Dziewczyna z wyspy zapachów - Erica Bauermeister - ebook + audiobook + książka

Dziewczyna z wyspy zapachów ebook

Bauermeister Erica

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jej piękno było surowe zabijało z taką samą łatwością, co zachwycało

Wzruszająca, klimatyczna powieść o magii dzieciństwa, utracie i odnalezieniu rodziny, o tym, jak aromaty wywołują wspomnienia mogące kształtować życie.

Emmeline mieszka na odludnej wyspie z ojcem, który uczy ją poznawać zmysłami świat natury. Nie wyjaśnia pochodzenia maszyny wytwarzającej tajemnicze zapachy przechowywane w szklanych buteleczkach w szufladkach na ścianach domu. Dziewczyna rośnie, jej ciekawość również. Pewnego dnia nieprzewidziane wypadki rzucają ją w prawdziwy świat, którym rządzą miłość, zdrada, ambicja i zemsta. Emmeline musi zrozumieć przeszłość i odkryć sekrety swojego pochodzenia. W czasie tych poszukiwań przekracza granice własnej wyobraźni i na nowo poznaje własne serce.

Dziewczyna z wyspy zapachów, urzekająca i nasycona emocjami, analizuje prowokacyjne piękno aromatów mogących ujawniać ukryte prawdy, prowadzić nas do osób, których szukamy, a nawet pomóc odnaleźć drogę do domu.

Fascynujące studium, jak aromaty wpływają na ludzkie zachowania i próby odnalezienia własnej tożsamości. Misternie skonstruowana książka o dorastaniu napisana liryczną, zapadającą w pamięć prozą, niezwykła przygoda w krainie zapachów.

„Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Oceny
3,9 (32 oceny)
12
9
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaDy

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, nietuzinkowa, wciągająca. Spodoba się fanom "Gdzie śpiewają raki"
20
m_kierzkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, alez to bylo ładne:)
10
AgaB102

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia 🥰
10
evicia49a

Dobrze spędzony czas

Bardzo mi się podobała, robi klimat, podobieństwo do "Gdzie śpiewają raki" ale jednak bardziej trzymająca w napięciu..polecam.
00
Jeny_co_tu_czytac

Nie oderwiesz się od lektury

O aromaterapii słyszeliście na pewno wiele, ale czy słyszeliście o tym, że zapach odgrywa bardzo dużą rolę w marketingu? Subtelnie poukrywane w sklepach wpływają na nasze emocje i podejmowanie decyzji. Kiedyś się o tym uczyłam więc nie jest to dla mnie zaskoczeniem. A wiecie, że zmysł węchu kobiet jest o wiele bardziej rozwinięty niż u mężczyzn? To dlatego drodzy panowie przeszkadzają nam Wasze brudne skarpety. 😛 Ale przejdźmy do czegoś o wiele przyjemniejszego niż śmierdzące męskie mskarpety... "Aromaty żyją (...) Opowiadają bajki." 📖 Mała Emmeline mieszka wraz ze swoim ojcem na odludnej wyspie, ten uczy ją poznawać świat zmysłami, choć największą uwagę skupia na zapachu. To właśnie zmysł węchu ostrzega nas przed zagrożeniem, przywraca wspomnienia jak również wpływa na nasze emocje czy samopoczucie. Czy nie było by cudownie móc zachowywać aromaty tak jak zachowujemy nasze wspomnienie za pomocą zdjęć? W domu Emmeline i jej ojca znajduje się tajemnicza maszyna produkującą różne za...
00

Popularność




Prolog

Mimo woli nie­siemy w sobie sekrety naszych rodzi­ców, które przy­po­mi­nają fale roz­cho­dzące się w wodzie po wrzu­ce­niu do niej kamie­nia. Ni­gdy nie widzie­li­śmy, co je wywo­łało. Kiedy zamy­kam oczy i wcią­gam powie­trze, pamię­tam strasz­liwą chwilę, gdy ojciec mnie zdra­dził, łamiąc moje i swoje serce. Czuję słodki aro­mat obiet­nic matki.

Może czu­je­cie jesz­cze inne zapa­chy? Chłopca, zbyt roz­go­rącz­ko­wa­nego i prze­ra­żo­nego, by wyra­zić gniew. Dziew­czyny, która stra­ciła wszystko w chwili hero­izmu, jasna i czy­sta. Woń desz­czu, soli, dymu z fajki. Rze­czy, które się wyda­rzyły, nim mnie pozna­li­ście.

Pły­wa­cie w mojej krwi jak maleń­kie ryby, żyje­cie w moim odde­chu. My, ludzie, pra­wie w cało­ści skła­damy się z wody; jedy­nym wyjąt­kiem są tajem­nice podobne do kamieni. Nie­chaj moje tajem­nice staną się kamie­niami, na któ­rych może­cie sta­wiać stopy, prze­kra­cza­jąc sze­roką rzekę życia. Zbu­duj­cie z nich dom, nie pozwól­cie, by wcią­gnęły was pod wodę. To mój dar dla was.

Opo­wiem wam histo­rię.

Opo­wiem wam wszystko.

Część pierwsza. Wyspa

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Wyspa

Początek

Nim zro­zu­mia­łam, czym jest czas, miesz­ka­łam z ojcem na wyspie na ogrom­nym archi­pe­lagu wynu­rza­ją­cym się z wody, jakby pra­gnął zaczerp­nąć powie­trza. Dora­sta­łam wśród desz­czu, mchów i sta­rych drzew o gru­bej korze, nie pamię­ta­jąc, że więk­sza część wyspy znaj­duje się pod wodą – dno oce­anu leżało kil­ka­set metrów niżej. Wła­ści­wie nie­skoń­cze­nie daleko, bo ni­gdy nie uda­łoby się wstrzy­mać tchu tak długo, by tam dotrzeć.

Wyspy były azy­lem dla ucie­ki­nie­rów, choć wtedy jesz­cze tego nie rozu­mia­łam. Nie mia­łam przed czym ucie­kać, czu­łam się dobrze w miej­scu, gdzie miesz­ka­łam. Ojciec był dla mnie wszyst­kim. Sły­sza­łam ludzi mówią­cych, że coś jest dla nich całym świa­tem – ich oczy lśniły jak gwiazdy. Dla mnie ojciec naprawdę był całym świa­tem, zupeł­nie dosłow­nie: moje myśli na jego temat przy­po­mi­nają patyki wyrzu­cone na brzeg w cza­sie sztormu.

Nasza chata stała na pola­nie na środku wyspy. Nie byli­śmy pierw­szymi miesz­kań­cami – na wyspach od dawna poja­wiali się przy­by­sze. Pra­wie sto lat wcze­śniej byli to fran­cu­scy tra­pe­rzy polu­jący na zwie­rzęta futer­kowe, mówiący dziw­nym, śpiew­nym języ­kiem. Bar­czy­ści drwale i rybacy łowiący sre­brzy­ste łoso­sie. Póź­niej poja­wili się ludzie uchy­la­jący się od służby woj­sko­wej, ucie­ka­jący przed wojną. Hipisi odrzu­ca­jący tra­dy­cyjne zasady. Wyspy przyj­mo­wały wszyst­kich – więk­szość zni­kała w okre­sie sztor­mów i dłu­gich, ciem­nych zim. Piękno wysp było surowe: mogło olśnić, lecz rów­nież zabić.

Naszą chatę zbu­do­wał naj­bar­dziej uparty ucie­ki­nier z wła­sno­ręcz­nie ścię­tych drzew. Osie­dlił się w miej­scu, gdzie nikt nie mógłby go zna­leźć. Spę­dził na wyspie czter­dzie­ści lat, wykar­czo­wał poletko, na któ­rym posa­dził warzywa i zało­żył sad. Jed­nak pew­nej jesieni po pro­stu znik­nął. Mówiono, że uto­nął. Póź­niej chata długo stała pusta, aż przy­by­li­śmy na wyspę, zna­leź­li­śmy jabło­nie i dom, otwo­rzy­li­śmy drzwi. Liczba lud­no­ści wyspy wzro­sła do dwóch osób.

Nie pamię­tam chwili naszego przy­by­cia: byłam za mała. Pamię­tam tylko poje­dyn­cze sceny i wra­że­nia. Ścieżki bie­gnące mię­dzy obser­wu­ją­cymi nas drze­wami, zapach ziemi pod sto­pami, ciemny i zawiły jak baśnie. Pamię­tam chatę z jed­nym poko­jem, duży fotel obok pie­cyka, zbiór opo­wia­dań i ksią­żek o naukach ści­słych. Pamię­tam brodę ojca pach­nącą dymem i smołą, gdy wie­czo­rami czy­tał mi bajki. Pamię­tam wid­mowy aro­mat dymu z fajki ucie­ki­niera, wonną pamiątkę, która wsią­kła w ściany i ni­gdy naprawdę nie znik­nęła. Pamię­tam, jak deszcz roz­ma­wiał z dachem, gdy zasy­pia­łam, a także trzask ognia, który zda­wał się uci­szać plusk wody.

Przede wszyst­kim pamię­tam szu­fladki. Ojciec zaczął je budo­wać, gdy wpro­wa­dzi­li­śmy się do chaty, aż w końcu pokry­wały ściany od pod­łogi do sufitu. Były nie­wiel­kie – wypo­le­ro­wane kwa­draty miały roz­miar mojej dłoni. Ota­czały nas jak las i wyspy za drzwiami.

Każda szu­fladka zawie­rała małą bute­leczkę, w któ­rej znaj­do­wał się zwi­nięty papie­rek niczym ukryty sekret. Szklane korki bute­le­czek były zapie­czę­to­wane woskiem róż­nych kolo­rów – czer­wo­nym na gór­nych pół­kach, zie­lo­nym na dol­nych. Ojciec pra­wie ni­gdy nie otwie­rał bute­le­czek.

– Musimy je chro­nić – mówił.

Ale ja sły­sza­łam papierki szep­cące w szu­flad­kach.

„Znajdź mnie”.

