi, jego pasji zbierania faktów i bezcennych szczegółów dotyczących życia codziennego w ogarniętej wojną Wenecji powieść zaczęła nabierać kształtów. Nareszcie mogłam zobaczyć Wenecję pod zasłoną wojny. Im więcej wymienialiśmy mejli, tym bardziej moje poszukiwania przypominały te z powieści – postać Giulia musiała się więc w niej pojawić, razem z kotką Melodie, która jest jak najbardziej prawdziwa i uwielbia ciepło kopiarki!
Wiedziałam też, że chcę podkreślić rolę kobiet w ostatecznym zwycięstwie nad nazistami; nie tylko odwagę tajnych agentek, lecz całej armii łączniczek działających we Włoszech – znanych jako Staffetta – które pomogły aliantom odnieść zwycięstwo. W dzisiejszych czasach mediów społecznościowych i przekazywanych natychmiast informacji trudno zrozumieć wartość doręczania pojedynczej wiadomości piechotą lub łodzią, ale w tamtych czasach było to niezwykle ważne. Tak naprawdę ratowało życie. Bez tysięcy matek i babć w całej Europie, które ryzykowały życie, przewożąc kontrabandę w dziecięcych wózkach i przenosząc ją w torbach na zakupy, być może nigdy nie doczekalibyśmy pokoju. Mam nadzieję, że Stella stanie się symbolem tych kobiet – działających bezinteresownie dla dobra innych.
Kiedy miałam już Stellę i jej miasto, nietrudno było znaleźć następny element. Czyż romans nie rozwija się najlepiej w miejscu unoszącym się na wodzie i słynącym z najpiękniejszych zachodów słońca? Oczywiście jest tam też i moja Wenecja: Accademia to mój ukochany most, uwielbiam obserwować ludzi na Campo Santo Stefano, naprzeciwko wejścia do kościoła znajduje się kawiarenka, gdzie wiele razy siedziałam przy dobrej kawie i z notesem w ręce wyobrażałam sobie siebie jako pisarkę. Obok można znaleźć znakomitą lodziarnię. Przed tym nie da się uciec – Wenecja porusza do głębi.
Mam nadzieję, że udało mi się złożyć hołd tym, którzy w Wenecji stawiali czoło wrogom; nie może być mowy o „łagodnej” wojnie, kiedy ktoś traci życie, a matka syna. Wenecja też straciła. Przez stulecia nękały ją inwazje i zarazy, ale zawsze dochodziła do siebie. Tak się stało i teraz. Pozostała klejnotem. Lśniącym jak zawsze. A ja tam niedługo wrócę.
Wenecja, czerwiec 1934
Prowadziły nas nagłe wybuchy hałasu – jeden po drugim wznosiły się w powietrze niczym fajerwerki w ciemną noc. Przeciskaliśmy się przez tłum, dziadek rozgarniał ludzi szerokimi umięśnionymi ramionami szkutnika, wciąż silnymi mimo jego sześćdziesięciu pięciu lat. Kiedy dotarliśmy na skraj wielkiego placu, pociągnął mnie za rękę na sam przód, gdzie zgromadzonych ludzi odgradzał szereg faszystowskich żołnierzy; stali zwróceni plecami do placu, a surowymi, zaciętymi twarzami w stronę tłumu. Na placu włoskie oddziały maszerowały tam i z powrotem jak mrówki do dźwięków pompatycznej wojskowej muzyki wygrywanej przez orkiestrę dętą.
Miałam siedemnaście lat i byłam średniego wzrostu, musiałam więc wyciągać szyję, żeby razem z resztą tłumu dojrzeć obiekt naszego zainteresowania. Nietrudno było rozpoznać imponującą, korpulentną postać Benita Mussoliniego, wszak często pojawiał się na pierwszych stronach gazet wydawanych przez faszystów. Nawet od tyłu wyglądał na pewnego siebie i apodyktycznego człowieka, gdy maszerował obok nieco niższego mężczyzny, który wyróżniał się jedynie tym, że miał na sobie ciemny garnitur, a nie paradny mundur kapiący od medali. Staliśmy daleko, więc nie dostrzegliśmy niczego szczególnego w wyglądzie szacownego gościa Mussoliniego. Wiedziałam, kim jest i co reprezentuje, ale w moich oczach jego obecność nie uzasadniała napływu tysięcy członków faszystowskiej milicji w ciągu ostatnich paru dni, nie mówiąc już o tłumach spędzonych, by go powitać; podejrzewaliśmy, że część nie tylko wymachuje flagami, ale jest dobrze uzbrojona.
– Dziadziu, po co tu przyszliśmy?
Byłam skonsternowana. Dziadek był zagorzałym antyfaszystą i choć swoją nienawiścią do Mussoliniego dzielił się głównie z rodziną, w ciągu dwunastu lat rządów Il Duce i jego brygady zmilitaryzowanych osiłków pozostał ich zażartym przeciwnikiem. W domu lub w kawiarni ze swoimi najbardziej zaufanymi przyjaciółmi wściekał się, że gnębią Włochów i ograniczają ich wolność, zarówno pod względem moralnym, jak i fizycznym.
Nachylił się, by szepnąć mi do ucha.
– Bo, moja kochana Stello, chcę, żebyś na własne oczy zobaczyła wroga, z którym przyjdzie nam się mierzyć.
– Wroga? Czy Hitler nie obiecuje, że będzie przyjacielem Włoch? Sojusznikiem?
– Nie Włochów, skarbie – odszepnął dziadek. – Nie jest żadnym przyjacielem zwykłych ludzi, wenecjan takich jak my. Spójrz na niego, zauważ, jaki jest przebiegły. Trzeba dobrze znać wroga, gdy nadejdzie czas. – Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się wyraz zatroskania, a potem przykleił do ust fałszywy uśmiech, gdy zbliżyli się faszyści w czarnych koszulach i zaczęli wymachiwać karabinami, by zmusić tłum do radosnych okrzyków.
Spojrzałam na obiekt tego fałszywego uwielbienia, przytłoczony okazałą postacią Mussoliniego. Nie dostrzegłam charakterystycznej twarzy ani wykpiwanej fryzury, która ostatnimi czasy dominowała w gazetach. Jednak sposób, w jaki Adolf Hitler poruszał się pośród włoskich oddziałów na placu Świętego Marka, wydawał się niemal powściągliwy, ostrożny. Czy tego właśnie mieliśmy się obawiać? Przy Mussolinim i jego armii osiłków wyglądał na mniejszego pod każdym względem. Czemu mój rosły, krzepki i silny dziadek wydawał się niemal wystraszony?
Kiedy wracam wspomnieniami do tamtego dnia, uświadamiam sobie, że w zachowaniu dziadka po raz pierwszy objawiła się maska, którą my, wenecjanie – a tak naprawdę Włosi – musieliśmy nosić w nadchodzących latach. Za piękną, lśniącą fasadą klejnotu Italii Wenecja będzie podzielać zatroskanie dziadka i ukrywać swoją determinację, by w walce przeciwko Hitlerowi i faszyzmowi zachować swoje prawdziwe ja.
Jako nastolatka nie wdawałam się jednak w politykę – byłam młodą dziewczyną, która cieszyła się z ostatnich dni szkoły średniej, nie mogła się doczekać lata na pięknych plażach Lido, późnego zachodu słońca podczas niekończących się weneckich dni i być może liczyła na przelotny wakacyjny romans. Minęło kilka lat, zanim zrozumiałam wagę wizyty Hitlera tamtego ciepłego czerwcowego dnia, pięć lat przed wybuchem wojny, i znaczenie płaszczenia się Mussoliniego przed człowiekiem, który dla większej części świata stanie się diabłem wcielonym. A u progu wojny, gdy Włochy zadeklarowały, że ze swoją armią staną u boku Hitlera, przypomniałam sobie, czego dowiedziałam się później o tym dniu w 1934 roku i z czego zwierzyłam się dziadkowi.
