Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca, napisana z polotem opowieść o nieśmiałej dziewczynie z klasy pracującej, która znajduje się w samym środku burzliwego, łamiącego surowe zasady obyczajowe związku między dziewczynką z admiralskiej rodziny a tajemniczym, wybitnie utalentowanym malarzem z nienajlepszą reputacją, którym okazuje się sam Edvard Munch.
Lisa Strømme opowiada o artyście skazanym na wyobcowanie i lojalnym tylko wobec tego, co tworzy. A chce odzwierciedlić kształt świata i ludzkie emocje. Tymczasem w tej fascynującej narracji o norweskim artyście, która fantazjuje też o losach jego najbardziej znanego obrazu, ujrzymy jeszcze dwie ważne perspektywy doświadczania życia. To pisarka podejmie się zadania Muncha. Wszystko w pięknych norweskich plenerach, w których pozorny spokój miesza się z melancholią.
Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”
„Dziewczynka z poziomkami” to emocjonująca podróż w czasie. Świetne połączenie powieści historyczno-obyczajowej z biografią Edvarda Muncha. Oczami młodej służącej obserwujemy życie codzienne w Norwegii u schyłku XIX wieku i jego... grzesznika, prowokatora, a przede wszystkim niezwykle wrażliwego i zdolnego artystę. W co warto inwestować pieniądze? W nieruchomości, w dzieła sztuki oraz... tę książkę. A tak na serio, może nie pomnożycie na niej majątku – chociaż kto wie – ale dzięki niej przeżyjecie fascynującą przygodę. Uwielbiam powieści ze sztuką w tle, bo wiem, że gra toczy się w nich o wielkie pieniądze, więc ich bohaterowie daleko się posuną, czyli będzie się działo.
@asiaczytasia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Dla Dagfinn.
Palety, na której mieszam kolory.
ÅSGÅRDSTRAND
ROK 1893
1
Puste płótno
Największa jasność, niemal oślepiająca,
lśni tuż obok największej ciemności.
Teoria kolorów, Johann Wolfgang von Goethe
Skryłam się w Obrazie, licząc, że ona nie zobaczy, kim się stałam. Czasami wciąż mi się to udawało. Jeśli zamknęłam oczy i pomyślałam o poziomkach, czułam nitki rozdartej sukni łaskoczące moje nagie ramię, kiedy pędzel Herr Heyerdahla omiatał paletę i muskał płótno. Gdy mocno się skupiłam, potrafiłam sprawić, że moja twarz wyglądała posępnie, lecz posłusznie, dokładnie tak, jak ją uchwycił. Czułam nawet delikatne łodygi jaśminu, które niczym pajęczyna oplatały moje palce. Druga dłoń, drżąca ze zmęczenia, ściskała misę. Swędząca łopatka, której nie mogłam podrapać; nie ruszaj się, nie odzywaj, stój bez ruchu.
Zimą, kiedy nie było gości, widziała mnie taką, jaką byłam – dziesięcioletnią, prostą i przydatną, lecz kiedy miałam lat szesnaście, coraz trudniej było mi być Dziewczynką z Poziomkami. Ta etykietka zastąpiła mnie i całkowicie za sobą skryła. Z chwilą gdy Obraz został ukończony i wystawiony w Grand Hotelu, by mogli go podziwiać wszyscy goście, którzy zjechali z Kristianii, mój przydomek zastygł niczym werniks. W dzieciństwie nosiłam go z wymuszoną dumą. Teraz on niósł mnie, lecz lakier pękał i obłaził niczym stara farba.
Matka klęczała przy kuchennym piecu i zanurzała szmatę w wiadrze, co przypominało kąpanie dziecka. Na mój widok wyżęła ją z gniewem, jakby ścierka próbowała jej pyskować.
– Ruszaj się, Johanne – burknęła. – Nie obijaj się, tyle tu roboty! Początek sezonu, na litość boską! Po południu zjadą Heyerdahlowie. A przecież wiesz, że pan Heyerdahl lubi, jak jest wybłyszczone, przewietrzone i żeby nie było...? – Zawiesiła głos i zamilkła, czekając na moją odpowiedź. – Żeby nie było...?
– Rupieci – rzuciłam przez zaciśnięte zęby.
– Nie bocz mi się tutaj, dziewczyno! – Podsunęła do góry podwinięte wcześniej rękawy, chcąc najwyraźniej dodać emfazy swoim słowom. – Przywiezie płótna, farby i cały swój kram. Nie będzie mógł pracować, jeśli „będą się tu walać rupiecie”.
W istocie Hansowi Heyerdahlowi było wszystko jedno. Był malarzem. Bałaganił bardziej niż cała nasza czwórka.
Zakreśliłam palcem kształt na ścianie.
– Nie stój tak! – ciągnęła matka. – Przecież przeczytałam ci list na głos.
– Tak, mamo. Najpierw łódka, później wóz. Ojciec i Andreas muszą po nich pojechać.
– Dlatego lepiej się pośpieszmy.
Przemknęła obok, z wysiłkiem sięgnęła do najwyższej półki i cisnęła drewnianą miskę na płytę pieca.
– Narwij owoców – zakomenderowała. – Szybko, całą miskę. Potem zamieć podłogę i wywietrz pościel.
– Jest wcześnie – odparłam. – Jeszcze przez kilka tygodni nie zbiorę tylu poziomek.
– Nie bocz się, mówię! No już, zmykaj do lasu. – Klasnęła mi przed nosem. – A jeśli ten Thomas znów za tobą poleci, powiedz mu, że nie chcesz jego umizgów, jasne?
– Tak, mamo.
– I nie kręć się koło domu tego drugiego malarza. Grzesznik jeden. Fru Jørgensen mówiła, że przyjechał wczoraj wieczorem. Znów przywlókł tu to swoje zło. Chory człowiek. – Popukała się w czoło. – Nie to co nasz Herr Heyerdahl. Chory na umyśle. Nie zatrzymuj się tam, nawet nie zerkaj do ogrodu. Wiesz, że zostawia te swoje okropne obrazy na dworze, żeby wyschły. Są grzeszne. Wystawia swoje zdeprawowanie, żeby wszyscy widzieli, jakby się nim puszył. Pochyl skromnie głowę, Johanne Lien. Myśl o naszym rodowym nazwisku i o reputacji. Idź już, zbierz poziomki dla Heyerdahlów.
Wcisnęła mi do ręki miskę i wypchnęła za drzwi, burcząc na moje bose stopy i potargane włosy. Wybiegłam na jasne poranne słońce, pozostawiwszy ją pośród własnych złorzeczeń.
Poziomki będą jeszcze niedojrzałe, twarde i oporne dla palców niczym małe białe piąstki. Natura wymieszała już kolory, lecz nie przelała ich jeszcze na swe płótno. Owoce tak jak kwiaty potrzebowały światła i ciepła, lecz matce zdawało się, że mogę – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zmusić je, by dojrzały, bo byłam Dziewczynką z Poziomkami. Tytuł ten miał dla niej niewiele wspólnego z moim zajęciem, a więcej z tamtym Obrazem. Był niczym waluta, most łączący nas z ludźmi z wyższej sfery, bogatymi letnikami z Kristianii, mecenasami Herr Heyerdahla, którzy zjeżdżali do Åsgårdstrand każdego lata.
Ów portret wiernie mnie przedstawiał. Ze zlewających się błękitów i żółci wyłaniała się zaniedbana dziewczynka w niechlujnej sukience, której fałdy i załamania pogłębiał cień. Skóra na ramieniu, widoczna w rozdarciu rękawa, sprawiała wrażenie czystej, choć była zawsze podrapana po moich szalonych leśnych eskapadach. Nie rozumiałam, na jakiej zasadzie Obraz mógł połączyć nas z paniami, które przechadzały się po mieście w pięknych białych sukniach i przewiązanych wstążkami kapeluszach. No, ale Herr Heyerdahl zatrzymywał się u nas. To przecież coś znaczyło, nieprawdaż? Obraz nas wyróżniał. Najwyraźniej ten zestaw kształtów, konturów, odcieni i światła przemieniał mnie w oczach gości z Kristianii w księżniczkę. Mojej matce wystarczało to za dowód, że – w zasadzie – jesteśmy jednymi z nich.
Był tylko jeden krzaczek, którego owoce mogły nadawać się do zerwania. Zasadzono go w idealnym miejscu, na wzgórzu pod murem. Nawet o tej porze roku był skąpany w promieniach słońca. Jedyny kłopot polegał na tym, że rósł w jego ogrodzie.
Jeśli Hans Heyerdahl był dla matki niczym Bóg, to „grzesznik” jawił się jej jako diabeł. Ja i Andreas mieliśmy przykazane, by nie wymawiać jego imienia. Nawet myślenie o nim poczytywała nam za zdradę.
Matka nie wiedziała o jego podarunku dla mnie, o naszych rozmowach ani o spotkaniach w lesie. Ni to wytworny, ni wzięty, był w miasteczku kimś w rodzaju dziwaka, letnika sąsiada, którego miejscowi darzyli sympatią, lecz nijak nie byli w stanie zrozumieć. Był biedny, jak my wszyscy, ledwie starczało mu na wynajem domku, tak biedny, że nawet nie umieszczaliśmy tytułu „Herr” przed jego nazwiskiem, jakby w ogóle nie był dżentelmenem.
Dziwaczne obrazy nie wzmacniały jego reputacji, a plotki czyniły szaleńcem i pijakiem. Letnicy z wyższych sfer, do których przywiązanie matka tak chętnie deklarowała, całkowicie go unikali. Paniom doradzano, by odwracały wzrok od jego obrazów i korzystały z parasolek, by osłonić się przed tak jawną wulgarnością.
Już na dworze ośmieliłam się wypowiedzieć jego nazwisko. Stąpałam ciężko, by zagłuszyć swój głos. Najpierw cicho wyszeptałam te dwa ociekające niegodziwością słowa, a potem powiedziałam na głos:
– Edvard Munch.
Usłyszałam dobiegający z tyłu trzask, kiedy nazwisko to wymknęło się z moich ust. Czy zostałam przeklęta, gdy tylko je wymówiłam, natychmiast potępiona? Obróciłam się i ujrzałam Thomasa, który wyskoczył z rosnącej przy drodze kępy srebrzystych brzóz. Jego otwarta twarz promieniała, a ciemne piwne oczy tak się skrzyły – nawet w pełnym słońcu – że od razu domyśliłam się, co mu chodzi po głowie.
– Johanne! Zaczekaj! – wykrzyknął. – Dokąd idziesz?
– Po poziomki dla Heyerdahlów.
– Pomóc ci?
Machnęłam ręką, żeby poszedł ze mną, ale bez zbytniego entuzjazmu. Przesunęłam dłonią po ramieniu i wygładziłam szew bluzki.
– Dużo masz czasu? – spytał, wyrywając mi miskę z ręki.
– Oddaj! – Próbowałam jej dosięgnąć, ale uniósł ją wysoko ponad głową, cofając się pod drzewa i zapraszając, bym się do niego zbliżyła. – Thomas! Nie mam czasu, nie dzisiaj. Oddaj.
– Dobra – rzucił, opuszczając miskę. – Ale chociaż chodź ze mną na plażę. Nie zaszkodzi pobrodzić w wodzie.
Puścił się biegiem, a ja stałam i wpatrywałam się w morze ze wzbierającą we mnie tak dobrze znaną tęsknotą. Ten bezkres zdominował moje życie. Zawsze mnie urzekał. Był tak nieskończony, że ledwo wierzyłam rybakom, gdy opowiadali o tym, co dzieje się tam, gdzie fiord łączy się z otwartym morzem. W Åsgårdstrand, miasteczku wykutym w stromej skale, jakby jego mieszkańcy chcieli rzucić wyzwanie naturze, ów nieskończony błękit był wszechobecny; zakłócały go jedynie wyspa Bastøj oraz pływające po zatoce statki i żaglówki.
Thomas mocno mnie wyprzedził. Ciągnęło mnie do wody, nie potrzebowałam ponownego zaproszenia. Wzgórze schodziło stromo ku plaży i trudno było ostrożnie się po nim zsuwać. Pomknęłam więc za Thomasem Nygårdsgaten aż na płaski brzeg. Minęliśmy domki rybaków, w których mieszkaliśmy latem, gdy wynajmowaliśmy dom Heyerdahlom. Kiedy mijaliśmy ostatnią małą chatkę w kolorze musztardy, którą Munch wynajmował od Fru Jørgensen, z przyzwyczajenia odwróciłam wzrok. Ruszyliśmy dalej pędem pokrytą brukiem Havnagata prowadzącą do mola i domu kąpielowego na skalistym nabrzeżu, gdzie wpływała woda z fiordu. Nagle odczułam ulgę i głęboko odetchnęłam wolnością niesioną przez świeżą morską bryzę.
Podwinąwszy nogawki do kolan, Thomas wszedł do wody. Uniosłam spódnicę i halkę. Po chwili mokry piasek wdarł się między moje palce. W dali niczym we śnie na jawie przemykały w ciszy wiedzione przez fale żaglówki. Plaża pozostawała nieruchoma. Kilka dziewczynek bawiło się przy brzegu pod czujnym okiem matki, która przysiadła pod parasolem na skale. Nieco dalej stary rybak szorował obróconą dnem do góry łódkę, a obok jakiś mężczyzna z brodą stał z liną i zawiązywał węzły. Cieszyłam się, że nie zwracają na nas uwagi.
– No, chodź! Wejdź po kolana! – zachęcał Thomas, brodząc przede mną w morzu. – Wyzywam cię na pojedynek!
Postawiłam miskę na kamieniu i ruszyłam za nim, rozbryzgując chłodną wodę, która już zakrywała mi kostki. Thomas kierował się w stronę grupy skał, na których siadywałam w dzieciństwie i udawałam syrenkę.
– Dziś nie mogę pójść tak daleko! – krzyknęłam, przypomniawszy sobie o książce, którą miałam w kieszeni. – Nie mam kostiumu!
– Psujesz mi zabawę!
Nabrał wody w dłonie i ochlapał mnie fontannami kropel, przepuszczając ją między palcami.
– Thomas! – zapiszczałam.
Gdyby nie książka, sprawiłabym, że byłby cały mokry. Tymczasem z pluskiem umknęłam, chroniąc swoje skarby. Po chwili mnie dopadł i chwycił w talii, tuląc się do moich pleców.
– Spójrz! – Wskazał punkt na horyzoncie. – Kiedyś cię tam zabiorę, Johanne. – Poczułam, jak dyszy mi do ucha, i aż ścisnęło mnie w dołku. Stężałam, gdy jego usta dotknęły mojej skóry i gdy zaczął pleść jak zawsze. – Zabiorę cię stąd na spotkanie z przygodą – powiedział, przybliżając wargi do mojego karku. – Będę szyprem wielkiego statku.
– Dokąd mnie zabierzesz? – spytałam, jakbym nie wiedziała.
– Ruszymy na otwarte morze, do Danii, a potem do Francji i Egiptu. Znajdziemy skarby, wrócimy obładowani klejnotami i będą nas nazywać królem i królową Åsgårdstrand.
– Gadasz jak Peer Gynt. Pomyśl, dokąd doprowadziło go to żeglowanie.
– Ale przynajmniej był bogaty.
Oswobodziłam się z jego ramion i zwróciłam ku niemu twarz.
– Był samolubem i stracił swe bogactwa.
Thomas wzruszył ramionami.
– Ale i tak kiedyś ze mną popłyniesz, prawda, Johanne? – rzucił z pewnością siebie, która wylewała się z niego jak woda z dziurawego wiadra.
– Czyżby?
– Nie chcesz się przekonać, co tam jest? – nastawał, chwyciwszy mnie za rękę. – Nie chcesz tego zgłębić?
Nad fiordem ozwał się niski dźwięk syreny i dostrzegłam, że ku nabrzeżu płynie „Jarlsberg” z zapowiadającymi jego przybycie proporczykami łopoczącymi na wietrze.
Uniosłam spódnicę, strząsnęłam z niej wodę i pobiegłam na plażę, by odszukać miskę.
– Zaczekaj! – zawołał Thomas. – Johanne, wracaj tu!
– Nie mam czasu!
– Zaczekaj! Johanne, stój!
Ale ja już byłam daleko.
– Dziś tańce w Grand Hotelu. Przyjdziesz?
– Może – odkrzyknęłam. Jeśli matka mnie nie zabije.
Pobiegłam plażą, po skałach i kępach wodorostów. Moje stopy znały tę drogę i z łatwością odnajdywały gładkie ścieżki wydeptywane latami przez amatorów kąpieli. Chwyciłam miskę i pośpieszyłam wzdłuż brzegu. Minęłam Grand Hotel i ruszyłam polną drogą wiodącą do lasu Fjugstad. Ścieżka prowadziła wokół stromego wzgórza, na którego szczycie stał dom Muncha. Rosnące za płotem drzewka i krzaki owocowe kusiły, wyciągając ku mnie swe gałęzie.
Ten płot nigdy mnie nie powstrzymywał. Ustawiłam miskę na słupku, podciągnęłam spódniczkę do kolan i zlustrowałam okna okolicznych domów, szukając w nich świadków mojej zbrodni. Nie dostrzegłam ani nie dosłyszałam niczego oprócz krążących nade mną mew. Stanęłam na drucie i zachwiałam się, gdy ten ugiął się pod moim ciężarem. Przy zeskoku drzazga z palika rozerwała mi spódnicę.
Unikając ostów, wylądowałam w wysokiej trawie i zaczęłam szukać dojrzałych owoców. Odsuwałam nogami gałązki i odchylałam rękami delikatne białe kwiaty i ostre liście, ale nie znalazłam ani jednej poziomki. Opadłam na kolana i sunęłam po ziemi, odgarniając poszycie. Zanurzyłam ręce w plątaninie żywopłotu, kalecząc palce i ramiona, aż na skórze pojawiał się obrzęk.
– Niech to szlag! – zaklęłam. – Cholerni Heyerdahlowie!
Moja twarz tonęła w zieleni.
– Tracisz czas.
Ten głos obudził we mnie pamięć.
Puściłam liście i zastygłam w bezruchu. Po plecach przebiegł mi dreszcz.
Czułam, jak swędzą mnie ramiona. Obróciłam się i zobaczyłam Muncha, który mierzył mnie wzrokiem. Miał na sobie ciemną marynarkę; wisiała na nim, jakby odziedziczył ją po starszym bracie. Jego tułów opinała szara kamizelka. Zauważyłam, że ma kształtne, zmysłowe usta, co przyprawiło mnie o poczucie winy. Górną wargę, zaokrągloną i pełną, zdobił lekki wąsik, dolna zaś była pulchna i wydęta niemal jak u dziecka. Miał mocną szczękę i bladoniebieskie, smętne, pełne smutku oczy. Uderzyło mnie, że ów smutek nie jest stanem duszy, który przemija, lecz czymś stałym, rodzajem kotwicy.
– Johanne? – mruknął z półuśmiechem.
– Tak, to ja. – Wygładziłam rozdartą spódnicę. – Matka kazała mi zebrać poziomki dla Heyerdahlów.
– Te dojrzałe zebraliśmy rano z siostrą – odrzekł. – Chodź ze mną do domu.
Chciałam odmówić. Matka obdarłaby mnie ze skóry, gdyby się dowiedziała, że kradnę poziomki, zwłaszcza tutaj, ale przecież nie mogłam wrócić z pustymi rękami. Twarz Muncha była surowa, lecz oczy miał łagodne.
– Nie pozwolimy, żeby Hans obszedł się smakiem – dorzucił i przyniósł pozostawioną na żywopłocie miskę.
Miał ze sobą beżowy szkicownik z postrzępionymi rogami i pochlapaną kawą i pogryzmoloną okładką. Wcisnął go pod pachę i ruszył pod górę. Podążyłam za nim, stawiając brudne stopy w miejscach, gdzie jego buty uklepały trawę. Gdy u szczytu wzgórza uniosłam głowę, natychmiast dostrzegłam obrazy.
Dwa wielkie płótna, niemal tak duże jak ja, stały niczym wygrzewający się na słońcu letnicy oparte o bordową ścianę stodoły służącej Munchowi za tymczasowe studio. Tak bardzo przyciągały uwagę, że nie mogłam oderwać od nich wzroku. Jeden przedstawiał ciemną kobiecą postać wpatrującą się żałośnie w coś, co wyglądało jak jej własny cień. Była tak niepocieszona, że aż ścisnęło mnie w gardle i sama poczułam falę dojmującego smutku.
Drugi obraz o soczystych barwach ukazywał kobietę i mężczyznę wypoczywających pod drzewem. Kobieta miała na sobie jasnoniebieski fartuch i trzymała misę pełną czerwonych owoców, które jeszcze wzmogły we mnie ciekawość i, w dziwny sposób, także smutek. Miałam ochotę sięgnąć ręką i dotknąć tych ludzi. Sprawiali wrażenie zranionych.
Kiedy zbliżyliśmy się do domu, Munch zawołał do siostry:
– Inger! Johanne przyszła po poziomki!
Przystanęłam na dworze, a on wszedł po schodach do drzwi kuchennych.
Ponownie spojrzałam na parę z obrazu. Kobieta była brzemienna. Nad misą unosił się jej nabrzmiały brzuch. W misie leżały wiśnie, a drzewo było rozłożyste jak ona i uginało się od owoców. Tymczasem mężczyzna wyglądał na utrudzonego i ociężałego. Osunął się na pień z laską u boku. Pośrodku obrazu ślad po świeżo ściętej gałęzi szpecił drzewo i pozbawiał tę parę szczęścia.
– Witaj – powiedziała Inger, stając w otwartych drzwiach.
Oderwałam wzrok od płócien i spojrzałam na nią ze sztucznym uśmiechem. Od stóp do głów oblekała ją czerń, z wyjątkiem zdobiącego szyję białego kołnierzyka. Ciemne, kasztanowe włosy tworzyły skromny kok z tyłu głowy.
– Zebraliśmy je dzisiaj rano – oznajmiła, podając mi miskę, jakby była mi to winna. – Jest ich całkiem sporo.
Spojrzałam na nieliczne owoce świadoma, że więcej nie mają.
Inger przypominała z urody brata, choć jej twarz cechowała większa otwartość, a oczy były ciemniejsze i większe. Była podobna do tej kobiety z obrazu, udręczonej własnym cieniem.
– To dla Heyerdahlów – wyjaśniłam zażenowana.
– Tak, widziałam łódkę. Mamy tu wspaniały widok – odpowiedziała, wręczając mi z uśmiechem miskę. – Jesteś tą Dziewczynką z Poziomkami, prawda? Urosłaś od ubiegłego lata.
Z domu wyłonił się Munch.
– Postaci z obrazów rosną i ulegają przemianom, Inger, tak jak życie. One są życiem. Zmieniają się w zależności od naszego nastroju i pory dnia. Są inne za każdym razem, kiedy na nie patrzymy.
Obserwowałam go, kiedy mówił i gestykulował, rzeźbiąc obrazy w powietrzu.
– A jak tam twoje obrazy, Johanne? – spytał.
– To tylko szkice. Nie mam farb. Matka mówi, że brudzą. Ale codziennie czytam tę książkę, którą mi pan dał.
– Zajrzyj do mnie jutro. Dam ci trochę farb. Zaraz zacznę je mieszać... – Jego cichy głos umilkł, ale dłonie wciąż zataczały kręgi, jakby to one miały skończyć zdanie.
– Matka mi nie pozwoli.
– Przecież nie musi wiedzieć – odparł, patrząc znacząco na poziomki.
– Pewnie nie.
– Zatem do jutra. Przygotuję ci płótno.
Słońce paliło mi kark, kiedy biegłam w górę Nygårdsgaten, i przypominało, jak bardzo jestem spóźniona. Z brudnymi rękami, w podartej spódnicy byłam niczym pognieciony i wyrzucony szkic, przekreślony zamysł. Mogłam myśleć wyłącznie o jutrze. Jutro znowu go zobaczę. Jutro będę malować.
Gdy zbiegałam ze szczytu wzgórza, znajoma matki, Fru Berg, stała przy naszej furtce. Pulchna, o obrzmiałej twarzy, sprawiała wrażenie, jakby zejście paru kroków w dół męczyło ją tak jak mnie wbiegnięcie na sam szczyt. Jej pokaźny biust zawisł na płocie, który z trudem utrzymywał ów ciężar, gdy – jak co dzień – zaszła do nas, by poplotkować z moją matką. Zwolniłam kroku.
– Jezu, Johanne, jak ty wyglądasz! – zdumiała się Fru Berg na widok mojego ubrania i ubłoconych stóp. – Byłaś na wojnie?
Fru Berg była praczką i tak jak moja matka miała obsesję na punkcie wykrochmalonych kołnierzyków i nieskazitelnie czystych spódnic. Plamy i smugi na ubraniu stanowiły dla niej oznaki skalania charakteru. Na pewno już postawiła na mnie krzyżyk.
Matka wybiegła z kuchni. Ubrała się w najlepszą spódnicę w prążki i białą bluzkę, w której chodziła do kościoła. Jej drobne, już i tak spięte ciało na mój widok stężało jeszcze bardziej.
– Gdzieś ty była, Johanne? Już po dwunastej. Będą tu lada chwila. Sama musiałam pozamiatać i wywietrzyć pościel. – Spojrzała na moją rozdartą spódnicę. – Jak ty...? Jak ty wyglądasz?! – rzuciła do mnie piskliwie i z niechęcią.
– Chciałaś mieć pełną miskę poziomek.
Zacisnęła usta i nadęła policzki, jakby zgromadziła się w nich para. Gdybyśmy były same, uderzyłaby mnie w twarz, mocno, lecz świdrujące oczy Fru Berg ostudziły jej wściekłość.
– Sama widzisz, Benedikte. Musi nająć się do pracy, bo całe lato nic, tylko fruwa jak urwis. Sprzedaje owoce, a i owszem, ale jak zostanie służącą, będzie z niej więcej pożytku.
– Jak to? – spytałam.
– Ja i Fru Berg znalazłyśmy ci posadę. Pójdziesz na służbę do domu admirała Ihlena w Borre.
– Przecież zbieram poziomki – odparłam z niedowierzaniem.
– I nadal będziesz je zbierać, w wolnym czasie, ale od poniedziałku do soboty będziesz służącą. Zaczniesz od jutra.