41,50 zł
Poruszający debiut, który na długo pozostanie w sercach czytelników. Prawa do tłumaczenia sprzedano wydawnictwom w całej Europie. Chociaż na co dzień spotykamy smoki tylko w baśniach, siłą dorównują im pacjenci walczący z poważnymi, często śmiertelnymi chorobami. Historie tych wojowników to jednak nie wymyślone opowiastki, lecz całkowicie rzeczywiste, pełne cierpienia pola bitwy. Jedną z takich pacjentek jest Martina, młoda miłośniczka książek, świetlików i tuńczyka w puszce. Diagnoza skazuje ją na długotrwały pobyt w szpitalu oraz bolesne badania. Tym, co pomaga jej przetrwać, jest wyobraźnia – zmieniając się w smoka, nabiera odwagi i mocy potrzebnych do walki z chorobą. Odnajduje też wsparcie w osobie Lorenza, chłopca leczonego na tym samym oddziale. Dzięki nawiązanej przyjaźni dzieci czują, że mogą zrobić wszystko, a co najważniejsze – odzyskać zdrowie i wrócić do świata poza szpitalem. Dziewczynka, która ziała ogniem to pełna emocji historia choroby przeżywanej przez dziecko i widzianej oczami dziecka. Przypomina nam, że możemy przetrwać nawet najtrudniejsze sytuacje, jeśli tylko pozwolimy prowadzić się wyobraźni oraz prawdziwej przyjaźni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 379
Rok wydania: 2023
La bambina sputafuoco
© 2022 Garzanti
Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2023 for the Polish translation by Alina Pawłowska-Zampino
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan
Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej
Włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Współpracy Międzynarodowej.
La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo
del Ministero degli Affari Esteri e della Cooperazione Internazionale Italiano.
ISBN: 978-83-8230-641-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.postfactum.com.pl
www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2023
Kto zieje ogniem, nie parzy sobie ust.
Na początku o tym nie wiedziałam i gdy zionęłam ogniem po raz pierwszy, wystraszyłam się, że zostanę bez zębów. Dotknęłam ich natychmiast – były wszystkie oprócz kła, ale ten wypadł mi miesiąc wcześniej, więc się uspokoiłam. Zęby były tylko trochę cieplejsze niż zwykle, jak po wypiciu gorącej herbaty.
Przestałam się przejmować i natychmiast zionęłam ponownie. Ogniem większym niż za pierwszym razem.
Wyplułam płomień tak potężny, że opalił mi włoski nad górną wargą, co mnie trochę zmartwiło, bo marzę o wąsach długich i kręconych, takich jak u smoków orientalnych. Te ze Wschodu kształtem przypominają węże. Chińczycy często przedstawiają je w złotym kolorze, jak niegdyś na cesarskiej fladze. Trzymają je w domach i restauracjach, przyznali im nawet miejsce w horoskopie, ponieważ przynoszą szczęście.
Ja jednak bardziej jestem smokiem zachodnim, bo mam kolor zielony, wielkie skrzydła i ostre rogi dla obrony przed mieczami rycerzy. Muszę powiedzieć, że czasem wolałabym być smokiem orientalnym, bo tym urządza się przyjęcia i nikt nie chce ich zabić.
A mnie chcą zabić.
Ale ja zieję ogniem i zamieniam wszystkich w szaszłyki.
1.
Okłamali mnie.
Nie od razu się zorientowałam, bo facet, który powiedział mi nieprawdę, sam wierzył w to, co mówił: Jestem pewny, że to nerki. Za mało pijesz i jesz za dużo mięsa, prawda? Pielęgniarka, która stała przy nim, skinęła głową i spojrzała na mnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc odezwała się mama. Zapewniła, że kiedy jestem w domu, piję, ile trzeba, ale nie wie, co robię w szkole, możliwe, że ma rację. Za to jeżeli chodzi o mięso, jest pewna, bo ono za dużo kosztuje. Doktor podał mamie kartkę z dietą, której powinnam przestrzegać, i receptę na leki. Potem pielęgniarka odprowadziła nas do drzwi.
Kiedy już siedziałam w samochodzie, zapytałam, czy mogę nie iść do szkoły po południu, bo źle się czuję. To prawda, że czułam się niewyraźnie, ale nie aż tak bardzo, trochę udawałam, bo zamiast iść do szkoły, wolałam odwiedzić krowy.
Skończyło się na tym, że zostałam w domu, bo byłam zmęczona i na krowy mogłam tylko popatrzeć przez okno. Za parę tygodni nawet to się dla mnie skończy, bo nadejdzie maj i Vigio, mój sąsiad, poprowadzi je na pastwisko w górach. Krowy znają mnie dobrze, każdego dnia, kiedy wracam ze szkoły, podchodzę do nich i głaszczę je po sierści na czole, tam, gdzie układa się jak muszelka ślimaka.
Była już czwarta po południu, położyłam się na tapczanie i przykryłam kocem, co bardzo lubię, włączyłam telewizor, ale od razu zachciało mi się spać. Obudziło mnie kłucie w plecach, jakby wbijały się w nie grube szpile. Zapytałam głośno, czy jest ktoś w domu, i mama przyszła od razu z kuchni. Kiedy się poskarżyłam na ból, podała mi tabletkę paracetamolu, tak jak wcześniej poradził jej lekarz, i pogłaskała mnie delikatnie po głowie. Zapytałam, czy następnego ranka będę mogła znowu nie iść do szkoły, ale się nie zgodziła.
Poszłam więc. Zresztą kiedy się obudziłam, czułam się doskonale i nie miałam żadnej wymówki. Na trzeciej lekcji znów wróciło kłucie, ale siedziałam już w klasie. Wytrzymałam do obiadu, bo był to dzień zapiekanki makaronowej, ale szpilom zapiekanka też chyba bardzo smakuje, bo kłuły mnie coraz silniej i wbijały się coraz głębiej, jakby chciały dostać się aż do żołądka. Po przerwie obiadowej wróciłam do klasy, ale w połowie popołudnia nie mogłam już wytrzymać na siedząco, zadzwoniłam więc do domu. Szpile stały się jeszcze bardziej złośliwe i zaczęły kłuć mnie w piersiach, nie rozumiałam dlaczego, przestraszyłam się i z tego wszystkiego zaczęłam płakać. Nauczycielki też były wystraszone, co chwila wstawały z krzeseł i znowu siadały, nie mogły się doczekać, żeby ktoś wreszcie przyjechał i zabrał mnie ze szkoły.
Na pogotowiu nie było doktora od diety, był za to młodszy lekarz, który polecił pielęgniarce pobrać mi krew, a potem zamknął się w swoim gabinecie z mamą, żeby z nią porozmawiać sam na sam, co nie miało sensu, bo przecież krew była moja. Kiedy mama stamtąd wyszła, kazała mi się szybko ubrać i powiedziała, że zabierają mnie do innego, większego szpitala, gdzie mogą mnie lepiej przebadać. Wcześniej wkłuli mi do ramienia plastikowe rurki, przez które podawali mi środek przeciwbólowy, więc mogłam włożyć tylko jedną rękę do rękawa kurtki. Mama zadzwoniła do taty i powiedziała, że samochód zostawi w Ivrei, bo do Turynu pojedziemy szpitalną karetką. Było mi miło, że wszyscy tak się o mnie troszczą. Mama trzymała jeszcze ciągle telefon przy uchu, kiedy powiedziała do mnie półgłosem: Idziemy, Mina! Potem wzięła do drugiej ręki stojak z kroplówką i poszła w kierunku jakiegoś mężczyzny w czerwonej bluzie oraz czerwonych spodniach ozdobionych szerokimi białymi pasami, z napisem Włoski Czerwony Krzyż. Choćbym nawet nie chciała, musiałam za nią pójść, bo byłyśmy połączone plastikowymi rurkami. Nie wiedziałam, kim jest mężczyzna ubrany na czerwono, który przywitał się ze mną wesoło: Cześć, Martina! Pojedziesz ze mną? Kazał mi się położyć na noszach, bo tak właśnie podróżuje się karetką, i zapiął mnie starannie trzema pomarańczowymi pasami. Po raz pierwszy w życiu jechałam ambulansem, miałam nadzieję, że włączą z tej okazji syrenę.
Po chwili do mamy zadzwonił tata. Powiedział, że jedzie za nami i że obok niego w samochodzie siedzi Olivia, moja siostra, która bardzo chce ze mną rozmawiać. Ale tylko ze mną, bez włączania głośnika, bo jak stwierdziła, w wieku siedmiu lat ma już prawo do prywatności. Mama była chyba tego samego zdania, bo podała mi komórkę ze słowami: To Olivia, do ciebie. Podniosłam telefon do ucha i powiedziałam: Cześć! Moja siostra od razu zaczęła mówić podekscytowanym głosem, że karetkę minął właśnie traktor z lampą na dachu, która się obraca zupełnie jak na wozach policyjnych albo strażackich, i zapytała, czy go widziałam. Powiedziałam, że nie, bo leżę, na co ona: Wiem, ale leżysz wysoko i okna masz blisko, prawda?
Odwróciłam się i zobaczyłam, że mężczyzna w czerwonym stroju rozmawia z mamą, ale ona przez cały czas patrzyła na mnie. Co jakiś czas spoglądała też na niego i uśmiechała się, było jednak widać, że robi to tylko dlatego, że zawsze dla wszystkich jest miła. Powiedziałam Olivii półgłosem, że widok na okno zakrywa mi pan w czerwonym ubraniu, który siedzi w karetce, na co ona prychnęła niezadowolona, co przez telefon zabrzmiało jak syknięcie ekspresu do kawy, ale obiecała: Zadzwonię, jeśli znów zobaczę jakiś traktor.
I się rozłączyła.
Wjechaliśmy do szpitala bez wyłączania silnika. Nie wiedziałam, że tak można, ale pewnie karetkom pogotowia wszystko wolno. Poczułam, jak nosze, na których leżałam, zjeżdżają po rampie wysuniętej z samochodu, jak dygoczą na kółkach, a potem suną gładko po podłodze korytarza. Gdyby nie szpile w plecach, byłoby to całkiem przyjemne, coś jak jazda w wózku sklepowym, z tą różnicą, że nikt na mnie nie krzyczał, że jestem za duża na takie zabawy.
Nosze na kółkach zatrzymały się w pokoju błękitnym jak niebo, z namalowanymi na ścianach chmurkami i balonami. W jednej ze ścian zobaczyłam okno, wyglądało jak dziura wykrojona w niebie, a w niej było widać ulicę i samochody oświetlone ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, przez co wydawały się oblane złotem.
Do pokoju weszło dwóch lekarzy, jeden był stary, chudy i łysy, drugi wyglądał tak samo, tylko że był młody. Kazali mi się rozebrać. Po raz pierwszy w życiu stałam na golasa przed kimś, kto nie należał do mojej rodziny, to znaczy nie był mamą, tatą czy Olivią. Paliły mnie policzki i nie wiedziałam, gdzie patrzeć. Mama wyszła, żeby podpisać jakieś dokumenty. Powiedziała tylko: Zaraz wracam, i zniknęła za drzwiami.
Kiedy lekarze skończyli mnie badać, wyszli, a ja zostałam sama, leżałam na kozetce i patrzyłam w sufit. Był wyłożony białymi płytami z dziurkami, policzyłam, ile ich jest w linii poziomej i ile w linii pionowej – dwadzieścia siedem na dwadzieścia siedem. Podniosłam rękę wolną od plastikowych rurek kroplówki i napisałam te liczby palcem w powietrzu. Zwykle łatwo sobie radzę z mnożeniem pisemnym, ale cyfry w powietrzu zaraz znikały i musiałam co chwila zaczynać od nowa.
Weszła pielęgniarka, zapytała, jak się czuję, i wymieniła butelkę na stojaku na kroplówkę. Zaraz potem zniknęła za drzwiami, a ja znów wbiłam wzrok w sufit. Pomyślałam, że przez dziurki w białych płytach mogłoby przeniknąć jedynie coś bardzo drobnego, jak na przykład krople deszczu albo spaghetti. Tak, cienki makaron by się przecisnął, ale bez sosu, bo dla sosu miejsca nie było. Wolałam więc wyobrazić sobie, że z sufitu pada deszcz, ale ciepły, taki jak w lecie.
Otwarły się drzwi, zobaczyłam w nich mamę, tatę i siostrę. Rodzice chcieli porozmawiać z lekarzami, zostawili więc Olivię ze mną, a ona zaraz zapytała: Boli cię coś? Odpowiedziałam, że prawie całkiem przestało. Olivia obeszła pokój, obejrzała wszystko uważnie, po czym usiadła przy biurku z założonymi ramionami i powiedziała, że jeżeli chcę się wyleczyć, powinnam przez miesiąc jeść same kiwi i wkładać sobie codziennie czopki do pupy.
Ostatni raz zjadłam kiwi z winy Davidego Villi. Davide Villa chodzi do mojej klasy, chociaż bardzo bym chciała, żeby tak nie było. Na mój widok muczy zawsze jak krowa, a kiedyś nawet się pobiliśmy. Wszyscy w klasie wiedzą, że mam uczulenie na kiwi. Nawet w stołówce, gdy na deser jest sałatka owocowa, ja dostaję lody i Davide nie może tego przeboleć. Raz po lodach twarz zaczęła mnie swędzieć nie do wytrzymania i zrobiłam się czerwona jak burak, a on śmiał się na cały głos. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, kto naraził mnie na atak alergii, i kiedy tylko poczułam się lepiej, przykleiłam obrazek z wizerunkiem czarnej wdowy na jego game boya, podczas gdy był zajęty grą. Davide o mało nie umarł ze strachu, ponieważ cierpi na arachnofobię. To właśnie wtedy się pobiliśmy.
Nie musiałyśmy długo czekać na mamę i tatę. Wrócili z lekarką, której nigdy wcześniej nie widziałam i która, jak się dowiedziałam, nazywa się Bosco. Doktor Bosco od razu powiedziała: Martina, będziesz musiała trochę tu u nas zostać. Uśmiechnęła się i podeszła do mnie, dzięki czemu mogłam zobaczyć, że śliwkowy odcień włosów zawdzięcza farbie, bo przy samej skórze odrastały w normalnym, brązowym kolorze. Dodała: Zawieziemy cię teraz na piąte piętro. Przygotowaliśmy tam dla ciebie pokój.
Potem zjawił się pielęgniarz z wózkiem inwalidzkim. Nie przyszło mi do głowy, że to dla mnie, bo przecież potrafię chodzić, ale kazali mi na nim usiąść. W szpitalu wszyscy pacjenci używają wózków jak autobusów, żeby przenosić się z miejsca na miejsce. Na piąte piętro wjechaliśmy windą, tata i Olivia też, ale nie weszli z nami na szpitalny oddział. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam, gdy drzwi windy się otworzyły, był długi korytarz. Panowała na nim idealna cisza, a oświetlały go niebieskie lampy, bo było już po dziesiątej wieczorem i tak późno białych lamp się nie zapala.
Przydzielono mi pokój numer dwa, ten sam, w którym mieszkam teraz. Stoją tu biurko z krzesłem, szafa i nocny stolik. Na ścianie wisi obrazek z wielorybem, któremu z głowy tryska fontanna, oraz niewielki, płaski telewizor. Jest tu też rozkładany fotel, na którym można w razie potrzeby spać, oraz łóżko zasłane białą pościelą. Prawie każdego ranka o ósmej pani Rita zmienia pościel na świeżą, ale zawsze w tym samym kolorze. Na brzegach pościeli widnieje niebieski napis: O.I.R.M., czyli własność szpitala dziecięcego imienia Królowej Małgorzaty. Tak naprawdę trudno nazwać kolor tego napisu niebieskim, bo wyblakł od codziennego prania. Rita to pani, dzięki której w moim pokoju zawsze jest czysto i schludnie. Dotąd musiałam sama dbać o porządek w pokoju moim i Olivii. Mama sprząta całe mieszkanie, ale omija to nasze królestwo, co znaczy, że sprzątać muszę ja, bo Olivia jest jeszcze mała. Poza tym jest sprytna, więc nawet kiedy zgadza się mi pomóc przy ścieleniu łóżek, udaje, że to dla niej za trudne, łapie za rogi kołdry nieudolnie i wykrzywia przy tym buzię z wysiłku, jakby była bliska płaczu, więc w końcu robię to sama. Nie lubię, kiedy zaczyna płakać, bo potem nie potrafi skończyć.
Wtedy też zaczęła płakać, bo zrobiło się późno i chciała, żebyśmy wrócili wszyscy razem do domu. Powiedziałam doktor Bosco, że po kroplówce nie czuję już kłucia szpil, więc może lepiej, żebym wróciła do domu. Pani doktor odparła, że powinnam teraz pożegnać się z siostrą, o reszcie porozmawiamy nazajutrz.
Uściskałam Olivię, a ona szepnęła mi do ucha, że to, co powiedziała o czopkach i kiwi, wcale nie jest prawdą. Odpowiedziałam: Całe szczęście, bo wcale by mi się to nie podobało.
Kiedy wróciłam do pokoju, poszłam zrobić siku i w łazience zobaczyłam się w lustrze. Moja skóra miała żółty odcień, ale to pewnie z winy oświetlenia. Olivia ubrudziła mi ramię smarkami, gdy się do mnie przytuliła na pożegnanie. Długo jeszcze patrzyłam na tę lśniącą plamę.
2.
Teraz mi to już nie przeszkadza, bo się przyzwyczaiłam, ale tutaj pukają mi do drzwi o siódmej rano. Mówią: Dzień dobry, Martina! i wchodzą do pokoju. Trzy osoby naraz, żeby pobrać mi krew i mocz do zbadania. Wynoszą napełnione fiolki do laboratorium na najniższym piętrze szpitala, gdzie technicy od razu je analizują, żeby lekarze przed obchodem znali wyniki. Witam się z porannymi gośćmi, nie otwierając nawet oczu, i pozwalam im robić, co do nich należy. Jeśli jest przy tym mama, wychodzi do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawę, bo mówi, że kiedy już raz się obudzi, nie potrafi na nowo zasnąć. A ja tak – kiedy pokój znów jest pusty, zasypiam z powrotem. Proszę ich jedynie, żeby nie zapalali górnej lampy, bo wolę, żeby budziło mnie naturalne światło i dopóki nie jest zbyt silne, mogę sobie dłużej pospać. Pierwszego ranka, kiedy jeszcze nie byliśmy umówieni, pobrali mi krew przy ostrym świetle lampy na suficie, a potem weszła pani doktor Bosco i powiedziała: Teraz będziemy musieli ci zrobić jeszcze jedno badanie, ale później zostawimy cię w spokoju. Patrzyłam przez okno. Kiedy przyjechałam poprzedniego wieczoru, było już ciemno i nic za nim nie widziałam. O placu Polonia, przy którym stoi szpital, nie można powiedzieć, że jest ładny, ale z okna widać też charakterystyczną wieżę Mole Antonelliana, a po prawej stronie Pad, najdłuższą rzekę we Włoszech, choć nazwę ma króciusieńką. Uczyliśmy się o niej w szkole, na lekcjach z panią Albertą, ale dopiero tego ranka zobaczyłam ją na własne oczy. Zwróciła mi na nią uwagę doktor Bosco, wyciągnęła rękę i postukała palcem w szybę: To jest rzeka Pad.
Później zawieźli mnie na pierwsze piętro. Tam znowu musiałam się całkiem rozebrać, ale tym razem okryli mnie zaraz zapinanym na plecach fartuchem, który skojarzył mi się z papierowymi ręcznikami używanymi w kuchni, ale był turkusowy. Podszedł do mnie lekarz w takim samym fartuchu jak mój, tylko że on miał pod spodem biały kitel. Pomógł mi się położyć na kozetce, zmienił butelkę kroplówki i polecił: Teraz spokojnie oddychaj i licz powoli do trzech.
Patrzyłam na niego i wydawał mi się coraz mniejszy, obok niego stało teraz kilku innych zielonych ludzików, pochylali się nade mną i mówili coś do siebie. Czułam się jak Guliwer otoczony przez mieszkańców krainy Liliputów i bałam się, że zaraz mnie spętają i nie będę mogła się ruszać.
Obudziłam się w pokoju numer dwa, miałam na sobie piżamę przywiezioną z domu i przez chwilę wydawało mi się, że naprawdę w nim jestem. Mama siedziała przy mnie w fotelu, miała zamknięte oczy, ale nie spała, bo jak tylko lekko się poruszyłam, od razu je otworzyła i zapytała, jak się czuję. Czułam ból w pachwinach i pośladkach, ale żadnych szpil. Zapytałam, która godzina. Była już piąta po południu, mama powiedziała, że ona też odpoczęła, kiedy spałam, i teraz obydwie jesteśmy świeże i radosne jak skowronki.
Krótko potem do pokoju weszła doktor Bosco, a z nią jakaś bardzo wysoka pani o jasnych włosach do ramion. Powiedziała, że jest psychologiem szpitalnym i mam ją nazywać doktor Milani. Chciała porozmawiać ze mną sam na sam, więc mama pocałowała mnie w czoło i obiecała: Wrócę, jak tylko skończycie pogawędkę, po czym wyszła z doktor Bosco na korytarz.
Spojrzałam pani psycholog prosto w twarz i uznałam, że ma dobre oczy. W tym momencie odezwałam się do niej: Proszę mi powiedzieć. Przysunęła do łóżka krzesło, które stało przy biurku, i usiadła na nim. Zapytała, jak się czuję, a kiedy odpowiedziałam, wyjaśniła, że boli mnie w pachwinie i pośladkach, bo pobrano mi cieniutką igłą odrobinę szpiku kostnego i płynu z węzła chłonnego, żeby zrobić biopsję. Potem starała się przedstawić wszystko jeszcze jaśniej: Pewnie jest ci teraz trochę niedobrze, ale to normalne po znieczuleniu. Lekarze chcieli sprawdzić, co się dzieje w twoim organizmie. Twoja choroba nazywa się chłoniak Burkitta. Burkitt był chirurgiem, który pracował w Afryce, tam się z nią zetknął i zaczął ją dokładnie studiować. To nie znaczy, że trzeba jechać do Afryki, żeby na nią zachorować! Na chłoniaka można zachorować wszędzie i każdemu może się to przytrafić. No tak, leczenie musi trochę potrwać, co najmniej sześć miesięcy, ale za jakiś czas będziesz mogła wracać do domu między zabiegami, a stąd możesz rozmawiać przez telefon z przyjaciółmi i z rodziną, w kuchni jest także telefon stacjonarny, jeśli ktoś nie ma komórki. I w szpitalu są nauczyciele, uczą tego samego, czego uczyłabyś się w szkole, pod tym względem nic się nie zmieni. Nie, wycieczek nie ma, ale za to można brać udział w wielu różnych zajęciach, można się na przykład nauczyć malować albo robić decoupage. Przychodzą wolontariusze spoza szpitala i organizują różne zabawy, możesz ich też poprosić, żeby ci przynosili książki i kasety. Tak, jeśli dobrze pamiętam, powinni mieć Robin Hooda, ale zapytaj, nie jestem pewna, książeczek z Geronimem Stiltonem na pewno jest dużo, bo wszyscy je lubią. No tak, Robin Hooda też, masz rację, ale lepiej, żebyśmy zapytały.
Uśmiechnęła się i dodała, że jeżeli będę miała do niej jakieś pytania albo po prostu zechcę z nią porozmawiać, wystarczy, że komuś o tym powiem, a ona na pewno do mnie przyjdzie. Zresztą przyjdzie i tak.
Wcale nie chciałam, żeby do mnie przychodziła, ale o jedno chciałam ją zapytać, zanim wyjdzie z mojego pokoju: Czy ja umrę?
Odpowiedziała, że na tym etapie rozwoju choroby mam osiemdziesiąt procent szansy na pełne wyzdrowienie i dwadzieścia – że nie wrócę do zdrowia. Ale to się zmienia. Nie można niczego stwierdzić z całą pewnością. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mogę umrzeć z powodu jakichś procentów.
Kiedy tak milczałam, doktor Milani dodała, że najważniejsze jest to, bym wypełniała wszystkie zalecenia lekarzy, mogę im całkowicie zaufać. Będę otoczona najlepszą opieką, w szpitalu znajdę wsparcie i pomoc w każdej sprawie.
Potem chciała się dowiedzieć, czy mam jeszcze jakieś pytania. I owszem, miałam jeszcze dwa pytania, ale nie do niej, więc powiedziałam, że nie.
Pożegnała się. Patrzyłam, jak wychodzi. Pomyślałam, że nie za bardzo rozumiem, o co chodzi z tą moją chorobą, i być może ona też tego nie rozumie.
Moje dwa pytania, które zostały bez odpowiedzi, to:
Dlaczego właśnie ja, a nie Davide Villa?
Kto się teraz zajmie Olivią?
3.
Olivią zwykle zajmuję się ja, a teraz zajmie się nią także dziadek.
Wyznaczyłam go na swoje zastępstwo na czas, kiedy nie będzie mnie w domu. Będzie się troszczyć nie tylko o Olivię, ale i o inne sprawy.
Mamy w ogrodzie altankę z opalanym drewnem piecem do pizzy. Używamy jej tylko latem, bo ma dziurawy dach, a nikt nie lubi mokrej pizzy. To bardzo ładne miejsce i szkoda, żeby stało niewykorzystane, więc z Olivią otworzyłyśmy tam pizzerię dla koni, bo obydwie uwielbiamy konie, a poza tym one nie grymaszą i nie przeszkadza im, kiedy ciasto jest rozmiękłe. Myślę nawet, że jest wręcz przeciwnie – lubią, jak jest nasiąknięte wodą, bo przypomina im przeżutą trawę.
Dziadek nie zna się za bardzo na koniach. Mówi: Ależ piękny jest ten wasz kasztanek! – ale głaszcze powietrze, bo koń stoi metr dalej. Śmieje się, kiedy zwracamy mu na to uwagę, i jeszcze raz wyciąga rękę: Rzeczywiście! Teraz widzę! Ma naprawdę śliczny pysk – i głaszcze go po zadzie, co koniowi się nie podoba, ale udaje, że nic się nie stało, bo jest wyrozumiały. My też jesteśmy wyrozumiałe, łapiemy więc dziadka za rękę i kierujemy ją we właściwe miejsce. On wtedy poważnieje i przyznaje, że zdarza mu się nie widzieć koni, ale to naturalne, przecież jest już stary.
Z tego to powodu pod moją nieobecność końmi powinna się zajmować wyłącznie Olivia, a dziadek musi tylko zadbać o to, żeby wiadra były zawsze pełne ziemi i żeby nie zabrakło czerwonych kamyków, bo w przeciwnym razie nie będzie z czego zrobić ciasta, a klientów, którzy będą mieli ochotę na pizzę z pomidorkami, trzeba będzie odesłać z niczym.
Wtorki zwykle poświęcamy z Olivią na odrabianie zadań z magii, dziadek powinien jej pomóc i na koniec ocenić. To nietrudne, bo Olivia jest jeszcze mała i jeżeli nie przyłoży się do ćwiczeń dostatecznie albo będzie kaprysić, wystarczy, jeżeli on zapyta, czy naprawdę nie chce zostać gnomem. Poza tym raz w tygodniu dziadek będzie musiał zmierzyć ją i zaznaczyć jej wzrost na murku, który podtrzymuje daszek w ogrodzie. Kiedy będą się bawić w szpiegów, powinien przypilnować, żeby miała na oczach czarną maseczkę. Olivia zawsze o tym zapomina, a co to za szpieg bez maseczki, przecież od razu wiadomo, kim jest! Wieczorem, przed snem, trzeba pocałować ją na dobranoc.
Jeżeli zdarzy jej się wyrecytować: Dziewięćdziesiąt dziewięć małpek skakało po łó-żecz-ku, dziadek musi dodać: jedna spadła i rozbiła sobie głowę tro-szecz-ku.
Jeśli zapomni, mogę mu przypomnieć przez telefon.
Dzisiaj jeszcze do mnie nie dzwonił, ale robi to prawie codziennie, dla mnie to nie problem, wiem, że z Olivią czasem nie jest łatwo. Poza tym lubię, kiedy do mnie dzwoni, bo wymawia „r” jak Francuzi i to francuskie „r” przyjemnie masuje mi uszy. Czasem przekazuje słuchawkę babci. Babcia Piera powiedziała mi kiedyś, że śniło jej się, że okropnie schudłam w tym szpitalu, ale tym akurat nie powinna się martwić, bo w rzeczywistości bardzo się zaokrągliłam.
To dlatego, że przez pierwsze dwa tygodnie podawano mi kortyzon, żeby przywrócić normalne rozmiary narządom powiększonym przez chorobę. Stały się tak duże, że nie wolno mi było się ruszać, by któregoś nie uszkodzić. Przez kilka dni nie wychodziłam z łóżka, nawet kiedy chciało mi się sikać. Kortyzon zwiększa apetyt i kiedy tylko rano otwierałam oczy, miałam straszną ochotę na kanapkę z mozzarellą i pomidorem. Mama od razu biegła po nią do automatu na parterze, tuż przy wejściu do szpitala, a ja pochłaniałam ją potem, jakbym od tygodnia nic nie jadła. Nawet kiedy przestano mi podawać kortyzon, wciąż jadłam za trzech, bo nabrałam takiego przyzwyczajenia. Ale teraz przestałam. Muszę się pilnować, ponieważ mam wysoki poziom cukru we krwi, całkiem jak dziadek. Teraz jest pora obiadu, ale wcale nie mam ochoty na rosół z makaronem. Słyszę pukanie do drzwi, pytam, kto tam, choć doskonale wiem, że to Imma.
Mogę wejść?
To zależy.
Mina, przestań, bo obiad ci ostygnie.
Pamiętasz, jak się umówiłyśmy?
Imma stoi przez chwilę bez słowa, wreszcie uchyla drzwi na tyle tylko, żebym mogła usłyszeć, jak mówi:
Położyłam ci puszeczkę pod kubkiem.
Potem swobodnie już wchodzi do mojego pokoju z wózkiem do rozwożenia posiłków. Kładzie mi na kolanach specjalny stolik łóżkowy ze składanymi nóżkami i oznajmia: Od jutra zrobimy sobie na jakiś czas przerwę z puszkami tuńczyka.
Imma łatwo się przeobraża. Kto ją widzi w szpitalu przelotnie, po raz pierwszy w życiu, myśli sobie, że jest krucha i niepozorna, ale bardzo się myli. Imma maluje sobie paznokcie na mocne kolory, a w szatni trzyma błyszczące pantofle na wysokich obcasach, żeby po dyżurze dodać sobie kilka centymetrów. Ma mnóstwo bardzo białych zębów i szerokie usta, w których widać je wszystkie, gdy się uśmiecha albo krzyczy na mnie jak teraz: Mina! Oddaj puszkę z tuńczykiem! Widziałam, jak ją zwinęłaś z wózka. Patrzy przy tym groźnie szeroko otwartymi zielonymi oczami i wydobywa z siebie gromki głos, który nie wiadomo skąd się bierze, bo na pewno nie z jej szczupłego, delikatnego ciała. Kręcone, gęste włosy trzyma uwięzione w plastikowym czepku, gdzie pewnie nie mogą oddychać, i zawsze kiedy przywozi mi posiłki, boję się, że lada chwila eksplodują, uwolnią się z tego więzienia i wpadną do mojego talerza z rosołem, gdzie skręcone w pierścionki, zmieszają się z makaronowymi kółeczkami. Czepek wypełniony ściśle kędziorami podskakuje, gdy Imma schyla się nad wózkiem po talerz, a potem drugi raz, kiedy stawia go na łóżkowym stoliku. Gdy talerzy jest więcej, zwiększa się ryzyko eksplozji. Chociaż dotąd czepek zawsze wytrzymywał napór zduszonych włosów, wiem, że wcześniej czy później da za wygraną.
Mamy z Immą umowę: talerz rosołu za puszeczkę z tuńczykiem, więc nie kapryszę przy jedzeniu. Po obiedzie przyjeżdża jeszcze raz ze swoim wózkiem i zabiera talerze oraz plastikowe śmieci. Plastiku zużywa się tutaj sporo, bo ze względu na higienę chroni się nim prawie wszystko: chleb, jabłka, serwetki, a nawet sztućce, które zresztą też są plastikowe. To tak, jakby jeść w samolocie, ale pozostać na miejscu.
Przed pożegnaniem Imma podaje mi kartkę z propozycją jadłospisu na jutro. Muszę postawić krzyżyk przy potrawach, które chętnie zjem. Oddaję wypełnioną kartkę, ona łapie ją palcami zakończonymi błyszczącymi, długimi paznokciami, które dzisiaj mają kolor śliwki, i kieruje się do wyjścia, ale zaraz wraca, robi głęboki wdech i cała się nadyma. Podaje mi kartkę bez słowa, na niej zamiast małych krzyżyków zrobiłam jeden, wielki, na całą stronę, a pod spodem napisałam: Pizza z pomidorami, mozzarellą i cebulą z Tropei, osobno kawałek kiełbaski. Dziękuję.
4.
Tata mówi zawsze, że kiedy był w moim wieku, nie kupowano mu nowych zabawek. Miał czwórkę starszego rodzeństwa, więc dostawał te, którymi wcześniej bawili się bracia i siostry. Nic dziwnego – w miarę jak rodzina się powiększała, coraz bardziej brakowało pieniędzy. Podobnie było z ubraniami – dlatego gdy ogląda się ich zdjęcia, które robili co roku w wigilię Bożego Narodzenia, można pomyśleć, że jedno z dzieci przez dwa lata z rzędu wyglądało identycznie, podczas gdy w rzeczywistości dziecko było inne, tylko ubranie to samo.
Tata mówi, że mam szczęście, bo obsypują mnie tutaj zabawkami i wiele z nich mogę sobie zatrzymać na zawsze. Mam wszystkie książeczki z Geronimem Stiltonem, kubek z rysunkiem z filmu Gdzie jest Nemo? i oryginalną koszulkę Francesca Tottiego. Ta ostatnia nie na wiele mi się tu przydaje, bo i tak cały czas noszę piżamę. Marzyłam też o tym, żeby zobaczyć z bliska Artura Brachettiego, sławnego iluzjonistę, i rzeczywiście, któregoś popołudnia przyszedł na nasz oddział z włosami postawionymi sztywno na żelu. Dał mi autograf na żółtej pocztówce, na której widnieje on, kiedy skacze przebrany za pszczołę. Poza tym codziennie przychodzą do szpitala wolontariusze. Często proszę ich, żeby mi przynieśli z biblioteki kasetę z jakimś filmem, choć zwykle wcale nie mam ochoty niczego oglądać, ale lubię z nimi rozmawiać i podoba mi się, że spełniają moje życzenia. Czasem czuję, że mam wielką moc, większą nawet niż tata.
Tata jest bardzo inteligentny, niewiele mówi, ale potrafi wygrać każdą dyskusję bez podnoszenia głosu nawet o ton. Poza tym jest silny, bo w młodości ćwiczył boks, i do dzisiaj trzyma w komórce pod schodami worek treningowy. Mnie i Olivii zabronił go używać, aż nie dorośniemy, w przeciwnym razie mu go skonfiskują, a tego przecież nie chcemy. W szpitalu odkryłam, że tata nie znosi widoku krwi, robi się blady, a kiedy pielęgniarz przepłukuje mój cewnik Broviaca, patrzy gdzie indziej i głaszcze mnie tylko po nodze.
Cewnik Broviaca to silikonowa rurka, przez którą podają mi tutaj leki do chemioterapii. To coś jak tunel, którym płyną bezpośrednio do centralnej żyły. Cewnik należy często czyścić. Zajmuje się tym Paolo, pielęgniarz, którego znam najlepiej. Nienawidzę czyszczenia cewnika, ale Paola lubię. Ma piękny, niski głos, jakby mówił z głębokiej groty. Ma też muskularne ramiona i dłonie o długich palcach, którymi drapie się po wygolonej głowie, kiedy napotyka jakąś trudność. Stracił włosy, choć nie chorował na raka, wyznał mi kiedyś, że nigdy mu nie odrosną. Pod tym względem Paolo ma więc większego pecha niż ja i choćby tylko dlatego czuję do niego sympatię. Tata wręcz przeciwnie – Paolo gra mu na nerwach, bo nazywa go hrabią Drakula. Paolo chce go w ten sposób rozbawić i odwrócić jego uwagę od krwi, ale tata nigdy się nie śmieje. Kiwa tylko szybko głową i nic nie odpowiada, bo widok krwi miesza mu w głowie. Zauważyłam to od razu, kiedy Paolo po raz pierwszy przepłukał cewnik Broviaca i zmieniał mi opatrunek. Podniósł mi górę od piżamy i zaczął tłumaczyć tacie, jak najsprawniej oczyścić rurkę, ale tata jakby niczego nie rozumiał – stał się biały jak kreda, a może w tym momencie nawet ogłuchł. Najpierw potaknął ruchem głowy, potem poruszył nią gwałtownie, jakby chciał zaprotestować, i zaraz usiadł ciężko na krześle. Wtedy Paolo przyniósł mu szklankę posłodzonego soku pomarańczowego. Początkowo mnie to rozbawiło, ale zaraz potem bardzo zirytowało, bo przecież to ja tutaj jestem chora, a nie on.
Parę godzin wcześniej pani doktor Bosco przyszła do mnie i powiedziała: Założymy ci cewnik Broviaca, żeby cię już nie dziurawić. To naprawdę dobry pomysł, bo co prawda moje żyły są dobrze widoczne, ale mam tak bardzo podziurawione ramiona i ręce, że od jakiegoś czasu zaczęli mi wkłuwać kroplówkę w stopy, co jest niewygodne, trudno nawet założyć kapcie. Zapytałam, ile potrwa zakładanie cewnika, na co pani doktor odparła, że to krótki zabieg, zresztą dostanę narkozę, więc będę spać. Nie okłamała mnie, rzeczywiście zasnęłam, ale w pewnej chwili się obudziłam. Słyszałam, jak ktoś mówi: Spokojnie! Nie ruszaj się! – jakby zwracał się do konia lub rozeźlonego psa. Już, już, zaraz będzie po wszystkim. Nie ruszaj się! Ale to nie było takie proste, bo zachciało mi się kaszleć. Czyjaś ręka trzymała mi głowę mocno przechyloną do tyłu, zaczęłam jęczeć. Spokojnie, Martina! Jeszcze tylko chwila. Miałam ochotę ugryźć tę rękę, zacisnąć na niej zęby tak mocno, żeby jej właściciel krzyknął głośniej niż ja i zagłuszył mój jęk, tak nienaturalnie wysoki, że aż się przestraszyłam. Wytrzymaj, zaraz będzie koniec, damy ci jeszcze trochę znieczulenia.
Na piąte piętro zawieźli mnie z powrotem późnym popołudniem. Kiedy głębiej nabierałam powietrza w płuca, czułam lekkie rwanie w piersiach, ale nic więcej. Chciało mi się tylko strasznie spać, poza tym miałam nieprzyjemne wrażenie, jakby mój język był z gąbki i pochłaniał całą ślinę i wszystkie słowa, które starałam się wymówić. Zadawano mi różne pytania, a ja nie mogłam na nie odpowiedzieć. Doktor Bosco odgarnęła mi łagodnym ruchem włosy z czoła i powiedziała: Zobaczysz, że wkrótce będziesz się czuła o wiele lepiej. Kiedy się uśmiecha, odsłania dziąsła. Myślę sobie, że zmieściłby się na nich trzeci rządek zębów, wtedy mogłaby jednocześnie śmiać się i jeść.
Mój cewnik Broviaca nazwałam: Phil. Wprowadzono mi go bezpośrednio do dużej żyły, która wchodzi do serca. Przechodzi podskórnym tunelem prawie do szyi, po czym zakręca, dociera do środka klatki piersiowej i tam wychodzi na zewnątrz. Teraz już wszystko się goi i czuję tylko swędzenie. To bardzo dobry wynalazek, muszę tylko uważać, żeby rurka nie zahaczyła o klamkę albo brzeg łóżka. Jestem nieustannie podłączona do przewodu, jakbym działała na prąd, coś jak radio albo telewizor. Gdyby ktoś znalazł właściwy pilot, mógłby mnie włączyć i poszukać jakiegoś ciekawego programu, na przykład filmu dokumentalnego o zwierzętach albo o naszej planecie.
Tata nic na to nie może poradzić, że krew, rany i tym podobne rzeczy robią na nim tak straszne wrażenie, w końcu medycyna nie jest jego dziedziną. Tata z zawodu jest elektrykiem, a tak naprawdę marzył zawsze o prowadzeniu sklepu z narzędziami. Kiedy dzwonię do niego, odpowiada czasem: Tu sklep z narzędziami – a ja wtedy zamawiam wiertarkę albo śruby. Ale nie zawsze. Teraz nie, teraz mówię mu przez telefon: Cześć, tato! Czy mógłbyś mi przynieść książkę o gnomach-śmieszkach takiego jednego pisarza, który nazywa się Roddy Doyle?
Wczoraj wypożyczyłem dla ciebie książkę z dowcipami Geronima Stiltona.
Ale dzisiaj chciałabym coś innego.
Przeczytaj najpierw to, co już masz.
Czytam, ale to są same króciutkie historyjki, czytam je sobie w przerwach.
Tata nic nie odpowiada.
Proszę!
Wiem, że najchętniej by mi odmówił, ale nie potrafi.
5.
Doktor Bosco chce się dowiedzieć, jak duże jest moje serce.
Musimy zbadać grubość ścian twojego serduszka – oznajmiła. Spytałam, czy lepiej, żeby były grube, czy też cienkie, a może coś pomiędzy, jak ściany w moim pokoju, przez które przedostają się tylko głośne dźwięki, na przykład krzyki lub chlust wody spuszczanej w ubikacji. Ona zastanowiła się przez chwilę i odpowiedziała: Raczej cieńsze. Ale to nie jest dobre porównanie, bo serce nie ma nic wspólnego z twardymi murami.
Pani serce na pewno nie, ale na przykład serce doktora Tozziego?
Uśmiechnęła się, zaraz jednak powiedziała z surową miną: Ale tego nikomu nie powiemy.
Skinęłam głową na znak zgody i dodałam, że nie mam nic przeciwko badaniu na kardiologii, chętnie się upewnię, że moje serce nie jest tak twarde jak jego. Doktor Tozzi jest ordynatorem i ja go nie znoszę, więc nie będę o nim mówić.
Doktor Bosco dotknęła mojego policzka i się pożegnała: Zobaczymy się później, mała mądralo.
Czekamy teraz z mamą, aż mi zrobią echokardiogram. Siedzimy na korytarzu, na plastikowych krzesełkach połączonych z sobą w rzędzie jak zęby w sztucznej szczęce. Kiedyś były pewnie białe, ale teraz są żółtawe jak moja buzia i buzia chłopca, który siedzi naprzeciw mnie.
Chłopiec trzyma wzrok wbity w game boya, jest sam, na krzesełku obok niego leży różowa skórzana torba, pewnie zostawiła ją jego mama albo siostra i poprosiła, żeby jej pilnował. Słabo mu to jednak wychodzi, jest nazbyt zaabsorbowany grą. Naciska guziki i wydaje z siebie od czasu do czasu dźwięki jak przy eksplozji. To wychodzi mu doskonale, kiedy zamykam oczy, zdaje mi się, że szpital zaraz rozpadnie się na kawałki od jakiegoś wybuchu. I bardzo mi się to podoba.
Otwieram oczy dopiero wtedy, gdy słyszę swoje nazwisko. Zza drzwi po drugiej stronie korytarza wychyla się pielęgniarka o bardzo długich, rudych włosach i zaprasza nas do środka. Mama bierze do ręki torebkę, wstaje i mówi do mnie: Idziemy, Mina!
Chłopak po przeciwnej stronie korytarza podnosi wzrok i obserwuje mnie, gdy podchodzę do pielęgniarki. Ma ciemnozielone oczy, twarz nakrapianą piegami i głowę łysą jak moja. Ja też na niego spoglądam, a on, zanim przestępuję próg gabinetu, podnosi rękę i pokazuje mi środkowy palec. Mama widzi to, zamyka za mną drzwi i potrząsa głową, jakby nie wierzyła własnym oczom. No coś takiego!
Ruda pielęgniarka uśmiecha się miło. Wszystko w porządku?
Pokazał jej środkowy palec!
Proszę?
Mama zwraca się teraz do mnie: Ten chłopak na korytarzu pokazał ci środkowy palec, widziałaś, Mina?
Wzruszam ramionami i kwituję to jednym słowem: Idiota.
Mama mnie strofuje: Nie używaj takich słów! Ale zaraz potem kładzie mi rękę na plecach i mówi: Przykro mi. Niegrzeczne chłopaczysko.
Pielęgniarka wzdycha: To nic nowego, i przykrywa kozetkę jednorazowym prześcieradłem z papieru. Wygładza je starannie obiema rękami i wyjaśnia, że piegowaty chłopak przeżywa teraz trudny czas, przenoszą go z jednego szpitala do drugiego i nigdzie nie potrafią znaleźć dla niego skutecznej terapii. Teraz zajęto się nim tutaj, ale na razie leczy się ambulatoryjnie i czeka, aż zwolni się dla niego łóżko na oddziale. Mama kiwa ze zrozumieniem głową, podczas gdy zdejmuje mi bluzkę od piżamy – robi to bardzo ostrożnie, stara się nie dotknąć Phila. Potem spogląda na pielęgniarkę i mówi: Tak, to pewnie dlatego… Ale widzę, że wcale nie jest przekonana.
Kładę się na kozetce i ruda pielęgniarka przykleja mi do skóry na piersiach trzy elektrody. Mówi: Zrobimy zaraz trzy śliczne fotografie twojego serduszka, a ja wyobrażam je sobie, jak na zdjęciach z letnich wakacji, uśmiechnięte, w okularach słonecznych i z palcami ułożonymi w literę V, symbol zwycięstwa. Pielęgniarka każe mi się położyć na boku, tak jak układam się do snu, bo w ten sposób będę mogła zobaczyć serce na ekranie komputera przy kozetce.
Obracam się posłusznie.
Mama siedzi przy mnie i głaszcze mnie po łydce, zawsze tak robi, dlatego lubię leżeć na szpitalnych kozetkach.
Pielęgniarka, która jak wyczytałam na jej identyfikatorze, nazywa się Vanessa L., opryskuje żelem ruchomą część echokardiografu, która wygląda jak drążek zmiany biegów w samochodzie. Przesuwa nią po mojej klatce piersiowej i na ekranie ukazuje się trójkątny kształt, który rytmicznie pulsuje i od razu kojarzy mi się z płomieniem, tylko że biało-czarnym, a nie w kolorach ognia. Odetchnęłam z ulgą, teraz już wiem na pewno, że nie mam w sobie nic z doktora Tozziego. Moje serce jest jak ognisty płomień, mam serce smoka.
Po zakończeniu badania Vanessa L. odkleja elektrody, jedną po drugiej, i podaje mi papierowy ręcznik. Wycieram się z żelu, wyrzucam brudny papier do kosza na śmieci i wkładam górę od piżamy. Ona się uśmiecha i mówi: Zaraz wracam, wydrukuję tylko wyniki i potem będziecie wolne.
Mama mówi: Świetnie, a jak tylko pielęgniarka wychodzi, patrzy na drzwi, dotyka mojej ręki i szepcze do mnie, że tutaj dzieciom się wydaje, że mogą robić, co chcą, bo są chore, a ja – jeśli pominąć moje nastawienie do doktora Tozziego – zachowuję się bez zarzutu i ona jest z tego bardzo zadowolona.
Mówię: Dziękuję, a mama kiwa głową z uśmiechem.
Vanessa L. wraca z żółtą teczką i wręcza ją mamie, choć jej zawartość dotyczy mnie. Nigdy nie zrozumiem, skąd ten zwyczaj. Kiedy będę w moim pokoju, i tak ją przejrzę.
Pielęgniarka otwiera przed nami drzwi, a mama się żegna: Do widzenia! Ja tylko macham ręką, po czym wychodzimy.
Piegowaty chłopak jeszcze siedzi na korytarzu. Podnosi na nas oczy znad game boya.
Mama rzuca na niego szybkie spojrzenie, łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą, chce, żebyśmy jak najszybciej stamtąd odeszły.
Idę za nią, ale odwracam się w stronę chłopca i widzę, że na mnie patrzy, podnoszę więc rękę i wystawiam środkowy palec. On robi to samo, jakbyśmy wymieniali pozdrowienia.
6.
Pojawili się godzinę temu. Siedziałam sobie na łóżku i niczego od nikogo nie chciałam. Zastukali ostro do drzwi i mama zawołała: Proszę!, więc weszli. To nie znaczy, że nie weszliby, gdyby nikt się nie odezwał – i tak zawsze otwierają drzwi i zaglądają do środka. Pukają, bo są dobrze wychowani, ale przecież ja i tak nie mogę zabronić im wejść. Są przekonani, że trzeba nas tutaj zabawiać, także tych, którzy wcale nie mają na to ochoty. Jedyne, co można zrobić, to udawać, że się śpi, ale najczęściej zaglądają później jeszcze raz.
Ja nie mogłam niczego udawać, bo oglądałam film i na pewno było to słychać na korytarzu. Bohaterką filmu była Barbie, która tym razem miała na imię Klara i odkrywała magiczny świat w mysiej dziurze. Udało jej się do niej wejść, bo zaczarował ją Mysi Król i zmniejszyła się do odpowiednich rozmiarów. W wyprawie towarzyszył jej Dziadek do Orzechów, który w swej drewnianej postaci został jej wcześniej podarowany na Boże Narodzenie. Filmowy Dziadek do Orzechów miał na imię Eryk, przez znaczną część filmu ryzykował, że polegnie w nierównej walce z myszami, ale między innymi dzięki pomocy Klary uniknął okrutnego losu i w końcu zamienił się w urodziwego młodzieńca. Okazało się, że na niego też kiedyś rzucono zaklęcie. Byłam pewna, że gdy zaklęcie przestanie działać, Klara i Eryk wezmą ślub, tym bardziej że zatańczyli razem do przepięknej muzyki jak prawdziwi baletmistrze. Ale nic z tego – Klara obudziła się na kanapie w swoim salonie, obok choinki. Była bardzo smutna, zaraz jednak smutek zamienił się w radość, bo do salonu wszedł Eryk i już nie wiadomo było, czy śni jej się to, co zobaczyła teraz, to, co przeżyła wcześniej, czy też może wszystko było prawdą.
Kiedy weszli do mojego pokoju, patrzyłam właśnie na scenę, w której on do niej mówi: Witaj w Partenii, a ona bierze z ziemi śnieg w ręce, bo w takich filmach śnieg nie jest zimny. Stanęli w progu, uśmiechnęli się do mnie i przywitali nienaturalnymi głosami, pewnie chcieli, żeby były zabawne. Przyszło ich troje, najmłodszy był jeszcze chłopcem, miał na sobie koszulę w żółto-czerwoną kratę i czapkę z oślimi uszami, najstarszy był w wieku mojego dziadka, twarz pomalował sobie na biało czymś w rodzaju podkładu, który zbierał mu się w głębokich zmarszczkach. Towarzyszyła im kobieta z wymalowanymi piegami wielkimi jak źrenice oczu i różowymi wstążkami w warkoczykach. Każde z nich miało czerwony nos z gąbki jak wszystkie klauny. Odwróciłam się do ekranu telewizora, na którym Barbie-Klara wąchała właśnie swoim malutkim, zgrabnym noskiem pachnące miętą drzewa w Partenii i rozglądała się dokoła olbrzymimi błękitnymi oczami. Miała na sobie koszulę nocną, bo do mysiej norki weszła nocą. Zatrzymałam film.
Przywitałam się z gośćmi swoim normalnym głosem: Cześć! Ten z oślimi uszami wyciągnął z kieszeni różdżkę magika i zapytał, czy wierzę w czary. Oczywiście, że wierzę w czary, odpowiedziałam, a on wyglądał na zadowolonego. Doskonale! W takim razie najpierw sprawię, że zniknie mój przyjaciel, znany jako Barania Głowa, powiedział i wskazał ręką na kolegę z pobieloną twarzą, który w tej samej chwili nadepnął mu na stopę, widać nie spodobało mu się, że nazwano go baranią głową. Klaun z oślimi uszami krzyknął z udawanego bólu, wziął stopę w dwie ręce i zaczął skakać na jednej nodze po moim pokoju, wpadł przy tym na dziewczynę z piegami wielkimi jak źrenice, a ona spojrzała na niego nadąsana wszystkimi źrenicami namalowanymi na twarzy, założyła ramiona na piersiach i zagroziła: Nie będę się z wami zadawać! Jej towarzysze przestali się więc prztykać, popatrzyli na siebie i ten z uszami powiedział: Zaraz to załatwię!
Wciągnął głęboko powietrze, poruszył w powietrzu pałeczką, po czym uderzył nią w głowę klauna ze zmarszczkami, który stał nieruchomo z błogim, głupawym uśmiechem. Pałeczka jakby zmiękła i zamieniła się w bukiet tulipanów z plastiku. Ten z oślimi uszami wręczył je piegowatej, czym przywrócił na jej twarz wyraz zadowolenia. Na koniec wszyscy troje się ukłonili.
Uśmiechnęłam się do nich i powiedziałam: Dziękuję.
Mama mówi, że robią, co mogą, żeby nas rozbawić, więc staram się być dla nich miła. Posprzeczałam się kiedyś w świetlicy z Tommasem z pokoju numer trzy, bo wyznał, że klauni rozśmieszają go do łez, a ja powiedziałam, że mnie wcale nie śmieszą, ponieważ odstawiają zawsze te same numery i już wcześniej wiem, co pokażą. Usłyszałam wtedy od niego, że jestem strasznie przemądrzała i zawsze wszystko muszę wiedzieć najlepiej. Odrzekłam: Nieprawda!, a on: Właśnie że tak!, na co odpowiedziałam, że to on tak twierdzi, i wyszłam ze świetlicy. Nie lubię się kłócić, zwłaszcza w ostatnich czasach, bo kiedy się denerwuję, strasznie się pocę. Tommaso został w świetlicy i chociaż coś za mną wołał, nie wróciłam, bo wiem, że i jemu kłótnie szkodzą. Z powodu choroby, na którą cierpi, a którą lekarze nazywają neuroblastoma, jego serce reaguje zbyt silnie.
Po ukłonie dziewczyna z piegami wielkimi jak źrenice podeszła do mnie i pokazała mi książkę z niezadrukowanymi stronami. Domyśliłam się, że to tylko jej część, druga jest na pewno zapisana, a nawet pełna ilustracji. Chciałam jej to powiedzieć, tym bardziej że Barbie-Klara patrzyła na mnie z ekranu i nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć, co ją spotka w Partenii. Ale się nie odezwałam, a piegowata zamknęła książkę i kazała mi na nią dmuchnąć. Mama patrzyła na mnie przez cały czas, spuszczała ze mnie wzrok tylko na chwilę, żeby się uśmiechnąć do klaunów, ale zaraz znowu kierowała go na mnie. Siedziała w fotelu, który po rozłożeniu służył jej w nocy za łóżko, trzymała łydki złączone, na kolanach miała komputer, ponieważ w szpitalu pracuje, zajmuje się organizowaniem wakacji. Dmuchnij, Mina!, zachęcała mnie. Nasi goście zastygli w oczekiwaniu, z roześmianymi twarzami, otwartymi ustami i uniesionymi brwiami. Nabrałam powietrza i wtedy oni pokiwali z entuzjazmem głowami, bo nawet nie pomyśleli, że nie zamierzam dmuchać na książkę, tylko chcę im powiedzieć, że to nie jest żadna magia. W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi i odruchowo się odwróciłam. Byłam naprawdę gotowa powiedzieć im, że to nie czary, miałam te słowa na końcu języka! Ale zamiast tego zapytałam: Kto tam? Drzwi się otworzyły i zobaczyłam w nich kwadratową twarz księdza.
Co słychać, Mina?
Lubię go, zagląda do mnie czasem, żeby porozmawiać. Siada na skraju łóżka i muszę wtedy podwijać nogi, bo zajmuje dużo miejsca. Jest bardzo wysoki, barczysty i porośnięty włosami, które znajduję potem na poszewce, jakby był kotem zmieniającym sierść. Nosi na ramieniu skórzaną torbę, w której ma Pismo Święte, cukierki eukaliptusowe Lavagetti w czarnych papierkach, perfumowane chusteczki jednorazowe i krzyżówki dla mojej mamy. Oboje są w tym samym wieku, mają trzydzieści siedem lat. Wiem, bo zapytałam go o to, a on zawsze odpowiada na moje pytania, a kiedy się śmieje, błyszczą mu w ustach, gdzieś głęboko, dwa przepiękne złote zęby. Pyta zawsze, jak się czuję i czy się modlę. Ja każdego wieczora odmawiam Aniele Boży, ale odpowiadam mu, że nie, bo chcę, żeby do mnie wracał. Zwykle przynosi mi w prezencie tuńczyka, bo wie, że go lubię, i zależy mu na tym, żebym odmawiała modlitwy. Nazwałam go Panem od Tuńczyka.
Wszystko w porządku, odpowiadam. A u księdza?
Mówi, że u niego też wszystko dobrze, i wita się z mamą. Mama wstaje i odkłada komputer na stolik, bo musi odebrać na parterze moje wyniki badań i przedtem chce sobie zrobić kawę w kuchni na naszym piętrze. Wychodzi i zostawia drzwi otwarte, a ksiądz rozmawia z klaunami, którzy na szczęście mają teraz normalne głosy, potem patrzy na mnie i mówi im: Teraz ja jej potowarzyszę, a oni uśmiechają się i wychodzą posłusznie rządkiem z pokoju, machają do mnie na pożegnanie i ja robię to samo. Wreszcie drzwi się za nimi zamykają.
Ksiądz wie, że to nie są żadne czary, prawda?, pytam go.
Oczywiście, odpowiada.
7.
Czy ksiądz myśli, że to był tylko sen?
Nie, nie wydaje mi się.
A więc to prawda?
Pan od Tuńczyka drapie się po brodzie, wyraźnie słyszę skrobanie paznokci po twardym zaroście. Wreszcie mówi: Na tym właśnie polega urok takich historyjek.
Bierze do ręki pilota i wyłącza telewizor, wstaje i patrzy na mnie. Stoi przed oknem, za jego głową widzę szare niebo. Zakłada swoją skórzaną torbę na ramię.
Idziemy do świetlicy?
Nie.
Chodźmy, zobaczymy, kto tam jest.
Najpierw obejrzę jeszcze jeden film.
Zniszczysz sobie oczy od tego gapienia się w ekran, mówi. Idziemy!
Przestaję go lubić, kiedy tak nalega. Już mu to kiedyś powiedziałam, ale on wtedy stwierdził, że lubiłabym go najbardziej, gdybyśmy przez cały czas oglądali razem Barbie-Klarę, a jemu zależy na tym, żebym wyszła z pokoju i zaprzyjaźniła się z innymi dziećmi. Mówię, że wychodzę z pokoju wystarczająco często, a przyjaciół już mam, na co on odpowiada, że chodzi mu o coś innego. Ja wiem, o co mu chodzi. Kiedy posłuchałam go ostatnim razem, poznał mnie z Salome z pokoju numer dwanaście. To pięcioletnia dziewczynka, która kolekcjonuje zwierzątka z plastiku, ma całą dżunglę: tygrysy, słonie, krokodyle, jednego lwa, a nawet dinozaury. Ustawia je w rządku na kanapie, a potem urządza zwierzęce migracje. Przyjechała z Kolumbii, twierdzi, że w jej kraju wszystkie te zwierzaki może zobaczyć na żywo. Poprosiła, żebym się z nią bawiła, zgodziłam się, ale zastrzegłam, że nie za długo. Powiedziała, że w porządku, lecz potem za każdym razem, kiedy wołałam: Już jesteśmy!, imitowała ryk pterodaktyla, którego postawiła na czele innych zwierząt, i upierała się, że ziemia jest jeszcze daleko.
Teraz Pan od Tuńczyka klepie mnie po nodze i mówi: Idziemy. Zaraz wrócimy.
Odpowiadam, że w takim razie nie warto w ogóle wychodzić.
Siada znowu na skraju łóżka i rozgląda się dokoła. No dobrze, w takim razie coś ci opowiem, mówi i otwiera swą skórzaną torbę. Opieram głowę wysoko na poduszce. Podniosłam górną część łóżka, bo w ciągu dnia wolę siedzieć, niż leżeć. Służy mi do tego pilot z czterema guziczkami: wyżej, niżej, głowa, nogi. Część, na której opierają się nogi, podnoszę tylko wtedy, gdy mama maluje mi paznokcie, gdy czuję, że zaraz zemdleję, albo kiedy ktoś siada na moim łóżku bez pozwolenia i chcę, żeby wstał.
Tak będzie lepiej, mówię. Słucham.
On wkłada rękę do torby i wyciąga książkę.
Nie! Tylko nie Pismo Święte!
Nie mam nic innego. Przerzuca cieniusieńkie kartki poślinionym opuszkiem palca wskazującego, uśmiecha się i nie patrzy na mnie.
Może ksiądz wziąć którąś z moich książek.
Ta jest lepsza, mówi i zatrzymuje się na jednej ze stron. Och!
Biorę do ręki pilota z czterema guziczkami, a on protestuje: Nawet nie próbuj! Zresztą ja mogę czytać także na stojąco albo nawet do góry nogami, jeśli trzeba.
Bardzo dobrze! Niech ksiądz czyta do góry nogami, jeśli ksiądz potrafi.
Ale nie za darmo! Odwraca się do mnie i wygląda, jakby chciał mi zadać jakieś pytanie, lecz nic nie mówi. Mówię więc ja: Jeżeli księdzu się to uda, pójdziemy do świetlicy.
Ej ty, mała szantażystko!
W takim razie zostaję tutaj.
Pan od Tuńczyka podnosi się, gotowy do wyjścia. Idę do świetlicy, żeby sobie poczytać do góry nogami, mówi.
Patrzę za nim, jak zamyka drzwi, potem słyszę jego kroki na podłodze pokrytej linoleum. Odrzucam prześcieradło, którym się przykrywam, i stawiam nogi na podłodze, wkładam je do kapci, obydwu naraz, nauczyłam się tego tutaj. Wychodzę z pokoju ze stojakiem do kroplówki w ręce i widzę, że Pan od Tuńczyka jest już prawie w połowie korytarza.
Niech ksiądz poczeka!, wołam za nim, ale niezbyt głośno.
Co się stało?
Zatrzymuje się i odwraca twarzą do mnie, sutanna furkocze przy tym w powietrzu.
Naprawdę ksiądz to potrafi?
Ja nie mam zwyczaju kłamać.
W takim razie chętnie to zobaczę, ale nie przy innych.
Podnosi brwi, a potem podchodzi z Pismem Świętym pod pachą i kuca przy mnie. Jedną stopę trzyma na podłodze, drugą dotyka jej tylko palcami, łokciami opiera się na kolanach.
Weź, mówi i podaje mi książkę.