Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolporterki, łączniczki, sanitariuszki, a przede wszystkim młode dziewczyny dzielnie walczące w obronie Ojczyzny.
Piętnaście kobiet i piętnaście opowieści.
W wojennej zawierusze musiały czesto przerywać naukę, żeby utrzymać rodzinę. Żyły w ciągłym strachu. Szukały nowych kryjówek i wielokrotnie zmieniały miejsce zamieszkania. Niejednokrotnie ocierały się o śmierć. Po zatrzymaniach, brutalnie bite w trakcie przesłuchań. Skazywane na wieloletnie kary więzienia, a nawet śmierć. Usiłowały wycofać się z działalności konspiracyjnej, żeby zacząć normalnie żyć. Po wojnie kształciły się, studiowały. Jednak miały kłopoty ze znalezieniem pracy. Często tułały się po całej Polsce, żeby móc znaleźć jakieś zajęcie i zapewnić byt dzieciom i rodzinie.
Młode kobiety, Polki, które poświęcały osobiste szczęście dla walki za Ojczyznę. Odważne, a wręcz zuchwałe. Dziewczyny wyklęte - bohaterki najnowszej książki Szymona Nowaka, będącej kontynuacją pierwszej serii opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Projekt okładki
Anna Kierzkowska
Zdjęcie na okładce
Paweł Olszak
Dyrektor Projektów Wydawniczych
Maciej Marchewicz
Korekta i redakcja
Ewa Popielarz
Skład i łamanie
TEKST Projekt, Łódź
© Copyright by Szymon Nowak, Warszawa 2016
© Copyright for Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2016
ISBN 978-83-8079-058-2
Wydawca
Fronda PL, Sp. z o.o.
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
Tel. 22 836 54 44, 877 37 35
Faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
https:/twitter.com/Wyd_Fronda
Skład wersji elektronicznej
Tomasz Szymański
konwersja.virtualo.pl
Córkom:Marysi i Ani
Wybiegła tylko po chleb. Było wcześnie rano, ale przed wyjściem taty do pracy musiała zrobić szybkie zakupy. A że za późno dziś wstała, po drodze do sklepu postanowiła odmówić poranny pacierz. I chociaż szeptała kolejne części modlitwy, to jej myśli były wcale nie w niebiosach i po prawicy Ojca. Znów rozpamiętywała niesamowite chwile, jakich doświadczyła na letnim obozie w Spale. Wspólne długie marsze, podstawy pierwszej pomocy i wojskowe szkolenie. Strzelanie z karabinu, musztra prowadzona do ostatnich kropli potu, całonocne warty albo radosne zabawy. Spotkała tam naprawdę wspaniałych ludzi. Dziewczęta, z którymi nocowała w namiocie i przegadała niejedną noc na wspólnej warcie, oraz chłopców z sąsiedniego obozu, zapoznanych podczas wieczorku tanecznego. Jeden z nich, przystojny, czarnowłosy młody mężczyzna zrobił na dziewczynie szczególne wrażenie i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Obóz i wakacje skończyły się za szybko, ale zdążyli wymienić się adresami i teraz codziennie z wypiekami na twarzy wyglądała listonosza, który jak na złość nie przychodził.
„Umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion” – kończyła wyznanie wiary, kiedy po raz pierwszy usłyszała ten dźwięk. Jakby wielki rój pszczół zlatywał naraz do ula albo stado czarnych, wielkich i obrzydliwych much ruszało na żer. Dziewczyna stanęła na środku pustej wybrukowanej ulicy i nasłuchiwała. Odgłosy powoli zmieniały się w dochodzące z góry basowe buczenie i dudnienie. Spojrzała w niebo. Wysoko, na tle nieziemskiego błękitu leciały malutkie z tej odległości krzyżyki samolotów. Wyglądały jak srebrne ważki. Irena przesłoniła oczy ręką i patrzyła w zachwycie na potęgę i moc polskiej armii. „Silni, zwarci, gotowi!”, „Nie oddamy ani guzika!” – pamiętała napisy z plakatów. Serce rosło w młodej polskiej piersi i uśmiech zagościł na dziecinnej jeszcze twarzy dziewczyny. Ale samolotów było coraz więcej i więcej. Nigdy przedtem nie widziała naraz tyle latających maszyn, nawet podczas wojskowych ćwiczeń. Leciały od zachodu. To ją zastanowiło i nieco zaniepokoiło. Do rzeczywistości na powrót ściągnęła ją nadjeżdżająca z wolna furmanka, przed którą musiała zbiec z drogi. Ruszyła dalej u już po chwili wpadła jak burza do sklepu i stanęła w kilkuosobowej kolejce.
– Panie, jak tylko sprzedam, co mam w sklepie, wyjeżdżam do rodziny na wschodzie – mówił sprzedawca.
– Myśli pan, że dojdą aż tutaj, do Łowicza? – pytał starszy jegomość.
– Ja tam nie wiem, czy dojdą, ale na pewno dolecą. Widział pan tę powietrzną armadę?
– Widziałem, widziałem. Ale gdzie się podziały nasze myśliwce?
– Może stróżują nad granicą?
– I co? Przepuściły tyle samolotów? – nie ustępował poirytowany klient.
Kupiec zza lady wzruszył tylko ramionami i dodał niepewnie:
– Albo pilnują Warszawy… Ja tam nie wiem. Ale nie wygląda to wszystko najlepiej…
– Dużo ma pan jeszcze towaru? – zainteresowała się kobiecina o wyglądzie miejskiej przekupki.
– Sporo, ale jak ludzie dowiedzą się o wojnie, to w jeden moment wykupią wszystko. Tak działa rynek, znam się na tym, już wiele lat handluję i skończyłem nawet…
Wojna?! – pomyślała z trwogą Irena, do której dopiero teraz dotarł sens rozmowy. Ale jak to – wojna?… Wszystko stało się naraz odległe i nierzeczywiste. Rodzina, dom, szkoła, chłopak z czarnymi włosami, letni obóz, tegoroczna matura i studia, które miała rozpocząć za miesiąc. Zaprzątnięta własnymi myślami nie dosłyszała już, że syn sklepikarza jeszcze w sierpniu został zmobilizowany do armii, że rodzina przekupki zamierza zostać w mieście i tu przeczekać nawałnicę, a starszy jegomość uważa Hitlera za głupka, który porywając się na Polskę, przypieczętował własną śmierć. Jakżeby inaczej.
– A panienka cóż sobie życzy? – spytał grzecznie sprzedawca, kiedy nadeszła jej kolej.
– Chleb poproszę.
– Jeden chleb? – spytał zdziwiony handlowiec, któremu półki w sklepie w ten poranek 1 września faktycznie momentalnie pustoszały.
– Tak. Jeden bochenek proszę.
* * *
Kiedy wybuchła wojna, Irena Grzywacz miała 19 lat. Urodziła się w 1920 roku w Bednarach Kolonii, wiosce niedaleko Łowicza. Jej tata Władysław był ślusarzem kolejowym, a mama Zofia z domu Cedrowska zajmowała się domem. Kiedy pojawiło się młodsze rodzeństwo Ireny – Ryszard i Helena, rodzice postanowili przenieść się do Łowicza. Najpierw zamieszkali przy ulicy Kaliskiej, potem na ulicy Tkaczew, by ostatecznie osiąść w piętrowym drewnianym budynku przy ulicy 1 Maja, naprzeciwko kolejowego dworku. W tym czasie Władysław Grzywacz awansował w pracy na stanowisko zawiadowcy Odcinka Zabezpieczenia Ruchu Pociągów w Łowiczu.
Irena Grzywacz na obozie PWK w Spale, 1939 r.(zdjęcie z artykułu M. Wojtylaka Zginęła w obronie Ojczyzny, zbiory Archiwum Państwowego w Łowiczu)
Irena uczyła się w Państwowym Liceum i Gimnazjum Żeńskim im. J.U. Niemcewicza w Łowiczu. Najbardziej lubiła przedmioty humanistyczne. Była wychowana patriotycznie i dlatego wstąpiła do Przysposobienia Wojskowego Kobiet (PWK). W liceum wybrano ją na komendantkę hufca PWK. Wraz ze swoimi podopiecznymi uczestniczyła często w uroczystościach państwowych i wojskowych 10 Pułku Piechoty (pp) stacjonującego w Łowiczu. W maju 1939 roku zdała maturę, a wakacje spędziła na obozie PWK w Spale. Od października planowała podjąć studia dziennikarskie w Warszawie, lecz wobec niemieckiej napaści wszystkie jej plany, sprawy, miłości stały się w jednej chwili mało ważnymi błahostkami. Tym bardziej że i leżący w centrum kraju Łowicz miał odczuć wkrótce cierpki i spopielony posmak wojny.
* * *
Oberfeldwebel Adolf Bauer spojrzał w słoneczną tarczę widniejącą po prawej stronie ciasnego szyku bombowców. Według jej położenia starszy sierżant próbował określić godzinę, a kiedy to mu się nie udało, zerknął na zegarek. Była czternasta dwadzieścia. Już od dwudziestu minut lecieli nad Polską. Celem kilkudziesięciu nowoczesnych samolotów bombowych Heinkel He-111 był dworzec kolejowy w Warszawie. Lecieli na wysokim pułapie i raczej nic im nie groziło. Jednak dowódca grupy celowo ominął nasycony obroną przeciwlotniczą obszar Łodzi i Kutna. W rejonie pierwszego z tych miast zespół Bauera zaatakowały dwa polskie myśliwce, ale wobec zwartej formacji i silnego ognia kaemów Polacy musieli się wycofać. Teraz w spokoju zbliżali się do celu, a Bauer, patrząc na leżącą pod heinklami ogromną przestrzeń bogatego kraju, miał czas rozmyślać o toczącej się od kilku dni wojnie i walkach swojej formacji. Przypominał sobie, jak pierwszego dnia zawstydzeni koledzy meldowali przełożonym o bombach zrzuconych na cywilne domy i tłumaczyli się, dlaczego pociski chybiły wyznaczonych strategicznych celów. Zamiast reprymendy usłyszeli tylko, że III Rzesza prowadzi wojnę totalną i nie ma tu miejsca na jakiekolwiek sentymenty względem zaatakowanego wroga. Drugiego dnia już nikt nie zgłaszał nieprawidłowości, a niektórzy specjalnie celowali w charakterystyczne budowle kościołów i szpitali. Inni dla zabawy strzelali z kaemów po uciekających w dole przez drogi i pola polskich cywilach, siejąc ogólne spustoszenie i jeszcze większe przerażenie. Potem, już w bazie meldowali o trafieniach bombami w budynki koszar i dworców oraz o zniszczeniu ogniem karabinów całych polskich plutonów wojska. Tak wyglądała wojna totalna, bez pardonu dla przeciwnika – jak mówił o niej wódz Rzeszy, która miała trwać tysiąc lat. A co przyniesie dzisiejszy dzień?
Kiedy niemiecka formacja znalazła się nad polską stolicą, niepocieszony dowódca musiał zawrócić cały zespół. Pomiędzy Warszawą a samolotami kłębiły się gęste, nieprzeniknione ciemnoszare chmury. Nawet wprawne oko bombardiera nie było w stanie odnaleźć w dole wyznaczonego celu – dużego węzła kolejowego. Tym razem chmury skutecznie skryły polską stolicę, a heinkle z całym zapasem niewykorzystanych bomb skierowały się nad cele zastępcze, na zachód, aby zaatakować dworce i tory kolejowe na linii Warszawa–Poznań. Zespół, w skład którego wchodziła maszyna Bauera, odleciał w stronę Łowicza.
* * *
Niedziela 3 września miała być dniem przełomowym w toczącej się wojnie niemiecko-polskiej. Z samego rana Polskie Radio podało, że Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Wiadomość ta wywołała prawdziwy entuzjazm wśród Polaków i uspokoiła nerwowe nastroje. Od rana w Łowiczu dyskutowano tylko o tym, kiedy do walki ruszą Francuzi i jak długo potrwa ta wojna, oczywiście już zwycięska dla Polaków i ich sprzymierzeńców. Czy to będzie kwestia dni, tygodni czy – według najgorszych sceptyków – miesięcy. W kościołach biły dzwony, a na mszach świętych śpiewano „Boże, coś Polskę”. Nad miastem świeciło mocne słońce, jakby i ono chciało podkreślić uroczysty charakter niedzieli i zachęcić mieszkańców do beztroskich poobiednich spacerów.
Irena po ukończeniu kursu wojskowego na letnim obozie czuła się potrzebna Polsce i armii. Jako komendantka PWK chciała działać, walczyć, a nie siedzieć bezczynnie w domu. Wraz ze swoją drużyną dziewcząt próbowała wkręcić się do jakiegoś oddziału rezerwistów maszerującego na coraz bliższy front. Bez rezultatu. Później oferowała się ze swoimi umiejętnościami sanitariuszki w miejscowym szpitalu, ale wtedy jeszcze nie istniało zapotrzebowanie na taką pomoc. Nie było rannych, a chorym wystarczała pełna obsada zawodowego personelu. Ostatecznie wraz z bratem Ryszardem i najbliższymi przyjaciółmi Irena zaczęła pełnić na zmianę dyżury przeciwlotnicze w pustej przecież z powodu wojny szkole.
Dochodziła piętnasta, kiedy w ciszę niedzielnego popołudnia wkradł się obcy ton. Irena, będąc z bratem akurat w budynku szkoły, nasłuchiwała z niepokojem. Powoli rozpoznawała ten odgłos. Słyszała go już wielokrotnie, kiedy wysoko nad miastem lub na horyzoncie przelatywała niekończąca się flota powietrzna niemieckiej armii. Wkrótce pomrukowi silników zawtórowało wycie kolejnych syren alarmujących o nadciągającym niebezpieczeństwie. Pomimo obaw dziewczyna weszła z bratem na strych szkoły, a potem prędko po drabince wdrapała się na jej dach. Odgłos lecących maszyn stawał się coraz głośniejszy. Spojrzała w górę w poszukiwaniu samolotów. Ale wysoko nad jej głową rozpościerał się niczym niezmącony błękit. Następnie skierowała wzrok na zachód. I wtedy, z tyłu, od strony dworca kolejowego zaterkotał karabin maszynowy obrony przeciwlotniczej. Dziewczyna natychmiast się odwróciła i – wtedy je zobaczyła. Pojawiły się od wschodu, tuż nad horyzontem, lecąc wyjątkowo nisko. Po sekundzie odezwały się inne polskie kaemy, a nawet jedyna bateria przeciwlotniczych działek kalibru 20 mm, znajdująca się gdzieś na przedmieściach. Irena zrozumiała, że to początek prawdziwego nalotu, że za chwilę na miasto polecą śmiercionośne bomby. Cała struchlała i zastygła w bezruchu, bezwiednie wczepiając się w ramię młodszego brata. Ale nie zamknęła oczu. Patrzyła, jak pomimo ciągłego ognia z ziemi samoloty zniżają lot, szukając celów. Jak od ich kadłubów i skrzydeł odrywają się duże i mniejsze bomby. I w końcu jak grzmią pierwsze wybuchy spuszczonego ładunku, wzniecając natychmiast fale gorącego żaru.
Stary Rynek w Łowiczu, wrzesień 1939 r. Na wprost zniszczony i częściowo spalony budynek pomisjonarski (obecnie muzeum), po prawej zniszczony budynek Hotelu Krakowskiego(zbiory Archiwum Państwowego w Łowiczu – zbiór fotografii z Łowicza i powiatu łowickiego, sygn. 177)
Irena z bratem byli bezpieczni. Niemcy bombardowali obszar dworca, znajdujący się w znacznej odległości od dozorowanej szkoły. Czarne kłęby dymu pokryły tę część miasta, a budynki zajęły się wysokim płomieniem. Po zrzuceniu bomb niektóre samoloty jeszcze zawracały i ostrzeliwały miasto z broni pokładowej. A później wszystkie odleciały, zostawiając za sobą śmierć i pożogę. Pomimo ognia z dołu żaden z samolotów nie został strącony, choć Niemcy już w bazie meldowali o licznych przestrzelinach w swoich maszynach oraz trzech rannych pilotach. Tymczasem w Łowiczu zamilkły syreny alarmowe i przestała strzelać obrona przeciwlotnicza. Ale dla odmiany odezwały się teraz syreny straży pożarnej i karetek pędzących na ratunek.
Irena z trudem zeszła z dachu. Nie umiała dojść do siebie po tym, co zobaczyła. Nie mogła też już usiedzieć na miejscu, a zostało jej przecież jeszcze kilka godzin wyznaczonego sobie dyżuru. Chciała jak najprędzej pobiec do domu, zobaczyć się z rodzicami, w ramionach matki i ojca poczuć się na powrót bezpiecznie. Mimo to nie opuściła posterunku. Dopiero kiedy przyszedł zmiennik, popędziła wraz z Ryśkiem do domu, w stronę dworca. Gryzący zapach spalenizny i drażniący gardło ceglany pył stawały się coraz intensywniejsze. Ale Irena nie zwraca na to uwagi. Pełna najgorszych przeczuć ciągnęła za sobą brata w tym szaleńczym pędzie do rodziców. Kiedy stanęli przed domem, zamarli. Z pięknego, drewnianego, piętrowego, nowoczesnego budynku pozostała kupa dymiących zgliszczy. I wtedy dziewczyna nie wytrzymała. Zasłoniła twarz rękami i rozpłakała się. Nie zważała na trwającą ciągle akcję strażaków. Początkowo nawet nie słyszała krzyków sąsiadów, że w tym domu nikt nie zginął, a cała rodzina Grzywaczów się uratowała. Łzy wypływały jej spod dłoni, żłobiąc jasne ścieżki na osmolonej twarzy.
– A więc wojna… Wojna jest straszna – pomyślała Irena, kiedy po długiej jak wieczność minucie dotarły do niej wreszcie informacje o tym, że jej rodzice żyją. Wycierając starannie łzy z twarzy, zrozumiała, co znaczy być dorosłym.
Nie wiadomo, czy była to celowa robota niemieckich nawigatorów i bombardierów, czy też przypadek. Faktem jest, że w czasie tego nalotu wiele bomb spadło nie tyle na strategiczne cele, jakimi były dworzec i linie kolejowe Łowicza, co na cywilne budynki znajdujące się niedaleko stacji oraz pobliskie wsie, niemające przecież żadnych urządzeń wojskowych.
* * *
To był chyba 6 września. Od rana trwały naloty na Łowicz. Niemcy zrzucali bomby burzące i zapalające, a centrum miasta płonęło. Straż ogniowa nie była w stanie ugasić pojawiających się naraz setek pożarów. Resztki rezerwowego wojska wymaszerowywały na wschód, do wyznaczonych punktów koncentracji, a za nimi ruszyły władze administracyjne miasta i wielu mieszkańców. Wraz z ostatnimi zorganizowanymi grupami harcerzy i PWK wyszła z Łowicza Irena z bratem Ryszardem, kierując się na Warszawę. Chcieli tam, po przyłączeniu się do silnego garnizonu wojskowego, bronić ojczyzny. Pieszo przebyli dziesiątki kilometrów, aż w końcu po trzech dniach dotarli szczęśliwie do stolicy. W mieście panowały bałagan i chaos, może tylko ciut mniejsze niż w Łowiczu. Niemieckie naloty wzniecały kolejne pożary, a na przedmieściach lada moment spodziewano się już niemieckich pancernych zagonów. Cała Warszawa przygotowywała się do obrony. Prawie cała. Już wcześniej ze stolicy ewakuowali się prezydent, Naczelny Wódz i polski rząd, próbując gdzieś na wschodzie organizować zaczątki politycznego i decyzyjnego centrum państwa. Ale w mieście nie chciano pomocy łowickich harcerzy i dziewcząt. Wszystkie wojskowe i paramilitarne grupy wysyłano śladem prezydenta i rządu, dalej na wschód, aby tam, w wojskowych koszarach, z dala od frontu, zorganizować je i uzbroić.
Ponownie szli więc zatłoczonymi drogami pośród kolumn cywilów uciekających przed Niemcami i wojskowych rozbitków goniących swoje oddziały lub rezerwistów szukających broni. Próbowali omijać główne trakty i większe miasta, gdzie tłok i zatory na drogach były największe i prowokowały naloty niemieckich samolotów. Maszerowali całymi dniami, aż do zachodu słońca, a kiedy się ściemniało, szukali noclegu albo u gościnnych gospodarzy w stodołach, albo częściej gdzieś w snopach siana lub w rowie przy drodze.
Pod Chełmem Lubelskim dogonił ich front. Zanosiło się na poważniejsze walki. To w tym miejscu rodzeństwo się rozdzieliło. Irena została przyjęta na sanitariuszkę, do pomocy w miejscowym szpitalu, a jej brat jako harcerz próbował dołączyć do jakieś grupy wojskowych. Ale nigdzie go nie chcieli. Był za młody, a oni i tak nie mieli dla niego broni. Przetrwawszy walki i wejście Niemców, Ryszard zamienił swój mundur harcerski na cywilne ubrania, po czym, decydując się znów na wielodniową tułaczkę, wrócił do domu, do Łowicza. O siostrze nie potrafił powiedzieć nic ponad to, że została w szpitalu w Chełmie.
* * *
Irena przez kilka dni pomagała przy rannych, ale kiedy do miasta mieli wkroczyć Niemcy, lekarze poradzili jej, by uciekała dalej. Dziewczyna była w mundurze PWK i personel szpitala bał się, że Niemcy mogą potraktować ją jako żołnierza i w najlepszych okolicznościach zamknąć w obozie jenieckim. Cóż było robić? Poszła dalej na wschód. Ale miała już coraz mniej sił. Była niewyspana, nie dojadała, a uciążliwy marsz odbierał jej resztki energii. Dołączyła do jakichś szczątków grupy wojskowej. Młodzi chłopcy z rezerwy do krwi ścierali nogi w nowiutkich, nierozchodzonych wojskowych butach. Mieli również nowe, prosto z fabryki przywiezione, karabiny. Tyle że nikt nie dał im do nich pasków. I te piękne, lśniące mauzery wiązali sznurkiem, by choć w ten sposób umożliwić sobie zarzucenie ich na ramię podczas wędrówki.
Irena w czasie tego odwrotu widziała straszne rzeczy. Od chorobliwej euforii młodych rezerwistów, którzy otrzymawszy nowe karabiny, chcieli iść do niechybnie straceńczego ataku, mając zaledwie dwanaście naboi w ładownicach. Po zwątpienie starych oficerów, którzy niejednokrotnie pociągali za spust swych pistoletów w samobójczych strzałach w skroń. Ktoś ze starszych stopniem nakazał, aby cały sprzęt łączności tego oddziału zatopić w jeziorze, co też uczyniono. Ciężkie radiostacje już po chwili zniknęły w ciemnej toni. Inny oficer, jeszcze wyższy szarżą, rozkazał, aby te nowe karabiny rzucić na stos i spalić.
Irena Grzywacz na czele kolumny PWK na Starym Rynku w Łowiczu, maj 1938 r.(zdjęcie z artykułu M. Wojtylaka Zginęła w obronie Ojczyzny, zbiory rodzinne Andrzeja R. Grzywacza)
– Szkoda niepotrzebnego rozlewu krwi – mówił, a młodzi chłopcy płakali, patrząc na płonącą broń. – Niech każdy idzie w swoją stronę. Przyjdzie czas, że będziemy was jeszcze potrzebowali, żołnierze.
Irena nie miała broni, ale widząc płonący stos i łzy rezerwistów, czuła, że to koniec. Koniec obrony, koniec Polski, koniec świata, w jakim dotychczas żyła.
* * *
Nieprzyjaciel pojawił się nagle. Zdaje się, że była to niedziela 24 września, przed południem. Stacjonowali w majątku Miętkie, kilka kilometrów od Hrubieszowa. Wróg nadciągnął od południowego wschodu. To ich nie zaskoczyło, Niemcy byli już prawie wszędzie i z różnych stron otaczali resztki polskiego wojska. Zadziwiło ich natomiast, gdy zauważyli, że prowadzący wojskową kolumnę czołg ma czerwoną sowiecką gwiazdę na wieżyczce. Nikt w ich grupie nie słyszał, że 17 września Sowieci zaatakowali Polskę ze wschodu. Dlatego, widząc obce wojsko i czerwone gwiazdy, polscy żołnierze, pośród których znajdowała się też Irena, zawahali się. Już po chwili pierwsze strzały rozwiały wszelkie wątpliwości – to nie był przyjaciel, a kolejny wróg.
– Do broni! – krzyczał jakiś kapitan i strzelając do atakujących Sowietów z pistoletu, próbował zorganizować obronę. Zawtórowali mu ci nieliczni, którzy nie wykonali rozkazu i nie spalili swoich karabinów. Oficer nawołujący do obrony padł wkrótce ranny i wzywał teraz sanitariuszy. Zastąpił go sierżant.
– Walczyć! Walczyć! – wrzeszczał i ustawiał w większości bezbronnych żołnierzy na stanowiskach. A zresztą te dwanaście naboi, którymi dysponowali pozostali, i tak nie zdało się na wiele.
Nie zważając na ogień wystrzałów, Irena podczołgała się do rannego kapitana, a kiedy skończyła robić mu opatrunek, strzelanina nagle ucichła.
– Ruki w wierch! Ruki w wierch! – zewsząd dochodziły krzyki zbliżających się Rosjan. Z nastawionymi na karabinach długimi bagnetami ciasnym kręgiem otoczyli Polaków. Na koniu przygalopował ich oficer. Wymachując rewolwerem, rozkazał podzielić jeńców na dwie grupy. Szeregowych polecił ustawić po lewej, a oficerów i podoficerów po prawej stronie. Potem podjechał czołg. Z wieżyczki wygramolił się ubrany w skórzaną kurtkę starszy oficer, stanął w rozkroku na burcie pojazdu i przemówił łamaną polszczyzną:
– Nu! My przyszli bronić was przed Giermańcami, a wy tu do nas strialatie jak do sobaki? Wot szto? My nie będziemy walczyć z waszym ludem. Zwykłych żołnierzy strzelców puścimy wolno, ale z waszymi białymi panami oficerami to już wiemy, jak postąpić.
Szybko wskoczył ponownie do czołgu i zatrzasnął klapę, a pojazd wkrótce znikł pośród wzbijanego gąsienicami kurzu drogi.
* * *
Ubraną w mundur PWK Irenę odepchnięto od leżącego oficera. Był ciężko ranny i bez przytomności, ale dziewczyna wiedziała, że jeszcze żyje. Sowieci nie mieli skrupułów. Oficerskie pagony przypieczętowały jego los. Ktoś oblał ciało rannego benzyną i podpalił. Kapitan, objęty ogniem, wygiął się w pałąk w przedśmiertelnym skurczu bólu i skonał w płomieniach, nie wydawszy z siebie żadnego głosu.
Dziewczyna stała sparaliżowana swoją niemocą i tym, co zobaczyła. Jej wzrok rejestrował wszystko, co działo się wokół, lecz sama Irena była jakby nieobecna. Widziała czerniejące zwłoki oficera, po których błądziły coraz spokojniejsze niebiesko-żółtawe płomienie. W tej chwili czas się dla niej zatrzymał. Wydawało się, że z obojętnością przypadkowego przechodnia obserwuje całe zajście. Sowieci zajęci swoimi sprawami nie zwracali uwagi na młodą dziewczynę ubraną w dziwaczny mundur. Nie wiedzieli, co dzieje się teraz w jej duszy, ukrytej za maską skamieniałego spokoju.
Irena ruszyła z miejsca dopiero pod kolbami sołdatów. W tym czasie bojcy na rozkaz swych przełożonych grupowali pojmanych polskich jeńców. Z jednej strony ustawiono szeregowych, obok tłoczyli się oficerowie i podoficerowie. Irenę doprowadzono do szeregowców, ale ona, niepomna na nic, wolnym krokiem dołączyła do drugiej grupy, po prawej stronie. Jakiś sołdat próbował jej tłumaczyć, że ma przejść do zwykłych żołnierzy z pustymi pagonami. Ale Irena nie słuchała. Mimo uszu puszczała nawet rady własnych towarzyszy broni.
Irena Grzywacz na obozie PWK w Spale, 1939 r.(zbiory Archiwum Państwowego w Łowiczu)
– Idź stąd, dziewczyno – perswadowali cichym głosem oficerowie. – Tu pewna śmierć, widziałaś, co zrobili z rannym kapitanem.
Sowiet, komandir, który dowodził resztą sołdatów, złapał ją za ramię i siłą próbował wyciągnąć z żołnierskiej ciżby. Ale wyrwała się i krzyknęła mu w twarz:
– Musicie respektować międzynarodowe prawa i konwencję genewską! Musicie szanować jeńców wojennych!
Zaskoczony, nic nie rozumiejąc, Rosjanin machnął tylko ręką, odwrócił się plecami i odszedł wydać rozkazy swoim żołnierzom. A oni już wiedzieli, co robić. Zabrali pierwszą, kilkuosobową grupę polskich oficerów i podoficerów, w której znalazła się także Irena, i pod nastawionymi bagnetami poprowadzili ich w stronę parku. Kiedy sylwetki konwojowanych i strażników skryły się w cieniu drzew, grupa skręciła w niewielką dolinkę. Jeńców ustawiono w dwóch rzędach nad przydrożnym rowem. Nie było czasu na zastanawianie się nad swoim położeniem. Sowieci podnieśli długie karabiny i wystrzelili. Na twarzy dziewczyny przez moment zagościł smutek i żal za ulatującym młodym życiem. Lecz nie trwało to długo. Już wkrótce tkanki jej serca rozrywała sowiecka kula. Padła na wznak i ostatni raz spojrzała na niezwykły świat. Obserwowała błękit polskiego wrześniowego nieba i zielone gałęzie smukłych drzew. Na chwilę zatęskniła za domem i uparcie patrzyła w górę, nim jej źrenic nie pokrył lodowy szron śmierci.
* * *
Oprawcy byli nadzwyczaj skrupulatni. Obeszli miejsce kaźni i aby mieć pewność, że pojmani nie żyją, z bliska dobijali wszystkich strzałami z naganów. Oszczędzili tylko Irenę. Widząc szklące, martwe oczy młodej dziewczyny i ogromną czerwoną plamę krwi na środku jej piersi, byli pewni, że zginęła. Potem nad rów przyprowadzili jeszcze kilka grup i bez skrupułów wszystkich rozstrzelali. Po egzekucji przetrząsali ciała zastrzelonych, szukając głównie zegarków i kosztowności, ale nie gardzili również częściami garderoby i butami. Dobrze, że zwłoki były jeszcze ciepłe i buty łatwo dawały się zdejmować, bo w swej zapalczywości gotowi byli odrąbywać kończyny. Przeszukiwali jeszcze plecaki i kłócili się o każdą zdobycz. Kiedy ograbili już ciała Polaków, odeszli dalej na zachód, szukać w innych miejscowościach polskich panów, kułaków i oficerów.
Dopiero następnego dnia ranem na miejscu zbrodni zjawili się mieszkający w pobliżu Polacy. Znaleźli porozbierane, rozrzucone w nieładzie ciała polskich żołnierzy oraz jednej jasnowłosej dziewczyny. Ktoś z kieszeni jej munduru wyjął dokumenty i przeczytał:
– Irena Grzywacz…
Ciała załadowano na wóz drabiniasty, zawieziono na prawosławny cmentarz w Mirczu i złożono do wykopanego naprędce grobu. Wszystkich żołnierzy pochowano w jednej dużej mogile, wcześniej zrywając z ich szyi nieśmiertelniki. Widząc młodą twarz zastrzelonej Ireny i brak obrączki na palcu, starsze kobiety oponowały przed chowaniem jej razem z innymi żołnierzami. Ostatecznie Irena Grzywacz spoczęła nieopodal, w osobnej mogile. Na znajdującej się tuż obok płycie prawosławnego grobu wyryto napis: „Tu leży 14 żołnierzy WP i sanitariuszka”.
Sowiecką egzekucję cudem przeżył jeden z wojskowych – Szczepan Lewandowski, który po latach złożył świadectwo wydarzeń w majątku Miętkie. Był kapralem i został wraz z innymi poprowadzony na rozstrzelanie. Ale zanim zabrzmiały wystrzały, pierwszy upadł, udając trafionego. Kiedy sowiecki oficer dobijał każdego po kolei, akurat przy Lewandowskim zabrakło mu naboi w rewolwerze. Kazał innemu żołnierzowi strzelić z karabinu do Lewandowskiego, ale ten, choć z bliska, chybił – kula poszła między nogi. Rosjanie, sądząc, że wszyscy rozstrzelani nie żyją, zajęli się plądrowaniem.
I chociaż podczas wojny i okupacji zaginęły należące do pomordowanych żołnierzy nieśmiertelniki, to pamięć o pochowanych w Mirczu polskich bohaterach cały czas żyła. Ale dopiero w marcu 2008 roku przeprowadzono ekshumację, zaś rok później uroczyście przeniesiono ciała do kwatery wojskowej na cmentarzu w Mirczu. Na tej uroczystości i mszy świętej obecny był między innymi brat Ireny Ryszard Grzywacz z żoną.