– Otwórz jedną z nich! – pro­si­łam ojca wiele razy.

W końcu się zgo­dził. Wyjął wypeł­nioną cyframi księgę opra­wioną w skórę i sta­ran­nie wyka­li­gra­fo­wał w niej następny numer. Póź­niej popa­trzył na ścianę pokrytą szu­flad­kami, zasta­na­wia­jąc się, którą bute­leczkę wybrać.

– Tam! – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc naj­wyż­szy rząd, gdzie stały bute­leczki zapie­czę­to­wane czer­wo­nym woskiem.

Bajki zawsze zaczy­nają się u góry strony.

Posta­wił pod ścianą skle­coną przez sie­bie dra­binę. Patrzy­łam, jak wspina się pra­wie pod sufit, sięga do szu­fladki i wyj­muje bute­leczkę.

Po zej­ściu ostroż­nie ją odpie­czę­to­wał. Usły­sza­łam chrzęst szkła ocie­ra­ją­cego się o szkło, gdy wycią­gnął korek, a póź­niej sze­lest, kiedy roz­wi­nął papie­rek. Zoba­czy­łam czy­sty, biały kwa­dra­cik. Pochy­lił się, pową­chał go, po czym zapi­sał w księ­dze następny numer.

Chcia­łam pozo­stać w bez­ru­chu, ale też się pochy­li­łam. Uniósł oczy i uśmiech­nął się, trzy­ma­jąc w ręku papie­rek.

– Pową­chaj, ale nie­zbyt mocno – powie­dział. – Niech zapach sam do cie­bie dotrze.

Posłu­cha­łam jego wska­zówki. Nie wcią­gnę­łam głę­boko powie­trza, moja pierś pra­wie się nie poru­szyła. Poczu­łam deli­katną woń wypeł­nia­jącą nos, wni­ka­jącą w moje ciemne włosy. Czu­łam zapach wysu­szo­nej ziemi, desz­czu goto­wego spaść z nie­zna­nego nieba, dymu ogni­ska, choć nie wie­dzia­łam, jakie drewno się w nim pali. Woń koja­rzyła się z ocze­ki­wa­niem.

– A teraz ode­tchnij głę­boko – powie­dział ojciec.

Wcią­gnę­łam powie­trze i wpa­dłam w zapach jak Ali­cja do kró­li­czej nory.

✲✲✲

Póź­niej, gdy mała bute­leczka została zakor­ko­wana, zapie­czę­to­wana i scho­wana do szu­fladki, odwró­ci­łam się w stronę ojca. W dal­szym ciągu czu­łam aro­mat uno­szący się w powie­trzu.

– Opo­wiedz mi bajkę – popro­si­łam.

– Dobrze, skow­ro­neczku – odpo­wie­dział. Usiadł w wiel­kim fotelu, a ja przy­cup­nę­łam obok niego. W piecu trza­skał ogień, świat na zewnątrz był pogrą­żony w ciszy.

– Dawno, dawno temu, Emme­line… – zaczął. Słowa brzmiały miękko, przy­po­mi­nały płynną cze­ko­ladę. – Dawno, dawno temu, Emme­line, w wiel­kim bia­łym zamku wię­ziono piękną kró­lową. Nie mógł jej uwol­nić żaden silny, odważny rycerz. „Przy­nieś mi zapach, który skru­szy mury”, popro­siła odważ­nego chłopca o imie­niu Jack…

Słu­cha­łam, a zapa­chy wni­kały w szcze­liny mię­dzy deskami pod­łogi i w słowa opo­wie­ści. Zmie­niły całe moje życie.

Tropicielka zapachów

Póź­niej pyta­łam codzien­nie:

– Możemy otwo­rzyć jesz­cze jedną bute­leczkę?

W końcu się zga­dzał, ale nie tak czę­sto, jak chcia­łam.

– W bute­lecz­kach papierki są bez­pieczne – wyja­śniał. – Jeśli będziemy je zbyt czę­sto wyj­mo­wać, zapa­chy znikną.

Nie miało to dla mnie żad­nego sensu. Zapa­chy są jak deszcz albo ptaki. Zni­kają i wra­cają. Opo­wia­dają wła­sne histo­rie, mówią, kiedy jest odpływ, kiedy ugo­to­wała się owsianka albo zaczy­nają kwit­nąć jabło­nie. Ni­gdy nie są trwałe.

Ale nawet jako mała dziew­czynka rozu­mia­łam, że pach­nące papierki są nie­zwy­kłe, magiczne. Zawie­rają w sobie całe światy. Cza­sem czu­łam w nich piękny zapach słod­kiego owocu, któ­rego jesz­cze ni­gdy nie jadłam. Albo woń leni­wego zwie­rzę­cia, jakiego ni­gdy nie spo­tka­łam. Jed­nak wiele zapa­chów – ostrych i inten­syw­nych, gład­kich i nie­po­ko­ją­cych – z niczym mi się nie koja­rzyło.

Chcia­łam się zanu­rzyć w tych aro­ma­tach, zro­zu­mieć, skąd pocho­dzą. Ale naj­bar­dziej pra­gnę­łam być tro­pi­cielką zapa­chów jak Jack, boha­ter opo­wie­ści ojca: prze­dzie­rać się przez wil­gotne dżun­gle i wspi­nać na szczyty gór, by schwy­tać woń maleń­kiego kwiatu.

– Jak to robił? – pyta­łam. – Jak odnaj­dy­wał zapa­chy?

– Kie­ro­wał się węchem – odpo­wia­dał i doty­kał grzbietu nosa.

Mil­cza­łam.

– Ale jak?

Uśmiech­nął się.

– Ni­gdy się nie pod­da­wał.

Nie rozu­mia­łam, co ma na myśli, ale od tam­tej pory zawsze sta­ra­łam się kie­ro­wać węchem. Czuj­nie uno­si­łam nos w cza­sie każ­dej zmiany pogody, a póź­niej wącha­łam zie­mię, by spraw­dzić, czy jej zapach się zmie­nił. Czu­łam w powie­trzu woń mor­skiej wody, ale gdy fale ude­rzały w skały, wyda­wała się inten­syw­niej­sza. Z dagle­zji spły­wał jak wodo­spad piękny zie­lony zapach; odkry­łam, że jego źró­dłem jest wiatr poru­sza­jący czub­kami drzew i spra­wia­jący, że igły ocie­rają się o sie­bie.

Codzien­nie o świ­cie scho­dzi­łam ze stryszku, by odna­leźć nowe zapa­chy.

– Jesteś moim budzi­kiem – mówił ojciec, gdy stą­pa­łam z tupo­tem po dra­bi­nie. – Skow­ron­kiem śpie­wa­ją­cym o poranku.

✲✲✲

Spę­dza­li­śmy więk­szość dni na dwo­rze. Hodo­wa­li­śmy kury, które zno­siły jajka, pie­lę­gno­wa­li­śmy drzewa owo­cowe i upra­wia­li­śmy warzywa w ogródku. Mimo to więk­szość jedze­nia zbie­ra­li­śmy w róż­nych miej­scach wyspy. Zawsze w tym uczest­ni­czy­łam i w wieku ośmiu lat uwa­ża­łam się za ważną, a może nawet równą ojcu jego part­nerkę.

– Dziś znaj­dziemy coś fan­ta­stycz­nego – mówił ojciec. Wyru­sza­li­śmy do lasu, trzy­ma­jąc w rękach koszyki z kory cedru. W lecie zbie­ra­li­śmy jasno­czer­wone borówki i gra­na­towe jagody gol­te­rii, które wyglą­dały jak noc trzy­mana w dłoni. Jesie­nią znaj­do­wa­li­śmy grzyby kry­jące się pod drze­wami – fascy­no­wały mnie kape­lu­sze smar­dzów, każdy sta­no­wiący labi­rynt zaka­mar­ków.

– Opo­wiesz mi bajkę? – spy­ta­łam ojca pew­nego dnia. Odgar­nę­łam włosy z twa­rzy i spoj­rza­łam na niego. – Pro­szę!

Popa­trzył na mnie i zasta­na­wiał się przez chwilę, przy­glą­da­jąc się smar­dzowi w mojej dłoni.

– Dawno, dawno temu, Emme­line, Jack zna­lazł się w zacza­ro­wa­nym lesie, w któ­rym drzewa się­gały nieba – zaczął. – Żyła tam piękna wróżka miesz­ka­jąca w pałacu zbu­do­wa­nym z zapa­chów, a kiedy Jack ją zoba­czył, natych­miast się w niej zako­chał. Wróżka zapro­wa­dziła go do wspa­nia­łej budowli, ale kiedy zna­lazł się w środku, oka­zało się, że nie może wyjść.

– O nie! – powie­dzia­łam. Prze­szył mnie dreszcz, gdy pomy­śla­łam o gro­żą­cym mu nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Mam mówić dalej?

– Tak, pro­szę.

– Nie wypusz­czę cię – rze­kła wróżka i wpro­wa­dziła go do kom­naty wypeł­nio­nej tak fascy­nu­ją­cym aro­ma­tem, że zapo­mniał o całym świe­cie. Kiedy powoli wra­cał do rze­czy­wi­sto­ści, poka­zy­wała mu następną kom­natę, jesz­cze bar­dziej urze­ka­jącą. Błą­kał się po pałacu wiele lat, aż wresz­cie odkrył kom­natę, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie widział. Gdy do niej wszedł, poczuł zapach, który przy­po­mniał mu o wszyst­kim, co chciałby zro­bić, i o tym, kim chciałby się stać. Po chwili zauwa­żył klucz wiszący na nie­bie­skiej wstążce na haczyku obok drzwi.

Nie mogłam się docze­kać dal­szego ciągu. Uwiel­bia­łam opo­wie­ści o magicz­nych klu­czach.

Ojciec powie­dział, że Jack wziął klucz, otwo­rzył drzwi i ni­gdy wię­cej nie wró­cił. Cze­ka­łam na dal­szy ciąg bajki, ale ojciec po pro­stu wło­żył grzyb do koszyka.

– To za krót­kie, tato – powie­dzia­łam. Nawet jako mała dziew­czynka zda­wa­łam sobie sprawę, że zakoń­cze­nia bajek są bar­dziej skom­pli­ko­wane.

– Och, to naprawdę koniec – odparł i poca­ło­wał mnie w czoło. – Zaj­mijmy się zbie­ra­niem jedze­nia. Koszyki same się nie napeł­nią.

✲✲✲

Naj­lep­szym miej­scem do poszu­ki­wa­nia jedze­nia była laguna, owalna zatoka oto­czona ska­łami, połą­czona z morzem wąską cie­śniną, w któ­rej w cza­sie przy­pływu pie­niły się fale. Można było tam spę­dzić cały dzień. Widzia­łam na brzegu dziki czo­snek, soli­ród i weł­ni­ste liście babki nad­mor­skiej; pod kamie­niami kryły się maleń­kie czarne kraby nie więk­sze od kciuka. Kamie­nie leżące na plaży były pokryte pąklami i musz­lami; morze wyrzu­cało nie­zli­czone rodzaje wodo­ro­stów. Naj­bar­dziej lubi­łam morsz­czyn, z nie­wiel­kimi pęche­rzy­kami, które pękały w ustach, pozo­sta­wia­jąc smak soli.

Jed­nak naj­cie­kaw­sze były polo­wa­nia na małże kró­lew­skie.

– Tam! – wołał ojciec, wska­zu­jąc nie­wielką fon­tannę. Bie­głam ku niej po plaży, by ją chwy­cić i poczuć wodę prze­pły­wa­jącą mię­dzy pal­cami. Byłam mała i szybka, ale po dotar­ciu na miej­sce czu­łam tylko zapach soli i widzia­łam nie­wiel­kie wgłę­bie­nie w pia­sku obok swo­ich stóp. Ozna­cza­łam to miej­sce gałązką.

– Jest jesz­cze jedna! – krzy­cza­łam i pędzi­łam po plaży w prze­ciw­nym kie­runku.

– Dobra robota! – mówił ojciec, idąc wzdłuż wetknię­tych przeze mnie patycz­ków z łopatką w dłoni. Po godzi­nie bie­ga­nia i kopa­nia mie­li­śmy pełny koszyk małży kró­lew­skich.

Zwy­kle musie­li­śmy suszyć małże na zimę, kiedy niebo ciem­niało i mrok spo­wi­jał nas jak gruby koc. Nie lubi­łam zimy, plusk desz­czu wyda­wał się ponury, jedze­nie na taler­zach powoli tra­ciło kolory, aż pozo­sta­wały tylko suche potrawy – jabłka, małże, tro­chę wodo­ro­stów. Ojciec rów­nież był coraz bar­dziej przy­ga­szony i pra­wie nie opo­wia­dał bajek.

– Czy musimy suszyć małże? – spy­ta­łam. Tego dnia uśmiech­nął się swoim let­nim uśmie­chem i zgo­dził się na pik­nik. Roz­pa­li­li­śmy ogni­sko i ugo­to­wa­li­śmy małże, doda­li­śmy tro­chę dzi­kiego czosnku i soli­rodu dla smaku, po czym zje­dli­śmy posi­łek na musz­lach uchow­ców, posłu­gu­jąc się mniej­szymi musz­lami jako łyż­kami. Deser sta­no­wiły jagody. Póź­niej sie­dzie­li­śmy na pia­sku. Niebo stało się bla­do­nie­bie­skie, a ojciec patrzył na wodę kotłu­jącą się w wąskim prze­smyku.

Cie­śnina zawsze budziła mój nie­po­kój. Woda pod­no­siła się i opa­dała cztery razy dzien­nie: wpły­wała do laguny przez kręty, kamie­ni­sty kanał albo z niej wypły­wała. Cie­śnina przy­po­mi­nała roz­gnie­wane, nie­bez­pieczne zwie­rzę gotowe połknąć wszystko, co zbliża się do jej wylotu.

Ojciec zauwa­żył, jak sta­ran­nie uni­kam patrze­nia w stronę prze­smyku, i przy kola­cji uniósł łyżkę z muszli w geście toa­stu.

– Za cie­śninę, która zapew­nia nam bez­pie­czeń­stwo! – powie­dział.

Była to prawda. Całą wyspę ota­czały strome urwi­ska opa­da­jące pio­nowo do morza. W szcze­li­nach skał rosły wiecz­nie zie­lone drzewa, któ­rych naj­niż­sze gałę­zie doty­kały wody. Do wyspy można było dotrzeć jedy­nie przez cie­śninę. Widzia­łam rysunki nie­zdo­by­tych zam­ków sto­ją­cych wysoko na ska­łach. Nasza wyspa była zam­kiem, a burz­liwa cie­śnina mostem zwo­dzo­nym.

– Tro­chę się jej boję – powie­dzia­łam.

– Powstrzy­muje pira­tów i niedź­wie­dzie – odparł ojciec.

Widzia­łam w książ­kach rysunki pira­tów i niedź­wie­dzi. Nie mia­łam ochoty się z nimi spo­tkać.

– A zatem za cie­śninę! – powie­dzia­łam i rów­nież unio­słam łyżkę.

✲✲✲

Kiedy co pewien czas odwie­dza­li­śmy lagunę, widzie­li­śmy, że plaża jest pokryta wodo­ro­stami do wyso­ko­ści przy­pływu.

– Syreny zro­biły sobie bal – mówił ojciec. Miało to sens. Pia­sek ozda­biały fan­ta­stycz­nie uło­żone wodo­ro­sty, musiało to być dzieło magicz­nych istot.

– Sprawdźmy, czy coś nam zosta­wiły – doda­wał ojciec. Zaglą­da­li­śmy za kamie­nie i prze­szu­ki­wa­li­śmy krzaki boró­wek rosnące wzdłuż plaży. I rze­czy­wi­ście znaj­do­wa­li­śmy skarby: wodosz­czelne pojem­niki z czar­nego pla­stiku. W środku były cudowne pre­zenty – ryż, mąka, cze­ko­lada i kawa. Cza­sami nawet książki, buty albo ubra­nia.

Pew­nego dnia, gdy mia­łam dzie­więć lat, odkry­li­śmy szcze­gól­nie nie­zwy­kły skarb – dwa czarne pudełka. W jed­nym była nowa para butów i nie­bie­ski płaszcz od desz­czu, ide­alny dla mnie.

– Skąd syreny wie­dzą, czego potrze­bu­jemy? – spy­ta­łam.

– To cza­ro­dziejki – odparł ojciec. Miał rację, bo tylko cza­ro­dziejki mogły prze­pły­nąć cie­śninę.

Wzię­li­śmy pudełka i trium­fal­nie zanie­śli­śmy do chaty. Jack polo­wał na zapa­chy kwia­tów, ale nasza zdo­bycz była duża i ciężka. Wie­czo­rem świę­to­wa­li­śmy, lecz naj­pierw zapo­bie­gli­wie umie­ści­li­śmy więk­szość łupów w spi­żarni. Wie­dzie­li­śmy, że ocean jest kapry­śny, nie da się prze­wi­dzieć jego nastro­jów. Potrafi dawać, ale rów­nież odbie­rać. Stale przy­po­mi­nał o tym lekki zapach fajki ucie­ki­niera.

Po kola­cji ojciec i ja zawsze czy­ta­li­śmy na głos książki. Uwiel­biał nauki przy­rod­ni­cze, uczył mnie nazw drzew rosną­cych na wyspie, opo­wia­dał o pogo­dzie i gwiaz­dach. Godzi­nami oglą­da­li­śmy rysunki dziw­nych istot mor­skich, kwia­tów i zwie­rząt, które zda­wały się pocho­dzić z innego świata.

– Co to takiego? – pyta­łam, wska­zu­jąc rysu­nek brą­zo­wego zwie­rzę­cia o smu­kłych nogach, z małą bródką.

– Koza – odpo­wia­dał.

– Kozy naprawdę ist­nieją?

Kiwał głową.

– Czy syreny dadzą mi kozę? – Koza na rysunku wyda­wała się sprytna i inte­li­gentna, może obda­rzona poczu­ciem humoru. Pomy­śla­łam, że mogła­bym się z nią zaprzy­jaź­nić.

Mil­czał przez chwilę.

– Ni­gdy nie wia­domo, co zro­bią syreny – odpo­wie­dział w końcu.

– Możemy je zapy­tać? – Zawsze odno­si­li­śmy puste pudełka na plażę. Ojciec powta­rzał, że trzeba podzię­ko­wać syre­nom, więc pisa­li­śmy do nich listy i wkła­da­li­śmy do pude­łek.

– Zoba­czymy – mówił, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Ni­gdy nic nie wia­domo.

Temat wyda­wał się wyczer­pany. Ojciec czę­sto tak się zacho­wy­wał. Cza­sem godzi­nami opo­wia­dał, jak drzewo czer­pie soki z głębi ziemi, a kiedy indziej po pro­stu milkł.

– Może prze­czy­tasz mi bajkę? – pyta­łam, wyko­rzy­stu­jąc chwilę ciszy, by go skło­nić do zamiany książki o przy­ro­dzie na wielki, gruby zbiór baśni. Na okładce znaj­do­wał się tytuł napi­sany zło­tymi lite­rami oraz wize­ru­nek kró­lo­wej i dziw­nego karzełka, który zawsze mnie fascy­no­wał. Baśnie były skom­pli­ko­wane, przed­sta­wiały fan­ta­styczne światy, opi­sy­wały dziew­częta, które na zawsze zapa­dły w sen, domy zbu­do­wane z lukru i kłamstw.

Ojciec mówił, że wiele rze­czy opi­sa­nych w baj­kach to zmy­śle­nia; pro­blem pole­gał na tym, że nie wie­dzia­łam, co jest zmy­śle­niem, a co rze­czywistością. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że lasy ist­nieją naprawdę, ale miesz­ka­łam na wyspie tylko z ojcem, więc wyobra­że­nie dwojga dzieci trzy­ma­ją­cych się za ręce było dla mnie rów­nie nie­zwy­kłe jak prze­miana oło­wiu w złoto. Zasta­na­wia­łam się, jak bym się czuła, trzy­ma­jąc czy­jąś drobną dłoń, zna­jąc kogoś, kto wie o świe­cie mniej niż ja. Zasta­na­wia­łam się nad wie­loma rze­czami.

– Dla­czego nie mam matki? – spy­ta­łam ojca, patrząc na ilu­stra­cję kobiety o dłu­gich jasnych wło­sach, z dziec­kiem na kola­nach.

– Bo masz mnie – odpo­wie­dział. Prze­wró­cił stro­nicę i zoba­czy­łam wize­ru­nek złej cza­ro­dziejki z bladą cerą i ciem­nymi wło­sami, wpa­trzo­nej w lustro. Ojciec nie udzie­lił mi praw­dzi­wej odpo­wie­dzi, ale uzna­łam, że spryt­nie się wykrę­cił – w baj­kach poja­wiały się nie tylko matki, lecz rów­nież cza­row­nice.

Prze­wra­ca­łam kolejne strony, czu­łam na policz­kach podmu­chy powie­trza, na chwilę zapo­mnia­łam o kobie­cie. Mniej wię­cej w poło­wie książki była dziwna luka, wyrwano z niej kil­ka­na­ście kar­tek. Lubi­łam prze­su­wać pal­cem w tym miej­scu, czuć nie­równe kra­wę­dzie przy grzbie­cie.

– Była tu jakaś bajka? – spy­ta­łam ojca.

– Nie­zbyt dobra – odpo­wie­dział.

Popa­trzy­łam na niego pyta­jąco, ale jedyną odpo­wie­dzią był poca­łu­nek w czoło.

– Wystar­czy na dzi­siaj, Emme­line. Pora, by skow­ro­nek poszedł spać.

Wspię­łam się na stry­szek i leża­łam przy­kryta kocami, myśląc o syre­nach, kozach, mat­kach, bra­ku­ją­cych stro­nach i cza­row­ni­cach. O ojcach, któ­rzy nie mówią całej prawdy. Dzień był długi, pudełka cięż­kie, a miłość ojca nie­zmienna i pewna, więc nie zada­wa­łam dal­szych pytań. Gdy­bym to zro­biła, wszystko mogłoby wyglą­dać ina­czej.

Maszyna

Maszyna ojca była jesz­cze bar­dziej tajem­ni­cza od syren i kóz. Raz na jakiś czas, po nadej­ściu nowej pory roku, two­rzył za jej pomocą kolejny pach­nący papie­rek. Długo cze­ka­łam na tę chwilę, czu­jąc nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. W końcu otwie­rał drzwi spi­żarni, zdej­mo­wał maszynę z naj­wyż­szej półki i odwi­jał z niej długą, szarą, miękką tka­ninę, która ją osła­niała. Uka­zy­wała się smu­kła, sre­brzy­sta skrzynka wiel­ko­ści połowy bochenka chleba, z wiecz­kiem na zawia­sach. W środku znaj­do­wała się meta­lowa płytka z nie­zli­czo­nymi dziur­kami.

Ojciec uno­sił maszynę, kie­ro­wał ją w stronę pie­cyka i naci­skał czarny guzik z boku. Sły­sza­łam szum powie­trza w dziur­kach, jakby maszyna oddy­chała, a póź­niej serię cichych szczęk­nięć. W końcu przy akom­pa­nia­men­cie deli­kat­nego war­cze­nia z otworu u pod­stawy maszyny powoli wysu­wał się kwa­dra­towy papie­rek.

– Daj mi pową­chać – mówi­łam, nim ojciec zamknął go w bute­leczce. Za każ­dym razem mia­łam nadzieję, że prze­żyję coś cza­ro­dziej­skiego – odkryję nowy świat, zapach, któ­rego jesz­cze nie znam, podobny do jed­nej z woni ukry­tych w papier­kach na gór­nych pół­kach. Wcią­ga­łam powie­trze, wie­rząc, że poczuję aro­mat tajem­ni­czego kwiatu, nie­zna­nej przy­prawy. Może okaże się tak dziwny, że zmieni się w kolor albo w uczu­cie? Szept lazuru. Poma­rań­czowy taniec. Gniew. Radość.

Ale za każ­dym razem byłam roz­cza­ro­wana. Nowy kwa­dra­towy papie­rek nie miał żad­nego zapa­chu.

– Dla­czego nie pachną? – pyta­łam ojca.

Wyda­wał się zdzi­wiony. Mówił tylko: „Pachną”, po czym zapi­sy­wał ciąg cyfr na odwrot­nej stro­nie papierka, zwi­jał go i wkła­dał do fla­ko­nika.

Pie­czę­to­wał bute­leczkę sto­pio­nym zie­lo­nym woskiem, po czym sta­wiał w pustej szu­fla­dzie w dol­nym rzę­dzie.

Nie była to satys­fak­cjo­nu­jąca odpo­wiedź. Nie wyobra­ża­łam sobie, że ojciec świa­do­mie two­rzy papierki, które nie pachną. W jaki spo­sób papie­rek pozba­wiony zapa­chu zmie­nia się w jeden z jego fan­ta­stycz­nych two­rów? Czu­łam wycze­ki­wa­nie bute­le­czek zapie­czę­to­wa­nych czer­wo­nym woskiem; stały na gór­nych pół­kach, lśniące i nie­osią­galne. Czy nasy­cają magią niż­sze rzędy, wpły­wają na pobli­skie papierki? Nie wyda­wało się to praw­do­po­dobne. Może nowe papierki są podobne do poczwa­rek, które tkwią w koko­nach, a póź­niej przy­biorą dosko­nałą postać? A może powoli rosną niczym kwiaty uwiel­bia­jące ciem­ność? Wszystko było moż­liwe.

✲✲✲

W tym roku skoń­czy­łam dzie­sięć lat i koniecz­nie pra­gnę­łam mieć wła­sny pach­nący papie­rek, który mogła­bym obser­wo­wać. Ale ojciec uru­cha­miał maszynę rzadko, oszczę­dzał ją. „Jeden papie­rek w cza­sie jed­nej pory roku” – mówił. Prze­strze­gał ter­mi­na­rza, choć wie­czo­rami czę­sto zer­ka­łam ze stryszku i widzia­łam go pochy­lo­nego nad sto­łem, jak czy­ścił maszynę i mani­pu­lo­wał przy niej. Ktoś inny mógłby uznać jego zacho­wa­nie za obse­syjne, ale dla miesz­kańca wyspy – zmu­szo­nego do zbie­ra­nia poży­wie­nia, opału i wody w miej­scu, gdzie pogoda może być przy­ja­cie­lem albo wro­giem – oszczęd­ność i ostroż­ność stają się drugą naturą.

Ni­gdy nie kwe­stio­no­wa­łam tego, że ojciec ostroż­nie obcho­dzi się z maszyną. Z coraz więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łam na oka­zję, by wypo­wie­dzieć swoją prośbę. Powoli mijała jesień i zbli­żała się zima. Czu­łam, że powie­trze staje się coraz zim­niej­sze. Wyczu­wa­łam, że ojciec zamyka się w sobie jak wie­wiórka sku­lona w gnieź­dzie. Po kilku dniach wyj­rza­łam ran­kiem przez okno i zoba­czy­łam świat pokryty szro­nem.

– Dzi­siaj? – spy­ta­łam. Ojciec zro­zu­miał, o co cho­dzi. Nie było to trudne. Moją nie­cier­pli­wość zwięk­szyło pięć dni desz­czu, który wymy­wał świa­tło spo­śród drzew i zmu­szał nas do sie­dze­nia w cha­cie. Ale tego dnia niebo było bez­chmurne, a szron wypi­sy­wał listy na żył­kach opa­dłych liści i ster­czą­cych źdźbłach trawy. Komu­ni­kat był jasny: Już czas.

Ojciec zdjął maszynę z półki w spi­żarni.

– Zro­bisz dla mnie pach­nący papie­rek? – spy­ta­łam.

– To nie zabawa, skow­ro­neczku – odpo­wie­dział.

– To będzie mój pre­zent uro­dzi­nowy.

– Twoje uro­dziny są dopiero za jakiś czas. – Sły­sza­łam w jego gło­sie coś w rodzaju uśmie­chu. Wie­dzia­łam, że pra­wie go prze­ko­na­łam.

– W takim razie pre­zent z oka­zji połowy uro­dzin. Będę ostrożna, przy­rze­kam.

Spoj­rzał na księgę opra­wioną w skórę, w któ­rej robił notatki.

Wziął maszynę i zro­bił to co zawsze: wce­lo­wał ją w koniec pokoju i naci­snął guzik. Wyle­ciał z niej papie­rek, a ojciec scho­wał go do bute­leczki. Obser­wo­wa­łam go, głę­boko roz­cza­ro­wana. Tak długo cze­ka­łam…

Ale póź­niej znowu uniósł maszynę. Myśla­łam, że ją schowa, lecz zamiast tego po raz drugi naci­snął guzik. Dziurki zaczęły wsy­sać powie­trze, roz­legł się zna­jomy szczęk i war­kot, po czym z maszyny wyle­ciał kolejny papie­rek. Deli­kat­nie nim poma­chał i podał mi go.

Popa­trzy­łam na niego zdu­miona. Uśmie­chał się, a jego błę­kitne oczy lśniły.

– Do któ­rej szu­fladki chcia­ła­byś go wło­żyć? – spy­tał. – Możemy napi­sać na niej twoje imię.

Unio­słam papie­rek do nosa i pową­cha­łam. Poczu­łam zna­jomy zapach dymu, gasnący aro­mat owsianki jedzo­nej rano na śnia­da­nie.

Trzy­ma­łam w ręku wła­sny pach­nący papie­rek i byłam gotowa oka­zać cier­pli­wość. Papierki z bute­le­czek zapie­czę­to­wa­nych czer­wo­nym woskiem mówiły, co mogłoby się wyda­rzyć. Drża­łam z pod­nie­ce­nia. Ten papie­rek nie trafi do bute­leczki ani szu­fladki na ścia­nie. Będę go nosić w kie­szeni kurtki, głę­boko, w ciem­nym, bez­piecz­nym miej­scu. Będę go chro­nić, ale rów­nież czu­wać nad tym, co się wyda­rzy.

W gło­wie wiro­wały mi myśli. Jaki nowy świat poznam? Czy pojawi się przy­pad­kowy obraz? A może papie­rek wybiera nowy świat spe­cjal­nie dla danej osoby? Za kogo mnie uzna?

– Emme­line? – spy­tał ojciec.

– Nie wkła­dajmy go do szu­fladki – odpo­wie­dzia­łam.

– Jesteś pewna? – Ręce ojca poru­szały się ner­wowo, gdy patrzył, jak wsu­wam papie­rek do kie­szeni kurtki. – Dłu­żej prze­trwa w bute­leczce.

– Chcę czuć, jak jego zapach się zmie­nia – wyja­śni­łam. Ojciec wyda­wał się smutny, ale nie wie­dzia­łam dla­czego. Może nie należy pró­bo­wać zro­zu­mieć magii? W baj­kach zawsze tak mówiono.

Pomy­śla­łam, że tym razem cho­dzi o coś innego, o wie­dzę. Odkryję tajem­nicę, korzy­sta­jąc z zasad, któ­rych nauczył mnie ojciec, gdy spa­ce­ro­wa­li­śmy po lesie.

„Oceń sytu­ację, Emme­line. Roz­waż różne moż­li­wo­ści. Podej­mij opty­malną decy­zję”.

Jed­nak nawet w wieku dzie­się­ciu lat podej­rze­wa­łam, że zacho­wa­łam papie­rek nie tylko ze względu na wie­dzę.

✲✲✲

Tego ranka pano­wał chłód. Może mroźne powie­trze uwolni zapach papierka nieco wcze­śniej? Nie mia­łam poję­cia, jak długo może trwać stwo­rze­nie nowego świata. Czy zapa­chy przy­by­wają na wyspę z daleka? Czy tkwią w papie­rze, cze­ka­jąc, aż wyzwoli je upływ czasu?

Kiedy wyru­szy­łam w drogę, pod moimi sto­pami chrzę­ścił szron. Powie­dzia­łam sobie, że chcę zoba­czyć, jak wygląda świerk sit­kaj­ski, który przed laty prze­wró­cił się w cza­sie sztormu. Z cza­sem wyro­sło obok niego kilka smu­kłych mło­dych drze­wek: wyglą­dały jak wykrzyk­niki ota­cza­jące próch­nie­jący pień. Poszłam pod górę, choć było wil­gotno po desz­czu i zamo­czy­łam sobie spodnie aż do kolan. Pomy­śla­łam, że gdy­bym dotarła tro­chę wyżej, papie­rek łatwiej chwy­tałby prze­lotne zapa­chy.

Sta­nę­łam na szczy­cie ze sto­pami zanu­rzo­nymi w gru­bym mchu, sta­ra­jąc się nie dep­tać mło­dych drze­wek, i się­gnę­łam do kie­szeni. Poczu­łam ostre rogi papierka. Wie­dzia­łam, że wysta­wia­nie go na świa­tło jest ryzy­kowne, ale pomy­śla­łam, że w tej czę­ści wyspy las jest tak gęsty, że pra­wie zawsze panuje w nim pół­mrok.

Wypu­ści­łam z płuc powie­trze wcią­gnięte w lesie. Ja także stanę się czy­stą kartą gotową do przy­ję­cia nowego aro­matu. Uję­łam kwa­dra­tową kar­teczkę, osła­nia­jąc ją dło­nią, a póź­niej unio­słam do nosa i wcią­gnę­łam powie­trze.

Nic, tylko zapach chaty. Scho­wa­łam papie­rek z powro­tem do kie­szeni, roz­cza­ro­wana.

Póź­niej zamar­łam. Nie byłam w cha­cie, ale w lesie. Czu­łam woń koł­nie­rza kurtki, wło­sów, swo­ich dłoni i ramion. Chcia­łam spraw­dzić, skąd się wziął ten zapach. W głębi z pew­no­ścią krył się szcząt­kowy aro­mat – dym spa­lo­nego drewna, kawa – ale słaby, tak zwią­zany ze mną, że były to tylko nuty dodane do mojego wła­snego zapa­chu. Aro­mat papierka był inny, nowy. Znowu wyję­łam kar­teczkę. Głę­boko wcią­gnę­łam powie­trze z zamknię­tymi oczami.

Wyda­wało się, że las znika. Znaj­do­wa­łam się w cha­cie, każdy jej zapach był żywy: suszone jabłka w spi­żarni, koszyk z cebu­lami w kącie, lekka woń tyto­niu faj­ko­wego.

Znowu zaczerp­nę­łam powie­trza i poja­wił się zapach sta­rego świerku sit­kaj­skiego, wil­got­nego mchu i zimy. Przy­ło­ży­łam nos do kar­teczki. Chata. Nowe papierki nie były pozba­wione zapa­chu.

✲✲✲

Popę­dzi­łam na polanę i wyję­łam papie­rek z kie­szeni, ale kiedy weszłam do chaty, oka­zała się pusta. Pomy­śla­łam, że ojciec poszedł na poszu­ki­wa­nie jedze­nia.

Tym lepiej. Mogę spraw­dzić swoją teo­rię, zanim mu powiem. Przy­ło­ży­łam do nosa pach­nący papie­rek. Poczu­łam woń chaty, dokład­nie taką samą jak w lesie. Dosko­nale. Scho­wa­łam papie­rek z powro­tem do kie­szeni. Zaczerp­nę­łam tchu.

Zda­łam sobie sprawę, że obecny zapach chaty jest inny niż utrwa­lony w papierku. W zeszłym roku stra­ci­li­śmy jedną z jabłoni i jej drewno wyschło na tyle, że mogli­śmy palić nim w pie­cyku. Drewno jabłoni ma szcze­gólny aro­mat, słodki, pełny, nie­moż­liwy do pomy­le­nia. Ni­gdy wcze­śniej nie uży­wa­li­śmy drewna jabłoni jako paliwa, ale teraz pło­nęło w pie­cyku i jego aro­mat przy­po­mi­nał pieśń. Ode­tchnę­łam nim, a póź­niej wypu­ści­łam powie­trze i unio­słam kwa­dra­towy papie­rek do nosa. Nie myli­łam się – kar­teczka i chata pach­niały ina­czej.

Pochy­li­łam się nad dol­nymi szu­flad­kami i wycią­gnę­łam pierw­szą z brzegu. Drżą­cymi pal­cami zła­ma­łam pie­częć z zie­lo­nego wosku na jed­nej z bute­le­czek.

To dla wie­dzy – pomy­śla­łam.

Wyję­łam papie­rek i umie­ści­łam w zło­żo­nych dło­niach, by lepiej poczuć zapach. Oka­zał się nieco inny. Otwo­rzy­łam następną bute­leczkę, póź­niej kolejną. Czu­łam różne odmiany dymu spa­lo­nego drewna, aro­maty świe­żych i suszo­nych małży, nie­dawno zebra­nych jabłek. Błota na butach i jesien­nych liści w desz­czu. Zauwa­ża­łam róż­nice, ale byłam wytrą­cona z rów­no­wagi. Spo­dzie­wa­łam się, że prze­niosę się do zupeł­nie innego świata, nowej kra­iny. To, co zawie­rały papierki, oka­zało się jed­nak znacz­nie bar­dziej tajem­ni­cze.

Zawie­rały wspo­mnie­nia.

✲✲✲

Sto­pi­łam zie­lony wosk, jak robił to ojciec, i znowu zapie­czę­to­wa­łam bute­leczki. Nie byłam rów­nie zręczna jak on, ale mia­łam nadzieję, że nie­prędko wyj­mie je z szu­fla­dek.

Kiedy wró­cił, cze­ka­łam na niego, sie­dząc w fotelu koło pie­cyka.

– Wiem, czym one są! – zawo­ła­łam trium­fal­nie.

– O czym ty mówisz?

– O pach­ną­cych papier­kach.

Zdej­mo­wał płaszcz, więc nie widzia­łam jego twa­rzy.

– To wspo­mnie­nia – powie­dzia­łam.

Znie­ru­cho­miał, wie­sza­jąc płaszcz na haczyku.

– Dla­czego tak sądzisz? – spy­tał gło­sem zacie­ka­wio­nego naukowca.

– No cóż… – zaczę­łam. Słu­chał, na jego twa­rzy malo­wała się naj­pierw obo­jęt­ność, potem zain­te­re­so­wa­nie. Z uwagą kiwał głową, gdy po kolei opi­sy­wa­łam to, co zro­bi­łam.

– Dobrze, skow­ro­neczku – powie­dział, kiedy umil­kłam. – Jestem z cie­bie dumny.

Ukry­łam te słowa głę­boko w sercu, poczu­łam wypeł­nia­jące mnie cie­pło. Ale mia­łam jesz­cze jedno pyta­nie. Myśla­łam o nim, odkąd domy­śli­łam się, czym są pach­nące papierki.

– Więc odkrył je Jack? – Wska­za­łam dziwne aro­maty na gór­nych pół­kach.

– Tak – odpo­wie­dział.

– Kie­dyś po nie wróci? – spy­ta­łam.

Odwró­cił się i popa­trzył na szu­fladki.

– Nie – odparł. – Teraz musimy je chro­nić.

Chro­nić przed czym? – zasta­na­wia­łam się. Byli­śmy na wyspie sami. Chcia­łam zapy­tać, co ma na myśli, ale wyszedł na dwór, by narą­bać drewna.

Podarunek

Od tam­tej pory marzy­łam o tym, by zostać tro­pi­cielką zapa­chów. Jeśli pach­nące papierki z bute­le­czek zapie­czę­to­wa­nych czer­wo­nym woskiem zawie­rały wspo­mnie­nia Jacka, ozna­czało to, że poza gra­ni­cami naszej wyspy ist­nieją nie­zwy­kłe kra­iny, a tro­pi­ciele zapa­chów mogą je odkryć. Nie wie­dzia­łam, czy kie­dy­kol­wiek poznam te światy, ale chcia­łam być gotowa.

– Chcę być taka jak Jack – popro­si­łam ojca. – Naucz mnie.

Mil­czał i przez chwilę widzia­łam w jego oczach cichy smu­tek, ale póź­niej pogła­skał mnie po gło­wie.

– Dobrze, skow­ro­neczku – powie­dział. – Weź kurtkę.

Wyszli­śmy na śro­dek polany. Widzie­li­śmy przed sobą śpiący ogród warzywny, przy­go­to­wany do zimy. W pobli­skim kur­niku cicho gda­kały kury. Dalej zaczy­nał się las, tajem­ni­czy i eks­cy­tu­jący. Ojciec stał przez chwilę bez ruchu.

– W porządku – rzekł. – Znajdź świeże jajko. Z zamknię­tymi oczami.

– W kur­niku? – Cią­gle spo­glą­da­łam z nadzieją na drzewa.

– Wła­śnie tam są jajka. – Uśmiech­nął się.

Kur­nik wyda­wał się zbyt pospo­lity dla tro­pi­cielki zapa­chów, ale zamknę­łam oczy i wsłu­cha­łam się w ota­cza­jące dźwięki. Gda­ka­nie kur, ich ciche roz­mowy. Sze­lest łapek wie­wiórki wspi­na­ją­cej się na drzewo. Czy­sty, słodki śpiew strzy­żyka w zimie. Póź­niej usły­sza­łam odgłos uno­szo­nego sko­bla i ojciec wpro­wa­dził mnie do kur­nika.

– Pową­chaj – powie­dział. – Ale pamię­taj, naj­pierw leciutko.

Ostroż­nie pocią­gnę­łam nosem. Poczu­łam ostry odór kurzych odcho­dów, wspo­mnie­nie lata spę­dzo­nego w suchej tra­wie.

– A teraz zapo­mnij o nosie – dodał ojciec. – Uwol­nij umysł i posłu­chaj opo­wie­ści.

Znowu wcią­gnę­łam powie­trze, tym razem głę­boko, i moją głowę wypeł­niły aro­maty, tak pełne i trój­wy­mia­rowe, że mogła­bym wśród nich spa­ce­ro­wać. Czu­łam zapach wody w kory­cie, nie­zu­peł­nie świe­żej, i odór nastro­szo­nych, krę­cą­cych się kur, szu­ka­ją­cych miej­sca, gdzie mogłyby się umo­ścić. Cze­ka­łam, zasta­na­wia­jąc się, jak może pach­nieć świeże jajko. Moje myśli zaczęły błą­dzić, poczu­łam zapach mokrej ziemi przed chatą, dymu sączą­cego się z komina. Póź­niej sku­pi­łam się na cze­ka­ją­cym mnie zada­niu. Jack byłby skon­cen­tro­wany. Ja też będę.

Tutaj. Wśród moc­nych zapa­chów stę­chli­zny poja­wiło się coś nowego. Mięk­kiego. Cichego. Nie poru­szało się jak cie­płe kur­częta, ale trwało w bez­ru­chu jak kamień w słońcu.

Nie otwie­ra­jąc oczu, ostroż­nie prze­szłam przez kur­nik. Woń przy­po­mi­nała czy­sty snop świa­tła. Wycią­gnę­łam dło­nie, dotknę­łam pal­cami suchej trawy. Jedna z kur otarła mi się o kolano i deli­kat­nie ją odsu­nę­łam. Opu­ści­łam rękę, szu­ka­łam. Tutaj.

Wyszłam z kur­nika z jaj­kiem w unie­sio­nej dłoni. Uśmie­cha­łam się wesoło. Byłam tro­pi­cielką zapa­chów. Tak samo jak Jack.

– Udało ci się! – powie­dział z uśmie­chem ojciec.

Zna­la­złam dru­gie jajko, tym razem szyb­ciej, i ugo­to­wa­li­śmy oba na śnia­da­nie.

– Jakie jest następne zada­nie? – spy­ta­łam ojca. – To było zbyt pro­ste.

Spoj­rzał na mnie z pochy­loną głową.

– Powiedz, kiedy zacznie się wio­sna – rzekł.

✲✲✲

To zada­nie wyma­gało wyjąt­ko­wej cier­pli­wo­ści. Nie­dawno przy­szła zima i wio­sna była nie­skoń­cze­nie daleko. Wie­dzia­łam, że znowu nadejdą ciemne, desz­czowe dni, będziemy mokrzy, zzięb­nięci, popsują nam się humory. Cze­kają nas sztormy i wichury, w dach chaty będą ude­rzać uła­mane gałę­zie drzew. Zima nie jest dobrą porą na poszu­ki­wa­nie zapa­chów. Zimowe zapa­chy mają w sobie coś smut­nego, zni­kają przy ogniu albo kryją się pod korze­niami drzew. Ale powta­rza­łam sobie, że Jack by się nie pod­dał. Codzien­nie wkła­da­łam kurtkę i wyru­sza­łam na łowy.

W końcu odkry­łam wię­cej zapa­chów, niż się spo­dzie­wa­łam. Kryły się w desz­czu i mgle, można było je poczuć, jeśli zwra­cało się uwagę. Na wyspie pra­wie ni­gdy nie padał śnieg, ale kiedy koń­czyły się chłody i przy­cho­dziły desz­cze, czu­łam zapach życia pra­gną­cego się odro­dzić. Miało w sobie coś ze wzbie­ra­ją­cego przy­pływu. Sły­sza­łam szept drzew: „Czy już czas?”.

Dni sta­wały się coraz krót­sze, aż wresz­cie wszystko się zmie­niło i świat ruszył w inną stronę. Nad­cho­dziła zmiana – czu­łam jej aro­mat. Mia­łam wra­że­nie, że wkrótce się obu­dzę po dłu­gim śnie. Zbli­żało się prze­si­le­nie, jak wtedy, gdy woda na chwilę nie­ru­cho­mieje i przy­pływ zmie­nia się w odpływ.

✲✲✲

Pew­nego ranka po prze­bu­dze­niu poczu­łam zna­jomy zapach wpa­da­jący przez drzwi. Ojciec zawsze powta­rzał, że moje uro­dziny przy­pa­dają pierw­szego dnia wio­sny. Nie była to kon­kretna data, tylko wra­że­nie, że cie­pła zie­mia budzi się do życia. Woń fioł­ków. Ojciec powta­rzał, że w powie­trzu czuć zie­leń. To, że cza­sami powraca zima, nie ma żad­nego zna­cze­nia; tłu­ma­czył, że to bar­dzo czę­ste zja­wi­sko. Mówił, że możemy obcho­dzić począ­tek wio­sny wiele razy, ale ja chcia­łam to robić tylko raz w roku – liczba kolej­nych wio­sen ozna­czała mój wiek. Mia­łam jede­na­ście lat.

Wyczu­łam, że ojca nie ma w cha­cie. Po chwili usły­sza­łam jego kroki na ścieżce. Towa­rzy­szył im inny dźwięk, wesel­szy i szyb­szy. Zeszłam po dra­bi­nie. Dźwięki roz­le­gły się na ganku, a póź­niej zoba­czy­łam ojca sto­ją­cego w drzwiach. Trzy­mał na sznurku piękną czarną kozę. Jedno kopytko miała białe.

– Popatrz, kogo przy­pro­wa­dzi­łem – powie­dział, jakby koza była czymś zupeł­nie zwy­czaj­nym. Prze­by­wa­li­śmy na nie­wiel­kiej wyspie oto­czo­nej przez morze. Nowe rze­czy docie­rały do nas za sprawą cza­rów w czar­nych pla­sti­ko­wych pudeł­kach. Tym razem widzia­łam przed sobą praw­dziwą kozę, a ojciec non­sza­lancko trzy­mał ją na sznurku.

– Naj­lep­sze życze­nia z oka­zji uro­dzin! – rzekł.

Koza obser­wo­wała mnie uważ­nie. Jej żółte śle­pia były jasne, wesołe.

– Mam na imię Emme­line – powie­dzia­łam, wycho­dząc na ganek. Koza unio­sła białe kopytko, jakby żądała, żeby­śmy zło­żyli na nim poca­łu­nek. Uklę­kłam przed nią, ona zaś opu­ściła kopytko i pochy­liła łeb. Musnęła nosem moją dłoń. Pogła­ska­łam ją.

– Jest piękna jak Kle­opa­tra – powie­dział ojciec. Koza popa­trzyła na niego, prze­krzy­wia­jąc głowę.

– Kle­opa­tra? Kto to? – spy­ta­łam, łagod­nie gła­dząc sztywne, krót­kie włosy na szyi kozy.

Póź­niej ojciec opo­wie­dział o wład­czyni dale­kiego kraju sprzed wielu wie­ków, która pły­wała stat­kami wypeł­nio­nymi płat­kami róż i kąpała się w piż­mie.

✲✲✲

Kle­opa­tra szybko stała się Kleo. Oba imiona paso­wały. Była na tyle młoda, że zdrob­nie­nie nie wyda­wało się dziwne; ojciec mówił, że zacho­wuje się jak kró­lowa. Rzą­dziła nami od samego początku. Ojciec przy­go­to­wał dla niej szopę, nazy­wał ją pała­cem.

– Twoje zada­nie polega na tym, by poka­zać jej wyspę.

– Sama?

– Jesteś już wystar­cza­jąco duża. Teraz będziesz miała towa­rzyszkę, prawda? – Uśmiech­nął się. – Nic ci nie grozi. Tylko obie­caj, że nie pój­dziesz na plażę – dodał poważ­nie.

– Obie­cuję – odpo­wie­dzia­łam. Zamie­rza­łam dotrzy­mać słowa. Myśl o tym, że będę mogła cho­dzić po wyspie zupeł­nie sama z Kleo, wyda­wała się wspa­niała. Nie przej­mo­wa­łam się zaka­zem odwie­dza­nia plaży.

Póź­niej, kiedy koń­czy­łam zbie­ra­nie żyw­no­ści, pracę w ogro­dzie albo lek­cje, wyru­sza­łam na wycieczki z Kle­opa­trą. Na początku trzy­ma­łam ją na sznurku, ale wkrótce stało się oczy­wi­ste, że pój­dzie za mną – albo, ści­śle bio­rąc, ja pójdę za nią. Zawsze szła przo­dem, nie wię­cej niż cztery kroki przede mną, oglą­da­jąc się za sie­bie, by spraw­dzić, czy jej towa­rzy­szę.

Sta­ra­ły­śmy się odkryć każdą ścieżkę na wyspie. Nie­które były ledwo widoczne i ni­gdy wcze­śniej ich nie zauwa­ży­łam. Myśla­łam, że odkry­ły­śmy wszyst­kie, ale pew­nego dnia zna­la­zły­śmy nie­wiel­kie wgłę­bie­nie w splą­ta­nej masie gol­te­rii rosną­cych mię­dzy drze­wami a morzem. Zwy­kle prze­do­sta­nie się mię­dzy sztyw­nymi gałę­ziami byłoby nie­moż­liwe bez maczety, ale ktoś kie­dyś wyty­czył tam ścieżkę, w tej chwili ledwo widoczną jako mniej zaro­śnięte miej­sce. Kle­opa­tra miała grubą skórę, nie­wraż­liwą na ostre brzegi liści, i pew­nie stą­pała mię­dzy korze­niami. Szła na przo­dzie i wyda­wało się, że ścieżka otwiera się przed nią. Podą­ża­łam za nią, zanie­po­ko­jona, że utkniemy w krza­kach i ni­gdy nie odnaj­dziemy drogi do domu. Jed­nak Kle­opa­tra była zde­ter­mi­no­wana i nie mogłam bez niej zawró­cić.

Po pew­nym cza­sie usły­sza­łam w dali dźwięk fal ude­rza­ją­cych w skały. Wyda­wał się ostrzej­szy, nie przy­po­mi­nał łagod­nego plu­sku wody na pia­sku laguny. Kle­opa­tra i ja przedar­ły­śmy się przez ostat­nią zaporę z krza­ków i zna­la­zły­śmy się na nagim, sza­rym wystę­pie skal­nym owie­wa­nym przez wiatr, mają­cym około trzech metrów sze­ro­ko­ści. W górze roz­cią­gało się ogromne niebo. Ostroż­nie zbli­ży­ły­śmy się do kra­wę­dzi i popa­trzy­ły­śmy na hory­zont z tysią­cami innych wysp, a potem na wodę w dole.

Ni­gdy nie widzia­łam takiej pano­ramy. Nie umia­łam sobie pora­dzić z ota­cza­jącą mnie prze­strze­nią. Mia­łam wra­że­nie, że za chwilę mnie pochwyci, porwie. Cofa­łam się krok po kroku, aż ude­rzy­łam pię­tami w szorst­kie, wil­gotne drewno. Obej­rza­łam się i zoba­czy­łam ławkę na skraju lasu, pra­wie zwa­loną na zie­mię, znisz­czoną przez desz­cze i czas.

Ucie­ki­nier – pomy­śla­łam.

Pochy­li­łam się i dotknę­łam spróch­nia­łej powierzchni, zasta­na­wia­jąc się, co spro­wa­dziło tego czło­wieka na wyspę, dla­czego tu prze­sia­dy­wał i patrzył na to, co opu­ścił. Co widział na hory­zon­cie?

Kle­opa­tra i ja sie­dzia­ły­śmy przez długi czas na szczy­cie urwi­ska, po czym wró­ci­ły­śmy ścieżką do chaty. Nie powie­dzia­łam ojcu o swoim odkry­ciu, bojąc się, że nie pozwoli mi pójść znowu w to miej­sce. Nie wie­dzia­łam, co myśleć o urwi­sku. Zda­wa­łam sobie sprawę, że ojciec ni­gdy mi go nie poka­zał, a wyda­wało się nie­moż­liwe, by nie wie­dział o jego ist­nie­niu. Ojciec wie­dział wszystko.

Póź­niej ja i Kle­opa­tra cho­dzi­ły­śmy tam pra­wie codzien­nie; z cza­sem mój począt­kowy lęk ustą­pił miej­sca cie­ka­wo­ści. Zabie­ra­łam ze sobą dru­gie śnia­da­nie i dzie­li­łam się nim z Kle­opa­trą. Sia­da­ły­śmy coraz bli­żej kra­wę­dzi, patrząc na ogromny ocean. Cza­sami widzia­ły­śmy wie­lo­ryba, stado lśnią­cych del­fi­nów albo brą­zowe pnie uno­szące się w dali na wodzie – wyglą­dały, jakby pły­nęły. Nie­kiedy mijała nas war­cząca moto­rówka podobna do gigan­tycz­nego roz­gnie­wa­nego owada. Zna­łam te obrazy tylko z ilu­stra­cji w książ­kach ojca o nauce albo w zbio­rach bajek. Na szczy­cie urwi­ska gra­nice mię­dzy nauką i bajką się roz­ma­zy­wały. Cho­wa­łam się przed łodziami, pewna, że płyną nimi piraci.

Raz zauwa­ży­łam rudo­wło­sego chło­paka sto­ją­cego na rufie kutra rybac­kiego. Wyda­wał się młody, może w moim wieku. Wra­ca­łam na urwi­sko z Kle­opa­trą przez cały następny tydzień, ale ni­gdy wię­cej go nie zoba­czy­łam. Zasta­na­wia­łam się, gdzie mieszka.

Tego wie­czoru przy kola­cji spy­ta­łam ojca:

– Dla­czego miesz­kamy na wyspie, tato? Dla­czego nie ma tu nikogo innego?

Odło­żył wide­lec.

– Ludzie kła­mią, ale zapa­chy ni­gdy, Emme­line – powie­dział. Wyda­wało się, że uważa to za wystar­cza­jące wyja­śnie­nie.

– Wszy­scy kła­mią? – dopy­ty­wa­łam się. – A Jack?

– Nawet Jack – odparł. Miał tak ponurą minę, że nie zada­wa­łam następ­nych pytań.

Wła­śnie wtedy zro­zu­mia­łam, że ni­gdy nie powiem ojcu o ścieżce na urwi­sko. Miał swoje sekrety, ale ten nale­żał do mnie.

✲✲✲

Mijał czas. Zbli­żała się kolejna wio­sna. Skoń­czy­łam dwa­na­ście lat, moje nogi i ramiona stały się mocne i smu­kłe. Odwie­dza­li­śmy lagunę, odkry­wa­łam fon­tanny wody wyrzu­cane przez małże, kopa­łam w pia­sku i samo­dziel­nie wydo­by­wa­łam ukryte muszle. Potra­fi­łam roz­pa­lić ogień za pomocą wier­tła łuko­wego i wysu­szo­nego mchu, szybko oddzie­lać ostrym nożem pąkle od skały. W tej chwili mój koszyk zawie­rał tyle samo jedze­nia co koszyk ojca. Coraz czę­ściej wypeł­nia­łam go samo­dziel­nie, wra­ca­jąc z Kle­opa­trą z wypraw do lasu.

Cho­dzi­ły­śmy po pniach prze­wró­co­nych drzew. Wycią­ga­łam ramiona w obie strony, by utrzy­mać rów­no­wagę; Kle­opa­tra stą­pała pew­nie, sta­wia­jąc kopytka bli­sko sie­bie. Chcia­łam dotrzeć jak naj­wy­żej. Wspi­na­łam się na drzewa, gałąź po gałęzi, uda­jąc, że jestem Jac­kiem, tro­pi­cie­lem zapa­chów. Cza­sami gdy sie­dzia­łam wśród kona­rów i sły­sza­łam deli­katny szum igieł, docie­rały do mnie dziwne, nie­po­ko­jące aro­maty – cie­pła woń chleba pie­czo­nego gdzieś w dali, lekki ciemny odór pozo­sta­wiany przez kutry. Urywki histo­rii, któ­rych ojciec ni­gdy mi nie opo­wie­dział. Światy, któ­rych ni­gdy nie zoba­czę. Wycią­ga­łam szyję, czu­jąc ugi­na­jące się pode mną gałę­zie. Póź­niej byłam bar­dziej nie­spo­kojna, moc­niej doskwie­rała mi samot­ność, ale pod drze­wem zawsze cze­kała na mnie Kle­opa­tra.

Ojciec nauczył mnie pie­lę­gno­wać jej kopytka i szczot­ko­wać sierść. Uwiel­bia­łam mia­rowo prze­su­wać dłoń po jej moc­nym grzbie­cie; w tym cza­sie Kleo deli­kat­nie gry­zła mnie w rękę. Koń­czy­ły­śmy w ten spo­sób każdy dzień. W nocy sły­sza­łam w szo­pie mecze­nie; ojciec mówił, że kozy lubią się do sie­bie przy­tu­lać nie­za­leż­nie od pogody. Cze­ka­łam, aż ojciec zaśnie w cha­cie, po czym scho­dzi­łam po dra­bi­nie, szłam do szopy i przy­tu­la­łam się do Kle­opa­try, by się uspo­ko­iła. Cza­sami zasy­pia­łam i budzi­łam się dopiero o świ­cie.

Mar­twi­łam się, że mnie i ojca dzieli coraz wię­cej sekre­tów. Było coś wspa­nia­łego w tym, że mogę oprzeć głowę o bok Kle­opa­try. Jej cie­płe, jędrne ciało spra­wiało, że ogar­niało mnie szczę­ście. Mia­łam wra­że­nie, że świat nie składa się tylko z dwojga ludzi. Więc się nie skar­ży­łam.

Zapachy

Kiedy skoń­czy­łam dwa­na­ście lat i zima była jesz­cze daleko, ojciec zro­bił się mil­czący, prze­stał opo­wia­dać bajki. Nie pytał już, co ja i Kle­opa­tra zna­la­zły­śmy w cza­sie wycie­czek, ni­gdy nie mówił, czym się zaj­mo­wał pod moją nie­obec­ność. Pew­nego dnia zauwa­ży­łam, że po powro­cie do chaty już dawno nie widzia­łam na stole koszyka z nazbie­ra­nymi jago­dami.

Byłam szczę­śliwa z Kle­opa­trą i uwa­ża­łam, że ojciec i tak mi nie powie, co się dzieje, nawet gdy­bym zapy­tała. Aż wresz­cie któ­re­goś dnia weszłam do chaty i zoba­czy­łam go sto­ją­cego przed otwar­tym pie­cy­kiem. Trzy­mał w ręku jeden z pach­ną­cych papier­ków. Na stole stała pusta bute­leczka z czer­wo­nym woskiem przy­le­pio­nym do korka.

– Co robisz? – spy­ta­łam.

Zamknął drzwiczki pie­cyka i usiadł ciężko na ławie.

– Zni­kają – odpo­wie­dział.

– Co znika?

– Zapa­chy.

– Daj mi pową­chać. – Pomy­śla­łam, że coś jest nie tak z jego nosem.

Uniósł papie­rek, ale niczego nie poczu­łam.

– Jak długo był poza bute­leczką? – spy­ta­łam, pró­bu­jąc sto­so­wać zasady naukowe, któ­rych mnie uczył.

– To bez zna­cze­nia – odpo­wie­dział. – Nic się nie zmieni. Spraw­dzam je od tygo­dni. Górny rząd pra­wie wypa­ro­wał.

Na początku poczu­łam się oszu­kana: otwie­rał bute­leczki beze mnie. Póź­niej dotarło do mnie zna­cze­nie jego słów – zapa­chy naprawdę zni­kały.

Pomy­śla­łam o bute­lecz­kach na gór­nych pół­kach, o ukry­tych w nich świa­tach. Nie­które koja­rzyły się z lata­niem, inne z pły­wa­niem, a jesz­cze inne przy­po­mi­nały obję­cia naj­de­li­kat­niej­szych ramion, jakie byłam w sta­nie sobie wyobra­zić. Zawsze uwa­ża­łam, że roz­ma­wiają ze sobą szep­tem, gdy śpię. Kiedy je ostat­nio sły­sza­łam? W tej chwili spę­dza­łam pra­wie każdą noc w szo­pie Kleo. Może papierki mil­czą już od dłu­giego czasu? Może się zasta­na­wiają, gdzie jestem? Może dla­tego zni­kają?

– Co zamie­rzasz zro­bić? – spy­ta­łam ojca, wska­zu­jąc pie­cyk.

– Spa­lić je – odpo­wie­dział, w dal­szym ciągu trzy­ma­jąc w ręku papie­rek.

Byłam zaszo­ko­wana tym pomy­słem. Wyda­wał mi się bar­ba­rzyń­ski.

– Dla­czego?!

– Nie­które z naj­daw­niej­szych zapa­chów stwo­rzo­nych przez czło­wieka to kadzi­dła – wyja­śnił. – Per fumare, przez dym. Roz­ma­wiano w ten spo­sób z bogami. Chcę uwol­nić zapach, by wró­cił do miej­sca, w któ­rym powstał.

– A jeśli uda się nam go odtwo­rzyć? Czy Jack nie chciałby, żeby­śmy spró­bo­wali?

Pokrę­cił głową.

– To nie­moż­liwe.

Widzia­łam rezy­gna­cję na jego twa­rzy. Ska­pi­tu­lo­wał przed czymś, choć nie wie­dzia­łam, co go poko­nało. Rozu­mia­łam tylko, że cierpi.

– Więc spalmy go – ode­zwa­łam się.

Pode­szli­śmy do pie­cyka, otwo­rzy­li­śmy drzwiczki i sta­li­śmy, patrząc na ogień. Ojciec mil­czał, zamknął się na chwilę w sobie. Póź­niej wrzu­cił papie­rek do ognia. Patrzy­li­śmy, jak pło­mie­nie obej­mują brzegi, papie­rek roz­ja­rzył się i sczer­niał. Dym, który się uniósł, był błę­kitny jak niebo, morze, kolor oczu ojca. A póź­niej poja­wił się aro­mat.

Był silny i wyra­zi­sty, ema­no­wał ener­gią, któ­rej ni­gdy nie miały w sobie poprzed­nie zapa­chy. Nie przy­po­mi­nał okna pozwa­la­ją­cego na krótko zer­k­nąć na nowy świat. Widzia­łam rze­czy­wi­stość. Zamknę­łam oczy i ściany chaty zni­kły. Czu­łam słodką woń świeżo sko­szo­nej trawy, sły­sza­łam żywą roz­mowę kwia­tów – woń była bujna i kre­mowa, ostra i inten­sywna, zamglona i miękka jak pamięć. Mia­łam wra­że­nie, że sły­szę śpiew pta­ków. Zapa­chy oży­wały w świe­tle słońca. Czu­łam je na skó­rze, ota­czały mnie ina­czej niż cie­pło pie­cyka. Sta­łam w środku, wdy­cha­jąc nowe aro­maty, i ni­gdy wcze­śniej nie odczu­wa­łam takiego szczę­ścia.

Nie wiem, jak długo to trwało. Zapach powoli zni­kał, aż wresz­cie znowu pozo­stał tylko plusk desz­czu i lekka woń tyto­niu.

– Och – wes­tchnął ojciec. Miał oczy wypeł­nione łzami. Się­gnął w stronę ognia, jakby chciał wyjąć papie­rek, ale nic z niego nie zostało.

✲✲✲

Póź­niej ojciec się zmie­nił. Bute­leczki zawsze go fascy­no­wały, ale utrata tego papierka spo­wo­do­wała, że coś się w nim zała­mało. W cha­cie wzra­stało napię­cie, wyczu­wa­łam ciężki, gorący zapach nie­po­koju. Obser­wo­wa­łam oczy ojca, gdy stale zer­kał na górne półki. Cho­dzi­li­śmy zbie­rać jedze­nie, ale wra­ca­li­śmy do chaty coraz wcze­śniej, zosta­wia­jąc połowę na plaży. Pew­nego popo­łu­dnia ojciec zdjął kolejną bute­leczkę zapie­czę­to­waną czer­wo­nym woskiem i otwo­rzył ją.

– W porządku – powie­dział i uchy­lił drzwiczki pie­cyka.

✲✲✲

Po spa­le­niu papierka uspo­ka­jał się na kilka dni, ale póź­niej wszystko zaczy­nało się od początku. Palił papierki coraz czę­ściej; napię­cie poja­wiało się szyb­ciej. Nim zdą­ży­łam się zorien­to­wać, górny rząd bute­le­czek znik­nął. Mar­twi­łam się, co się sta­nie, kiedy skoń­czą się zapa­chy prze­szło­ści i pozo­staną tylko wonie naszego życia.

– Dla­czego nie stwo­rzymy nowych pach­ną­cych papier­ków? – spy­ta­łam. – Mogli­by­śmy wynieść maszynę na zewnątrz. Kleo i ja zna­la­zły­śmy cie­kawe miej­sca. Poka­żemy ci.

Byłam gotowa zdra­dzić wszyst­kie swoje sekrety, nawet urwi­sko z wido­kiem na świat. Ojciec pokrę­cił głową.

– A gdy­by­śmy wyjęli papie­rek z jed­nej z tych bute­le­czek i stwo­rzyli go na nowo? – powie­dzia­łam, wska­zu­jąc trzeci rząd od góry. – Zaczęli wszystko od początku?

Spoj­rzał na mnie i w jego oczach poja­wiła się nadzieja. Przez chwilę byłam Jac­kiem, tro­pi­cie­lem zapa­chów, odważ­nym, inte­li­gent­nym i przed­się­bior­czym. Byłam Emme­line, córką, którą kochał nad życie.

– Dobrze – rzekł. – Spró­bujmy.

Zdjął jedną z bute­le­czek i trzy­mał ją przez chwilę w dłoni. Póź­niej zerwał pie­częć z czer­wo­nego wosku, wyko­nu­jąc wyćwi­czony ruch, który dobrze zna­łam, i wyjął papie­rek znaj­du­jący się w środku. Jak się spo­dzie­wa­li­śmy, zapach był pra­wie nie­wy­czu­walny, ale teraz mie­li­śmy plan. Pode­szli­śmy razem do pie­cyka.

– Potrzy­maj go – powie­dział ojciec, wrę­cza­jąc mi papie­rek. Leżał na mojej dłoni, lekki, skry­wa­jący niemą tajem­nicę. Pozo­stała mu ostat­nia szansa, by do nas prze­mó­wić, jeśli nie zdo­łamy go znów schwy­tać.

Ojciec pod­szedł do maszyny. Otwo­rzył wieczko, odsła­nia­jąc dziurki.

– Teraz – powie­dział. Wrzu­ci­łam papie­rek do ognia. Kiedy brzegi się zapa­liły i żar dotarł do środka, poja­wił się zapach: ostra, soczy­sta sło­dycz kwia­tów, bogate, wil­gotne cie­pło. Ojciec naci­snął guzik i cze­kał z nie­po­ko­jem, aż z otworu maszyny wypadł nowy papie­rek. Potrzą­snął nim jak zawsze i trzy­mał go w wycią­gnię­tej ręce, po czym dym się roz­wiał. Otwo­rzył okna, by napeł­nić chatę świe­żym powie­trzem. W końcu uniósł papie­rek i pocią­gnął nosem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki