Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
– Chciałabym mieć chłopca, a potem męża – szeptała księdzu ranna Perełka.
– Wyprasujesz mi wszy ze spodni? – żartował Józek na randkach z Wandą.
Na nagrobku Janiny wyryto napis „zginęła tragicznie”. Za komuny jakaś nieznana ręka dopisywała co rok: „zamordowana przez UB”.
Pierwsza taka książka o dziewczynach z antykomunistycznego podziemia – o tych bardzo znanych i niemal zupełnie zapomnianych. O tych, które nie zawahały się, by oddać krajowi swą młodość, a niejednokrotnie i życie.
Szesnaście porywających opowieści o walce, dramatycznych wyborach, ucieczkach, upokorzeniach i więziennej wegetacji. INKA, MARCYSIA, PEREŁKA, WANDA, JAGA, KRYSTYNA, JASIEK, CZESŁAWA, IRENA, BLONDYNKA, LALA, DANKA, SARENKA, DZIUŃKA, KRYSIA, SIOSTRA IZABELA. Te z nich, które nadal żyją, przeżywają swe wspomnienia inaczej niż mężczyźni. Wciąż pamiętają, kto i gdzie został ranny, jakiego użyły środka odkażającego i czy wystarczyło bandaży.
Książka bogato ilustrowana, zawiera niepublikowane wcześniej zdjęcia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
OkładkaAnna Kierzkowska
Zdjęcie na okładceMarco Marzilli (zdjęcie pochodzi ze zbiorów Grupy Rekonstrukcji Historycznej Borujsko)
RedakcjaEwa Popielarz
KorektaKatarzyna Szol
Skład i łamanieTEKST Projekt, Łódź
Copyright © by Szymon NowakCopyright © by Fronda PL, Sp. z o.o. All rights reserved.
ISBN 978-83-64095-72-6
WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]/FrondaWydawnictwo
Moim dziewczynom
Asi, Marysi i Ani
Kobiety to niewątpliwie najwrażliwsze dzieło boskiej ręki Stwórcy. Delikatne, kruche, przepełnione uczuciami.
Kobiety w obliczu II wojny światowej i Dziewczyny Wyklęte bezpardonowo zmagające się z sowieckim imperializmem i reżimem komunistycznym to dzielne, niezłomne Polki, które oddały Ojczyźnie swoje najpiękniejsze lata, swoją młodość i swoje życie. Zapatrzone w najjaśniejszy cel przyświecający ich działaniom – walkę o Wolność i Niepodległość – zdały próbę najszczerszego patriotyzmu, dotarły do ostatecznego kresu drogi, do więziennej kraty lub kuli wystrzelonej przez agentów bezpieki albo pluton egzekucyjny. W tych okrutnych czasach ramię w ramię z mężczyznami żyły, walczyły, kochały i… umierały zbyt młodo.
Wojenne historie Dziewczyn Wyklętych rozpoczęły się, zanim jeszcze pojawili się w naszym kraju pierwsi Sowieci i ich polscy komunistyczni poplecznicy. Większość z tych, których dzieje przedstawiam w niniejszej książce, miała swój udział w konspiracji antyniemieckiej, pod szyldami Armii Krajowej lub wojskowych organizacji narodowych – Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW) i Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ). A kiedy ze wschodu przyszło tzw. wyzwolenie, wszystkie te kobiety zrozumiały, że wolna Polska nadal żyje tylko i wyłącznie w ich wyobrażeniach i marzeniach, nadal istnieje tylko w ich sercach. Widziały, że kraj, który Sowieci i komuniści stworzyli nad Wisłą oraz rozreklamowali jako niepodległy i ludowy, tylko z nazwy jest demokratyczny i polski. Dlatego wróciły do podziemia, wspomagając chłopców z konspiracji. Swoją postawą dawały wyraz swej dezaprobaty wobec tego „czerwonego”, dzikiego państwa, chyba tylko dla zmylenia nazywanego wówczas Polską. Walczyły z narażeniem życia, zdrowia i własnej wolności.
Moje bohaterki inaczej od mężczyzn odczuwają i przeżywają walkę oraz konspiracyjną służbę. Ich wrażliwość sprawia, że w czasie działań wojennych w większym stopniu skupiają się na ocaleniu, ratowaniu, na leczeniu i otaczaniu troską rannych, chorych, głodnych oraz sierot niż na samych bojowych czynnościach. Ich zadaniem jest budować i tworzyć, a nie niszczyć i zabijać. Wojenne historie kobiet to nie opowieści o walce zbrojnej, ale o życiu, uczuciach i emocjach. One wciąż pamiętają, kto i w którym miejscu został ranny, jakiego użyły środka dezynfekcyjnego i czy wystarczyło im wtedy bandaży. Wspominają, który ranny mógł iść o własnych siłach, a kogo musiały nieść, jaki partyzant w bólu wzywał matkę lub żonę, a kto na ratunek przywoływał samego Boga.
Książka, którą oddaję do rąk Czytelnikom, jest przede wszystkim hołdem złożonym tym polskim bohaterkom, często anonimowym i bezimiennym, które nie złożyły broni i przypominały bolszewickiemu okupantowi, co znaczą słowa: Ojczyzna, Wolność i Niepodległość. To wołanie w imieniu ich własnym oraz ich rodzin – o pamięć. W tych kilkunastu opowiadaniach odkrywamy ich historie. Pamiętajmy o ich odwadze i poświęceniu, by o Dziewczętach Wyklętych mogli usłyszeć również ci, którzy przyjdą po nas.
Prawdziwe dzieje Dziewczyn Wyklętych zostały przedstawione w formie zbeletryzowanej, wraz z dialogami. Dlatego także wszystkie biblijne cytaty zamieszczone w książce zaczerpnięto z Biblii Tysiąclecia, wydanej po raz pierwszy w 1965 roku, a więc nieznanej Wyklętym. Takie spopularyzowanie historii to celowy zabieg. Nie odbiera nic z autentyczności bohaterkom i opisywanym wydarzeniom, a dodaje lekturze lekkości. Odbiorca, zainteresowany losami walczących kobiet, w przyszłości będzie mógł sięgnąć także po bardziej naukowe, historyczne opracowania.
Na zakończenie składam wyrazy wdzięczności osobom, bez których pomocy ta praca w ogóle by nie powstała. Za możliwość spotkań, rozmów, korespondencji, za fotografie z rodzinnych archiwów dziękuję Kobietom Wyklętym oraz ich dzieciom: Jadwidze Krzysztanowicz z d. Bojarskiej ps. Wanda, Lidii Lwow-Eberle ps. Lala, Danucie Szyksznian-Ossowskiej z d. Janiczak ps. Sarenka, Krystynie Winiarz z d. Świątoniowskiej, Barbarze Kozak (córce Zofii Gągały), Zbigniewowi Kurasiowi (synowi Czesławy Kuraś), Januszowi Niemcowi (synowi Janiny Żubryd) i Andrzejowi Pityńskiemu (synowi Stefanii Pityńskiej).
Ponadto za wkład w usystematyzowanie wiedzy oraz za przekazanie zdjęć ilustrujących niniejszą książkę dziękuję: Danucie Ciesielskiej, Ewie i Bogumiłowi Liszewskim, Annie Ordyczyńskiej, Dionizemu Garbaczowi, Sebastianowi Gatnerowi, Mirosławowi Łapie, Krystianowi Pielasze, Tadeuszowi M. Płużańskiemu, Tomaszowi Sawickiemu, Bogdanowi Siejce i Stanisławowi Szymuli; jak również: Zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo z Krakowa, Instytutowi Pamięci Narodowej, Komisji Historii Kobiet w Walce o Niepodległość oraz Narodowemu Archiwum Cyfrowemu.
Longin Wojciechowski „Ronin” i dwie nieznane z nazwiska kobiety. „Ronin” to jeden z bliskich współpracowników „Łupaszki” z czasów działalności antyniemieckiej i dowódca 4 Brygady Wileńskiej. Po wojnie poszedł na współpracę z bezpieką (Instytut Pamięci Narodowej)
Miało się ku wieczorowi i dzień się już nachylił, a czerwień zachodzącego słońca przyświecała jeszcze złowróżbnie nad wsią. Choć strzały w Kuryłówce wygasły, to w powietrzu czuć było wciąż ostry zapach strzelniczego prochu, swąd dymu i spalenizny. Dopiero co zakończone dudnienie wystrzałów spowodowało, że powietrze nadal falowało i drżało, jak gdyby nadciągała burza. Zwierzęta, które pochowały się podczas walki, zaczęły powoli wychodzić z ukrycia i gasić pragnienie. Kilka psów lizało rany zabitych, a może tylko rannych, żołnierzy. Sowieci uciekli, pozostawiwszy sporo trupów, ale i polskich partyzantów nie ominęły straty. Z naszej strony zginęło siedmiu ludzi, pięciu było ciężko rannych. Tych ostatnich znoszono i opatrywano na miejscowej plebanii, a sanitariuszki oraz ksiądz dwoili się i troili, by ulżyć im w cierpieniach.
Dwudziestoletnia Stefania Krupa została trafiona pod koniec bitwy. To prawdziwy pech – była sanitariuszką i biegła z pomocą rannemu koledze, ale po drodze coś podcięło jej nogi. Próbowała się jeszcze podnieść, by dopaść do potrzebującego, lecz już nie zdołała. Lewa noga stawała się coraz bardziej bezwładna, a z dziur po postrzale tryskała krew. Czy czuła strach? Rany wyglądały przerażająco. Spróbujcie wbić sobie w nogę z całych sił ostrza wideł, a potem gwałtownie je wyszarpnijcie. Właśnie tak to wyglądało – małe dziurki w równych odstępach. No i strużki krwi, miarowo wypływające z otworów po sowieckich nabojach. Potem okazało się także, że jedna z kul (a była to cała seria z wrogiej pepeszy) uszkodziła kość. Stefania nie straciła przytomności, w pobitewnym i pourazowym szoku obserwowała wszystko, co się wokół niej działo. Ci, którzy znosili ją z drogi, próbowali być bardzo delikatni, ale „Perełka” czuła się jak bezwładna kłoda drzewa targana po wertepach, a potem jeszcze chybocząca się w takt nierównych kroków noszowych. Noszowych? Jakich znowu noszowych? Żadnych noszy nie było – partyzanci nieśli ją na jakiejś starej wyblakłej kapie znalezionej w jednej z najbliższych chat. Przy kościele na plebanii koleżanki sanitariuszki zaraz zajęły się jej ranami. Spod lekko przymkniętych powiek obserwowała świat, jej twarz stawała się nawet nie blada, lecz szara, a rysy w grymasie bólu wyostrzały się. Zagryzła wargi, kiedy bezpośrednio na ranę lali jej roztwór kalihipermanganikum, stary, ale sprawdzony środek odkażający. A potem sprawne ręce obandażowały ranę.
– Trzymaj się, mała – rzuciły jej na odchodne sanitariuszki i musiały biec dalej do kolejnego rannego.
– Nie umieraj tylko – ostrzegła jedna z nich.
Nie chciała teraz umierać, była za młoda! Chciała żyć! Pragnęła poznać tego najukochańszego, jedynego. I jak każdy – wziąć ślub, urodzić dzieci, mieć rodzinę. A tu takie nieszczęście i ciężka rana.
– Chciałabym mieć chłopca, a potem męża – szepnęła księdzu, który właśnie udzielał ostatniego namaszczenia konającemu obok żołnierzowi.
– Panienko – odrzekł ksiądz Węgłowski lekko zmęczonym głosem – a ja bym chciał, żeby wszyscy komuniści wymarli. Naprawdę – zaśmiał się nienaturalnie, ale nie odszedł. Zbliżył się do Stefanii tak, że końcówka zakrwawionej stuły wisiała przed jej oczyma.
– Moje dziecko, nie minie rok, a będziesz miała swego wymarzonego wspaniałego męża, od zaraz będę się o to modlił. Obiecuję.
Pocałował ją w czoło i odszedł ciąć prześcieradła na bandaże. W tej samej chwili „Perełka” zauważyła, że cichną odgłosy bitwy. Coraz rzadsze strzały zwiastowały koniec walki. Ale czy to był kres obrony naszych, czy też koniec natarcia wroga? Obok przegalopowało kilku konnych jeźdźców. Nasi uciekają? I co teraz? Wejdą Ruskie i wybiją wszystkich rannych, jak to było w Surkontach? Nie słyszeliście? Po tamtej walce Sowieci z NKWD (Narodnyj Komissariat Wnutriennych Dieł – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych) dobijali rannych Polaków. Żeby oszczędzić amunicję, uśmiercali ich wprawnymi dźgnięciami swych długich stożkowych bagnetów. Raz za razem, każdego z osobna, wszystkich, do samego końca…
– Wygraliśmy! – zakrzyknął ktoś obok podnieconym młodzieńczym głosem.
To prawda! Choć z pewnością przewaga była po stronie sowieckich wojsk NKWD, pod Kuryłówką wygrali Polacy. Do leżącej Stefanii podbiegł jej brat – Michał, zdyszany, ale szczęśliwy.
Stefania Pityńska z d. Krupa „Perełka” (zbiory Andrzeja Pityńskiego)
– Jak tam, siostrzyczko? E tam, tylko noga. To nic wielkiego. W końcu ma się dwie – zaśmiał się ze swojego dowcipu. – Dobrze, że to nic poważnego. Wiesz, jest decyzja, że będziemy się wycofywać, jeszcze nie wiem, jak i gdzie, ale powoli żegnaj się z Kuryłówką.
Chciał pogładzić siostrę po głowie, ale wyszło mu niezgrabne pacnięcie, więc tylko potarmosił jej włosy. Michał ps. Wierzba pobiegł dalej, a Stefania została sama. No, nie całkiem, wokół leżeli inni ranni, niektórzy jęczeli, niektórzy wzdychali, inni szeptali bezgłośnie słowa modlitwy.
– Pani, wysłuchaj modlitwy nasze, a wołanie nasze niech do Ciebie przyjdzie – w otchłaniach skłębionych myśli odnalazła tylko melodię i słowa przepięknych Godzinek. – Błogosławmy Panu, Bogu chwała, a dusze wiernych zmarłych przez miłosierdzie Boże niech odpoczywają w pokoju. Amen.
Wojna jest straszna. Nie daj, Panie Boże, wojny. To wojna przerwała szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo Stefanii. To wojna sprawiła, że zamiast się uczyć, musiała konspirować. Nie używała już książek, pióra. Nie czytała gazet i nie pisała listów. Nawet rozmowy i spotkania z rówieśniczkami ograniczyły wojna, okupacja, godzina policyjna. Stefania Krupa urodziła się w 1925 roku w Kuryłówce w powiecie leżajskim. Do wybuchu walk zdążyła ukończyć szkołę powszechną. Potem zostały jej jedynie tajne komplety i nauka przysposobienia wojskowego. Przez tych zaprzańców – Hitlera i Stalina – normalne życie wszystkich Polaków wywróciło się do góry nogami.
– Chcę konspirować – powiedziała któregoś dnia swemu bratu.
Na początku wyśmiał ją – wiadomo, przecież Michał był od niej starszy aż o pięć lat. Jednak minęło kilka dni, a brat sam wrócił do tematu rozmowy. Na wstępie przedstawił trudności i niedogodności życia konspiratorów podziemnej armii. Miało to naturalnie zniechęcić Stefanię. Potem opowiedział, co może się stać z rodziną, z nią samą, kiedy gestapo wpadnie na jej trop i zaczną się aresztowania. Przestrzegał praktycznie przed wszystkim.
– To nie dla ciebie – mówił, dodając, że jest na to zbyt delikatna.
Zniechęcał, ale równocześnie dawał czas do namysłu. Był wtedy rok 1943 i wiele zmieniło się od wybuchu wojny. Po pierwsze, Niemcy dostawali solidnego łupnia na wschodzie i przegrywali bitwę za bitwą. Po drugie, polscy partyzanci coraz śmielej sobie poczynali w terenie. Bardzo wielu znajomych gdzieś należało, coś robiło w wielkiej tajemnicy, znikało co pewien czas na kilka dni. Stefania też tego chciała i nie ustąpiła, więc brat koniec końców wciągnął ją do organizacji. Była to Narodowa Organizacja Wojskowa, scalona z Armią Krajową. Przysięgę złożyła z kilkorgiem innych osób w jakiejś tajnej konspiracyjnej kwaterze. Był krzyż, płomień świecy i jakaś nienaturalna wręcz powaga w szeregach tych młodych ludzi. Jako pseudonim Stefania wybrała sobie określenie „Perełka” – tak w dzieciństwie, kiedy miała kilka lat, mawiał do niej ojciec: jesteś moją perełką. Wreszcie mogła konspirować. Jej zadaniem było początkowo utrzymywanie konspiracyjnej placówki w Kuryłówce. To wtedy poznała bliżej Jankę Oleśkiewicz ps. „Jaga”, z którą dzieliła tę podziemną misję. Dziewczęta szybko się zaprzyjaźniły.
Po pechowej i przegranej przez Polaków partyzanckiej bitwie w Grabie (grudzień 1943 roku) spaleni u niemieckiego okupanta konspiratorzy musieli się ukryć w lesie. Tak również postąpiła Stefania, dołączając do oddziału Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka”, gdzie zaufanym człowiekiem był jej brat – Michał Krupa. To wtedy jej zadania stały się trudniejsze i wymagające. Była łączniczką, sanitariuszką, zajmowała się zdobywaniem informacji i ochroną osób. Okazało się, że mimo obiekcji brata nadawała się do partyzantki – świetnie jeździła konno i (to raczej rzadkość wśród kobiet) rzucała celnie nożem. Uzbrojona była najczęściej w niezawodny rewolwer Nagant, bagnet oraz dwa granaty, a ubierała się po męsku – nosiła spodnie i wysokie buty z cholewami oraz ostrogami. Często wysyłano ją na stację kolejową do Leżajska, gdzie jako łączniczka i przewodniczka doprowadzała do oddziału przybywających w ten rejon oficerów i kurierów podziemnej armii, gdyż świetnie znała okoliczne lasy. Kilkakrotnie w ten sposób eskortowała np. siostrę „Wołyniaka” – Alinę Glińską.
Obolałe ciało obijało się o gołe deski wiejskiego wozu, a konie mozolnie wspinały się na leśne piaszczyste pagórki, by za moment z nich zbiec przy akompaniamencie hałasu nienaoliwionych osi furmanki. Majowa noc, nisko leżące mgły i chłodny, ale przyjemny zapach lasu koiły nerwy i łagodziły niepewność. Chociaż miarowy turkot powinien działać usypiająco, to Stefania nie zmrużyła oka. Przez głowę przewijały jej się obrazy z dnia poprzedniego. Bitwa, ranni, umierający z zasnutymi śmiertelną mgłą oczami. Dopiero teraz zaczęła się bać. O siebie, o bliskich, o przyszłość. Może wydawać się to prozaiczne, ale najbardziej bała się o swoją zranioną nogę. Być może była wtedy egoistką, ale drżała na myśl o tym, co będzie, kiedy konieczna okaże się amputacja.
– Spokojnie, jeszcze sobie potańczysz – pocieszał ją ktoś na odchodne, kiedy zbierali się z plebanii, ale „Perełka” nie była tego taka pewna, no bo jak będzie tańczyć na jednej nodze? Przecież to niemożliwe, a przynajmniej wyglądałoby to nieszczególnie.
Partyzanci zorganizowali podwody, na które zabrali rannych towarzyszy. Ładowano po dwie osoby na wóz. Stefania jechała z ciężko rannym młodym chłopakiem. Już wieczorem kilka wozów wraz z eskortującymi kolumnę uzbrojonymi partyzantami odjechało w stronę Jarosławia. To w tamtejszym szpitalu miano zostawić najciężej rannych.
Chłodna majowa noc nie sprzyjała spaniu. Skulona na wozie „Perełka” nie miała się czym przykryć i do czego przytulić. Garść słomy rzucona na podłogę wozu pod rannymi wiele nie pomogła. Jej, na razie bezimienny, towarzysz cicho pojękiwał i ciężko oddychał. Bandaże na jego karku i nogach wskazywały, gdzie otrzymał rany. Ich biel powoli ciemniała od przesiąkającej krwi. Stefania mimochodem, szukając choć odrobiny ciepła, przesunęła się w stronę rannego. I jeszcze raz, coraz bliżej.
– Och tam – myślała – majaczy, więc pewnie i tak nic nie zauważy. A zawsze lepiej się przytulić i ogrzać, niż marznąć bez potrzeby.
Kiedy jej ciało przylgnęło do ciała bezimiennego rannego, poczuła wreszcie ciepło i zrobiło się jej jakoś lżej. Znowu próbowała się modlić, ale tym razem jej myśli uleciały daleko, w inny, lepszy i bezpieczniejszy wymiar. Tuż przed zaśnięciem znów była w domu, tym najprawdziwszym, rodzinnym. Było ciepło, na kuchni palił się ogień, a za stołem siedzieli młodzi mama i tata. Biegła do nich, by się przytulić, ucałować, siąść im na kolanach. Chciała powiedzieć rodzicom, jak bardzo ich kocha, jak za nimi tęskni. Pragnęła wykrzyczeć, że nie chce już okropności wojny. Nie zdążyła dobiec – twardo usnęła.
– Boli cię? – usłyszała cichy męski szept nad swoim uchem.
– Słucham?
– Pytam, czy rana cię boli.
– A, rana. No tak, jasne, że boli. Trochę boli. – Dopiero teraz w świetle dnia mogła przyjrzeć się lepiej twarzy współtowarzysza niedoli i podróży. Znała go, choć słabo. W oddziale wołano na niego „Kula”, a u „Wołyniaka” zajmował się bronią i amunicją. Chociaż był młody, pełnił tam bardzo ważną funkcję zbrojmistrza. Wcześniej nawet jakiś czas kwaterował wraz z innymi chłopcami w rodzinnym domu Krupów. „Perełka” dopiero teraz się dobudziła i w pełni otrzeźwiała. Spojrzała pielęgniarskim okiem na „Kulę” i zaczęła wypytywać o jego rany.
W ostatniej bitwie pod Kuryłówką „Kula” dowodził drużyną partyzantów i własnoręcznie obsługiwał erkaem. A trzeba przyznać, że w partyzanckich bojach ta broń była najskuteczniejszym wsparciem polskich żołnierzy. Bo przecież nie mieli oni czołgów, samolotów i armat, a ciężkie, nieporęczne cekaemy nie nadawały się do szybkich przemarszów, ucieczek przed obławami i dalekich odskoków. „Kula” chwalił się, że już wielu Sowietów posłał „do diabła Stalina” tą swoją niezawodną bronią. Tak było i w Kuryłówce, gdzie na lewym skrzydle powstrzymywał natarcia NKWD. Było gorąco, ale w porę przybył Józek Zadzierski z odsieczą i praktycznie wygrał dla nas tę bitwę. Kiedy Polacy rzucili się do kontrataku i gonili uciekających Sowietów, natrafili na ich drugą linię i okopane cekaemy. Natarcie nie załamało się, ale kilku chłopców padło w ogniu. Jednym z nich był właśnie „Kula”, któremu kule rozorały kark i poharatały nogi. Faktycznie, nawet jego długi płaszcz był poniżej kolan przestrzelony jak sito. I tak ciężko ranny „Kula” znalazł się na wozie zdążającym do szpitala, obok rannej „Perełki”.
– Panie woźnico – zapytali kierującego wozem rolnika z Tarnawca – czy wie pan, jak daleko jest do Jarosławia i jak długo będziemy jeszcze jechać?
Niestety nie wiedział, ale jechali już całą noc i ranek, więc może niedługo wreszcie ktoś zarządzi postój.
– Mam prośbę – powiedziała cichutko Stefania do „Kuli”, kiedy rana zaczęła jej od nowa dokuczać – może byś położył rękę na mojej ranie? Rodzice zawsze mówili, że dobry dotyk leczy.
Nie musiała dwa razy powtarzać. Męska dłoń delikatnie spoczęła na jej obandażowanej nodze.
– Nadal nie lubicie się z Michałem? – zapytała Stefania, przypominając sobie niedawne niesnaski pomiędzy partyzantami.
– Nie. Wszystko już jest dobrze – odpowiedział „Kula”, ale zaśmiał się w głos, przypominając sobie, o co im właściwie poszło. Zdrowy, szczery śmiech podrażnił rany i skończył się szybko sykiem bólu. – Lubię Michała i lubię ciebie. Zawsze lubiłem. Bardzo – powiedział, a jego dłoń bezwiednie powędrowała w górę, ponad zabandażowane rany dziewczyny. „Perełka” zdecydowanie przytrzymała jego rękę i opuściła z powrotem na ranę. Jej kojące ciepło choć trochę łagodziło ból.
Incydent, o którym wspomnieli, wydarzył się nie tak dawno. W sumie była to błahostka, ale początkowo podzieliła „Kulę” i „Wierzbę”. Swego czasu Michał bardzo narzekał na swoją broń. Raz wkurzony cisnął pistolet maszynowy na stół, mówiąc, że ten grat ciągle mu się psuje i zacina w największej potrzebie.
– Dałbyś mi jakąś inną, lepszą maszynkę – powiedział w końcu do „Wołyniaka”.
W grupie partyzantów, którzy szykowali się do kolacji, nastąpiła chwilowa konsternacja. Pretensje „Wierzby”, chociaż skierowane bezpośrednio do Zadzierskiego, ubodły „Kulę”, który, jak wiadomo, w oddziale odpowiadał za broń.
– Chodź ze mną – powiedział do Michała, a wszyscy ciekawi wyszli za nimi. Zaprowadził „Wierzbę” do stodoły, wskazał na wielką sieczkarnię i mówi: – Masz, chłopie, oto twoja maszynka. Lepszej nie potrzebujesz.
Aleksander Pityński „Kula” (zbiory Andrzeja Pityńskiego)
Nim rozbrzmiała salwa śmiechu ubawionych dowcipem towarzyszy, wściekły Michał rzucił się na „Kulę” i razem wypadli ze stodoły, łamiąc po drodze drewniane solidne wrota. Szybko ich rozdzielono, ale od tamtej pory krzywo na siebie patrzyli. Michał nie mógł łatwo wybaczyć „Kuli” takiego żartu.
Aleksander Pityński ps. Kula był o rok młodszy od Stefanii, urodził się w 1926 roku w Ulanowie, powiat niżański. Już na samym początku wojny rodzinę Pityńskich dotknęła tragedia – 9 września 1939 roku podczas bombardowania Ulanowa zginęła Józia, szesnastoletnia siostra Olka. Widząc barbarzyństwo niemieckich okupantów i masową robotę konspiracyjną rodaków, Aleksander w roku 1942 włączył się do konspiracji NOW-AK, a następnie wstąpił do oddziału Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”. Przyjął pseudonim „Kula”, a w oddziale ukończył konspiracyjną podchorążówkę. Brał udział w wielu walkach i potyczkach partyzanckich. Walczył między innymi w wielkiej bitwie na Porytowym Wzgórzu, podczas której jedynie dzięki determinacji zastępcy „Ojca Jana” – Bolesława Usowa „Konara” (który dowodził oddziałem podczas nieobecności Przysiężniaka) – udało się ocalić ludzi i wyjść z okrążenia, ratując nawet do trzech tysięcy partyzantów z innych grup (także radzieckich i z Armii Ludowej). Po operacji „Burza” i przetoczeniu się frontu leśni żołnierze zostali zdemobilizowani, a „Kula” wraz z innymi powrócił do domu w Ulanowie. Niedługo jednak cieszył się spokojem, gdyż jeden ze współtowarzyszy wydał swych kolegów z konspiracji i w Ulanowie NKWD wraz z Urzędem Bezpieczeństwa (UB) rozpoczęły aresztowania. Aleksander również został zatrzymany, lecz uciekł z siedziby bezpieki, skacząc z okna pierwszego piętra na głowy zaskoczonych strażników. Za umykającym posypały się strzały, ale „Kula” zdążył zbiec. Przez kolejny tydzień ukrywał się w ulanowskim kościele. Kiedy komunistyczne wojsko wyjechało z miasta i w całym rejonie trochę się uspokoiło, Aleksander przeprawił się przez San i dotarł do Kuryłówki. Tam spotkał „Wołyniaka”, którego dobrze znał z czasów konspiracji i walki w grupie „Ojca Jana”. Józef Zadzierski był instruktorem we wspomnianej podchorążówce i to on uczył „Kulę”, jak być żołnierzem.
Kolumna wozów wjechała do wsi i wreszcie zarządzono postój. Czas był ku temu jak najbardziej odpowiedni. Podróż trwała bez przerwy całą noc i ranek, a teraz miało się na Anioł Pański. Według prowadzącego grupę „Wołyniaka” długi czas marszu i przebyta droga gwarantowały pomyślny odwrót po bitwie, bez ryzyka bycia dościgniętym przez uzbrojonych komunistów. Wszyscy byli zdziwieni niezwykłą gościnnością mieszkańców wsi pod Jarosławiem. Wkrótce wyjaśniło się, że w okolicy grasowały bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), które nocami podstępnie napadały i paliły polskie wsie. Przybycie uzbrojonych partyzantów „Wołyniaka” gwarantowało mieszkańcom czasowe bezpieczeństwo. Zadzierski postanowił zatrzymać się tutaj na dłużej i poszukać kontaktów ze szpitalem w Jarosławiu, by tamci lekarze bez problemów przyjęli jego żołnierzy, gdy ci przybędą na miejsce.
Natychmiast też zajęto się rannymi. Podano im wodę do picia, a potem sprawdzono opatrunki. „Perełkę” i „Kulę” przeniesiono do jednej z chat, a życzliwi domownicy stawiali się na każde ich zawołanie. W tej spokojnej izbie odpoczęli, umyli się i najedli do syta. Dziwne, ale mieszkańcy tego domu traktowali rannych jak małżeństwo, a Stefania i Aleksander nie wyprowadzali ich z błędu. Uśmiechali się tylko szeroko do siebie i… było im dobrze. Kiedy serca ogarnia miłość, rany cielesne mniej bolą. Nikt nie zaprząta sobie głowy dziurą w ciele po ruskiej kulce, gdy obok znajduje się ukochany. Żadna z osób nie myśli o przesiąkniętym krwią bandażu, gdy przy boku słyszy równy oddech swego wybranka. Mimo ran to były jedne z najszczęśliwszych chwil w życiu „Perełki”.
Sprawy ruszyły z miejsca po kilku dniach. Do stacjonującego oddziału partyzanckiego nadeszła informacja, że w kierunku Jarosławia zmierza grupa pogorzelców po napadzie UPA, a do tamtejszego szpitala ma przybyć większa liczba Polaków rannych w tym ukraińskim ataku. „Wołyniak” szybko zdecydował, że należy wykorzystać nadarzającą się okazję i spróbować do szpitala przemycić najciężej rannych z własnego oddziału, którzy bezwzględnie muszą otrzymać pomoc ambulatoryjną. Natychmiast zorganizowano transport i wozy z rannymi w asyście kilku żołnierzy ruszyły w stronę miasta. Wybieg się udał i ranni trafili pod fachową opiekę. Niestety był to również czas rozstania dla Stefanii i Aleksandra. Ona trafiła na oddział kobiecy, on – męski. Przez kilka dni pobytu w szpitalu czuła się strasznie samotna bez „Kuli”. Oboje ranni w nogi nie mogli od razu zacząć wstawać, by się odwiedzić. Ale kiedy „Perełka” zamykała oczy – widziała Aleksandra, słyszała jego głos. Niemal namacalnie wyczuwała jego obecność. Nie mogąc już dłużej wytrzymać, któregoś wieczoru wygrzebała się z łóżka z pomocą innych pacjentek. Ktoś podał jej starą laskę, dzięki której pokuśtykała na obchód szpitala w poszukiwaniu ukochanego. Po drodze wypytała pielęgniarki, jak trafić do Aleksandra, i wkrótce, podskakując na jednej nodze, otworzyła białe drzwi szpitalnej sali. Pierwsze, co ją uderzyło, to cisza i jakiś duszny zapach. No i półmrok panujący w pomieszczeniu. Odnalazła bladego Aleksandra i przytuliła się do niego mocno, aż jęknął z bólu.
– Dobrze, że jesteś – szepnęła mu czule do ucha, a „Kula” lekko się uśmiechnął.
– Zabierz mnie stąd – poprosił. – To umieralnia. Wszystkich wynoszą z tej sali po kolei nogami do przodu. Muszę się ruszyć, bo nie wytrzymam tutaj. Proszę, pomóż mi.
Pielęgniarki dziwiły się, widząc na szpitalnym korytarzu parę niezgrabnie utykających pacjentów, którzy na pytanie: „co wyczyniacie?”, odpowiadali: „idziemy na spacer”. W piwnicach budynku znaleźli jakiś składzik na brudną bieliznę, ale to im wystarczyło. Chcieli być sami, bez żadnych lekarzy, pacjentów, bez świadków. Z dala od wojny, śmierci, kul, które ranią bądź zabijają. Stefania pragnęła zapomnieć na chwilę o bólu w nodze i niepewności jutra. Młodzi zakradli się do składziku i zatrzasnęli za sobą drzwi. Ktoś, kto przypadkiem znalazłby się nieopodal, mógłby usłyszeć strzępy rozmowy.
– Kocham cię. Ożenisz się ze mną?
– Tak, tylko przytul mnie mocno.
Choć może się to wydać nieprawdopodobne, młodzi całą noc spędzili jedynie na długich rozmowach. Kiedy ze świtaniem wrócili do swych łóżek i szczęśliwi zasnęli, wczesnym rankiem obudził ich jakiś przedziwny ruch i harmider w budynku. Prędko wyszło na jaw, że do szpitala ma przyjechać grupa z UB, by szukać polskich partyzantów. Podobno jeden z ciężko rannych, półprzytomny w gorączce, wygadał się, że jest od „Wołyniaka”. Ktoś niepowołany to usłyszał i zatelefonował do ubeków z donosem. Na szczęście pielęgniarka usłyszała tę rozmowę i dała znać ordynatorowi. Od samego rana na korytarzu trwała bieganina i wynoszenie „niebezpiecznych” rannych. Parę osób wywieziono samochodem do zaprzyjaźnionej rodziny byłego AK-owca. Innych ciężko rannych postanowiono ukryć na terenie szpitala. A tego, od którego zaczęło się całe nieszczęście, przeniesiono na inną salę, dano mocny zastrzyk z morfiny i obandażowano od stóp do głów. Odpłynął i nie bredził już o narodowej konspiracji u „Wołyniaka”. „Perełkę” razem z „Kulą” ukryto w… piwnicznym magazynku na brudną bieliznę. Ale nie było już tak przyjemnie jak ostatniej nocy. Towarzyszyło im jeszcze dwóch rannych, a zresztą wszyscy z niepokojem wsłuchiwali się w dudniące kroki na korytarzu i schodach. Chociaż komuniści przetrząsnęli wszystkie sale i zbadali tożsamość każdego pacjenta – nikogo podejrzanego nie znaleźli i zabrali się z powrotem.
Po takiej przygodzie lekarze nie chcieli już ryzykować i niebawem wszystkich rannych z ich oddziału przeniesiono na tajne kwatery. Szczęśliwie Stefania i Aleksander trafili do tego samego domu, gdyż już oficjalnie przedstawiali się jako para narzeczonych. Ich rany szybko się goiły, a zakochani wiele czasu spędzali na wspólnych spacerach, choć musieli się wspomagać laską lub kulami. Ten beztroski czas bardzo podobał się Stefanii. Wówczas zdecydowana była dzielić swe dalsze życie z Aleksandrem. „Kula” również nie odstępował narzeczonej na krok. Najgorsze dla młodych było to, że chociaż wojna się teoretycznie zakończyła, w dalszym ciągu w Polsce trwały walki. To sowieckie komanda NKWD lub zdrajcy Polski z UB wyłapywali prawdziwych patriotów z AK lub NSZ. Chodziły słuchy o wielkich bitwach, szturmach na więzienia i posterunki milicji, obławach, aresztowaniach i rozstrzeliwaniach. W tych dniach pozbawionych zmartwień jedna sprawa zaprzątała głowę „Perełce” – obawa o przyszłość. Jak mogli pozbyć się swej dawnej tożsamości związanej z oddziałem partyzanckim? UB już raz zatrzymało Aleksandra, więc nie mógł on ot tak sobie wrócić do normalności.
Kiedy oboje podleczyli rany i podziękowali gospodarzom za opiekę, udali się nie do rodzinnych domów, lecz do leśnego oddziału „Wołyniaka”. Trafili tam akurat w czasie, kiedy jesienne szarugi zniechęcały do konspiracyjnego bytowania w partyzanckich obozach. Dlatego też Stefania często wybierała się do swych rodziców do Kuryłówki.
Któregoś dnia oświadczyła im, że przyjęła oświadczyny Aleksandra Pityńskiego z Ulanowa.
– A czym on się zajmuje? – spytali rodzice, mając nadzieję na dobrze ułożonego przyszłego zięcia, z porządnym fachem w ręku.
– On jest… partyzantem – wybąkała „Perełka” i łzy stanęły jej w oczach. Domyślała się, jakie zastrzeżenia mogą mieć mama i tata. Przecież partyzant to żaden zawód. Co więcej, taka osoba, sprzeciwiając się komunistycznej władzy, staje się niejako wyklętym bandytą, a nie szanowanym obywatelem.
Wszyscy posmutnieli, a matka objęła czule córkę.
– Oj, córuś, córuś, nie będziesz ty miała łatwego życia. Oj, nie będziesz – zmartwiła się.
– Mamo, ale ja go kocham – odrzekła „Perełka”, szlochając w matczynych objęciach.
Koniec końców rodzice pobłogosławili Stefanii i jej przyszłemu mężowi. Mimo trudnych czasów radzili im wziąć prędko ślub. Przy pożegnaniu przestrzegli „Perełkę” przed zbyt częstym odwiedzaniem rodzinnego domu. Mieli dziwne przeczucie, że obcy kręcą się po Kuryłówce. Jakieś podejrzane typy często obserwowały ich domostwo. Być może wcale to nie Stefania była przedmiotem tej inwigilacji, a raczej jej brat – Michał, który przecież także był u „Wołyniaka”. Tak czy inaczej, dziewczyna obiecała rodzicom, że zachowa ostrożność i da znać o przyszłym ślubie. Bo przecież kogo jak kogo, ale ojca i matki na tej uroczystości nie powinno zabraknąć.
Rekonstrukcja historyczna „Zemsta «Żelaznego»” (zbiory Tomasza Sawickiego, Grupa Rekonstrukcji Historycznej „Borujsko”)
Styczeń roku 1946 był mroźny i ciężki. Brakowało wszystkich najpilniejszych rzeczy, łącznie z jedzeniem. Ale ludzie jakoś raźniej patrzyli w przyszłość. Skończyła się przecież wojna i każdy miał nadzieję, że w końcu ta nowa Polska zostanie uczciwie wyprostowana politycznie. Polacy liczyli, że komuniści sami udławią się swoją władzą, a sprawiedliwe wybory ukażą prawdziwy stosunek obywateli do tych, narzuconych siłą, rządów. Jeszcze wówczas ludzie naiwnie wierzyli w uczciwe wybory, rzetelne sądy, w zwykłą sprawiedliwość.
Dnia 20 stycznia 1946 roku, w mroźną niedzielną noc, w świetle księżyca jasno srebrzyła się wstążka zamarzniętej rzeki Złotej. W ciszy ciemności zdawać się mogło, że zimowy czas zatrzymał się w tej zagubionej gdzieś we wschodniej Polsce wsi. Ale oto miarowe zgłuszone uderzenia setki butów na leśnej drodze wydeptywały w śnieżnym puchu przejście. Ciemny szereg kroczących postaci odcinał się na białym tle, a starannie naoliwione lufy pistoletów i karabinów odbijały promienie księżyca. Oddział wojska wyszedł z lasu i, nie wstępując do żadnej z chat po drodze, maszerował prosto do tarnawskiego kościoła pod wezwaniem świętego Józefa, patrona rodzin.
Nocną porą w świątyni było niewiele osób. Wszyscy uczestnicy nabożeństwa zwracali szczególną uwagę na młodą parę stojącą przed ołtarzem oświetlonym płomykami świec. No i oczywiście na zastęp uzbrojonych i ubranych w polskie mundury żołnierzy z antykomunistycznych oddziałów partyzanckich. Ona miała na sobie białą suknię, a jej piękna twarz jaśniała szczęściem. On był w mundurze, ale jego oczy również skrzyły się radością. Przedziwnym trafem przez okno kościoła blask księżyca wdarł się do budynku i fantastycznie oświetlił młodą parę oraz stojącego przy nich księdza. Zebrani wierni odczytali ten znak jako prawdziwy symbol bożego błogosławieństwa.
– Ja, Aleksander, biorę ciebie, Stefanio, za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.
– Ja, Stefania, biorę ciebie, Aleksandrze, za męża i ślubuję ci miłość, wierność, posłuszeństwo i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.
Kiedy wymówiła te słowa, dwie duże łzy popłynęły po jej policzkach. Jedna ze wzruszenia, druga – ze szczęścia. Tego dnia stała przed samym ołtarzem, twarzą w twarz z Bogiem, mając ukochanego przy boku. Czego chcieć więcej?
Po ślubie młodzi pojechali saniami na wesele do domu rodzinnego Stefanii, do Kuryłówki, gdzie gości weselnych witali rodzice młodych. Rozochoceni żołnierze nie żałowali sobie alkoholu, zabawom nie było końca. Niektórych, mających już zbyt gorące głowy, musiał strofować sam dowódca. To wówczas na dobre Michał pojednał się z Aleksandrem, wybaczając mu stary kawał, i wspólnie wychylili niejeden toast. W ciemnościach nocy kilku partyzantów wyskoczyło na dwór z bronią i serie z pistoletów maszynowych zagrzmiały w zimowej ciszy. Inni zabrali ze sobą erkaemy ze świetlnymi pociskami i smugi jasnych paciorków poleciały ku niebu. Wokół rozbrzmiewały wesołe okrzyki, śpiewy i muzyka, a erkaemy na wiwat grały całą noc. Aż wystraszeni milicjanci w okolicznych wsiach barykadowali się na posterunkach, myśląc, że to „Wołyniak” ze swoją grupą przybywa walczyć z komunistycznym reżimem.
Grubo po północy młodzi wymknęli się ze swego hucznego wesela. Sam „Wołyniak” przypilnował, by mogli swobodnie odejść, nienękani przez gości weselnych. Wszak została im jeszcze najprzyjemniejsza sprawa – niezapomniana, nieziemska noc poślubna.
Monotonnie mijały dni partyzanckiego życia w wiecznej tułaczce. Większą część czasu oddział „Wołyniaka”, przy którym przebywali „Perełka” i „Kula”, spędzał w leśnych obozach bądź na kwaterach u zaprzyjaźnionych leśników lub gospodarzy. Codzienność oznaczała dla nich nierzadko głód, pragnienie, wszy, choroby, zimno i brud. Historycy w swych rozprawach najczęściej opisują partyzanckie akcje bojowe, bitwy i potyczki. A tak naprawdę przez większość dni swego przyziemnego żywota leśni ludzie martwili się o to, co wrzucą do garnka lub kiedy zamienią wreszcie dziurawe, przemakające buty na nowe.
Ostatni i najwierniejsi partyzanci od „Wołyniaka”, od lewej: Adam Kusz „Garbaty”, Michał Krupa „Wierzba”, Wiktor Pudełko „Wiktor” i Tadeusz Haliniak „Opium”, sierpień 1950 r. (zbiory Dionizego Garbacza)
Ta codzienna szarość trochę zniechęciła Stefanię, która, jak chyba każda kobieta po ślubie, chciała mieć prawdziwą rodzinę – męża, dom i dzieci. Dlatego coraz smutniej robiło się jej, kiedy wybiegała myślami w przyszłość. Bo jakie perspektywy miał partyzant wyklęty? Kula w potylicę, stryczek, więzienie i tortury bez końca? Mąż jej opowiadał, co robili z nim ubecy po tym aresztowaniu, kiedy uciekł, wyskakując z okna. Innymi słowy – partyzanckie życie to nie był szczyt marzeń dla młodej żony, która zresztą spodziewała się dziecka. Wielokrotnie nagabywała Aleksandra do porzucenia tej marnej egzystencji i zamieszkania u którychś z rodziców, by ułożyć sobie normalne życie w nowej rzeczywistości. Mąż strofował ją, że takie normalne życie skończyłoby się niechybnie komunistycznym aresztem. Pewnie miał rację, ale ona wybiegała już w przyszłość i myślała o narodzinach i wychowaniu dziecka.
Trwali więc w dalszym ciągu przy „Wołyniaku”, ale w terenie robiło się coraz ciaśniej, gdyż komuniści za wszelką cenę postanowili zgnieść każdy, nawet najmniejszy, opór społeczny w tym zakątku Polski. Z każdym tygodniem więcej komunistycznych oddziałów i milicji kwaterowało w pobliżu. A ich coraz dokładniej zorganizowane akcje i obławy stawały się naprawdę niebezpieczne. Nadszedł trudny czas i nawet sam dowódca nie był w stanie zapanować już nad swymi żołnierzami. Wielu ludzi (w tym część najbardziej zaufanych) wyjechało na Ziemie Odzyskane, inni po prostu powrócili do domów. Podupadało morale żołnierzy „Wołyniaka”, którzy powoli zatracali swą hierarchię wartości. Partyzanckie życie, osaczenie i brak perspektyw na przyszłość wyczerpywały ludzi psychicznie. Zdarzały się niesnaski pomiędzy nimi, a niektórzy samowolnie porzucali oddział i poczynali chodzić z bronią na własną rękę. W drugiej połowie roku 1946 grupa „Wołyniaka” praktycznie nie przeprowadzała żadnych akcji ofensywnych, skupiwszy się jedynie na przetrwaniu. Jesienią przy Józefie Zadzierskim pozostało niewielu najwierniejszych druhów. Pośród nich byli Stefania i Aleksander Pityńscy oraz Michał Krupa.
Wraz ze zbliżającą się zimą nadciągał najtrudniejszy okres walki dla tych ostatnich niezłomnych. W październiku komunistyczne wojsko zaatakowało partyzancki obóz w lasach koło Brzyskiej Woli, a w listopadzie podczas obławy i strzelaniny „Wołyniak” został postrzelony w prawą rękę. Kula rozorała ramię trochę powyżej łokcia, ale wydawało się, że rana nie jest groźna. Zadzierski z dwoma partyzantami wydostał się z matni, a poranioną rękę jako pierwsza opatrywała mu „Perełka”. Zrobiła wszystko jak należy, oczyściła ranę, odkaziła, obandażowała. Mimo fachowej opieki – jak się miało potem okazać – rana ta przyczyniła się do przedwczesnej śmierci partyzanckiego dowódcy.
Stefania nie uczestniczyła już wówczas w bezpośrednich walkach i praktycznie zaprzestała działalności konspiracyjnej. W obliczu ciąży i zbliżającego się rozwiązania najczęściej przebywała w ukrytych leśnych bunkrach (obozach z ziemiankami) albo na tajnych kwaterach u zaprzyjaźnionych gospodarzy. „Kula”, w przeciwieństwie do młodej żony, często stacjonował przy „Wołyniaku”. Ale nie było go w momencie śmierci dowódcy. Józef Zadzierski, z zakażoną gangreną ręką, popełnił samobójstwo. Był to kres zorganizowanej działalności grupy „Wołyniaka”. Większa część jego dawnych ludzi próbowała powrócić do normalnego życia. W lesie pozostały dwie kilkunastoosobowe grupki walczących, a wśród nich brat „Perełki”.
Stefania i Aleksander postanowili spróbować normalnie żyć w nienormalnych czasach komunistycznego totalitaryzmu. Za tym rozwiązaniem od dawna opowiadała się „Perełka”, myśląca i czująca już wtedy jako przyszła matka i opiekunka dziecka, a nie żołnierka organizacji niepodległościowej. W stanie błogosławionym zmieniało się nie tylko jej ciało, ale i życie. Powoli zaokrąglał się jej brzuszek, miała większy apetyt, trudny do zaspokojenia w partyzanckich warunkach. Nie chciała, aby jej syn (bo przeczuwała, że to będzie chłopiec) narodził się gdzieś w brudnej i ciemnej leśnej norze. Martwiła się również o Aleksandra i w duszy prosiła Boga, aby dziecko, zaraz po narodzinach, nie okryło się żałobą po tacie.
Na początku roku 1947 młodzi zamieszkali u rodziców Aleksandra w Ulanowie i tym samym zakończyli partyzancki okres swojego życia.
Delikatna marcowa noc układała do snu życie w niewielkiej osadzie. Było chłodno, ale w powietrzu dało się już odczuć wiosnę. Unosił się zapach zimnej i wilgotnej ziemi, świeżej trawy. Gospodarskie zwierzęta poszły już spać, a w oknach domów po kolei gasły światła. Cisza i bezruch działały usypiająco na dwóch gospodarzy, którzy obchodzili miasteczko w ramach straży nocnej. Taka nocna ochrona miała zapobiec ewentualnym pożarom, ale też w czasie powojennego zagrożenia ukraińskimi napadami czy zwyczajnymi rabunkami strażnicy często jako pierwsi zauważali niechcianych i groźnych przybyszów. Niejednokrotnie wszczęty zawczasu alarm ratował ludzkie życie lub majątek mieszkańców. Cichy, acz monotonny obchód prowokował czasami ujadanie psów, ale w większości Ulanów pogrążony był we śnie. Tylko w jednym domu okna pozostawały rozjaśnione od środka światłem lamp.
W rodzinnym domu Pityńskich tej nocy nikt nie spał. Wieczorem Stefania dostała skurczy, ale było już za późno, by biegać po osadzie i szukać akuszerki. Matka Aleksandra postanowiła sama odebrać poród.
– Nie martw się, córuchna – pocieszała „Perełkę”, ocierając jej krople potu z czoła. – Wszystko będzie dobrze.
– Dobrze? – myślała zrozpaczona dziewczyna. – Z teściową jako położną?
Stefania i Aleksander z malutkim Andrzejem (zbiory Andrzeja Pityńskiego)
Chciała uciec, lecz nie miała dokąd, a ból stawał się coraz mocniejszy i częstszy. Nawet męża nie było przy niej, gdyż starym zwyczajem gospodyni wygnała wszystkich mężczyzn z pokoju. Nie byli jej potrzebni do porodu, miała wszystko przygotowane, a w myślach odmawiała kolejne zdrowaśki w intencji mającego przyjść na świat dziecka.
– Oddychaj miarowo – uspokajała starsza kobieta. – Jeszcze godzinka, dwie i będzie po wszystkim.
Wielki ścienny zegar wybijał właśnie dwunastą, kiedy lampa naftowa zaczęła nagle kopcić i zgasła gwałtownie, pogrążając dwie kobiety w nieprzeniknionej ciemności.
– To zły znak – pomyślała „Perełka” pomiędzy skurczami.
– Nic się nie martw, dziecinko, mamy jeszcze świece – trzask zapałki rozświetlił pomieszczenie i natychmiast zapłonęła świeczka. Wszystko było przygotowane – czysty biały becik, pieluszki, kołyska. Nawet imię dla dzidziusia – dla chłopczyka Andrzej, a dla dziewczynki Zosia.
Tymczasem w sąsiedniej izbie dwóch mężczyzn oczekiwało na krzyk noworodka. Stary Pityński siedział spokojnie na fotelu bujanym i cierpliwie znosił udrękę niepewności. Natomiast jego syn, Aleksander, z niepokojem przemierzał pokój, chodząc w kółko. Mijały minuty, a zza zamkniętych drzwi nie dochodził żaden odgłos.
– Posnęły czy co? – denerwował się w myśli „Kula”.
– Będę miał wnuka – radował się w duchu jego ojciec. Ale zaraz poprawiał się: – Albo wnuczkę…
Kiedy księżyc przemierzył długą drogę na nieboskłonie i zaraz miało rozbrzmieć pianie kogutów, drzemkę mężczyzn przerwał najpierw krótki, zduszony krzyk kobiecy, a po chwili niemiłosiernie głośny płacz dziecka. Do pokoju pierwszy wpadł Aleksander i porwał na ręce dzidziusia, tuląc do siebie zmęczoną, ale szczęśliwą Stefanię.
– Syn – powiedziała z dumą „Perełka” i wydobyła z siebie resztki sił, by pocałować w usta kochanego męża. Potem jej głowa opadła na poduszkę. Nareszcie mogła odpocząć.
– No, kochani – komenderowała szczęśliwa babcia – teraz trzeba będzie pomyśleć o chrzcie.
Narodziny dziecka całkowicie odmieniły życie państwa Pityńskich. Wiedzieli już, że należy porzucić jakąkolwiek myśl o powrocie do partyzantki i konspiracji. Dla bezpieczeństwa rodziny i nowo narodzonego Andrzeja.
Przed jego przyjściem na świat w Polsce miały miejsce niebagatelne wydarzenia. Najpierw, na początku roku, w przedziwnych wyborach zwyciężyli komuniści. A alternatywa dla nich – PSL premiera Stanisława Mikołajczyka – przestała praktycznie istnieć. W miasteczku chodziły słuchy, że podczas głosowania sprzed lokali wyborczych milicjanci i wojsko zgarniali zwolenników Mikołajczyka, zamykając ich na jeden dzień – na czas wyborów. Ludzie ci nie zdążyli oddać wyborczego głosu. W kolejnym miesiącu komunistyczny reżim ogłosił wielką amnestię, zachęcając żołnierzy konspiracji antykomunistycznej i byłych partyzantów do ujawnienia się. Naturalnie amnestia miała anulować wszystkie ich dotychczasowe przewinienia wobec „legalnej” władzy ustanowionej przez Moskwę.
– Pójdę, ujawnię się – rzekł pewnego dnia Aleksander. – Będziemy mieli spokój. Nikt nie wpadnie do nas nocą i nie zaciągnie na wpół śpiących do aresztu.
Pomysł ten od dawna chodził mu po głowie. Korzystając z amnestii, chciał ochronić nie tylko siebie, ale głównie swoją rodzinę – żonę i malutkiego synka. Przeczuwał, że wcześniej czy później i tak UB przypomni sobie o nim. Wszak już kiedyś uciekł z ich aresztu, a jego dane zostały w ubeckich kartotekach. Zostawił u nich swój ślad i z pewnością kiedyś wykorzystają go i załomocą do jego drzwi. A on chciał żyć spokojnie. I zagwarantować bezpieczeństwo najbliższym.
– Jak chcesz, kochany – zgodziła się „Perełka”. – Może to rzeczywiście dobry pomysł? Ale ja nie mam teraz czasu na jakieś wyjaśnienia, przesłuchania, relacje. Nigdzie się nie wybieram. Wybacz, miły, ale teraz najważniejszą osobą na świecie jest dla mnie Andrzej, a nie jakiś ubecki funkcjonariusz czy podszywający się pod niego prowokator. – Jej ciepłe usta zostawiły łagodny pocałunek na jego nieogolonej twarzy. – On jest najważniejszy. Już nawet nie ty, ale Jędrek.
Stefania widziała, jak przez kilka kolejnych dni jej mąż snuł się po domu, walcząc z myślami, nie mogąc zdecydować, co począć. Ostatecznie któregoś ranka oznajmił żonie, że idzie się ujawnić. Wyszedł żegnany serdecznie przez wszystkich domowników. Nie zabrał broni, gdyż w domu żadnej nie posiadał. Zdał ją już wcześniej, zanim odszedł z oddziału. Wiedział za to o kilku ukrytych magazynach broni, ale swoją wiedzą nie zamierzał dzielić się na UB.
Zaświadczenie Stefanii Pityńskiej z Urzędu do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych z roku 1996 (zbiory Andrzeja Pityńskiego)
Dokumenty Stefanii Pityńskiej, legitymacja ZUS, legitymacja o przyznaniu Medalu Wojska oraz Krzyża Armii Krajowej (zbiory Andrzeja Pityńskiego)
Kiedy powrócił cały i zdrowy, domownicy odetchnęli z ulgą. A najbardziej „Perełka”, która mimo wszystko obawiała się komunistycznej prowokacji. Teraz wszystko miało iść już w dobrym kierunku. Tak się przynajmniej wydawało.
Niestety, nie minął tydzień, a komuniści przypomnieli sobie o ujawnionym partyzancie z Ulanowa. Tego dnia na rynku w miasteczku odbywał się jarmark, a Aleksander pomagał swemu ojcu rozładowywać wóz ze zbożem. Nagle do furmanki podbiegł ubek ubrany po cywilnemu i, wyciągając radziecki pistolet, krzyknął: „Ręce do góry, ty bandyto!”. „Kula”, nim zdążył pomyśleć, zaczął działać. Skoczył na komunistę, wyrwał mu pistolet i z całej siły uderzył go nim w głowę. Prowokator padł nieprzytomny, Olek musiał uciekać, ostrzeliwując się przed komunistyczną pogonią. Ukrył się skutecznie, ale nie na długo. Ubecy zagrozili represjami skierowanymi w jego rodzinę. Chcąc chronić żonę i synka, Aleksander zjawił się na posterunku MO w Ulanowie. Oddał pistolet, został natychmiast skuty kajdankami i przewieziony do siedziby UB w Nisku. Tam był strasznie katowany – bity pałkami i trzymany w lodowatej wodzie. Przesłuchaniem i wymyślnymi torturami kierował ubek Roman Krawczyński. Sześć miesięcy trwało śledztwo w siedzibie UB w Nisku, w końcu Aleksandra Pityńskiego przewieziono do więzienia na zamku w Rzeszowie. Po drodze pijani ubecy przeprowadzili pozorowaną egzekucję. Oni strzelali dookoła związanego byłego partyzanta, a on modlił się w duchu, by w końcu trafili. Po czterech miesiącach przetrzymywania w lochach rzeszowskiego zamku „Kula” został zwolniony. Na tym jednak nie skończyły się represje. Ciągłe prowokacje, naloty, rewizje i zatrzymania to była metoda ówczesnych władz, dzięki której chciały tak sponiewierać ludzi, aby w końcu sami zaczęli przyznawać się do absurdalnych, wymyślonych przez UB win. Za brak pokory, hardość oraz niezłomność płacili zdrowiem wszyscy. Zapamiętanie w nękaniu Pityńskich miało jednak jeszcze inną przyczynę. Brat Stefanii Michał Krupa w dalszym ciągu pozostawał w partyzantce i prowadził działalność „wywrotową”. Funkcjonariusze podejrzewali, że Stefania i Aleksander dają schronienie „Wierzbie”, więc na porządku dziennym były nocne naloty oraz przeszukiwania domu i budynków gospodarczych. Zrywano deski z podłóg, a raz rozebrano nawet piec kaflowy, szukając w nim ukrytego partyzanta.
Jedna tragiczna noc szczególnie utkwiła w pamięci domowników. Było to zimą, zaraz po Bożym Narodzeniu. O godzinie czwartej nad ranem do ich domu wpadli uzbrojeni w pepesze ubecy. Wyłamali drzwi i wygonili wszystkich na podwórze, gdzie pod lufami karabinów trzymali ich na śniegu w mroźną zimową noc. „Perełka” płakała, kiedy kaci zaczęli znęcać się nad jej mężem. Chciała biec na ratunek, ale dostała silny cios kolbą w pierś i upadła w śnieg. Potem już tylko klęczała, załamując ręce i szlochając, a ojciec Aleksandra, roniąc pojedyncze łzy, trzymał mocno w ramionach kilkuletniego Andrzeja. Sześciu ubeków systematycznie biło „Kulę” pałkami i kolbami karabinów. Nie mógł się nawet zasłonić, ponieważ wcześniej skuto mu ręce z tyłu tułowia. Stał bezbronny, bosy i półnagi na śniegu, a uderzenia spadały na jego głowę i całe ciało. Krew bryzgała na wszystkie strony, a białe kalesony robiły się od niej coraz czerwieńsze. Czerwony był też śnieg pod jego stopami. Tak sponiewieranego wrzucili do samochodu i wywieźli w nieznane. Rankiem rodzina zbierała zakrzepłą i zamarzniętą krew Aleksandra ze śniegu do słoika, jak jakąś relikwię. Wszyscy płakali. Mały Andrzej również – po raz ostatni w swym życiu. Po skatowaniu i zabraniu męża „Perełka” nie mogła się uspokoić. Często płakała i miała jak najgorsze myśli. Z czasem jednak zamknęła się w sobie, stając się jeszcze bardziej twarda i niezłomna.
Aleksandra niebawem wypuszczono na wolność, ale i tak nie dane mu było zaznać spokoju. Wciąż był przedmiotem prowokacji i represji. Jeszcze w stanie wojennym męża Stefanii internowano w Załężu, gdyż „zagrażał socjalistycznej ojczyźnie” i „nawoływał do zamieszek”. Podobno w czasach „Solidarności”, przed wprowadzeniem stanu wojennego, „Kula” mówił, że jak się tylko coś ruszy, to on uzbroi pół Ulanowa. Tuż przed śmiercią został awansowany do stopnia porucznika Wojska Polskiego. Za swą walkę o niepodległą Ojczyznę został odznaczony Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Armii Krajowej, Krzyżem „Burza” oraz Medalem Wojska. Wcześniej dowództwo NOW-AK uhonorowało go Krzyżem Walecznych za bitwę pod Kuryłówką. Aleksander Pityński „Kula” zmarł 16 grudnia 1994 roku i został pochowany na cmentarzu w Ulanowie.
Stefanię Pityńską z domu Krupa ps. Perełka również doceniono za działalność na rzecz niepodległości Polski, odznaczając ją między innymi Krzyżem Walecznych, Krzyżem AK, Krzyżem „Burza” i Medalem Wojska. Awansowana została także na stopień podporucznika. Stefania zmarła 15 grudnia 1997 roku i pochowano ją obok męża.
Nie sposób nie zadać pytania, czy „Perełka” nie zmarnowała czasem swego życia, działając w antyniemieckiej i antykomunistycznej partyzantce, a potem wiążąc się z partyzantem od „Wołyniaka”, który postanowił zawierzyć dobrym intencjom komunistycznych amnestii i się ujawnić. Może się wydawać, że dziewczyny, kobiety powinny stronić od wojny, zabijania, śmierci. Są przecież piękne, subtelne, stworzone, by żyć i kochać. Ale przecież Stefania kochała, a miłość jej i Aleksandra pozostawiła na ziemi trwały ślad. Tym niezaprzeczalnym znakiem istnienia „Perełki” i „Kuli” jest Andrzej Pityński, mistrz rzeźby.
Andrzej Pityński, będąc partyzanckim dzieckiem Żołnierzy Wyklętych, już od najmłodszych lat nie miał łatwego życia. Jako kilkuletni chłopiec był świadkiem nalotów bezpieki, domowych rewizji i katowania ojca na oczach bezsilnej rodziny. W szkole nauczyciel, komunistyczny aparatczyk, na radzie pedagogicznej wykrzykiwał o Andrzeju: „Komu chcecie dać maturę? Bandycie?!”. Mimo ciągłych szykan chłopcu udało się zdać maturę w 1964 roku i złożył dokumenty do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej. Niestety partyzancka przeszłość rodziców uniemożliwiła mu kształcenie w wojskowej szkole. Andrzej kontynuował naukę w technikum i skończył je z tytułem technika melioranta. W grudniu 1967 roku bezpieka i Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej (ORMO) przeprowadziły w Ulanowie spektakularną prowokację wymierzoną bezpośrednio w Andrzeja. Kilku podpitych ormowców zaatakowało jego ojca pod miejscową gospodą, a pozostali dali znać Andrzejowi, że ktoś bije jego tatę. Zaalarmowany młodzieniec bezzwłocznie ruszył do akcji i szybko wyeliminował czterech napastników. Niestety do bójki włączyli się kolejni prowokatorzy, a w dodatku na Andrzeja poszczuto milicyjnego psa. Po miesiącu od tego zdarzenia w kinie „Hel” na środku ulanowskiego rynku, w niedzielę po sumie, pokazowo sądzono (po raz pierwszy i ostatni) młodego Pityńskiego – „bandytę” i „chuligana”. Na proces spędzono przymusowo młodzież z liceum i mieszkańców miasteczka, a Andrzeja przyprowadzono skutego kajdankami w asyście uzbrojonego milicjanta. Nie skazano go na karę więzienia, ale po tym incydencie Andrzej zniknął z Ulanowa. Uczył się w Krakowie w Studium Nauczycielskim, a następnie studiował rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie pod okiem prof. Jerzego Bandury. Skończył naukę w roku 1974 i wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie specjalizował się na kierunku odlewania rzeźb z brązu. W USA Andrzej odkrył, że historia polskiego narodu jest tam przekłamywana, przemilczana, a nawet częstokroć poniżana. Jak sam mówi: „Pozostała mi walka o prawdę i honor polskiego narodu, a moją bronią jest moja sztuka”.
Andrzej Pityński do dziś tworzy piękne, niezwykłe, monumentalne rzeźby. Najważniejsze dzieła artysty to Partyzanci nr I (Boston), Mściciel (Doylestown), Katyń 1940 (Jersey City), Armia Błękitna (Warszawa), Partyzanci nr II (Hamilton), Patriota (Stalowa Wola) i Światowid (Hamilton). Wymienione rzeźby są wyjątkowe, uosabiają ducha polskiego narodu, opowiadają o prawdziwej historii naszego kraju. Mówią o latach chwały oręża polskiego, o tragicznych dziejach naszej Ojczyzny, ale mają też przypominać o – nie do końca czystym – sumieniu zachodniego świata w kwestii jego stosunku do Polski.
Rzeźba Partyzanci nr I odsłonięta w Bostonie w roku 1979 to pierwszy na świecie pomnik poświęcony Żołnierzom Wyklętym. Mściciel i Patriota to polscy skrzydlaci rycerze, jeden ze Szczerbcem, drugi z sarmacką szablą – są „narodowym symbolem niezłomności, walki, zwycięstwa i umiłowania wolności”. Katyń 1940 nie pozwala zapomnieć o sowieckiej zbrodni oraz ciosie w plecy wymierzonym walczącej z hitleryzmem Polsce. Natomiast Armia Błękitna upamiętnia wojsko gen. Józefa Hallera przybyłe do Polski i wkład Polonii amerykańskiej w dzieło odzyskania przez Polskę niepodległości.
Partyzanci z Bostonu (zbiory Andrzeja Pityńskiego)
Szczególnie rzeźba Partyzanci z Bostonu ma swoją głęboką wymowę i jest wyjątkowym wspomnieniem „lat znojnych”. Będąc jeszcze w Polsce, jako młody chłopiec, Andrzej wraz z tatą pomagał Michałowi Krupie, dostarczając mu potrzebne zaopatrzenie. Wówczas widział prawdziwych polskich wolnych partyzantów z podziemia antykomunistycznego, konnych uzbrojonych jeźdźców, wiecznych żołnierzy. Wrażenie, jakie wywarli na młodym Andrzeju, było tak silne, że obraz ten pozostał w jego sercu na całe życie, a w przyszłości stał się bodźcem do powstania rzeźb Partyzanci. Andrzej wspomina: „Jako mały chłopiec odwiedzałem mojego wuja w jego leśnych bunkrach. Mając jedenaście lat, widziałem go jako wolnego partyzanta. Zimą w 1958 roku razem z ojcem, konno w siodłach, przez skutą lodem Tanew dostarczaliśmy Michałowi zaopatrzenie i lekarstwa. Odprowadził nas potem konno z dwoma partyzantami. Kiedy jechaliśmy, strzemię przy strzemieniu, wzdłuż koryta Tanwi, słońce rzucało nasze długie cienie na tafle lodu zamarzniętej rzeki. Godzinami wpatrywałem się w tę poruszającą się masę końskich nóg, szyi, głów, sylwetek w siodłach z erkaemami sterczących luf zawieszonymi na ramionach, z granatami przy pasach, z bagnetami w cholewach kawaleryjskich butów, w wydłużone przez słońce sylwetki cieni jeźdźców, partyzantów, ostatnich polskich bohaterów. I wtedy poczułem się jednym z nich”.
Monument Partyzanci z Bostonu ma 10 metrów długości, 7 metrów wysokości i 4 metry szerokości. Rzeźba przedstawia partyzantów NOW-NZW (Narodowego Zjednoczenia Wojskowego): „Wołyniaka”, „Wierzbę”, „Majkę”, „Garbatego” i „Kulę”. Na postumencie widzimy pięciu konnych jeźdźców, nieulękłych desperatów, wiecznych wojowników. Partyzanci ci, ze spuszczonymi głowami, pod ciężarem własnych myśli, raczej już bez nadziei na lepszą egzystencję, jadą strzemię w strzemię ku swemu tragicznemu przeznaczeniu. Niewidome ze zmęczenia konie łapią chrapami woń lasu i wyczuwają, jak wilki, kierunek drogi. Nad szykiem niezłomnych wojowników w kierunku nieba sterczą lufy karabinów, jak kopie średniowiecznych rycerzy albo maszty niezwyciężonych okrętów.
Partyzanci nr II z Hamilton różnią się nieznacznie od pierwowzoru z Bostonu. Polscy żołnierze już nie mają spuszczonych głów, lecz patrzą hardo i dumnie w oczy swej przyszłości, naznaczonej często śmiercią. Na jednej z lanc tych niezmordowanych rycerzy walczących o wolną Polskę łopoce – jakże by inaczej – biało-czerwony proporczyk.
Po tragicznej dla Polaków katastrofie smoleńskiej Andrzej Pityński wziął udział w konkursie na pomnik upamiętniający to wydarzenie. Stworzył makietę przedstawiającą husarza z oderwanym lewym skrzydłem. Skrzydlaty rycerz wraz z koniem próbują oderwać się od ziemi i wzbić się w niebo. W zamyśle miała to być monumentalna kompozycja z nierdzewnej stali polerowanej na srebro. Niestety w konkursie wygrał inny projekt, bardzo negatywnie oceniony przez mistrza Pityńskiego: „(…) nie rzeźbiarski, ale architektoniczny, minimalizm, konstruktywizm bolszewicki z lat 20. ubiegłego wieku”.
Mistrz Andrzej Pityński obok swoich Partyzantów nr II z Hamilton (zbiory Andrzeja Pityńskiego)
Andrzej Pityński jest nie tylko sławnym rzeźbiarzem, ale przede wszystkim polskim patriotą i katolikiem, który – choć mieszka za oceanem – tworzy „instynktem i sercem polskim”. Opowiadając o swoich pracach, mówi: „Musimy tworzyć takie rzeźby monumentalne, żeby inne narody wyczuły w nich temperaturę «polskiej krwi». Krwi, która przechodzi z pokolenia na pokolenie, jest wieczna i niezniszczalna. Pomniki monumentalne to słupy milowe w historii narodu, nie pozwalają innym systemom i filozofiom zniszczyć waloru i rdzenia kultury narodowej. Pomniki milczą, lecz uczą przez wieki i pokazują następnym pokoleniom, kim jesteśmy, skąd przyszliśmy i dokąd idziemy”.
Zdyszani partyzanci, ledwie poruszający się pod ciężarem broni i długich taśm amunicji, wbiegli na wąską groblę otoczoną z obu stron stawami. Wieczorny chłód dawał ukojenie rozgrzanym twarzom i spoconym ciałom. Aż się chciało zostawić daleko zbrojne żelastwo, zrzucić z siebie całe oporządzenie i mundur i zanurzyć się w zimną rozkosz czystej wody. Pewnie niejeden z nich miał taką myśl, ale żaden nie zatrzymał się nawet na brzegu, by się napić czy obmyć twarz. Niemiecka obława była tuż-tuż, a żaden z Polaków nie chciał wpaść w gestapowskie czy esesmańskie łapy germańskich morderców. Choć od nich i tak gorsi byli kałmucy ze wschodu będący na niemieckiej służbie. Ci w ogóle nie mieli litości dla nikogo.
Ściemniało się już gwałtownie, kiedy grupa partyzantów wyszła spod osłony drzew na odkryty teren. Ciemność gwarantowała bezpieczeństwo, a odgłosy walki pozostawały daleko z tyłu. Czasami jeszcze zabrzmiały suchy trzask wystrzału z pistoletu czy głucha seria peemu.
– Tośmy mieli szczęście, panie komendancie – ledwie łapiąc oddech, zagaił jeden z żołnierzy, zwracając się do porucznika „Konara”.
– Jeszcze dziesięć minut i by nas wszystkich szlag trafił – dopowiedział inny.
– Macie rację, chłopcy, ale nie stękać mi tu, tylko maszerować, bo te mongoły gotowe nas jeszcze dopędzić i zjeść na tym wąskim przesmyku – odparował Bolesław Usow ps. Konar, który dowodził oddziałem partyzanckim „Ojca Jana” pod nieobecność dowódcy – Franciszka Przysiężniaka. Co bardziej dociekliwi zauważali jakąś przedziwną prawidłowość w tym, że często podczas dużych i ważnych bojów oddziału „Ojca Jana” nominalnego dowódcy nie było przy bojowej grupie. W najcięższych krytycznych sytuacjach rozkazy wydawał jego zastępca – właśnie por. „Konar”. Tak było i tym razem.
Kilka dni wcześniej polscy partyzanci otrzymali od swych wywiadowców informację o niemieckich przygotowaniach i mającej rozpocząć się wielkiej przeciwpartyzanckiej akcji (operacja „Sturmwind I”), obejmującej swym zasięgiem Lasy Janowskie i Puszczę Solską. „Konar” dał wolną rękę swoim ludziom, lecz niewielu opuściło oddział. Z grupą około stu osiemdziesięciu partyzantów postanowił więc spróbować przedrzeć się w Góry Świętokrzyskie. Pomysł był dobry, lecz 10 czerwca 1944 roku przed południem pod Janikami partyzancka grupa natknęła się na niezmierzone zastępy niemieckich żołnierzy szykujących się do akcji. Wywiązała się strzelanina, a Niemcy, choć stracili kilku swoich, rzucali kałmuków do kolejnych natarć. „Konar” zarzucił myśl o przebijaniu się z tej strony i – by ratować swych żołnierzy – nakazał szybki odwrót. Partyzanci przebyli biegiem szmat drogi pośród lasu, a teraz maszerowali przez groblę. Na chwilę umilkły dalekie strzały, za to wzmagał się rechot żab.
– Wreszcie jesteśmy bezpieczni – ta myśl zaświtała w wielu, gorących jeszcze, głowach. Już wolniejszym krokiem grupa przemieszczała się polną drogą prowadzącą przez groblę. Każdy z nich, maszerując, łapał oddech, wyrównywał krok i poprawiał broń. Lekka mgła przesuwała się znad stawów i wchłaniała w swą nicość ludzkie postacie. Po kolei tonęli w niej idący na czele szperacze, a potem cały oddział maszerujący plutonami. Jako jeden z pierwszych szedł „Orzeł”. W miejscu, gdzie grobla rozszerzała się, a droga skręcała na południe, nagle wykwitł przed nim ogromny ogień eksplozji. Siła wybuchu była tak wielka, że o mało nie wrzuciła go do stawu. Dziewczęcy głośny krzyk natychmiast postawił go na nogi. Kiedy podbiegł, przy sanitariuszce „Baśce” było już kilka osób.
– Dobijcie mnie – błagała rozpaczliwym głosem załamującym się pod naporem bólu. A kiedy nikt nie zareagował, zaczęła szukać swojego pistoletu i nerwowo obmacywała pustą już kaburę. Ktoś przed momentem zabrał jej broń. Wszyscy spoglądali poniżej jej pasa, na nogi Barbary Mączyńskiej „Baśki”.
– Nie ma ratunku – pomyślał dowódca, oglądając zakrwawione, poszarpane kikuty nóg swej sanitariuszki. Pomimo takiej oceny szybko zaaplikowano jej zastrzyk, zrobiono opatrunek i poniesiono na rękach do najbliżej położonej wsi. Oddział odmaszerował dalej, a po kilku dniach wziął udział w wielkiej partyzanckiej bitwie na Porytowym Wzgórzu. Krytyczny stan rannej „Baśki” wróżył raczej zbliżającą się szybką śmierć niż wyzdrowienie. Niestety, nie było jej dane umrzeć w spokoju. Została pod opieką gospodarzy we wsi Szklarnia i to w ich domu parę dni później spłonęła żywcem. Pożar wywołały walki, jakie wybuchły, kiedy oddział Armii Ludowej (AL) bronił się we wsi przed atakami Niemców. Jak się później okazało, za tragiczną w skutkach ranę „Baśki” odpowiedzialność ponosiła mina pozostawiona na grobli przez sowieckich partyzantów, którzy również wymykali się niemieckiej obławie.
Wojna bez pardonu zbierała swe krwawe żniwo, a jej ofiarami były także dziewczęta. W tamtych dniach, podczas niemieckiej operacji „Sturmwind”, inna sanitariuszka od „Ojca Jana”, Helena Cieplechowicz, wraz ze swym chłopcem opuściła oddział, mając nadzieję, że dzięki temu uratują swe młode życia. Niestety wpadli w ręce kałmuków. Chłopaka Heli zastrzelono od ręki, ale ją czekały bardziej okrutna śmierć i wyrafinowane tortury. Zdziczali sołdaci ze skośnymi oczami zabawiali się dziewczyną bardzo długo. Po licznych gwałtach, dla zabawy, bestie w niemieckich mundurach wbiły jej gruby korzeń pomiędzy nogi. Hela już i tak nie czuła bólu. Chwilę wcześniej oddała Bogu swe młode życie.
Do grona sanitariuszek w oddziale „Ojca Jana”, obok „Baśki” i Heli Cieplechowicz, należała też młodziutka dziewczyna z pięknymi warkoczami o pseudonimie Wanda. Jadwiga Wanda Bojarska urodziła się w roku 1926 w Krzeszowie nad Sanem. Również w jej młode, trzynastoletnie życie wkroczyła brutalnie rzeczywistość wojenna, kiedy po skończeniu szkoły powszechnej uczęszczała do biłgorajskiego gimnazjum. We wrześniu 1939 roku Polacy nie zdołali obronić kraju przed niemieckim i sowieckim najazdem, a czwarty rozbiór podzielił nasz kraj między nowych zaborców granicami paktu Ribbentrop–Mołotow. W rodzinnej osadzie Wandy byli Niemcy, a Biłgoraj zajęli już Rosjanie. Po wrześniowej zawierusze do Biłgoraja po dziewczynę przyjechał tata Andrzej.
– Jesteś, kochany tatusiu! – krzyknęła i rzuciła się ojcu na szyję. – Bałam się, że zostanę tu całkiem sama. – Dwoje ludzi długo tuliło się do siebie.
– No coś ty, Wandziu, przecież nie zostawiłbym swojej najukochańszej córeczki. Wracajmy, w domu czeka mama.
– A przepuszczą nas? – spytała zafrasowana. Słyszała już o nowych granicach, aresztowaniach i godzinie policyjnej.
– Jak przepuścili w jedną stronę, to i w drugą przepuszczą – uspokoił ją ojciec i prędko załadował na wóz nieduży bagaż dziewczyny. Spieszyło im się, by wrócić do Krzeszowa – Andrzej obawiał się, że ruch na nowej granicy może zostać w każdym momencie wstrzymany. Sowieckie warty przepuściły ich jednak bez problemu. Ale już po drugiej stronie jednemu Niemcowi nie spodobał się znaczek na berecie Wandy. Jak każda uczennica gimnazjum ubrana była w niebieski szkolny płaszczyk, a na berecie miała metalową plakietkę wkręcaną na śrubkę. Nic, czym można by urazić niemiecką „rasę panów”. Znaczek symbolizował naukę i przedstawiał otwartą książkę.
– Co to jest? – zapytał po niemiecku żandarm gardłowym głosem, wskazując na beret dziewczynki. Andrzej z córką zmartwieli, nie wiedząc, o co mu chodzi. – Pytam, co to jest?! Co, nie rozumiecie? – denerwował się potężny Niemiec. – My was, bandyci, nauczymy europejskiej cywilizacji i języka. Będziecie czytać z naszych, niemieckich książek i robić u nas za parobków, wy polskie nasienie.
– My nic nie rozumiemy, panie żandarm – próbował tłumaczyć się po polsku tato Wandy. Ale tamten tylko splunął pod nogi i gwałtownie, z zaskoczenia uderzył silnie dziewczynkę w czoło, w znaczek na berecie. Po młodej, dziecinnej jeszcze twarzy pociekła pierwsza krew. Reakcję ojca powstrzymał inny Niemiec, dźgając go lufą karabinu w pierś.
Wanda nie rozumiała sensu całego zajścia, nie wiedziała, czym naraziła się uzbrojonym ludziom przybyłym z Zachodu. Do tej pory wierzyła w dobroć tkwiącą w każdym człowieku. Ten jeden Niemiec dziurą w czole i pierwszą krwią, która zakrzepła na jej ustach, wybił jej z głowy tę bezgraniczną ufność w ludzi. Zadra wdarła się głęboko w młode serce, w którym zaczęła kiełkować nienawiść do najeźdźców.
Wolno i monotonnie mijały dni niemieckiej okupacji. A biedne to były czasy. W roku 1943 Wanda została zaprzysiężona do konspiracyjnej Narodowej Organizacji Wojskowej, scalonej z AK. Przysięgę siedemnastoletniej dziewczyny i jej taty odbierał porucznik Janusz Stoboy ps. Wir. Jako pseudonim Jadwiga wybrała sobie swoje drugie imię – „Wanda”. Od tego momentu do domu Bojarskich w Krzeszowie przybywali kurierzy z Krakowa przywożący rozkazy, pieniądze i ulotki. Tymi emisariuszami były najczęściej dziewczyny lub młode kobiety, które tajne dokumenty przechowywały w stanikach bądź nawet w – jeszcze bezpieczniejszych – dolnych partiach bielizny osobistej. W domu „Wandy” te dziewczęta rozbierały się nieomal do naga, wyciągały zdeponowane niebezpieczne materiały i przekazywały je Bojarskim. „Wanda” najczęściej przewoziła dokumenty dalej i przekazywała Stoboyowi.
Ta antyniemiecka działalność trwała ponad rok. Do czasu…
Z początkiem maja 1944 roku przed dom Bojarskich zajechało gestapo. Niemcy nie byli sami, prowadził ich Ukrainiec o nazwisku Daniłowicz, który najprawdopodobniej zadenuncjował Polaków. Przybysze wtargnęli do domu, od progu wołając: „Gdzie jest Andrzej Bojarski?”. Wystraszona trójka dzieci zbiła się w gromadkę, a Stefcię i Antka osłoniła własnym ciałem najstarsza Wanda.
– Rodziców nie ma w domu, wyjechali na targ – powiedziało trzeźwo, chociaż wiedziała, że mama i tato pracują na drugim krańcu pola przy sadzeniu kapusty.
– Mamy informacje, że pan Bojarski współpracuje z bandytami. A może ty, dziewczyno, widziałaś tu bandytów? – spytał gestapowiec i uniósł szpicrutą brodę dziewczyny.
– Żadnych bandytów u nas nigdy nie było. Jesteśmy uczciwi – powiedziała, patrząc hardo na Niemca. Jej słowa wywołały salwę śmiechu.
– Wszyscy Polacy to bandyci! Każdy Niemiec to wie!
Przybyły z gestapowcami Ukrainiec stał z boku i czekał niecierpliwie na swoją nagrodę – pieniądze albo zwolnienie z przymusowych kontyngentów. Niemcy śmiali się długo, a „Wanda” bała się, by nie zaczęli przeszukiwać mieszkania. W domu było trochę kompromitujących rzeczy.
– No dobrze, polska dziewczyno – powiedział jeden z Niemców – przekaż swemu ojcu, aby niezwłocznie zjawił się na najbliższym posterunku żandarmerii. Mamy z nim do pogadania. – Już zbierali się do wyjścia, kiedy jeden z nich nagle odwrócił się i z całej siły trzasnął „Wandę” w twarz.
– Przeszukać dom! – padł rozkaz, a Niemcy już się nie śmiali. Rozpoczęła się skrupulatna rewizja, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności okupanci znaleźli tylko niemieckie marki i wiele lekarstw w kuferku.
– Po co wam tyle lekarstw? – spytał gestapowiec.
– Jest wojna i wykupujemy, co jest, bo może się zdarzyć, że będą potrzebne – odpowiedziała szybko „Wanda”, bardziej bojąc się o to, by intruzi nie znaleźli szytych przez nią na potrzeby konspiracji biało-czerwonych proporczyków, ukrytych na dnie jednej z szuflad.
Gestapowcy poniechali dalszych poszukiwań i wyszli z domu, zabierając ze sobą kuferek z pieniędzmi i lekarstwami.
Wanda Krzysztanowicz z d. Bojarska (pierwsza z prawej) ze swoim rodzeństwem: siostrą Stefanią i bratem Antonim (zbiory Wandy Krzysztanowicz)
– My tu jeszcze wrócimy – uśmiechnął się cierpko jeden z nich na odchodne.
„Wanda” widziała przez okno, że nie wsiedli do samochodu, tylko weszli do sąsiadów. Natychmiast zaczęła działać. Wysłała w pole do rodziców trzynastoletnią siostrę, aby ostrzegła tatę, a sama zaczęła pakować co pilniejsze rzeczy. Niebawem zjawili się matka i parobek ze Stefcią. Ojciec postanowił już nie wracać do domu, tylko ukryć się u znajomych. Przekazał rodzinie, aby spakowali się szybko i ruszyli do wsi Kamionka, gdzie on będzie na nich czekał. W gorączkowym pośpiechu załadowali na furmankę niezbędne rzeczy, łącznie z pierzynami. Kiedy wóz powożony przez parobka ruszył z podwórka, wydawało się, że wyjazd odbędzie się bez przeszkód. Niestety, gestapowcy, choć sami cały czas przebywali u sąsiadów, na drodze pozostawili uzbrojonych szeregowych żandarmów. Jeden z nich zatrzymał wóz, łapiąc konia za uzdę.
– Halt! – wrzasnął.
– Proszę nas puścić, jedziemy do lekarza, braciszek ma tyfus – skłamała błagalnie „Wanda”, wiedząc, że Niemcy panicznie boją się wszelkich chorób zakaźnych. Niestety, Niemiec wykrył oszustwo, ponieważ wóz, wyjeżdżając z domu, zaczął skręcać nie do lekarza, który przyjmował w centrum Krzeszowa, ale w drugą stronę, w kierunku wsi. Mocniej zacisnął palce na rzemieniu.
Wtedy „Wanda”, nie namyślając się długo, wyrwała woźnicy bat i mocno chlasnęła szkopa po ręku, przecinając mu skórę. Żandarm zasyczał z bólu, a wtedy narowisty koń cisnął się, uwolnił z uchwytu i ugryzł go w… głowę. Wóz popędził dalej, a Niemiec stał na środku drogi, patrząc z niedowierzaniem i trzymając się za obolałą głowę, a z przeciętej ręki sączyła się krew. Nie był nawet zdolny, by od razu wszcząć alarm lub sięgnąć po leżący w piachu karabin. Zobaczył tylko, jak wóz z rodziną Bojarskich znika w tumanach kurzu za zakrętem drogi.
Po ucieczce z Krzeszowa „Wanda” z mamą i rodzeństwem zatrzymała się na krótko u rodziny w Kamionce, by potem zamieszkać w Sierakowie. Ojciec, zagrożony aresztowaniem, dołączył do jednego z pododdziałów partyzanckiej grupy „Ojca Jana”, stacjonującego w pobliskich lasach. Do tej grupy formalnie należała również „Wanda”, która w Sierakowie utrzymywała placówkę konspiracyjną.
W pierwszych dniach maja 1944 roku oddział „Ojca Jana” otrzymał od przełożonych informację, że linią kolejową z Lublina do Krakowa Niemcy będą przewozić polskich więźniów z Majdanka. Dowódca dostał rozkaz odbicia Polaków, a akcję przygotowano na stacji w Lipie w dniu 3 maja. Kiedy wyznaczony do operacji oddział „Konara” znalazł się w Lipie, okazało się, że transport z więźniami przejechał już dzień wcześniej. Porucznik Bolesław Usow postanowił przeprowadzić akcję zastępczą i zaatakować nasycalnię drewna i tartak, tak by zdobyć i zniszczyć działające dla okupanta warsztaty. Jednak ktoś musiał zdradzić Polaków i teoretycznie łatwa akcja zakończyła się całkowitą klęską partyzantów. Ostrzelani przez przygotowanych do obrony nieprzyjaciół ponieśli straty i musieli się wycofać. Było aż ośmiu rannych, ale na szczęście zdołano ściągnąć ich z pola bitwy i zabrać ze sobą. Umieszczono ich początkowo na plebanii w Pysznicy, a potem u sióstr dominikanek w Bielinach. Potem jeszcze czterech z nich („Opium”, „Orzeł”, „Klon” i „Prawdzic”) kurowało się u Kostka Serafina w młynie w Kurzynie. I właśnie do opieki nad tymi rannymi konspiracyjna organizacja skierowała „Wandę”. Dziewczyna wraz z koleżanką z podziemia wędrowała kilka razy w tygodniu przez las do młyna, by doglądać powstańców. Któregoś dnia, późnym już wieczorem, dziewczęta maszerowały w deszczu. Wtem usłyszały nadjeżdżającą furmankę, na której jechali uzbrojeni mężczyźni. Było za późno, aby się skryć w gęstwinie.
– Hej, dziewczynki! – rzucono na powitanie, na szczęście w ojczystym języku, a nie po niemiecku czy rosyjsku. Bo należy pamiętać, że na tym terenie działały również radzieccy partyzanci, przybyli niedawno ze Wschodu. Pozostawała jeszcze niepewność, czy spotkani partyzanci to swoi, czyli z AK, czy też z „czerwonych” oddziałów AL. Całkiem niedawno nasi ostrzeliwali się tymi z AL (na szczęście bez strat) podczas przewożenia rannych po akcji w Lipie.
– Co wy tak tutaj same w deszczu stoicie? Może was podwieźć? – pytali przymilnie chłopcy z wozu. – A dokąd w ogóle idziecie?
– Do Sierakowa – musiały powiedzieć prawdę, gdyż leśna dróżka prowadziła właśnie w tym kierunku.
– Oho, to was podrzucimy do domu. Wskakujcie. – Wyciągnęły się ręce i dziewczyny znalazły się na wozie, a jeden z partyzantów od razu zaciął konie.
Józef Krzysztanowicz „Hanys” (w środku) z innymi partyzantami, z lewej strony Adam Kusz, z prawej Mikołaj Paśnik (zbiory Dionizego Garbacza)
– Znamy skrót – powiedział woźnica i skręcił w boczną odnogę drogi. Furmanka jeszcze długo kluczyła w coraz gęstszych kniejach, aż w końcu wyjechała na polankę. Ale to nie była żadna wieś, tylko partyzanckie obozowisko w samym sercu lasu. Żart młodych chłopców wcale nie ubawił „Wandy” i jej towarzyszki. Nie zamierzały zostawać u partyzantów, a przez to wszystko ich powrót do domu jeszcze się wydłużył. Na szczęście dziewczyny trafiły do swoich, czyli chłopców z oddziału „Ojca Jana” z NOW-AK. Niestety nie wiedziały, w którą stronę teraz powinny iść i gdzie znajduje się Sieraków. Kiedy tak stały przemoknięte i zziębnięte pośrodku obozu, nagle z tyłu ktoś do nich podszedł.
– „Wanda”, to ty? – odezwał się młody, silny głos.
– Tak, a kto mówi? – „Wanda” odwróciła się gwałtownie na pięcie, wpadła w kałużę i zachlapała błotem wyczyszczone oficerki żołnierza.
– Nie poznajesz mnie? – zdziwił się młody chłopak, nie zwracając wcale uwagi na pobrudzone buty. – To ja, Józek, mój tato miał mleczarnię w Krzeszowie. Co wy tu robicie pośrodku lasów?
Musiały opowiedzieć mu o spotkaniu z partyzantami, o pechowej podwózce i wylądowaniu w tym obozowisku.
– Głupie żarty – skwitował Józek. – Przyznaję, że też chciałbym, żebyście zostały tutaj – zaśmiał się do swych myśli – ale teraz odwiozę was do domu. Zaraz zorganizuję pojazd.
I po raz kolejny, klucząc pośród leśnych drożyn, konie raźno ciągnęły wóz, tym razem naprawdę kierując się do Sierakowa. Już bez dalszych przygód, w nocy, partyzant odstawił dziewczyny do domów, a mamie „Wandy” przykazał nawet, by lepiej opiekowała się córką, bo może stać się jej krzywda, kiedy tak samotnie wędruje przez las.
Józef Krzysztanowicz urodził się w 1923 roku w Krzeszowie. Jego mama miała na imię Eleonora, a tata Stanisław – przed wojną prowadził mleczarnię. Już wtedy staremu Krzysztanowiczowi wpadła w oko mała Wandzia z pięknymi warkoczami.
– O, popatrzcie, idzie moja przyszła synowa – mawiał, kiedy ona z trudem dźwigała bańkę z mlekiem.