– Wiesz, co Mussolini powiedział o Hitlerze podczas tamtej wizyty? – zapytałam, naciągając koc na jego pierś, w której słychać było szmery, i patrząc, jak jego biedne płuca walczą z zapaleniem, mającym go pokonać kilka dni później. – Nazwał go „szalonym małym klaunem”.
Dziadzio tylko się uśmiechnął, tłumiąc chichot, bo wiedział, że wywoła długi, męczący atak kaszlu.
Odetchnął głęboko.
– Za to Mussolini jest dużym klaunem. A wiesz, co robią klauni, Stello?
– Nie, dziadziu.
– Sieją zamęt, kochanie. I uchodzi im to na sucho.
1
Żałoba
Londyn, czerwiec 2017
Łzy płyną strumieniem – wielkie grube krople, które wzbierają gdzieś w środku, a potem na moment zawisają na powiekach. Przez sekundę Luisa ma wrażenie, że spogląda przez kawałek grubego, osobliwego szkła z Murano, którego było pełno w salonie matki, aż w końcu mruga i łzy suną po policzkach. Po dziesięciu dniach żałoby nauczyła się, by z nimi nie walczyć i pozwalać strumieniowi płynąć swobodnie w stronę mokrej teraz brody. Jamie troskliwie porozkładał pudełka z chusteczkami w całym domu; tak jak mieszkańcy miast podobno nigdy nie znajdują się więcej niż dwa metry od jakiegoś robactwa, tak teraz ona zawsze ma pod ręką chusteczkę.
Po tym wybuchu emocji Luisa staje w obliczu bardziej frustrującego problemu. Klawiatura jej laptopa ucierpiała mocno przez tę kaskadę łez i dodatkowo po kontakcie z zawartością szklanki, którą chwilowo oślepiona Luisa przewróciła – kilka klawiszy tonie w słonych łzach i wodzie z kranu. Jest już za późno, by opanować tę powódź – stukanie w różne klawisze ujawnia, że ekran zamarł, a komputer okazuje swoją dezaprobatę. Elektronika i płyny wyraźnie za sobą nie przepadają.
– Jezu, nie teraz – jęczy Luisa w przestrzeń. – Nie teraz! No już, Daisy, działaj, dziewczyno! – Znów stuka w klawiaturę, czemu towarzyszy kilka imponujących przekleństw i kolejne łzy, tym razem frustracji.
Pierwszy raz była w stanie otworzyć Daisy, swój ukochany laptop, od czasu, kiedy jej mama… umarła. Luisa chce wypowiadać słowo „umarła”, musi je powtarzać, bo to jest fakt. Nie odeszła, gdyż to sugeruje jakieś spokojne wyjście, przepłynięcie z jednego wymiaru w inny bez żalu, gdy ma się czas, by wszystko wyprostować, leżąc pomiędzy wykrochmalonymi białymi prześcieradłami i miękkimi kocami, by wypowiedzieć rzeczy, które się chce i musi powiedzieć. Nawet przy swoim ograniczonym doświadczeniu ze śmiercią Luisa wie, że to było krótkie, ostre i brutalne. Jej mama umarła. Koniec. Dwa tygodnie po pierwszej diagnozie, tydzień po wprowadzeniu w stan śpiączki farmakologicznej, by uśmierzyć niewyobrażalny ból. A teraz Luisa doświadcza niewyobrażalnego bólu żałoby. Można do tego dorzucić gniew i frustrację, a niezliczone emocje zaczynają wirować i kołysać się w jej głowie, sercu i wybranych organach, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Luisa próbuje więc robić to, co robi zawsze, gdy nie może się uspokoić, jeść, mówić lub spotykać się z ludźmi. Pisze. Daisy, okaleczona w bojach, poznaczona odłażącymi w rogach naklejkami z zabawnymi napisami i nazwiskiem właścicielki, jest od zawsze oddaną przyjaciółką i służy jej wiernie, gdy Luisa musi przelać emocje na ekran komputera. Często są to jedynie zwariowane przemyślenia, lecz od czasu do czasu w dżungli słów pojawia się coś godnego uwagi – zdanie lub myśl, które może zachować na przyszłość lub wykorzystać w książce. Książce, którą napisze, gdy tylko uwolni się od głupich tekstów, które obecnie dostarcza do różnych czasopism, opisując najnowsze produkty kosmetyczne lub zastanawiając się, czy kobiety naprawdę chcą kierować swoim przeznaczeniem (jasne, że chcą, myśli – czy naprawdę muszę to tłumaczyć w nie więcej niż tysiącu słowach?). Ale to jest praca. Dzięki niej wiążą koniec z końcem, gdy Jamie pracuje dorywczo jako aktor. Pewnego dnia książka jednak powstanie.
Daisy stanowi część tego marzenia, jest współpracowniczką i powierniczką sekretów, aż do samego dna jej twardego dysku.
– Jezu, Daisy, co się stało z lojalnością? – mruczy Luisa, po czym natychmiast czuje, że sama nie jest w stosunku do swojej supernowoczesnej przyjaciółki lojalna. Gdyby to ona niemal zatonęła w ludzkich łzach, pewnie zareagowałaby tak samo i odmówiła współpracy. Daisy potrzebny jest serwis i czas, by mogła wyschnąć. Tymczasem Luisa musi dać upust nagromadzonym emocjom i z jakiegoś niewyjaśnionego powodu długopis i pióro niezbyt się do tego nadają. Czuje, że musi w coś uderzać, walić w klawisze i patrzeć, jak słowa pojawiają się na ekranie, jakby w magiczny sposób wypływały gdzieś z głębi niej, niezależnie od jej świadomego myślenia. Dziecku epoki komputerowej przeżywającemu żałobę, która grozi, że przerwie tamę, nie wystarczy pióro, by dać upust lawinie słów pełnych jadu, bezgranicznej miłości lub gniewu, nad którymi nie potrafi zapanować.
Nagle coś przychodzi jej do głowy: dzień wcześniej Jamie poszedł na strych, by oszacować, jak dużo sprzątania ich czeka. Kiedy Luisa zmagała się z anulowaniem debetów na koncie i lokalnym podatkiem, wspomniał coś o maszynie do pisania, która zamknięta w walizeczce stoi wsunięta pod krokwie. Wygląda na dość starą, ale „w całkiem niezłej formie”. Czy będzie cokolwiek warta? A może ma wartość sentymentalną? – zapytał. W tamtej chwili uznała to za mało istotne, ale teraz maszyna mogła się przydać.
Strych przypomina miliony innych na całym świecie: dziwna wilgotna woń starego życia i kurz, który z irytacją wzbija się w powietrze, gdy przerywa mu się długoletni sen. Z belek zwisa pojedyncza żarówka i Luisa musi przyzwyczaić wzrok, by przedmioty nabrały ostrości. Rozpoznaje kilka prezentów bożonarodzeniowych, które tak starannie wybierała dla matki. Rozgrzewający pas na bolące plecy i pantofle z owczej skóry, ledwo wydostawszy się z opakowania, trafiły na stosik z napisem „niechciane”. Jeszcze jedno przypomnienie o dystansie, jaki dzielił matkę i córkę, a którego już nigdy nie da się pokonać. Luisa odsuwa od siebie to wspomnienie – zatonęło w niej głęboko, choć stale straszy, że przebije się przez żałobę. To terapia na inny dzień. Luisa myszkuje przez kilka minut, czując wzbierającą frustrację i zastanawiając się, czy akurat to powinna robić w chwili, kiedy wszystko jest jeszcze tak bolesne. Jednocześnie cieszy się i obawia, że może natknąć się na album rodzinny, bo wie, że nie będzie w stanie powstrzymać się przed odwracaniem podniszczonych stron z tak zwanymi szczęśliwymi wspomnieniami. Cała trójka na plaży – ona, mama i tato – uchwycona z uśmiechami na zdjęciach Kodaka. W lepszych dniach.
Na szczęście z mroku wyłania się przedmiot, który nie jest grubą księgą pełną wspomnień. To szara wyprofilowana walizeczka, której kształt – kwadratowy i zniżający się ku skórzanej rączce – oznacza, że może zawierać tylko jedno. Wygląda na mocno zużytą, otarcia i zadrapania przypominają Luisie o historii zapisanej na torbie Daisy. Gdy obie klamry podskakują pod jej palcami, rozlega się charakterystyczny trzask, a kiedy Luisa podnosi pokrywę, z wnętrza wypływa niemal ludzkie westchnienie. Nawet w tym przyćmionym świetle widać, że maszyna jest piękna – mieszanina czerni i szarości, białe klawisze otoczone metalową obwódką, lśniące w mroku. Luisa delikatnie kładzie palec na jednym z nich, łagodnie go naciska i pod jej dotykiem mechanizm reaguje: cienka metalowa dźwignia wyskakuje w stronę wałka. Nic się nie zacina. Luisa dostrzega także, że w maszynie wciąż jest taśma, a zapasową rolkę przyklejono obok klawiatury. Stary celofan jest nietknięty, ale niemal rozpada się w palcach. Jednak jeśli los będzie jej sprzyjał, okaże się, że taśma nie wyschła.
Luisa zamyka pokrywę i wyciąga maszynę ze stosu pudeł – jak na tak stary sprzęt okazuje się zaskakująco lekka. Jednocześnie z jednego z pudeł zsuwa się pokrywka, wysyłając w powietrze obłok kurzu. Luisa odwraca się, by ją poprawić, i zauważa czarno-białe zdjęcie, które z czasem nabrało barwy sepii. Przedstawia mężczyznę i kobietę – radosne wyrazy twarzy sugerują, że są parą – na placu Świętego Marka w Wenecji z charakterystyczną, imponującą bazyliką w tle, otoczoną chmarami gołębi. W kobiecie Luisa rozpoznaje matkę, lecz nie wie, kim jest mężczyzna. Przeszukuje pamięć – czy rodzice wspominali o wyjeździe do Wenecji, może w podróż poślubną? To by pasowało do zdjęcia – para wygląda na szczęśliwą. Luisa nie tak pamięta rodziców, ale nawet oni kiedyś też byli zakochani. Jednak zdjęcie wygląda na starsze, jakby pochodziło z minionej epoki.
Luisa jest świadoma swoich włoskich korzeni, wyraźnie wskazuje na nie choćby pisownia jej imienia. Rodzice matki byli Włochami, ale zmarli przed laty; dziadek, gdy Luisa była malutka, a babcia, gdy była nastolatką. Niewiele wie o ich historii – matka nigdy o tym nie opowiadała – poza tym, że oboje byli pisarzami. Lubi myśleć, że przynajmniej to po nich odziedziczyła.
Odwraca zdjęcie; ołówkiem napisano tam: „S i C, plac Świętego Marka, czerwiec 1950”. Matka miała na imię Sofia, lecz urodziła się w 1953 roku, może więc ta rozpromieniona twarz należy do babki? S jak Stella? Może obok niej stoi dziadek Luisy – mało go pamięta, jedynie przelotny obraz czułej twarzy. Ale miał na imię Giovanni. Kim więc jest C? Bardzo możliwe, że był adoratorem babki przed dziadkiem Gio, jak go nazywano. Ciekawość Luisy przechodzi w uśmiech, pierwszy od wielu dni, a ruch mięśni twarzy wydaje się dziwny. Para wygląda bardzo stylowo: on w spodniach od garnituru z wysokim stanem, ona w kostiumiku w stylu Chanel i eleganckich czółenkach, z włosami zaczesanymi w szykowną czarną falę.
Luisa nachyla się, by odłożyć zdjęcie do pudła, lecz dostrzega, że pod rozsypującą się warstwą bibułki znajduje się dużo więcej rzeczy – fotografie i skrawki papieru, niektóre zapisane ręcznie, inne starą czcionką, może na tej właśnie odnalezionej maszynie? Każdy zaciekawiony poszukiwacz przynajmniej zajrzałby do środka, lecz u dziennikarki budzą się wszystkie zmysły. Jest też coś w gryzącej woni starego kurzu, która wdziera się do jej nozdrzy i przyprawia o szybsze bicie serca. Niesie ze sobą wspomnienia o przeżytym życiu i odkrytą historię.
Pudło jest ciężkie i trudno je znieść po stromych schodach do salonu. W dziennym świetle Luisa dostrzega jednak, że ma do czynienia z prawdziwym skarbem. Pod warstwami papieru i kilkoma poszarzałymi egzemplarzami gazety noszącej tytuł „Venezia Liberare” Luisa wyczuwa tajemnicę. Czai się w szorstkiej warstwie pod jej palcami, gdy delikatnie unosi papier – na czarno-białych zdjęciach uśmiechnięte kobiety i mężczyźni, niektórzy z nich niedbale trzymają karabiny jak rekwizyty lub dumnie przykładają je do piersi, kobiety również. Luisa przeżywa wstrząs: w odległych wspomnieniach jej babcia była jedynie uroczą starszą panią, która obsypywała ją pieszczotami i czekoladkami i uśmiechała się psotnie, gdy matka Luisy ją beształa, że psuje córkę słodyczami. Luisa pamięta, że czasami też podsuwała jej nieduże batoniki, kiedy nikt nie patrzył, i szeptała: „Ciii, to nasza tajemnica”, a ona czuła się, jakby należała do jakiegoś małego gangu.
Zapominając na chwilę o maszynie do pisania, Luisa podnosi każdy skrawek papieru i zdjęcie, przygląda się wyblakłym szczegółom i mrużąc oczy, próbuje uzupełnić luki w napisach zatartych z biegiem lat. I w jednej chwili uderza ją myśl: ile ludzkich historii jest zamkniętych w tym kartonowym pudle z zapadniętymi bokami i rogami nagryzionymi przez myszy? Co jeszcze znajdzie pośród trucheł pająków i odoru pleśni? Czego się dowie o swojej rodzinie? Zastanawia się też, czy w tym odkryciu rolę odegrało przeznaczenie, czy miała to znaleźć akurat tego dnia – by poskładać wszystko w jakim takim porządku i przy okazji posklejać swoje rozbite i poszarpane ja. Pierwszy raz od tygodni nie czuje się pokonana ani przytłoczona żałobą, lecz nieco podniesiona na duchu. I przejęta.
2
Jaskinia lwa
Wenecja, początek grudnia 1943
Często myślę o tej przedwojennej wymianie zdań z dziadziem; ostatnimi czasy słowo „zamęt” przychodzi do głowy coraz częściej, jeszcze bardziej po okropieństwach, do których doszło zeszłej nocy w żydowskim getcie: oddziały nazistów i ich faszystowskich pomocników zgoniły setki mieszkańców jak bydło. Mężczyźni i kobiety wyciągnięci z domów stali ze stoickim spokojem przed swoimi porzuconymi, krzyczącymi, zalanymi łzami dziećmi, a potem pognano ich na łodzie zmierzające najpierw do więzienia Santa Maria Maggiore. Podobnie jak oni cała Wenecja zdawała sobie sprawę z ostatecznego celu podróży: na wschód do Niemiec, do Auschwitz. Na niemal pewną śmierć.
Pocieram wyraźne obwódki wokół oczu w nadziei, że uda mi się zetrzeć sadzę z pożarów, które nadal tlą się w getcie. Wczesnym rankiem biegałam zdyszana od domu do domu przez całą Wenecję, roznosząc wiadomości i fałszywe dokumenty tym, którzy ich potrzebowali, a teraz wciąż czuję zapach kordytu i desperacji. Jeśli istniała szansa, by uratować choć kilka rodzin przed wywiezieniem, my – członkowie ruchu oporu – musieliśmy spróbować, wciskając kobiety i dzieci w najmniejsze kryjówki w szafach i na strychach. Widziałam, jak matki rozpaczliwie próbowały uciszać malutkie dzieci, zasłaniając im usta dłońmi, a na ich twarzach malował się strach przed choćby jednym okrzykiem lub jękiem. Nagły nalot nazistów na getto zaskoczył dowódców partyzantów; kiedy biegłam bez tchu przez labirynt zaułków i wąskich przejść, unikając nazistowskiego kotła i starając się nie wpaść na żaden patrol, by nie odpowiadać na nieuniknione pytania, czemu łamię godzinę policyjną i dokąd dokładnie się wybieram, czułam, że nasza walka jest przegrana. Działaliśmy przez całą noc, ale w świetle dnia okazało się, że udało nam się jedynie zmniejszyć straty.
Nogi mam jak z waty i boli mnie całe ciało, choć przynajmniej miałam ten luksus, że mogłam na krótko wrócić do swojego mieszkania i przespać się godzinę, przebrać się i przetrzeć ciało wilgotną szmatką. Żydów zabrano jedynie z powodu ich pochodzenia, wyznawania religii znienawidzonej przez nazistów, a teraz są na zimnej, niegościnnej ziemi, bez szansy na odroczenie wyroku. Ja mam szczęście.
– Jeszcze jedno espresso? – Paolo zabiera moją pustą filiżankę z blatu i podsuwa drugą, pełną, nie czekając na odpowiedź. Wystarczy, że spojrzy na moją twarz, w pośpiechu przysypaną odrobiną cennego pudru, który sobie wydzielam, podobnie jak czerwoną szminkę. Kawa jest mile widziana, choć oczywiście nie jest to cierpka, acz jedwabista mieszanka z przedwojennych lat. Paolo i jego ojciec, od niepamiętnych czasów właściciele kawiarni na placu pod moim mieszkaniem, po mistrzowsku sprawiają, że namiastka kawy – ersatzkaffe – przynajmniej wydaje się włoska; lśniący ekspres syczy, a Paolo z czułością nalewa ją teatralnym gestem do malutkiej filiżanki. Choć pozbawiona prawdziwego smaku, pomaga mi się obudzić.
– Powodzenia, Stello – mówi śpiewnie Paolo, gdy wypijam kawę i macham mu na pożegnanie. Kiedy mruga okiem, uświadamiam sobie, że wie dokładnie, dokąd zmierzam.
Idę piechotą dwadzieścia minut od ulic wokół Fondamenta Nuove do kwatery głównej nazistów na wielkim placu Świętego Marka, próbując nadać krokom sprężystość, gdy zbliżam się do Platzkommandantur. Poprawia mi nieco humor jasne zimowe słońce wznoszące się nad Arsenałem, które nadaje wyraźną różową barwę mniejszym kanałom, od jednego mostu do drugiego, a woda o barwie mlecznego jadeitu uderza w czerwone i pomarańczowe cegły. Zwykle jest to dla mnie najlepsza pora dnia, kiedy Wenecja się budzi, a korpulentne staruszki w czerni z optymizmem ruszają w drogę, by kupić cokolwiek na dość pustych targach. Dziś jednak poranny ruch wydaje się mniejszy, ponieważ wieści o wywózce w getcie rozchodzą się po mieście. Niebawem wszystkie kawiarnie i bary będą pełne rozmów i opinii, ktoś będzie znał osobę, która została wywieziona – krewnego lub kolegę. W mieście takim jak Wenecja mieszkańcy łączą się i przeplatają niczym kanały, które są jej życiodajnymi arteriami.
O tej porze widać niewiele oddziałów – nazistowskich bądź faszystowskich – ale wenecjanie nauczyli się już, że oczy są wszędzie. Pomimo moich prawdziwych przekonań, dumnej antyfaszystki jak mój ukochany dziadzio, muszę sprawiać wrażenie pełnej zapału, gdy zaraz wejdę do centrum dowodzenia wroga – i to nie jako więźniarka bądź podejrzana, lecz jako nowa członkini personelu. Automatycznie przywołuję na twarz maskę wdzięcznej kolaborantki, wenecjanki zachwyconej z ochrony lepszych i silniejszych niemieckich kuzynów. My, Włosi, nauczyliśmy się świetnie odgrywać rolę ubogiego krewnego. Mamy za sobą lata praktyki.
Wiemy, co mówią ludzie w świecie zewnętrznym – że wojna w Wenecji jest „łagodna”, że niczym oazę chronią nas piękno i wielkość naszego miasta, a bombowce aliantów omijają jego bezcenne dzieła sztuki. Do pewnego stopnia jest to zgodne z prawdą: muzyka klasyczna wciąż rozbrzmiewa na placu Świętego Marka, choć ostatnio można raczej usłyszeć wojskową orkiestrę Hermanna Goeringa grającą z charakterystyczną pompą zamiast prawdziwej elegancji. Nadal odbywa się święto sztuki, Biennale, przyciągając nie tylko bogatych i pięknych, ale i króla nazistowskiej propagandy Josepha Goebbelsa. Powiedzcie to jednak matkom, których nastoletnich synów pognano Bóg jeden wie dokąd, niczym w wypaczonej wersji bajki o szczurołapie z Hameln, by pracowali jak niewolnicy dla nazistowskiej machiny. Wciąż mam w pamięci tamten dzień z początku września, kiedy z nieba spadły kolorowe ulotki informujące nas, że Niemcy zbliżają się, by zająć nasze miasto. Dla większości wenecjan – po latach faszystowskiej dyktatury Mussoliniego – był to kolejny zamach, kolejna plaga. Kilka dni później na starych brukach rozległ się stukot wojskowych butów i naziści szybko rozgościli się w zarekwirowanych pałacach nad Canal Grande i odwiedzali bary i ogródki restauracji, jakby przyjechali na wakacje.
Z pozoru miasto wydaje się uległe i pogodzone z losem. Ale wiem, że jest inaczej. Przy całym swoim zewnętrznym splendorze Wenecja świetnie się ukrywa; wiem doskonale, że w krętych, ciemnych zaułkach, za pomalowanymi na zielono żaluzjami wre gorączkowa praca, że tysiące ludzi głowią się, by zaburzyć drobiazgowe plany naszych niechcianych dzikich lokatorów i odzyskać miasto. Na razie robimy to po cichu. Ale chcemy być gotowi.
Serce mi zamarło, gdy dostałam wiadomość, że mam stawić się w niemieckiej kwaterze głównej mieszczącej się na końcu placu Świętego Marka. Od czasu pełnej okupacji we wrześniu, kiedy w mieście zaroiło się od szarozielonych mundurów Wehrmachtu i szarych SS, celowo omijałam to miejsce, często nadkładając drogi, by uniknąć przechodzenia przez plac pod okiem znudzonych niemieckich wartowników lustrujących młode wenecjanki. Kiedy mnie tam wezwano, doszłam do wniosku, że odkryto moją przynależność do antyfaszystowskiej Partii Akcji, ale gdyby tak się stało, nie otrzymałabym prośby, by tam się stawić. Bardziej prawdopodobny był nagły nalot faszystowskich czarnych koszul i pobyt w ich nie najprzyjemniejszej kwaterze Ca’ Littoria, która słynęła z wyjątkowo okrutnych tortur. Szybko nauczyliśmy się, że Niemcy nie przybyli tutaj, by ubrudzić sobie ręce, a jedynie nadzorować odbieranie nam wolności.
W ostatnich latach starałam się nie wyjawiać publicznie moich poglądów i trzymałam się w cieniu, pracując jako maszynistka w weneckim wydziale robót publicznych, rządowym organie odpowiedzialnym za codzienne funkcjonowanie naszego bajkowego miasta nawet podczas wojny. Do tej pracy „zarekomendował” mnie Sergio Lombardi, prawy obywatel miasta, który w innym życiu jest kapitanem Lombardim, dowódcą brygady ruchu oporu. Informacje, które zbierałam w wydziale, okazały się pomocne dla grup partyzantów walczących z nazistami i faszystami w całej Wenecji Euganejskiej, choć nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogły ratować życie. Kiedy w to wątpiłam i chciałam zrobić coś bardziej pożytecznego, bardziej dostrzegalnego, Sergio gorliwie zapewniał mnie, że szczegółowa wiedza o funkcjonowaniu miasta jest niezbędna i ułatwia jego oddziałom pojawianie się w Wenecji i opuszczanie jej w niezauważalny sposób. Obszerne plany, do których miałam dostęp, okazały się idealną pomocą w przerzucaniu alianckich żołnierzy w bezpieczne miejsca, gdy przez nazistowską okupację północnych Włoch nie można się było swobodnie poruszać.
A teraz, dzięki temu, że trzymałam się od wszystkiego z daleka, znalazłam się tutaj i zaraz wejdę do jaskini lwa; przeniesiono mnie do kwatery głównej nazistów, bo mówię płynnie po niemiecku, choć wydarzyło się to w bardzo niefortunnym czasie. I przerażającym.
Za imponującą fasadą obok Museo Correr na placu Świętego Marka pokazuję przepustkę z wydziału robót i młody niemiecki żołnierz przesuwa palcem po liście w poszukiwaniu mojego nazwiska. Wygląda na zadowolonego, gdy je znajduje.
– Na górę po schodach, pierwsze drzwi po prawej – mówi łamanym włoskim.
– Dziękuję, znajdę – odpowiadam po niemiecku, a on uśmiecha się z zażenowaniem. Biedny chłopak, prawie dziecko, chyba w tym samym wieku, co mój brat Vito. Obaj są na to wszystko za młodzi.
Biuro u szczytu szerokich marmurowych schodów mieści się za dużymi, bogato rzeźbionymi drzwiami. Wypełniają je biurka ustawione w równych rzędach, a piękne ściany tej wielkiej sali giną za surowymi meblami z ciemnego drewna i nazistowskimi symbolami. Gorączkowy stukot maszyn do pisania uderza we mnie jak fala i jestem przez chwilę zaskoczona. Chyba to widać, bo podchodzi do mnie mężczyzna – jego twarz i cywilne ubranie mówią mi, że jest Włochem, co mnie dziwi, ale i cieszy. Nawet teraz na widok surowego nazistowskiego munduru biorę krótki wdech i czuję rosnące poczucie winy, choć nauczyłam się je dobrze ukrywać.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – mówi po włosku mężczyzna w dobrze skrojonym szarym garniturze. Wysoki, z krótką ciemną brodą, chyba tuż po trzydziest-ce, zupełnie nie pasuje do tego militarnego otoczenia i przypomina mi naukowca albo bibliotekarza. Zachowuje się jak Włoch; jedynie mała metalowa odznaka w klapie marynarki, pozbawiona szczęki trupia czaszka, oznacza, że jest też faszystą. Płatnym członkiem gangu Mussoliniego. W innych okolicznościach mogłabym uznać go za przystojnego, ale tutaj oszpeca go jego przynależność.
– Przysłano mnie tu z wydziału robót publicznych jako maszynistkę i tłumaczkę – zaczynam, wyciągając referencje. – Dobrze trafiłam?
Przebiega wzrokiem po dokumentach, zbliżając je do twarzy, i dostrzegam jego duże brązowe oczy.
– Witam, signorina Jilani – odpowiada. – Tak, dobrze pani trafiła. Zaprowadzę panią do biurka.
Odwraca się, prowadzi mnie na tył sali i podchodzi do wolnego biurka z milczącą maszyną do pisania. Staje tyłem do ściany wypełnionej w całości przez półki z książkami i teczkami i gestem wskazuje biurko i dużą maszynę.
– To pani miejsce – mówi.
– Myślałam, że będę siedzieć z innymi maszynistkami – odpowiadam, oglądając się za siebie. Mam głęboko zakorzenioną potrzebę wtapiania się w tłum.
– Skoro będzie pani tłumaczyć dla generała Breugala, pomyślałem, że wygodniej będzie, gdy usiądzie pani bliżej jego gabinetu. – Kiwa lekko głową w stronę zamkniętych drzwi, jeszcze większych i bardziej bogato rzeźbionych niż poprzednie. – Jest bardzo zwięzły w przekazywaniu poleceń. Nie wyobrażam sobie, by dziesięć razy dziennie przechodził przez biuro, na pewno by go to rozdrażniło. Mam nadzieję, że ocali to panią przed jego… – ostrożnie dobiera ostatnie słowo – irytacją.
Mówiąc to, uśmiecha się, lekko zażenowany swoją propozycją, może dlatego, że zdradził się nieco z własną opinią na temat generała, przedstawiając go jako wybuchowego despotę. Z tą różnicą, że generał jest nie tylko despotą; jego okrucieństwo jest dobrze znane w szeregach ruchu oporu.
– Z góry dziękuję – odpowiadam. Jestem ogromnie wdzięczna, gdyż za nic nie chcę przyciągać uwagi. Znalazłam się tutaj, by pisać na maszynie, tłumaczyć i chłonąć wszystkie informacje, które pomogą partyzantom walczyć przeciwko niemieckim okupantom skutecznymi aktami sabotażu. Ale jestem tu także po to, by okazywać całkowitą uległość, przynajmniej w godzinach pracy.
– Marta pokaże pani łazienkę i kantynę, a ja umówię spotkanie z generałem Breugalem, gdy niebawem zjawi się w biurze.
Kiwam głową, a on się odwraca.
– A tak przy okazji, nazywam się Cristian, Cristian De Luca, i jestem zastępcą sekretarza generała. Zajmuję się głównie papierami. I jestem cywilem. – Mocno podkreśla ostatnie słowo, jak gdyby nie chciał, żebym się domyśliła, że jest pełnoprawnym faszystą. Jakby nie nosząc czarnej koszuli i ciemnej czapki narciarskiej, nie stanowił części bojówek. Ale znam wielu niewinnych, których potępiła maszyna do pisania, umieszczając ich na liście. Muszę sobie przypominać, że moja praca nie jest kolaboracją; dowódca w ruchu oporu zapewnia mnie, że informacje, które tu zdobędę, ocalą znacznie więcej ludzi, niż kiedykolwiek mogłabym pogrążyć.
– Proszę przyjść do mnie, jeśli będzie pani czegoś potrzebowała albo napotka jakiś problem. – Cristian De Luca uśmiecha się blado, ale nie przekonuje mnie nawet przyjazny wyraz jego oczu. Raz jeszcze kiwam głową i odpowiadam uśmiechem, bo właśnie tego się ode mnie oczekuje.
Mam dość czasu, by przy herbacie poznać kilka innych maszynistek, zanim zostaję wezwana za złowieszcze drzwi. Chwytam z biurka pióro i notes, nie wiedząc, czy czeka mnie tylko rozmowa, czy też mam od razu zacząć pracę. Odległość od drzwi do biurka generała jest bardzo duża, gdyż gabinet jest ogromny, a wysoki sufit i ściany ozdabiają sztukaterie. Mój wzrok przyciąga wielki portret Führera zawieszony nad ogromnym kominkiem. Wyraz jego twarzy na takich portretach zawsze budzi mój wewnętrzny śmiech, zupełnie jakby zjadł za dużo makaronu z chili mojej matki i odczuwał skutki tego w żołądku. W powietrzu unosi się wyraźny zapach dymu z cygar, a zimowe słońce wpadające przez wysokie okna kreśli w powietrzu spiralne brudnobiałe obłoki.
– Fräulein, przepraszam, signorina – dobiega mnie głos zza chmury dymu i w końcu dostrzegam twarz. Jest nalana. To moje pierwsze wrażenie. A jej właściciel jest potężny. Jego czerwona, tłusta skóra rozciąga się mocno na szerokich policzkach, napompowanych bez wątpienia przez dobre życie i duże ilości grappy; nosi też mizerny wąsik, który nawet nie zasługuje, by go skojarzyć z głupim pędzelkiem Hitlera. Czarne oczka przypominają malutkie rodzynki wbite w miękkie ciasto jego twarzy; ciało to większa porcja tego samego ciasta wciśnięta z trudem w oliwkowy mundur Wehrmachtu.
W pierwszej chwili myślę, że generał ma twarz głupca, ale jednocześnie wiem, że nigdy nie powinno się lekceważyć nienawiści, jaką on i jemu podobni mogą żywić do Żydów, i pogardy dla słabych Włochów, których podczas tej wojny trzeba prowadzić za rękę. Nie zasłużył na miejsce za tym biurkiem, nie okazując siły. Generał Breugal już wywarł wyraźny – i śmiertelnie niebezpieczny – wpływ na sprzeciw Wenecji wobec wejścia nazistów do miasta; wydarzenia zeszłej nocy w getcie były tylko jednym z przykładów zapału, z jakim wypełnia polecenia Hitlera, by oczyścić miasto z Żydów.
Breugal nie wstaje, wyciąga jedynie rękę nad blatem i muszę dotknąć jego wilgotnych palców, zanim usiądę na jednym z dwóch krzeseł ustawionych przed biurkiem. Podnosi wzrok znad szaleńczych gryzmołów i gasi końcówkę cygara w popielniczce.
– Będę potrzebował minimum dwóch pisanych na maszynie raportów dziennie, przetłumaczonych z włoskiego na niemiecki – mówi szorstko. – Rozumiem, że jest pani biegła w tym języku?
– Tak, herr Breugal.
– Generale – poprawia mnie szybko.
– Przepraszam. Generale. – Martwię się, że już się wyróżniłam, ale on prawie na mnie nie patrzy, czuję się więc w miarę bezpieczna, bo z tą arogancją będzie mnie głównie ignorował. I chcę, by tak pozostało.
Kiedy zostaję odprawiona mruknięciem i gestem generalskiej dłoni, kieruję się do biurka, przyciskając do piersi pierwszy raport, który muszę przetłumaczyć. Za drzwiami natykam się na wysokiego i szczupłego – i o wiele młodszego – zastępcę generała, kapitana Klausa. Przedstawia się, lecz w jego głosie nie słychać żadnych emocji, to jedynie obowiązek. W oczach czai się jednak stalowy błysk. Robię, co w mojej mocy, by zachować profesjonalny wygląd, choć niemal czuję na piersi żar tego pierwszego raportu.
W końcu kapitan Klaus uznaje, że dopełniliśmy formalności, a ja siadam i otwieram raport. Dla ruchu oporu to czyste złoto, informacje z pierwszej ręki, które zostaną wykorzystane, by sabotować poczynania Niemców, organizować ucieczki rodzin na celowniku i ogólnie stać się solą w oku nazistowskiego reżimu. Choć to bardzo kusi, nie możemy robić tego zbyt często – koledzy w ruchu oporu dali jasno do zrozumienia, że trzeba ochraniać moją pozycję, żebym mogła zachować pracę, nie budząc żadnych podejrzeń. Dla generała Breugala i trochę dziwnego Cristiana De Luki jestem porządną włoską dziewczyną, patriotką i zwolenniczką porządku, która głęboko wierzy, że faszyzm zapanuje nad obecnym chaosem. Muszę wzbudzać zaufanie.
Na pierwszy rzut oka raport, który mam przetłumaczyć, wygląda jedynie na opis modernizacji cennych dostaw wody do Wenecji, pompowanej ze stałego lądu. Jednak szukając w niemiecko-włoskim słowniku bardziej szczegółowych określeń, odkrywam, że dotyczy również dostaw żywności nowymi trasami, choć słowo „dostawa” nie zawsze odnosi się do brakującej mąki, cukru bądź pszenicy. Skomplikowany raport oznacza, że nie uda mi się go potem powtórzyć słowo w słowo, choć mam talent do zapamiętywania faktów. Na szczęście ruch oporu przygotował się na taką ewentualność. Wiedzą, że nie mogę ryzykować i robić kopii tłumaczenia ani też odręcznych notatek, ustalono więc, że będę pisać na maszynie krótkie zdania, które będę mogła potem odtworzyć w redakcji gazety. Działanie na widoku czasami jest najlepszą formą kamuflażu i nagle zaczynam odczuwać wdzięczność, że siedzę przy biurku tyłem do półek z książkami i nikt nie będzie mógł zaglądać mi przez ramię. Mogę też szybko zapisać parę faktów, gdy wyjdę do toalety. Zaprzyjaźniony szewc zajął się już przerobieniem kilku par moich butów i mogę teraz ukrywać złożone karteczki w obcasach. Wrócę do biurka z obojętnym wyrazem twarzy i chęcią do dalszej pracy dla Rzeszy. Tak wygląda mój plan.
– Fräulein Jilani, zadomowiła się już pani? – Głos wznosi się nad panujący w biurze hałas i zaskakuje mnie także dlatego, że niemiecki Cristiana De Luki brzmi perfekcyjnie. Dostrzega moje zdumienie.
– W biurze mówimy po niemiecku, generał tak woli – wyjaśnia. – Ma pani wszystko, czego potrzebuje?
– Tak, dziękuję – odpowiadam, spoglądając na klawiaturę. Muszę pracować szybko, żeby skończyć zarówno oficjalne, jak i nieoficjalne notatki, choć nie tak hałaśliwie, żeby przyciągać uwagę. Sergio, kapitan centralnej brygady weneckiego ruchu oporu i mój dowódca, podkreślał, żebym przez kilka dni, a nawet tygodni nie rzucała się w oczy i nie paliła się do przekazywania informacji, lecz ta wygląda dla mnie na zbyt ważną. Jestem pewna, że mogłaby coś zmienić. Muszę pracować dalej, a ten człowiek szwenda się tu bez celu.
Cristian De Luca wciąż stoi przy moim biurku. Podnoszę pytająco wzrok.
– Mam nadzieję, że pomiędzy panią a generałem wszystko było w porządku? – rzuca niepewnie. – Nie był zbyt… szorstki?
– Nie, nie – kłamię, celowo radosnym tonem. – Był… stanowczy, ale sympatyczny.
– Dobrze. Proszę nie mieć oporów, jeśli… – Umykają mi jego ostatnie słowa, gdy za mną rozlega się donośny głos generała, który nakazuje jednej z sekretarek podejść do drzwi. Dziewczyna niemal łamie sobie przy tym obcas.
Cristian De Luca podchodzi do swojego miejsca przy oknie, irytująco oddalonego od mojego zaledwie o dwa biurka. Wkłada okulary w szylkretowych oprawkach i otwiera teczkę. Teraz jeszcze bardziej przypomina bibliotekarza.
Trudy minionej nocy zaczynają zbierać swoje żniwo – oczy pieką mnie ze zmęczenia, gdy pod koniec dnia naciągam pokrowiec na maszynę, a biuro pustoszeje. Jedna z urzędniczek pyta, czy chciałabym pójść z nimi na drinka, ale wymawiam się, mówiąc, że rodzice czekają na mnie z kolacją. Na myśl o makaronie mamy – wciąż przepysznym mimo malejącej liczby składników – ślinka napływa mi do ust, lecz zamiast tego kupuję tylko bułkę w pobliskiej piekarni i otulając się płaszczem, kieruję się szybkim krokiem w stronę kanału. Pomimo zmęczenia nadszedł czas na trzecią odsłonę mojego wypełnionego i czasami skomplikowanego życia.
Czekając na przystani na vaporetto, które przewiezie mnie na wyspę Giudecca, wpatruję się w strzelistą wieżę bazyliki San Giorgio Maggiore, która przycupnęła na brzegu sąsiedniej wyspy. Palladiański monolit wygląda dziś wieczorem wyjątkowo wspaniale, chwytany raz po raz w promień światła łodzi przepływających przez lagunę. Nie jestem szczególnie religijna – na pewno nie tak bardzo, jak życzyłaby sobie mama – ale nieprzerwana obecność wieży przez stulecia wojen i walk ogrzewa mi serce. To ciepło jest szczególnie mile widziane teraz, gdy przez szeroką przestrzeń pomiędzy właściwą Wenecją a mniej wytworną, bardziej przemysłową Giudeccą zaraz powieje przejmujący wiatr. Ale przynajmniej we mnie tego wieczoru ten widok budzi ciepłe uczucia. Czasami wzburzone wody są granicą, która bardziej pomaga niż utrudnia.
Niemieckie łodzie patrolowe nie zakłócają przeprawy, która trwa jakieś dziesięć minut; jestem jedną z zaledwie kilkunastu pasażerów, którzy wysiadają. Ulice są niemal całkiem ciemne – to konsekwencja przepalonych żarówek, których nikt nie wymienia – ale pamiętam trasę do miejsca, do którego zmierzam. Mogłabym je znaleźć nawet przez sen, co się przydaje, bo po tak małej ilości snu z trudem utrzymuję otwarte oczy. Ale muszę. To praca, a nie przyjemność. Choć jestem bardzo zmęczona, mam jeszcze dużo do napisania. Tym razem jednak zamiast raportów mających podtrzymać niemiecką okupację, będę pisać własne słowa. Za każdym razem, gdy przypływam na Giudeccę, staję się osobą, która przelewa na papier swoją gorliwą pasję do ruchu oporu, by mogła to przeczytać cała Wenecja. To część mojego wkładu w walkę partyzantów, obrońców naszego miasta. Dziadzio zawsze powtarzał, że pewnego dnia zacznę się wyróżniać dzięki mojej miłości do słów, i za każdym razem, gdy docieram na Giudeccę, lubię myśleć, że miał rację.
Kiedy wychodzę zza rogu na mały, ciemny placyk, widzę, że z okien mieszczącego się na parterze baru wylewa się blask, rolety są zaciągnięte tylko do połowy, a cichy szum rozmów dobiegający zza ciężkich drewnianych drzwi jest jedynym dźwiękiem rozlegającym się na placu.
– Dobry wieczór, Stello – zwraca się do mnie Matteo, właściciel baru, gdy wchodzę do środka witana przez mniej więcej dziesięciu klientów. Tutaj jestem wśród przyjaciół.
– Witajcie – rzucam jak najradośniej. Przechodzę na tył baru i znikam w malutkim pokoiku niewiele większym od szafy, gdzie zamieniam płaszcz na biały fartuszek kelnerki zawiązywany w talii. Jednak zamiast wrócić do baru, pukam trzy razy do drzwi w rogu i przekręcam gałkę.
– To Stella – wołam ostrzegawczo, schodząc po kilku drewnianych stopniach w stronę przygaszonego światła. Arlo podnosi wzrok znad biurka, spogląda na mnie, mrużąc oczy, a potem znów patrzy na gazetę, nad którą pracuje.
Biedny Arlo – jego wzrok już i tak jest kiepski bez żmudnej pracy w złym świetle i przy drobnym druku, w który wpatruje się godzinami. Jego grube szkła leżą porzucone na stole, gdy zbliża stronę do twarzy – słaby wzrok to cecha rodzinna, która ocaliła go przed przymusowym wcieleniem do włoskiej armii, a w ruchu oporu nie pozwala mu nosić broni. Mimo to jest najlepszym zecerem. Dwa razy w tygodniu nasza grupka ambitnych wydawców gazety spotyka się w tajemnicy na wyspie Giudecca, by tworzyć cotygodniowe wydanie „Venezia Liberare”. Jak sugeruje tytuł, gazeta niesie słowa wolności i swobody do wszystkich wenecjan, odzyskując coś, co do nas należy. A pośród artykułów z wiadomościami i miejscowymi ciekawostkami kryje się – tak sądzimy – przesłanie nadziei.
„Venezii Liberare” próżno szukać w kioskach obok „Il Gazzettino” i innych oficjalnych gazet kontrolowanych w większości przez zwolenników faszyzmu. „Venezię” tworzymy, drukujemy i składamy na malutkiej przestrzeni, a potem pakujemy i transportujemy pod osłoną nocy do wszystkich zakątków miasta, gdzie wspierający sprawę sklepikarze trzymają pod ladą stosik „czegoś specjalnego” i sprzedają ją potajemnie razem z przesłaniem, że wciąż tu jesteśmy. Zwarci i gotowi.
– Cześć, Stello. Mam dziś do zapełnienia osiem stron. Liczę, że nie możesz się już doczekać, żeby zacząć – rzuca z entuzjazmem Arlo.
Serce zamiera mi na sekundę, zmęczenie ogarnia mnie wielką falą, ale kiedy odsuwam krzesło i odkrywam maszynę do pisania, czuję zastrzyk energii. Taki wpływ wywiera na mnie sam widok maszyny. Jest o wiele mniejsza i zgrabniejsza niż ciężka maszyna w biurze Rzeszy, z wysoko zawieszonymi klawiszami i wielkim wałkiem, lśniąca metaliczną szarością i czernią jak mundury SS. Blask, którym niegdyś mogła się pochwalić czarna pokrywa mojej, teraz przyblakł, pojawiły się na niej rysy, a niektóre białe klawisze poszarzały, w plamach tuszu widać moje odciski palców, ale zawsze wita mnie radośnie jak dobra przyjaciółka. Od czasu, gdy dziadzio podarował mi ją na osiemnaste urodziny, zawsze była moją koleżanką z pracy, nawet towarzyszką. Moim głosem.
Sporo razem przeszłyśmy. W odległym teraz, zupełnie innym życiu dziennikarki rezygnowałam z ciężkich, złowrogich maszyn w redakcji na rzecz mojej zgrabniejszej, przenośnej. Razem chodziłyśmy na przydzielone mi zadania i mogłam szybko robić notatki, przelewać myśli na papier, czasem siedząc na stopniach pobliskiego kościoła albo w cichej kawiarni w kojącym wiosennym słońcu. Miałam tylko stanowisko młodszej reporterki, ale po szkole średniej to była moja wymarzona praca: mama nie okazywała zachwytu, tato po cichu ją tolerował, a dziadzio wspierał mnie całym sercem.
– To może być twoja przyszłość – rozpromienił się, gdy otwierałam starannie zapakowany prezent urodzinowy. – Z nią możesz wygrywać bitwy i zmieniać umysły, Stello. Jest lepsza od broni. – Uparł się, by kupić mi właśnie maszynę Olivetti, produkowaną przez dobrą, włoską rodzinę o silnych antyfaszystowskich poglądach, co później udowodniła podczas wojny udziałem w akcjach sabotażowych, które ocaliły wiele istnień.
Oczywiście dziadzio, jak to on, miał rację. Stukałam w klawisze, doprowadzając cały dom do szału; pisałam opowiadania, wspomnienia i okropne wiersze. A wszystkie słowa, które wypływały ze mnie na kartki papieru dzięki stukotowi mojej pięknej maszyny Olivetti, pomogły mi dostać wymarzoną pracę w „Il Gazzettino”, wpływowym dzienniku, którego zasięg obejmował całą lądową część regionu otaczającego Wenecję. Przez długi czas byłam zachwycona, dopóki rosnące faszystowskie inklinacje gazety nie stały się równie mroczne jak chmury wojny nadciągające nad Europę.
Nie mam jednak czasu, by to rozpamiętywać, gdy siadam w znacznie mniej przyjemnej – lecz równie ważnej – podziemnej redakcji naszej tajnej gazety. Trzymam w ręce notatki nabazgrane szybko na pomiętych skrawkach papieru, kilka raportów pisanych na maszynie i stenogramy transmisji radiowych. Każda z tych informacji trafiła do nas dzięki kurierom od członków ruchu oporu w Wenecji bądź dowódców oddziałów walczących w górach. Matki i babki siedziały godzinami w słabo oświetlonych kuchniach, słuchając audycji Radia Londra – tak nazwano serwis BBC, który przynosi nam wieści ze świata – i zapisując szczegóły walk toczących się poza Wenecją. W ciągu następnych trzech godzin muszę zrozumieć i zamienić te informacje w wiadomości, by Arlo i jego jedyny regularny pomocnik Tommaso zdążyli złożyć i wydrukować nasze cotygodniowe wydanie „Venezia Liberare”. To nasz własny materialny sposób, by powiedzieć Włochom, że nie są osamotnieni w walce z faszyzmem.
Matteo przynosi mi następną, mile widzianą filiżankę kawy i zabieram się do pracy. Kolejny raz dziękuję opatrzności, że w pierwszym roku pracy w „Il Gazzettino” zamieniałam notatki prasowe w artykuły. Wtedy uważałam to za rodzaj kary dla nowej pracownicy i byłam mocno sfrustrowana, że nie wypuszcza się mnie poza drzwi redakcji, żebym zajęła się prawdziwą reporterką. Teraz wiem, że szlifowałam bardzo cenną umiejętność. Po zakończeniu każdego artykułu wyciągam go z maszyny, odchylam się na krześle i podaję go Arlowi i Tommasowi, młodemu chłopcu, który nie skończył jeszcze szkoły i którego ojciec jest porucznikiem w partyzantce, a oni zabierają się do wypełniania stron gazety.
Tommaso jest nowym nabytkiem naszej małej redakcji i odkryliśmy niedawno, że ma talent do tworzenia naprawdę dojrzałych dowcipów rysunkowych; jego ironiczne, sarkastyczne rysunki przedstawiające faszystowskich przywódców – zwłaszcza naszego ukochanego pompatycznego Benita Mussoliniego – zaraz trafiają na szpalty gazety. Pomiędzy poważnymi raportami ze zwycięstw partyzantów w górach, doniesieniami o zdobytych terenach i wysadzonych pociągach udaje nam się przemycić nieco lżejszy ton. W końcu to nasze włoskie poczucie humoru pomogło nam przetrwać dwadzieścia lat faszystowskiego reżimu, a teraz na dodatek wojnę. W kawiarniach, kantynach i na campi wciąż słychać śmiech Wenecji.
Kiedy Tommaso do nas dołączył, początkowo wyczuwałam jego zdziwienie, że kelnerka w fartuszku pisze na maszynie artykuły, dopóki Arlo nie wytłumaczył mu, że moje nazwisko znajduje się na liście pracowników baru i w każdej chwili muszę być gotowa odegrać swoją rolę, choć robię to kiepsko. Faszystowscy żołnierze czasami trafiają późnym wieczorem na Giudeccę, szukając kłopotów, alkoholu albo jednego i drugiego. Zaledwie przed miesiącem dwóch oficerów – już na wpół pijanych – domagało się drinków razem z listą pracowników; zdążyłam zbiec na dół, chwycić porzucony fartuszek i odciągnąć ich od „piwnicy z piwem”, rzucając olśniewający uśmiech i proponując kilka następnych drinków. Od tamtej pory nie zdejmuję fartuszka.
Wraz z upływem czasu czuję, że tracę siły, i kilka razy Arlo szturcha mnie żartobliwie.
– No, dziewczyno, można by pomyśleć, że skończyłaś pracę na dziś! – żartuje.
Widzę, że wpatruje się czujnie w mój artykuł, pocierając czoło poplamionymi tuszem palcami, i zastanawiam się, ile błędów zrobiłam po prostu ze zmęczenia. Takich, które będzie musiał poprawić w ostatecznej wersji.
– Wszystko w porządku, Arlo? – pytam.
– Zastanawiam się, kiedy wymienisz tę starą maszynę, Stello. To zepsute „e” doprowadza mnie do szału.
Obronnym gestem kładę dłoń na maszynie, czerpiąc pociechę z jej znajomej, wysłużonej powierzchni. To prawda, że przez częste transportowanie jedna z metalowych dźwigni nieco się obluzowała i przez opadające „e” łatwo teraz rozpoznać pisane przez mnie zdania. Tylko dzięki wielkiemu doświadczeniu Arla usterka mojej maszyny nie przenosi się na gotową już gazetę.
– Przynajmniej wiadomo, że pisał to mistrz – odpowiadam szybko. I tak właśnie walczymy ze zmęczeniem: przekomarzając się niewinnie, by bronić się przed ponurymi doniesieniami, które czasami przedzierają się przez wiadomości: gdy muszę pisać o złapanych lub torturowanych partyzantach, czasem o egzekucjach. W takich chwilach zmuszamy się, by patrzeć na wszystko z szerszej perspektywy, myśleć realistycznie o tym, co możemy osiągnąć w malutkiej piwnicy prawie bez żadnych środków; robimy, co w naszej mocy, by informować społeczeństwo, przekazywać wiadomości i umacniać solidarność wśród wenecjan.
Przeciągam się i ziewam, gdy kończę ostatni artykuł, który Arlo zredaguje i złoży.
– Masz dość, żeby wypełnić numer? – pytam z nadzieją, że tak jest. Prawie nie widzę już na oczy. Zwykle zostaję do czasu, gdy gazeta jest złożona, ale muszę złapać ostatnie vaporetto odpływające z Giudekki, żeby wrócić na główną wyspę, pomaszerować szybko do domu i zdążyć przed godziną policyjną. Nieraz zatrzymał mnie faszystowski bądź nazistowski patrol i musiałam uciekać się do najsłodszych uśmiechów i wymówek o chorej krewnej, która koniecznie potrzebuje lekarstwa.
– Aż za dużo – mówi Arlo. – Twoje artykuły stają się coraz bardziej liryczne.
– Za dużo? Zbyt kwieciście? – dopytuję się nerwowo. – Mam trochę stonować?
– Nie, nie. Odnoszę wrażenie, że naszym czytelnikom podoba się to, jak opisujesz nawet najgorsze wydarzenia. Mama twierdzi, że nie może się doczekać twoich artykułów!
– Babcia czyta gazetę od deski do deski – wtrąca nieśmiało Tommaso. – Nie daje mi żyć, dopóki nie przyniosę jej egzemplarza.
– Mam tylko nadzieję, że traktują to jak fakty, a nie fikcję. Bo te rzeczy są prawdziwe – odpowiadam. – Przerażająco prawdziwe.
– Nie martw się, nie podlizujesz się czytelnikom – zapewnia mnie Arlo. – Jeśli już, to dzięki twoim opisom czujemy, że przeżywamy to wszystko razem. Bo tak jest.
Arlo ma rację – wszyscy znamy kogoś, komu aresztowano lub zabito członka rodziny. Mimo to notuję w pamięci, by pilnować języka, trzymać się faktów i zbytnio nie koloryzować. Wydawca wiadomości w „Il Gazzettino” zawsze mnie krytykował: „Stello, twoja wersja «krótkiego artykułu» to pięćset słów!” – grzmiał zza biurka, wykreślając zdania czerwonym atramentem. Od samego początku było jasne, że lepiej się czuję, pisząc dłuższe teksty, w których mogę bawić się słowami, a nie relacjonując suche fakty. I na pewno zaczęłabym je tworzyć, gdyby ta ścieżka mojej kariera tak nagle się nie urwała.
Wreszcie odwiązuję fartuszek i kieruję się ku schodom. Niebawem kilku innych członków brygady dołączy do Arla i Tommasa, uruchomią małą drukarnię ukrytą w przybudówce i przez całą noc będą drukować gazetę. Przed pójściem spać żona Mattea zaniesie im garnek zupy, którą wyczarowała ze składników, jakie udało jej się zdobyć, by pomóc im przetrwać do świtu. Jak zawsze jest to wysiłek zbiorowy. Wiemy, że naszą jedyną nadzieją na przetrwanie tej wojny jest połączenie lojalności i przyjaźni.
Na razie jednak moja praca dobiegła końca. Narzucam pokrowiec na maszynę; będzie mi potrzebna dopiero za parę dni. Z trudem wchodzę na schody, odwieszam fartuszek i wkładam płaszcz, żegnając się z Matteem. Myje szklanki za barem, przy którym nad piwem nachyla się samotna postać.
Jedynie lodowaty wiatr wiejący przez otwarty pokład vaporetto nie pozwala mi zasnąć i muszę świadomie wyciągać nogi na niemal pustych ulicach, zastanawiając się, czy mam coś w kredensie, żeby ugotować zupę lub makaron. Jest za późno, by skręcić do mamy na serdeczny uścisk i mile widziane ciepło – rodzice nie wiedzą zbyt wiele o tym, co robię poza pracą, i nie chcę ich martwić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki