Niechciani generałowie. Sosabowski, Maczek, Bór – Komorowski i inni . Powojenne losy polskich oficerów - Szymon Nowak - ebook + audiobook

Niechciani generałowie. Sosabowski, Maczek, Bór – Komorowski i inni . Powojenne losy polskich oficerów audiobook

Szymon Nowak

4,6

Opis

Na londyńskiej paradzie zwycięstwa w 1946 roku, w której obok Anglików i Amerykanów maszerowali nawet sanitariusze z Fidżi i oddziały robocze z Seszeli, zabrakło Polaków. Rząd Jego Królewskiej Mości na dwa tygodnie przed defiladą rozwiązał Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Kontradmirał Józef Unrug, dowódca Polskiej Floty i Obrony Wybrzeża w 1939 roku. Po kapitulacji Kriegsmarine zaproponowała mu służbę w swoich szeregach. Odmówił. Po wojnie, aż do lat pięćdziesiątych, naprawiał silniki w kutrach rybackich w Maroku. Gen. Stanisław Sosabowski – twórca i dowódca legendarnej polskiej brygady spadochronowej, szykowanej do desantu w okupowanej Polsce. Ostrzegał, że desant planowany pod Arnhem będzie zrzucony „o jeden most za daleko”. W powojennym Londynie próbował sił w branży meblarskiej, a potem pracował przez lata jako magazynier. Gen. Tadeusz Komorowski „Bór” - komendant Armii Krajowej. Były Wódz Naczelny Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie utrzymywał się w Londynie z pracy tapicera. Gen. Stanisław Maczek - dowódca największej przedwrześniowej polskiej jednostki pancernej. W 1939 r. nie przegrał żadnej bitwy. Dowódca „Czarnych diabłów”, bohater spod Falaise Chambois i Bredy. Żeby utrzymać przykutą do wózka inwalidzkiego córkę Małgorzatę, podawał piwo jako barman i pilnował bramy klubu sportowego w Edynburgu.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 33 min

Lektor: Szymon Nowak
Oceny
4,6 (24 oceny)
17
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Nie oderwiesz się od lektury

Chwała Bohaterom !!!
10

Popularność




Okładka

Robert Kempisty

Zdjęcia

Autor dziękuję za możliwość wykorzystania w książce zdjęć ze zbiorów: Katarzyny

Ochabskiej-Olko, Alfreda Bielickiego „Mietka”, Instytutu Pamięci Narodowej,

Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego, Muzeum Powstania

Warszawskiego, Narodowego Archiwum Cyfrowego i Zespołu Szkół Publicznej

Szkoły Podstawowej i Publicznego Gimnazjum im. gen. bryg. pil. Stanisława

Skalskiego w Woli Mystkowskiej.

Redakcja i korekta

Ewa Popielarz

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

Skład i łamanie

TEKST Projekt

ISBN 978-83-8079-176-3

Copyright © by Szymon Nowak

Copyright © by Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2018

Wydawca

Fronda PL, Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

tel. 22 836 54 44, 877 37 35

faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

Wydrukowano na papierze Ibook

dostarczonym przez fi rmę Igepa Sp. z o.o.

Konwersja Monika Lipiec

Spis treści

Wstęp

Emeryt

Wstęp

Maszerowali niewyobrażalnie długą kolumną, wybijając równy rytm tysiąca nóg na londyńskich trotuarach. Grzmot defiladowych kroków odbijał się od frontów kamienic i wracał zwielokrotnionym echem na ulicę, skutecznie zagłuszając wojskowe orkiestry, maszerujące przy armiach państw zwycięskiej koalicji i wygrywające najróżniejsze melodie, często egzotyczne dla Europejczyków.

W dżdżysty i pochmurny czerwcowy dzień roku 1946 wielka parada zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami i Japonią zgromadziła w Londynie setki tysięcy obserwatorów. Cały świat cieszył się z wiktorii koalicji sprzymierzonych i z zakończenia II wojny światowej. Po twarzach płynęły łzy radości i wzruszenia, a w górę leciały bukiety kwiatów. Główną część defilady na alei The Mall w loży honorowej przyjmowali król Jerzy VI i królowa Elżbieta wraz z królewską rodziną. Tuż obok stali: premier Wielkiej Brytanii Clement Attlee, były premier Winston Churchill (który choć wygrał dla Zjednoczonego Królestwa najkrwawszą z wojen – paradoksalnie przegrał ostatnie wybory), premier Kanady William Mackenzie King i premier Związku Południowej Afryki Jan Smuts.

Defiladę prowadzili najwyżsi rangą dowódcy sprzymierzonych, jadący w odkrytych jeepach. Za nimi posuwało się kilkaset pojazdów. Były tam czołgi, działa samobieżne, transportery opancerzone, samochody pancerne, amfibie, ciężarówki z armatami, wojskowe sanitarki i żołnierskie motocykle. Za zmotoryzowaną kolumną szli wojskowi reprezentujący trzydzieści narodów armii sprzymierzonych. Dwadzieścia tysięcy ludzi maszerowało w kolumnie rozciągniętej na przeszło piętnaście kilometrów. Pierwsi szli Amerykanie, których udział w zwycięstwie był bezdyskusyjny. Za nimi kroczyli Kanadyjczycy, Australijczycy,Nowozelandczycyi przedstawiciele Afryki Południowej. W dalszej kolejności maszerowali Czesi, Belgowie, Norwegowie, Francuzi, Irańczycy, Meksykanie i Brazylijczycy. Paradę zamykali najliczniejsi przedstawiciele gospodarzy, czyli Anglicy, Szkoci, Walijczycy i Irlandczycy Północni. W kolumnie nie zabrakło osobliwych Hindusów w turbanach, Szkotów w kiltach oraz Greków w białych spódniczkach i w butach z pomponami. Na paradzie byli obecni żołnierze z Etiopii, sanitariusze z Fidżi, policjanci z Libanu i oddziały robocze z Seszeli. W całej tej masie żołnierzy radujących się z końca wojny na londyńskich ulicach zabrakło Polaków.

* * *

Wezbrana rzeka brytyjskich żołnierzy na paradzie zwycięstwa 8 czerwca 1946 r.

(wolne zasoby Wikipedii)

Polska jako pierwsza przeciwstawiła się zbrojnym zapędom dwóch zbrodniczych totalitaryzmów. Od 1 września 1939 roku nasz kraj odpierał najazd wojsk III Rzeszy, a 17 września przyjął od Związku Sowieckiego zdradziecki „cios w plecy”, będący następstwem paktuRibbentrop–Mołotow. Najeźdźcy zajęli Polskę i podzielili ją między siebie według własnego uznania. Nasi sojusznicy, Wielka Brytania i Francja, pomimo wypowiedzenia Niemcom wojny 3 września, nie uczynili nic, aby wspomóc swoich polskich przyjaciół. Zachodni front we Francji drgnął ledwie o kilka kilometrów i zamarł w „dziwnej wojnie”. W tym czasie z luków bombowców na niemieckie miasta leciało morze ulotek. Już rok później za swoją bezczynność względem Polski zapłaciła Francja. W niespełna miesiąc kraj ten padł pod niemieckim Blitzkriegiem, a na froncie walki pozostała osamotniona Wielka Brytania. I wtedy „najwierniejsi z sojuszników”, jak w pewnych kręgach nazywano Polaków, stanęli na wysokości zadania. Nie bacząc na zawód, jakiego doznali we wrześniu 1939 roku, ciągnęli na Wyspy Brytyjskie i wstępowali do tworzącego się tam Wojska Polskiego. W pewnym momencie wojny Polacy stanowili naprawdę ogromne wzmocnienie obrony Szkocji, polscy lotnicy dokonywali cudów męstwa i skuteczności na angielskim niebie, a nasi marynarze pływali w niekończących się konwojach. Polscy żołnierze z powodzeniem walczyli w Norwegii (Narvik, 1940), we Francji (1940) i w Afryce Północnej (Tobruk, 1941). Nasze oddziały zajęły niezdobytą dotąd pozycję na Monte Cassino, walczyły w wielkiej bitwie pod Falaise oraz brały udział w brawurowej operacji Market Garden, która nieroztropnie posunęła się „o jeden most za daleko”. Żołnierze z białymi orzełkami wyzwolili Bredę, Anconę, Bolonię i zajęli niemiecki port w Wilhelmshaven.

W przededniu końca wojny Polskie Siły Zbrojne (PSZ) na Zachodzie liczyły prawie 200 tysięcy żołnierzy. Była to niebagatelna siła, stanowiąca piątą co do wielkości armię walczącą w tym czasie na frontach. Pełniącemu obowiązki Naczelnego Wodza Władysławowi Andersowi podlegały wówczas: stacjonujący w Wielkiej Brytanii 1 Korpus Polski (4 Dywizja Piechoty, 16 Samodzielna Brygada Pancerna, 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa), znajdujący się we Włoszech 2 Korpus Polski (3 Dywizja Strzelców Karpackich, 5 Kresowa Dywizja Piechoty, 2 Brygada Pancerna), oddziały przebywające na froncie zachodnim (1 Dywizja Pancerna, zgrupowania polskiej piechoty przy 1 Armii Francuskiej), Armia Polska na Bliskim Wschodzie (7 Dywizja Piechoty, 16 Pomorska Brygada Piechoty, 14 Wielkopolska Brygada Pancerna), ponadto Polskie Siły Powietrzne, Polska Marynarka Wojenna i Pomocnicza Wojskowa Służba Kobiet.

W początkowym okresie wojny polski rząd w Londynie liczył się na arenie międzynarodowej, a jednostki PSZ na Zachodzie były ważnym ogniwem armii sprzymierzonych. Wszystko zmieniło się diametralnie po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, wejściu ZSRR do antyhitlerowskiej koalicji i zaangażowaniu się armii USA w działania zbrojne po stronie aliantów. Od tego momentu o ofensywach sprzymierzonych, o powojennych granicach i obszarach wpływów decydowała „wielka trójka” – prezydent USA Franklin Roosevelt, premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill i sowiecki dyktator Józef Stalin. Z biegiem czasu władze polskie coraz częściej traktowane były w Anglii jak niechciani dzicy goście ze Wschodu, a nie jako równorzędny sojusznik i partner polityczny. Pomimo tego do końca wojny Wojsko Polskie wykorzystywano na wszelakich frontach Europy, kierując polskich żołnierzy niejednokrotnie na najtrudniejsze odcinki walki.

Mogłoby się wydawać, że po kapitulacji Niemiec i zakończeniu wojny w Europie Polacy powinni mieć gwarancję niepodległości – zachowania granic na wschodzie, a rozszerzenia ich na zachodzie kosztem pokonanej niemieckiej Rzeszy. Wraz z końcem najkrwawszej z wojen do kraju powinni powrócić polscy żołnierze z PSZ na Zachodzie oraz prawowity rząd z wychodźstwa. Rząd ten, który od września 1939 roku zachował ciągłość władzy, winien stać się strażnikiem wolnych, demokratycznych wyborów przeprowadzonych w oswobodzonym od okupantów kraju. Nic bardziej mylnego. Już podczas konferencji w Teheranie (jesień 1943 roku) przywódcy mocarstw przyjęli wstępne porozumienie dotyczące kształtu powojennej Europy. Według tych postanowień obszar Polski pozostawał w sowieckiej strefie wpływów, a jej wschodnia granica została przesunięta daleko na zachód, jak sobie tego życzył Stalin. Powyższe uzgodnienia dotyczące Polski zostały potwierdzone na konferencjach w Jałcie i Poczdamie, a gwarantem rzekomej niezależności naszej ojczyzny miały być pilnowane przez Stalina demokratyczne wybory. Niespełna dwa miesiące po zakończeniu działań wojennych sowiecki agent Bolesław Bierut w „wyzwolonej” przez Armię Czerwoną Polsce powołał Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej (TRJN). Na stanowisku wicepremiera został obsadzony Stanisław Mikołajczyk, były premier polskiego rządu londyńskiego, który tym działaniem niejako poświadczył praworządność tego komunistycznego tworu. Nasi zachodni sojusznicy tylko na to czekali – mogli teraz umyć ręce w kwestii sprawy polskiej. Błyskawicznie uznali TRJN za prawowite przedstawicielstwo państwa polskiego i cofnęli uznanie polskim władzom na obczyźnie. Ci, którzy jeszcze liczyli na pokojowe i legalne przejęcie władzy od komunistów, zostali pozbawieni złudzeń w wyniku sfałszowanego referendum ludowego (1946) oraz również sfałszowanych wyborów do sejmu (1947). Na dziesięciolecia Polska znalazła się pod moskiewskim butem, a rządzące w kraju komunistyczne marionetki wykonywały szczegółowo dyrektywy napływające z Kremla.

* * *

Pomimo wspólnego pokonania Niemiec w Europie oraz walki przeciwko Japonii na Dalekim Wschodzie, koalicyjnych sojuszników dzieliło coraz więcej. Było to ledwie przygrywką do mającej niebawem nastąpić „zimnej wojny”, która zmroziła cały świat na kolejne dekady. Po zakończeniu walk w Europie Stalin nie czekał na wspólne świętowanie zwycięstwa z aliantami zachodnimi. Już pod koniec czerwca 1945 roku w Moskwie urządzono ogromną paradę zwycięstwa, która miała pokazać światu, które z mocarstw tak naprawdę pokonało Hitlera. Kulminacyjnym momentem defilady było rzucenie podmauzoleumLenina dwustu zdobytych niemieckich sztandarów. Ale to jedynie gest – przecież nie Lenin wygrał tę wojnę. W chwale zwycięzcy cały czas pławił się Józef Stalin, grający rolę równocześnie dobrego wujka i szefa najpotężniejszego państwa na świecie, który nie cofnie się przed niczym, mając pod sobą tak olbrzymią potęgę militarną. W moskiewskiej paradzie, ma się rozumieć, nie mogło zabraknąć przedstawicieli „ludowego” Wojska Polskiego (LWP) z komunistycznej Polski. Przy dźwiękach sowieckich marszów polscy żołnierze LWP raźno szli krok w krok ze swoimi towarzyszami z Armii Czerwonej i NKWD.

Tymczasem Anglosasi ze świętowaniem zwycięstwa w II wojnie światowej postanowili poczekać na uporanie się z Japończykami. Dopiero włączenie się do wojny ZSRR i zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę oraz Nagasaki złamało ducha walki przedstawicieli Kraju Kwitnącej Wiśni. Japonia kapitulowała trzy miesiące po III Rzeszy. Nie wiadomo dokładnie, co było tego przyczyną: londyńska kapryśna pogoda, zawirowania polityczne (przegrane przez Churchilla wybory), a może czas potrzebny na przygotowanie ceremonii na tak wysokim poziomie? Dość powiedzieć, że brytyjską paradę zwycięstwa zaplanowano dopiero na czerwiec 1946 roku. Postanowiono, że oprócz wojsk brytyjskich i ich dominiów (Kanada, Australia, Nowa Zelandia) w defiladzie wezmą udział reprezentanci wszystkich krajów wchodzących w skład koalicji, z USA na czele.

Na początku marca 1946 roku do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w komunistycznej Polsce nadeszło oficjalne pismo z zaproszeniem do udziału w brytyjskiej uroczystości z okazji zakończenia II wojnie światowej i zwycięstwa w niej koalicji sojuszniczej. Do wystąpienia w defiladzie zapraszano trzech wysokiej rangi oficerów (mających reprezentować trzy rodzaje polskich wojsk), poczet sztandarowy oraz dwudziestu czterech żołnierzy. Brytyjczycy wystosowali pismo skierowane wyłącznie do pojałtańskiej Polski, celowo pomijając polskie czynniki polityczne i wojskowe pozostające na emigracji. Na tym etapie przedstawiciele Anglosasów chyba naiwnie myśleli, że skoro Mikołajczyk wszedł do komunistycznego rządu, to inni polscy politycy i wojskowiw podskokach pospieszą do kraju, by cieszyć się wolnością, demokracją i dobrobytem. Może sądzili, że na obszarze pomiędzy Odrą a Bugiem powstanie nowy wspólny rząd, a żołnierze z kraju i PSZ na Zachodzie utworzą jednolite, pozostające pod wspólnym dowództwem Wojsko Polskie. Ale to wszystko nie było takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać Brytyjczykom. W dalszym ciągu istniały dwa ośrodki władzy i armii: ten w kraju, pod moskiewską kuratelą, i ten w Londynie, który choć już oficjalnie stracił uznanie aliantów, nadal funkcjonował. Zdezorientowani komuniści nad Wisłą zastanawiali się, czy na uroczystościach wystąpią też polscy żołnierze z PSZ na Zachodzie, czy pojawią się przedstawiciele ZSRR i Jugosławii. No i najważniejsze: co na to wszystko powie Józef Stalin, którego zdanie miało naturalnie decydujący głos w każdej ówcześnie sprawie.

Australijczycy maszerują przed trybuną honorową, w której zasiadają król Jerzy VI i królowa Elżbieta

(wolne zasoby Wikipedii)

Gdy włodarze Polski Ludowej rozważali, co począć z kłopotliwym zaproszeniem i czy w ogóle pojawić się na czerwcowej paradzie w burżuazyjnej Anglii, Brytyjczycy poszli o krok dalej. Po pierwsze zachodni sojusznicy w ogóle nie planowali zapraszać przedstawicieli PSZ na paradę zwycięstwa. Po drugie jednostronnie postanowili, że pozostające poza granicami kraju nad Wisłą i nieuznające komunistycznej władzy polskie wojsko należy zlikwidować.15 marca 1946 roku na spotkaniu z przedstawicielami PSZ na Zachodzie zakomunikowali Polakom, iż armia polska pozostająca w zachodniej Europie musi zostać rozwiązana. Uczestniczący w spotkaniu premier Wielkiej Brytanii Clement Attlee, minister spraw zagranicznych Ernest Bevin oraz szef Imperialnego Sztabu Generalnego marsz. Alan Brooke naturalnie zapewniali o swojej wdzięczności wobec polskich żołnierzy. Mówili, że nie będą zmuszać Polaków do powrotu do zawładniętego przez komunistów kraju, ale podkreślali równocześnie konieczność stopniowej likwidacji polskich oddziałów. Polacy z gen. Władysławem Andersem na czele z trudem przyjęli kolejne upokorzenie ze strony aliantów. Każdy zdawał sobie sprawę, że rozwiązanie polskiej armii jest naturalnym następstwem końca wojny i cofnięcia uznania polskiemu rządowi w Londynie. Ale jednocześnie Polacy łudzili się, że sprawa rozwiązania PSZ rozłoży się w czasie na lata. Jakież było ich zaskoczenie, kiedy dwa miesiące później, na dwa tygodnie przed planowaną uroczystością z okazji zwycięstwa, oznajmiono polskim przedstawicielom, że likwidację Wojska Polskiego pozostającego na Zachodzie należy rozpocząć już teraz. Żołnierzom chętnym do powrotu do kraju zamierzano szybkozorganizowaćmożliwośćrepatriacji, a pozostałym miano umożliwić łagodne przejście do życia w cywilu, przesuwając ich początkowo do specjalnie do tego celu powołanego Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia (PKPR). W taki oto sposób Polacy zostali brutalnie pozbawieni złudzeń i postawieni pod ścianą. Zamiast prasować galowe mundury i glancować buty na paradę zwycięstwa, musieli martwić się, co począć, aby móc wyżyć na coraz mniej gościnnych Wyspach Brytyjskich.

Tymczasem, pomimo wątpliwości, nad Wisłą sposobiono się do londyńskiej parady i wytypowano oddział reprezentacyjny, na czele którego mieli stanąć wysokiej rangi polscy oficerowie. Wybór oczywiście nie był dziełem przypadku. Generał Mikołaj Więckowski przeszedł szlak bojowy w „ludowym” Wojsku Polskim. Generał Gustaw Paszkiewicz z PSZ, będąc na emigracji, wydał odezwę do żołnierzy zachęcającą ich do powrotu, sam także wrócił do kraju i pragnął przysłużyć się nowej władzy. Komandor por. Stanisław Dzienisiewicz również służył na Zachodzie, dowodził polskimi krążownikami ORP „Dragon” i ORP „Conrad”, a w tamtym czasie także zastanawiał się nad powrotem do Polski. W nocie do ambasadora brytyjskiego w Warszawie komuniści wyrazili jednocześnie zastrzeżenie, że wysłany z Polski oddział ma być jedynym reprezentantem Wojska Polskiego na czerwcowej uroczystości.

* * *

Kiedy wydawało się, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, a polski oddział reprezentacyjny lada dzień wyląduje na londyńskim lotnisku, rozpoczęły się kłopoty. Najpierw do opinii publicznej na Wyspach wyciekła informacja, że na defiladę nie zaproszono polskich żołnierzy z PSZ pozostających na Zachodzie. Wiadomość ta wzburzyła niektóre kręgi i szarpnęła sumieniami.

„Daily Telegraph” 5 czerwca opublikował list w sprawie nieobecności Polskich Sił Zbrojnych w paradzie zwycięstwa, podpisany przez grupę posłów konserwatywnych, w którym można przeczytać: „W defiladzie tej wezmą udział Abisyńczycy, Meksykanie, Służba Zdrowia Fidżi, policja z Labuanu oraz oddziały robocze z Seszeli – i słusznie zresztą. Nie będzie tam jednak Polaków. Czyżbyśmy zatracili nie tylko poczucie perspektywy, lecz zarówno i nasze poczucie wdzięczności?”.

W tej sprawie w parlamencie brytyjskim przemawiał też Winston Churchill. Człowiek, który jako premier Wielkiej Brytanii swoimi decyzjami w Teheranie (1943), Jałcie i Poczdamie (1945) przyklepał kolejną okupację Polski, teraz jako lider opozycji mówił m.in.: „Wyrażam głęboki żal, że żaden z oddziałów polskich, które walczyły u naszego boku w tylu bitwach i które przelały swoją krew dla wspólnej sprawy, nie został dopuszczony do udziału w Paradzie Zwycięstwa. Będziemy w tym dniu myśleli o tym wojsku. Nigdy nie zapomnimy o ich dzielności ani o ich bojowych wyczynach, które związane są z naszą własną sławą pod Tobrukiem, Cassino i Arnhem”.

W ostatniej chwili postanowiono wysłać zaproszenia do polskich lotników myśliwskich walczących w bitwie o Anglię, aby podczas parady maszerowali w kolumnie razem z brytyjskimi pilotami RAF-u, chyba tylko po to, by ukryć przed kamerami i aparatami fotograficznymi ich prawdziwe narodowe pochodzenie i biało-czerwone emblematy z napisem „Poland”. Naturalnie było to nie do przyjęcia dla dumy i honoru polskiego żołnierza. Lotnicy odmówili udziału w defiladzie, solidaryzując się z innymi pominiętymi Polakami.

Tak mogli wyglądać Polacy podczas parady zwycięstwa. Faktycznie zdjęcie przedstawia jednak uroczystości pogrzebowe po śmierci gen. Sikorskiego – na czele oddziału 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej maszeruje jej dowódca – płk Stanisław Sosabowski. Londyn, lipiec 1943 r.

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Na domiar złego tuż przed uroczystością rozchorował się kmdr Dzienisiewicz, który pewnie w ostatnim momencie odgadł, że ma być tylko komunistycznym pionkiem, wykorzystanym do ukazania światu praworządności nowej władzy nad Wisłą. Pułkownik Józef Kuropieska (attachéwojskowy przy ambasadzie RP w Londynie) wraz z przedstawicielami brytyjskimi codziennie wyjeżdżał na lotnisko, aby być gotowym powitać przybywającą delegację. Data uroczystości się zbliżała, a reprezentantów z komunistycznej Polski nie było widać. Dwa dni przed paradą do Anglii dotarła lakoniczna i kuriozalna depesza z MSZ, w której napisano, że sprawa udziału w paradzie przedstawicieli Wojska Polskiego nie jest w tej chwili ważna, a gen. „Bór” przeszkadza w podjęciu decyzji. List ten w żaden sposób nie rozstrzygał problemu,ponieważnadal nie było wiadomo, czy reprezentacja „ludowego” Wojska Polskiego z Warszawy weźmie udział w uroczystościach, czy też nie. No i co do tego mógł mieć gen. Tadeusz „Bór” Komorowski?

Ostateczną odpowiedź MSZ złożyło na ręce ambasadora brytyjskiego w Warszawie 7 czerwca, w przeddzień defilady. „Naczelne Dowództwo Wojska Polskiego podjęło decyzję o wstrzymaniu się reprezentacji polskiej od udziału w Defiladzie Zwycięstwa” – napisano w liście. A jako główny powód podano: „Rząd polski nieprzyjemnie zaskoczony został sposobem, w jaki Rząd Jego Królewskiej Mości udzielił gen. Bór-Komorowskiemu wszelkich ułatwień na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. (…) Cel podróży gen. Bór-Komorowskiego do Stanów Zjednoczonych był wybitnie wrogi w stosunku do rządu i ustroju demokratycznego w Polsce”. Takie absurdalne wytłumaczenie wprawiło w nie lada zdumienie Brytyjczyków, a nawet przedstawicieli polskiej ambasady w Londynie. Ale z drugiej strony każdy choć trochę zorientowany w niuansach ówczesnych stosunków międzynarodowych musiał wiedzieć, że za sznurki nad Wisłą pociąga ktoś zupełnie inny niż Bierut, Osóbka-Morawski czy Rola-Żymierski. Generał „Bór” Komorowski był tylko na siłę wyszukanym pretekstem odmowy. I tak oto na wielkiej paradzie zwycięstwa 1946 roku w Londynie zabrakło naszych rodaków. Byli Hindusi, Meksykanie, Brazylijczycy, Irakijczycy i Etiopczycy. A nie było Polaków.

* * *

Likwidując PSZ na Zachodzie, alianci po raz kolejny wystawili Polaków do wiatru. Polscy żołnierze musieli zdjąć mundury i zająć się przyziemnymi sprawami. W większości zostali pozbawieni złudzeń już na samym początku cywilnej kariery. Najtrudniej z odnalezieniem się w nowej sytuacji, wyszukaniem odpowiedniego zajęcia oraz wdrożeniem się w tryb fizycznej pracy zarobkowej mieli polscy generałowie. Ci posiadający własne oszczędności kupowali domy i żyli z wynajmu mieszkań. Inni parali się rolnictwem na wykupywanych lubdzierżawionychfarmach. Dowódca Podlaskiej Brygady Kawalerii z kampanii wrześniowej gen. Ludwik Kmicic-Skrzyński pracował w fabrykach Manchesteru. Generał Marian Przewłocki, który swego czasu był szefem sztabu Armii Polskiej na Wschodzie, na emigracji musiał pracować jako magazynier i portier w angielskiej firmie. Były Komendant Policji Państwowej gen. Kordian Józef Zamorski zatrudnił się jako windziarz. Obrońca Lwowa z 1939 roku i więzień sowieckiej Łubianki gen. Marian Żegota-Januszajtis uprawiał pieczarki, natomiast dowódca armii „Prusy” gen. Stefan Dąb-Biernacki zajął się hodowlą pszczół. Inny dowódca armii z czasów wojny obronnej gen. Emil Krukowicz-Przedrzymirski (dowódca armii „Modlin”), pozostając na emigracji, wyjechał do Kanady i prowadził firmę nadzorującą wysyłki paczek. Pozostali polscy generałowie, aby zarabiać na życie, prowadzili sklepy i antykwariaty, zajmowali się kreślarstwem, pracowali jako urzędnicy, odnawiali starą porcelanę i byli przewodnikami turystycznymi.

Nie inaczej musieli radzić sobie bohaterowie niniejszej książki. Jeden był tapicerem, inny barmanem, jeszcze inny pracował jako magazynier, a kolejny zarabiał na życie jako pielęgniarz. Najstarszy z nich dożywał swoich lat na zapomodze w domu starców. Jeszcze gorzej mieli ci, którzy wrócili do Polski i nie chcieli odpowiednio przypodobać się nowej, „ludowej” władzy. Bezpodstawnie szkalowano ich jako rzekomych szpiegów, bandytów i faszystów. Jeśli od razu nie dostali kary śmierci, to w najlepszym wypadku trafiali do więzień komunistycznego „raju” i przez lata byli represjonowani.

Emeryt

Generał Jerzy Wołkowicki

Akademia w Warszawie z okazji rocznicy rozstrzelania Szymona Konarskiego. Widoczni w pierwszym rzędzie siedzą od lewej: minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego Wojciech Świętosławski, wiceminister spraw wojskowych gen. Aleksander Litwinowicz, gen. Leonard Skierski, gen. Jerzy Wołkowicki. Przed pocztem sztandarowym stoi szef Gabinetu Ministra Spraw Wojskowych płk Władysław Kiliński. Luty 1939 r.

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Panie generale! – Młoda kobieta w dobrze skrojonej szarej sukience nasłuchiwała przez moment, rozglądając się wokoło. Zamknęła drzwi i, energicznie tupiąc obcasami, przeszła na zachodni skraj wielkiego tarasu.

– Generale Wołkowicki! Kolacja! – Wzrokiem próbowała przebić gałęzie drzew i spenetrować wszystkie spacerowe alejki parku zakryte gęstym listowiem.

– Gdzie pan się podział? – powiedziała ciszej już do siebie, drepcząc na drugi koniec krużganka. Spojrzała na zasnute ciężkimi chmurami niebo i zaczerpnęła głęboko powietrza, przykładając dłonie do ust: – Panie Jerzy!!! – krzyknęła najgłośniej, jak tylko potrafiła, podejmując ostatnią próbę wezwania swego podopiecznego. Ale i ta nie dała żadnych rezultatów. Wszędzie wokół panowała cisza, jeśli nie liczyć coraz silniej dmącego wiatru, przeganiającego nisko zawieszone ciemne deszczowe chmury. Młoda opiekunka w domu starców nie dała za wygraną. Wróciła do budynku, aby zarzucić pelerynę na ramiona, i tak zabezpieczona zabębniła obcasami po schodach, wybiegając na poszukiwania zaginionego.

Pierwsze krople dżdżu poczęły już kaleczyć jasnożółty żwir alejek, kiedy wreszcie zauważyła generała. Przyspieszyła kroku, przytrzymując pod szyją targany wiatrem płaszcz. Starszy mężczyzna siedział w najdalszym kącie parku, na ostatniej ławce, skrytej przed ludzkim wzrokiem pod rozłożystym dębem. Mało kto mógł go dostrzec tutaj z tarasu czy okien domu. Gęste gałęzie wielkiego drzewa znakomicie chroniły go przed deszczem i wiatrem, tak powszednimi tutaj, na Wyspach Brytyjskich.

Generał Jerzy Wołkowicki siedział zastygły jak posąg i zapatrzony w przestrzeń. Na jego kolanach leżał otwarty gruby zeszyt w twardej oprawie, nad którym zawisła ręka trzymająca pióro. Staruszek trwał w takiej pozie chyba już dość długo, ponieważ na czyste kartki zdążyło spaść kilka kleksów. Kobieta, podchodząc do generała, zauważyła, że zeszyt jest zupełnie czysty i otworzony na pierwszej stronie. Zdążyła jeszcze spostrzec, że obok kleksów szybko rozkwitają wilgotne krople deszczu. Ale starszy mężczyzna zdawał się nie zauważać świata wokół siebie. Siedział nieruchomo, zapatrzony w dal, jakby w kłębach chmur oglądał film przeznaczony wyłącznie dla jego oczu.

– Panie generale… – Kobieta wypowiedziała te słowa cicho, aby nie spłoszyć staruszka, i delikatnie położyła mu rękę na ramieniu. Pod jej dotykiem drgnął gwałtownie i spojrzał już przytomnym wzrokiem. Ich oczy spotkały się, a generał uśmiechnął się dobrodusznie.

– Panie Wołkowicki, pora na kolację. Czy nie zauważył pan, że pada?

– A, tak… – Dopiero teraz, jakby obudzony z głębokiego snu, dostrzegł mokre krople w swoim kajecie. Zatrzasnął go zbyt gwałtownie, rozpryskując nieostrożnie wodę i atrament. A potem zamknął pióro i schował je do kieszeni.

– Widzi pani… – zaczął, próbując szybko, po wojskowemu, stanąć na nogi. Zdrętwiałe długim bezruchem stare członki nie były już tak sprężyste jak kiedyś i wstającemu z ławki generałowi musiała pospieszyć z pomocą opiekunka. Podała mu do ręki opartą o ławkę laskę i razem ruszyli w stronę budynku, zasłaniając sobie płaszczem głowy przed coraz mocniejszym deszczem. – Ja już od dawna piszę swoje wojenne wspomnienia. To znaczy próbuję pisać. – Zawstydzony tłumaczył się jak złapany na ściąganiu uczniak. – Wszystko mam już poukładane w głowie, trzeba tylko zasiąść i to zanotować. Ale kiedy tylko zamierzam wygrzebać z annałów pamięci swoje przeżycia, tamte momenty zaczynają żyć jak osobne byty. Ludzie i wypadki stają mi przed oczami jak żywe. Zamiast skupić się na przelaniu swoich wspomnień na papier, obserwuję bitwy, potyczki, zdarzenia, w których kiedyś uczestniczyłem.

– Nic straconego. Jeszcze pan generał zdąży to wszystko napisać. Proszę się nie kłopotać – mówiła kobieta, pomagając staruszkowi w marszu i silniej wspierając go ramieniem podczas pokonywania schodów. Jeszcze chwila i razem skryli się przed szarugą w ciepłym, bezpiecznym holu.

Kobieta zostawiła starego generała przy oknie, a sama zrzuciła płaszcz i powiesiła go na wieszaku, wcześniej strzepując skrupulatnie nadmiar wody z materiału. Potem poprawiła włosy, przeglądając się w lustrze, i wciągnęła nosem apetyczne zapachy przygotowywanej w sąsiednim pomieszczeniu kolacji. Już chciała się tam udać, kiedy przypomniała sobie o pozostawionym przy wejściu podopiecznym.

W tym czasie staruszek patrzył szeroko rozwartymi oczami jak zaczarowany na szalejące za szybą siły natury. Na dworze pociemniało już na dobre, a szare pręgi deszczu chłostały bez skrupułów ziemię, bębniąc po dachu i rynnach gradem ciężkich kropli. Wyżej na niebie trwał bezustanny wyścig żywiołów. Ciężkie czarne chmury szybko sunęły tuż nad ziemią, wyprzedzając w niekończącym się boju z wiatrem jaśniejsze bloki wyżej płynących cumulonimbusów. Ich postrzępione kadłuby ocierały się o siebie, wzmagając jeszcze potok lejącej się z nieba wody. Jak gdyby pod wpływem zderzenia się tych czarnych burt, na niebie rozbłysła pajęczyna błyskawicy, pikując odnogami wprost do ziemi. Nagły huk grzmotu zabrzmiał wokół i odbił się od okien budynku, rozchodząc się głuchym pomrukiem coraz dalej w powietrzu. Bicze wodne głośno tłukły o szyby i spływały nieprzerwanym potokiem po szkle, całkowicie zniekształcając obraz świata pozostałego na zewnątrz.

Pomimo wczesnej pory w budynku zrobiło się ciemno. Mieszkańcy przy zapalonym świetle zasiedli do kolacji. Opiekunka po raz kolejny wzięła pod rękę gen. Wołkowickiego, doprowadziła go do stolika i usadowiła przed parującym talerzem pełnym wyśmienitych specjałów. Mimo smakowitych zapachów staruszek bezmyślnie grzebał widelcem w potrawie i automatycznie wkładał jedzenie do ust. Pewnie nie byłby w stanie powiedzieć, co jadł na kolację, gdyby po półgodzinie ktoś go o to spytał. Jego oczy cały czas ukradkiem zerkały na burzę żywiołów zmagających się ze sobą za oknem, a myśli błądziły wiele tysięcy mil od miejsca, w którym się obecnie znajdował.

Żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie

(Instytut Pamięci Narodowej)

* * *

Jerzy Wołkowicki urodził się 22 stycznia 1883 roku (według niektórych opracowań 9 stycznia) w majątku Proszew w powiecie węgrowskim. Jego ojciec Tadeusz pracował jako agronom, natomiast matka Maria z rodziny Muchlińskich zajmowała się domem. Jerzy skończył siedmioletnią szkołę gimnazjalną w Grodnie i w 1901 roku zdał w niej maturę. Następnie na długo związał się z armią rosyjską i na początku kształcił się w Szkole Morskiej w Petersburgu. Po jej ukończeniu od 1904 roku służył jako miczman (młodszy oficer, najniższy stopień oficerski w rosyjskiej marynarce wojennej, odpowiednik polskiego podchorążego) na carskim pancerniku „Imperator Nikołaj I”. Liniowiec pozostawał w składzie rosyjskiej Floty Bałtyckiej.

Kiedy w lutym 1904 roku na Dalekim Wschodzie wybuchła wojna rosyjsko-japońska, Rosja w ocenie strategów była faworytem tego starcia. Imperium carów stanowiło wówczas światową potęgę terytorialną, demograficzną, militarną i ekonomiczną, do której mała Japonia nie mogła się w żaden sposób porównywać. Dla wszystkich było zaskoczeniem, iż to Japończycy dość szybko zablokowali rosyjską flotęOceanuSpokojnego pod Port Artur i rozpoczęli oblężenie twierdzy od strony lądu.

Na pomoc rodakom bitym na Dalekim Wschodzie na rozkaz cara Mikołaja II wyruszyły morskie siły imperium z europejskiej części Rosji. W październiku 1904 roku z bałtyckiego portu w Lipawie w daleki rejs wyruszył trzon okrętów Floty Bałtyckiej pod dowództwem wiceadmirała Zinowija Rożestwienskiego. Zespół ten nazwano II Eskadrą Floty Oceanu Spokojnego, a jego podstawę stanowiło siedem pancerników. To miała być bardzo długa droga – większość okrętów płynęła wokół Afryki.

Wobec niepokojących wieści napływających z Port Artur otoczenie cara zdecydowało o wysłaniu kolejnych statków na Daleki Wschód. W trybie pilnym organizowano następne siły odsieczy. Jedną z nich był zespół, który wyruszył z Lipawy dopiero w lutym 1905 roku, kierując się krótszą trasą – przez Kanał Sueski w stronę Morza Żółtego. Grupętę nazwano pierwszym zespołem III Eskadry Floty Oceanu Spokojnego. Statkami dowodził kontradmirał Nikołaj Niebogatow, a na flagowym okręcie – pancerniku „Imperator Nikołaj I” – płynął również miczman Jerzy Wołkowicki. Polak pomimo krótkiego stażu (dopiero drugi rok był miczmanem) na flagowym okręcie kontradmirała Niebogatowa dowodził częścią artylerii. Na górnym pokładzie miał pod sobą jedną armatę kaliber 150 mm i sześć armat 47 mm, które miały zwalczać japońskie torpedowce.

Wszystkie floty odsieczy ciągnące z Europy skoncentrowały się w Indochinach. Pomimo informacji o kapitulacji twierdzy w Port Artur polecenia płynące z Rosji kierowały armadę dalej do Władywostoku. Wypełniając rozkazy przełożonych, wiceadmirał Rożestwienski nakazał statkom ruszać na północ. W nocy z 26 na 27 maja 1905 roku carska armada wpłynęła do Cieśniny Koreańskiej, nie wiedząc, że drogę do Władywostoku blokują już silniejsze siły japońskiej floty.

Święto 50 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych im. Francesco Nullo w Kowlu. Oddziały defilują ul. Warszawską przed gen. Jerzym Wołkowickim (na trybunie honorowej). Maj 1929 r.

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

* * *

Na morzu panował spokój. Wiatr już dawno zwiał prochowy dym zakończonej kilka godzin temu bitwy, a w jego miejsce pojawiła się gęsta mgła, jeszcze bardziej potęgując ciemność nocy. Fale równomiernie przecinały powierzchnię morza i rozbijały się o burty wielkich okrętów, niekiedy wręcz przelewając się przez pokłady i zalewając wodą przygotowanych do walki rosyjskich marynarzy. Ciemność nocy i mgłę postanowił za wszelką cenę wykorzystać kontradmirał Niebogatow. Zebrał resztkę swoich okrętów i planował wykonać ostatni rozkaz – przebić się przez japońską blokadę i dopłynąć do Władywostoku.

Kontradmirał Niebogatow, stojąc na mostku kapitańskim, patrzył przez lornetkę, bezskutecznie próbując przebić wzrokiem ciemne zasłony nocnej mgły. Wypatrywał nieprzyjaciela, ale swoim opanowanym zachowaniem chciał także dodać ducha bojowego oficerom i żołnierzom i wlać w ich serca trochę otuchy.

– Nie widać Japończyków – mówił jakby do siebie, wiedząc, że i tak nic nie zobaczy w tych ciemnościach.

Odwiesił lornetkę i lekko drżąc w rytm pracujących w kotłowni maszyn parowych, oparł się o balustradę. Odpoczywał. A może raczej próbował ukryć przed podwładnymi drżenie swoich rąk? On sam jeszcze nie do końca otrząsnął się po wczorajszej klęsce. Jego zespół, prowadząc wymianę ognia z japońskimi krążownikami, a później walcząc z torpedowcami, wyszedł z bitwy z niewielkimi stratami. Pancernik „Imperator Nikołaj I” otrzymał kilka trafień, uszkodzono na nim jedną armatę 305 mm, kutry parowe i część szalup. Zginęło jedenastu marynarzy, a rannych zostało szesnastu ludzi. Pośród poszkodowanychbył dowódca okrętu komandor Smirnow, który przekazał dowodzenie kontradmirałowi. Ale Niebogatow widział na własne oczy zagładę rosyjskiej floty. Widział płonący okręt flagowy wiceadmirała Rożestwienskiego, pancernik „Kniaź Suworow”. Obserwował, jak idą na dno pancerniki „Imperator Aleksandr III” i „Borodino”. Wreszcie dotarła do niego wiadomość, że to on ma przejąć dowodzenie całej rosyjskiej floty po ciężko rannym Różestwienskim. Wypełniając ostatnie polecenie wiceadmirała, Niebogatow wydał rozkaz podległej flocie i całą naprzód ruszył na północ w kierunku Władywostoku. Tylko 13 węzłów zdołały wykrzesać z siebie uszkodzone i przeładowane węglem do kotłowni parowych okręty. Bezradny kontradmirał widział, że nie nadążają za resztą i zostają w tyle poważnie uszkodzone we wczorajszej bitwie pancerniki: „Sisoj Wielki”, „Admirał Uszakow” i „Nawarin”. Nie mógł im pomóc. Za cenę przedarcia się na północ musiał pozostawić na pastwę losu spowalniające eskadrę jednostki.

Z wygaszonymi światłami zespół kontradmirała parł do przodu. Kolumnę prowadził flagowy okręt, pancernik „Imperator Nikołaj I”. Powolny (15 węzłów, czyli 27,78 km/h) i mocno już przestarzały, zaprojektowany został jako pancernik-taranowiec. Posiadał ogromny opancerzony taran na dziobie, który upodabniał go raczej do jakichś starożytnych galer niż współczesnych mu okrętów wojennych. Na domiar złego również uzbrojenie „Nikołaja I” pozostawiało wiele do życzenia. Składały się nań główne dwie krótkolufowe armaty kalibru 305 mm, strzelające jeszcze prochem dymnym i umiejscowione w obrotowej wieży na dziobie okrętu. Donośność ognia dochodziła ledwie do 5 km i ustępowała znacznie armatom zamontowanym na okrętach strony przeciwnej. Kondycję rosyjskiego pancernika pogarszały przestarzałe przyrządy celownicze, które dawały możliwość prowadzenia celnego ognia jedynie na odległość do 2–3 km. Dodatkowo zaplanowane na papierze dość solidne opancerzenie okrętu było jedynie imitacją. Tak naprawdę nie zbudowano go z jednolitej pancernej płyty, jak zakładali projektanci, a z trzech cieńszych warstw.

Bitwa pod Cuszimą na japońskiej grafice

(wolne zasoby Wikipedii)

Za „Nikołajem I” w szyku bojowym płynął strasznie już poharatany pancernik „Orioł”, który z zadziwiającym uporem utrzymywał odpowiednią prędkość. Może to zastanawiać tym bardziej, że poprzedniego dnia okręt otrzymał czterdzieści dwa trafienia samymi pociskami 305 mm, miał w burcie około trzystu przestrzelin, a w kadłubie 700 ton wody. Za „Oriołem” płynęły pancerniki obrony wybrzeża z Bałtyku: „Admirał Sieniawin” i „Generał Admirał Apraksin”. Wokół zespołu przemykał najszybszy z rosyjskich okrętów (prędkość do 25 węzłów) krążownik pancernopokładowy „Izumrud”, który wypatrywał japońskich torpedowców.

Gdy rozwidniło się na dobre, kontradmirał Niebogatow odetchnął z ulgą, nie dostrzegłszy na kursie japońskich okrętów. Ale radość dowódcy trwała krótko. Wkrótce rosyjscy radiotelegrafiści zaczęli odbierać coraz więcej niezrozumiałych sygnałów, a z różnych stron na horyzoncie pojawiły się dymy z kominów statków, świadczące o tym, że pierścień okrążenia powoli się zaciska. Za moment zespoły japońskich okrętów widziano już z prawej i z lewej burty. Carski dowódca miał jeszcze nadzieję, iż wykorzystując poranną mgłę, uda mu się przemknąć bez walki obok Japończyków. Ale to była ułuda. Wkrótce słońce i wiatr rozproszyły ostatnie pasma mgieł przed dziobami statków, a oczom Rosjan ukazał się widok siły głównej japońskiej armady, znajdującej się dokładnie na kursie carskiej floty. Wkrótce zatrwożeni marynarze naliczyli aż dwadzieścia sześć dużych japońskich okrętów, z którymi przyjdzie się zmierzyć ich pięciu jednostkom w drodze do Władywostoku. Zadrżało serce w starym kontradmirale i zatrzęsły się ręce na widok mnogości sił nieprzyjaciela. Nie ze strachu przed śmiercią. Bardziej z poczucia beznadziei własnego położenia i widma ostatecznej klęski resztek carskiej floty.

Ale Niebogatow nie chciał sam brać odpowiedzialności za przelaną krew i śmierć swoich żołnierzy. Zanim wystrzelono pierwsze pociski, w trybie pilnym na „Nikołaju I” zwołano naradę oficerów, podczas której wszyscy mieli wypowiedzieć się co do sensu prowadzenia dalszych działań wojennych. Kontradmirał widział zwątpienie na twarzach zebranych oficerów i brak woli walki wśród prostych marynarzy. Miał nadzieję, że to oni wspólnie zdejmą z niego brzemię decyzji i jednogłośnie postanowią o poddaniu się Japończykom.

* * *

– Walczyć do końca, a potem wysadzić okręt. – Ta wypowiedź zelektryzowała wszystkich. Nawet w głowie Niebogatowa przez moment zabłysła iskra nadziei i fascynacja pomysłem młodego miczmana. – Walczyć, wysadzić pancernik i ratować się – powtórzył Polak Jerzy Wołkowicki.

Młody oficer dzień wcześniej wystrzelił do Japończyków około dziewięćdziesięciu pocisków ze swojej armaty 150 mm. Pamiętał wczorajszą bitwę, widział tonące rosyjskie pancerniki i pływających na powierzchni morza rozbitków, którym nikt nie był w stanie pomóc. Teraz hardo patrzył po zebranych.

Ale chwila konsternacji trwała tylko przez moment. Zaraz głos zabrali wyżsi rangą oficerowie i zagłuszyli słowa Polaka. Argumentowali, że wszystkie działa japońskiej floty nakierowane są na pancernik Niebogatowa. Gdy tylko padnie sygnał do walki, setki pocisków zasypią „Nikołaja I” i od japońskich kul pójdzie na dno szybciej niż wskutek samozatopienia.

– Ratować się? Na czym? – perswadowali na przemian. – Wszystkie kutry i szalupy są rozbite, lądu nie widać, a Japończycy będą wyławiać jeńców dopiero, jak zatopią wszystkie nasze jednostki. Nie ma co zwlekać, w walce czeka nas tylko zagłada i śmierć.

Na mostku zjawił się ranny poprzedniego dnia dowódca okrętu.

– Panie komandorze – zagadnął go cicho lekko zaczerwieniony na twarzy Niebogatow. – Zastanawiamy się nad kapitulacją. Uważamy, że to jedyny sposób uratowania załogi. Co pan o tym myśli?

Blady komandor Smirnow potarł czoło poniżej bandaży założonych na rannej głowie.

– Uważam, że wczoraj spełniliśmy nasz obowiązek. Nie mamy już odpowiednich sił do walki. Myślę, że należy się poddać.

Słysząc te słowa i nie czekając na ostateczną decyzję kontradmirała, szef sztabu Kross rzucił się do skrzynki stojącej w rogu i odszukał trójflagowy międzynarodowy kod „SzŻD” oznaczający kapitulację. Własnoręcznie przyczepił materiał do linki i czekał na decyzję głównodowodzącego, gotów w każdej chwili wciągnąć na maszt sygnał o poddaniu się.

– Do nieprzyjaciela 60 kabli! – Dało się słyszeć meldunek dalmierza.

– Czy z tej odległości możemy skutecznie strzelać? – Niebogatow zwrócił się z ostatnim pytaniem do oficera artylerii.

– Niestety nie. Nasze pociski nawet nie dolecą do okrętów wroga.

– Oficerowie, żołnierze – zaczął oficjalną przemowę kontradmirał. – Okrążeni przez przeważające siły wroga musimy kapitulować. Zdecydowałem się poddać nasze okręty, aby uniknąć zbędnego przelewu krwi i ocalić życie głównie młodym oficerom i żołnierzom. Oni kiedyś jeszcze przywrócą sławę i utracony honor marynarce cara Mikołaja II.

Skończył i przez chwilę czekał na reakcję zebranych. Nikt nic nie mówił, ale czuć było, że wszyscy, a przynajmniej ogromna większość podziela zdanie głównodowodzącego. Emocje wezbrane wczorajszą walką i dzisiejszą dość burzliwą naradą powoli uchodziły z ludzi jak z przedziurawionego wielkiego balonu. Wreszcie poczuli ulgę wynikającą z decyzji kontradmirała. Jeszcze tylko jakiś pijany oficer artylerii gardłował za podjęciem walki, ale inni natychmiast go zakrzyczeli i zabrali sprzed oczu Niebogatowa.

– Proszę podnieść na maszt sygnał o kapitulacji. I zabraniam strzelać do Japończyków. – Na rozkaz Niebogatowa szef sztabu wciągnął odpowiednie flagi. Wkrótce sygnał pancernika odczytano na płynących po sąsiedzku rosyjskich okrętach i na masztach całej piątki załopotały chorągiewki z przekazem: „Poddajemy się. Chcemy prowadzić rokowania”.

Zajęcie Wileńszczyzny – wkroczenie wojsk polskich do Wilna. Widoczni na zdjęciu m.in.: gen. Lucjan Żeligowski, komendant miasta mjr Stanisław Bobiatyński, dowódca pułku ppłk Jerzy Wołkowicki. 1919 r.

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Ale mimo podania sygnału o kapitulacji obok burty pancernika wybuchł pierwszy pocisk wystrzelony przez Japończyków. Na okrętach zapanował chaos. Część żołnierzy rozbiegła się na stanowiska bojowe, część kręciła się wokół, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie wiadomo było, czy na oddalonych od zespołu carskiego okrętach japońskich nie dostrzeżono sygnału, czy może Japończycy celowo chcieli jeszcze bardziej upokorzyć słabego przeciwnika. Wkrótce pociski zaczęły trafiać. Zdesperowany Niebogatow nakazał wywiesić białe flagi, a kiedy to nie pomogło, rozkazał zastopować maszyny i na maszt wciągnąć japońską banderę. Dopiero po kilku minutach Japończycy przerwali ostrzał bezbronnego zespołu. Rosyjski kontradmirał surowo zabronił strzelania, zresztą odległość do japońskiej floty znacznie przewyższała zasięg ognia okrętów carskich. W czasie tego kilkuminutowego ostrzału największy w zespole „Imperator Nikołaj I” skupiał na sobie cały ogień przeciwnika. Wkrótce otrzymał kolejne trafienia, w wyniku których padli zabici i ranni. Na pomoście bojowym wybuchł pożar, japońskie pociski rozbiły komin, potrzaskały dziób, zerwały kotwicę i przebiły w kilku miejscach kadłub. Wdzierająca się do środka woda zalała komory amunicyjne, a okręt, nie wystrzeliwszy tego dnia ani jednego pocisku, zamienił się w ledwo utrzymujący się na wodzie wrak.

Cały zespół kontradmirała Niebogatowa, z wyjątkiem krążownika „Izumrud” (dowódca: kmdr Wasilij Fersen), oddał się w japońskie ręce. Na „Izumrudzie” również wywieszono japońską banderę, ale po chwili znikła ona z masztu. Okręt, wykorzystując swój największy atut, czyli prędkość, ruszył całą naprzód, kierując się pomiędzy japońskie zespoły. Pomimo pościgu udało mu się przebić blokadę nieprzyjaciela i odpłynąć w kierunku na Władywostok.

Tymczasem Japończycy zajęli carskie okręty i wzięli na hol trzy pancerniki Niebogatowa: „Imperatora Nikołaja I”, „Sieniawina” i „Apraksina”. Ostatni, najbardziej podziurawiony, ale też najbardziej żywotny, „Orioł”, obsadzony przez japońską załogę ruszył z wolna o własnych siłach do japońskiej bazy.

* * *

Rozegrana w przeciągu dwóch dni (27 i 28 maja 1905 roku) bitwa pod Cuszimą skończyła się zagładą carskiej floty. W jej wyniku unicestwiona została Flota Bałtycka (czyli II i III Eskadra Floty Oceanu Spokojnego). Rosjanie stracili dwadzieścia jeden zatopionych okrętów (w tym sześć pancerników i sześć krążowników), sześć zostało zagarnięte przez Japończyków (w tym cztery poddane przez kontradmirała Niebogatowa), a kolejnych sześć internowane w portach chińskich i filipińskich. W walce zginęło 209 oficerów oraz 4836 podoficerów i marynarzy. Do niewoli japońskiej dostało się dwóch admirałów, 223 oficerów, 5757 podoficerów i marynarzy. Natomiast internowaniu poddano 2110 ludzi. Japończycy stracili jedynie trzy zatopione torpedowce, po ich stronie było 116 zabitych i 538 rannych.

VI kurs w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie. Fotografia portretowa uczestników kursu. Siedzą od prawej: płk Stanisław Kozicki, płk Wilhelm Orlik-Ruckemann, gen. Tadeusz Malinowski, gen. Czesław Młot-Fijałkowski, gen. Janusz Głuchowski, gen. Jerzy Wołkowicki, gen. Stanisław Skwarczyński, płk Kazimierz Schally, płk Bernard Mond. Stoją: płk Stefan Dembiński (pierwszy z prawej), płk Leopold Cehak (drugi z prawej), płk Jan Maciej Bold (czwarty z prawej), płk Wincenty Jasiewicz (piąty z prawej), płk Kazimierz Sawa-Sawicki (trzeci z lewej), Stefan Hanka-Kulesza (pierwszy z lewej), płk Roman Bolesław Ciborowski, płk Bourain, płk E. Gałuszczyński. Czerwiec 1931 r.

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Po przegranej bitwie i kapitulacji resztek rosyjskiej floty Jerzy Wołkowicki znalazł się w japońskiej niewoli. Przetrzymywany był w Kioto na wyspie Honsiu. Pojmanych oficerów Japończycy umieścili w starych świątyniach. Bożków zniesiono do środka, a naokoło porobiono pokoje, w których po dwóch zamknięto jeńców. Japończycy zachowywali się honorowo, wyznaczając pewne przywileje rosyjskim zatrzymanym. Dotyczyło to głównie oficerów, w tym naszego rodaka, który mógł na przykład bez problemu wychodzić na spacery po mieście i robić tam zakupy. To ciekawe, ale jeńcy mieli sporo pieniędzy, których Japończycy im nie zabrali. A na mieście można było po dobrym kursie wymienić rosyjską walutę na japońską. Ten brak nadzoru skłonił Wołkowickiego do podjęcia ryzyka i próby ucieczki z niewoli. Podając się za syna bogatej Angielki, miczman dostał się do portu i wszedł na statek mający odpływać do Australii. Naprawdę niewiele brakowało, aby niepokorny Polak bezczelnie uciekł Japończykom. Złapali go w ostatniej chwili, już na okręcie. Za próbę ucieczki Jerzy Wołkowicki skazany został na dwa lata więzienia, ale nie odsiedział całej zasądzonej kary.

Kilka miesięcy po bitwie pod Cuszimą Japonia zawarła pokój z Rosją. Według jego postanowień Japończycy posiedli tylko połowę Mandżurii, a drugie pół pozostało przy Rosjanach. W okresie po podpisaniu pokoju Wołkowicki i jego towarzysze przestali już być jeńcami, a stali się gośćmi cesarza japońskiego.

Na mocy podpisanego porozumienia między Japonią a Rosją w styczniu 1906 roku Jerzy Wołkowicki odzyskał wolność i wrócił do Rosji. Trafił akurat na etap poszukiwania winnych i rozliczania za klęskę carskich pancerników. Sam także stanął przed sądem. W styczniu 1907 roku został uniewinniony od zarzutów przedwczesnego poddania okrętów floty kontradmirała Niebogatowa. A później dodatkowo za niezłomną postawę podczas bitwy odznaczono go Orderem Świętego Jerzego. Oczyszczony z kuriozalnych przewin i uhonorowany orderem mógł już spokojnie uczyć się w rosyjskich szkołach wojskowych. W latach 1907–1908 był słuchaczem w oficerskiej Morskiej Szkole Artyleryjskiej w Kronsztadzie, w latach 1909–1912 kształcił się na wydziale wojennym Akademii Morskiej w Petersburgu, natomiast w 1913 roku ukończył specjalny kurs artylerii. Kolejne etapy zdobywania żołnierskiego wykształcenia wiązały się z awansami. I tak w 1907 roku Jerzy Wołkowicki otrzymał stopień sztabskapitana, a w 1913 roku kapitana. W dalszym ciągu służył w carskiej flocie, gdzie w latach 1914–1917, już w okresie wielkiej wojny, pływał we flotylli rzecznej na Dunaju. W tym czasie (1916) otrzymał kolejny awans, na stopień komandora-porucznika. W przedostatnim roku I wojny światowej dostał przydział do Floty Czarnomorskiej, której głównodowodzącym był znany później admirał Aleksandr Kołczak. Ale po wybuchu rewolucji bolszewickiej Jerzy Wołkowicki postanowił opuścić niegościnną już dla niego Rosję. Okrężną drogą, przez Syberię i Daleki Wschód, dostał się do Francji.

* * *

Wreszcie w kwietniu 1918 roku Jerzy Wołkowicki zameldował się w polskiej armii gen. Józefa Hallera, gdzie otrzymał stanowisko dowódcy batalionu 3 Pułku w 1 Dywizji Strzelców Polskich. Razem z Błękitną Armią rok później przybył do oswobodzonej Polski i walczył z Ukraińcami w Galicji. W sierpniu 1919 roku dostał przydział do Ministerstwa Spraw Wojskowych, gdzie sprawował funkcję szefa Sekcji Organizacyjnej Departamentu dla Spraw Morskich. Jak widać, polskie władze postanowiły wykorzystać jego długoletnie doświadczenie w carskiej flocie. Równocześnie awansowano go do stopnia pułkownika. Latem 1920 roku został mianowany dowódcą Flotylli Pińskiej, ale flotyllą rzeczną dowodził jedynie przez miesiąc. W tym czasie szybkie postępy wojsk bolszewickiej Rosji spowodowały konieczność wycofania się okrętów i ewakuacji marynarzy. Jerzy Wołkowicki w lipcu i sierpniu 1920 roku koordynował te działania i stopniowo cofał się na zachód rzekami Prypecią i Piną. Wobec zniszczenia części okrętów i odcięcia dróg wodnych zmuszony był przeprowadzić samozatopienie pozostałych jednostek. Na przełomie lipca i sierpnia wraz z sześcioma oficerami i kilkudziesięcioma marynarzami dotarł do Brześcia. Tylko tylu żołnierzy zostało z Flotylli Pińskiej. Z początkiem sierpnia 1920 roku pułkownik Wołkowicki został przeniesiony do wojsk lądowych i otrzymał przydział do 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej, a konkretnie do 1 Wileńskiego Pułku Strzelców, gdzie początkowo dowodził batalionem, a następnie całym pułkiem. Ostatecznie od sierpnia 1920 roku do stycznia roku 1921 był szefem sztabu we wspomnianej dywizji, z którą na czele z gen. Lucjanem Żeligowskim zajmował dla Polski Wilno i Litwę Środkową.

Fotografia grupowa z zebrania członków Stowarzyszenia Weteranów byłej Armii Polskiej we Francji z okazji 20 rocznicy przybycia armii do kraju. Leżą: por. M. Szmigiero i prezes okręgu warszawskiego Stowarzyszenia por. N. Wentowski. Siedzą od lewej: prezes chorzowskiego oddziału Stowarzyszenia W. Simiński, prezes okręgu śląskiego Stowarzyszenia T. Mańczyk, wiceprezes Zarządu Głównego Stowarzyszenia ppłk St. Skórski, gen. Kazimierz Schally, gen. Jerzy Wołkowicki, prezes Zarządu Głównego Stowarzyszenia gen. W. Piekarski, dr A. Znamięcki, sekretarz generalny Stowarzyszenia mjr W. Giżycki, wiceprezes okręgu poznańskiego Stowarzyszenia L. Radaczyński, prezes równieńskiego oddziału Stowarzyszenia por. F. Wójcik i ppłk A. Borenstaedt. Stoją: skarbnik Stowarzyszenia W. Dominiak, prezes okręgu krakowskiego Stowarzyszenia M. Królikiewicz, Kempka, Siedlecki, Raszke, Więch, skarbnik okręgu warszawskiego stowarzyszenia R. Syropolski, prezes okręgu lwowskiego Stowarzyszenia kpt. F. Ochman, chorąży okręgu warszawskiego Stowarzyszenia Ziółkowski, Skwarek, Kowalewski, red. J. Kamiński, ppłk G. Testardt-Obalski, prezes łódzkiego oddziału Stowarzyszenia Z. Gutner, prezes wołyńskiego okręgu Stowarzyszenia A. Miliński, prezes okręgu pomorskiego Stowarzyszenia kpt. Zieliński, ppłk Adam Skałkowski, mjr S. Łoziński i przewodniczący komisji odznaczeniowej Stowarzyszenia kpt. T. Matuszewski. Warszawa, kwiecień 1939 r.

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Kiedy zakończyły się wojny o granice i Polska szczęśliwie obroniła swą niepodległość, nadszedł czas szkolenia i podwyższania wojskowych kwalifikacji. Z okresu spokoju skorzystał również Jerzy Wołkowicki, kształcąc się na kursie doszkalającym Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie. Dzięki ukończeniu tegoż kursu i dużemu doświadczeniu wojennemu, zdobytemu głównie w carskiej armii, pułkownik Wołkowicki mógł teraz piastować stanowiska służbowe nawet na szczeblu sztabu generalnego WP. Początkowy jego przydział to szef sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu nr X w Przemyślu. W latach 1922–1924 sprawował funkcję szefa sztabu w Dowództwie Okręgu Korpusu nr VI we Lwowie, a w 1924 roku objął stanowisko I oficera sztabu Inspektora Armii nr V we Lwowie. Rok później skierowano go do pełnienia funkcji II zastępcy szefa Administracji Armii. W tym samym roku (1925) mianowany został szefem Departamentu VII Intendentury Ministerstwa Spraw Wojskowych. W 1926 roku Jerzy Wołkowicki objął stanowisko dowódcy piechoty dywizyjnej w 11 Dywizji Piechoty w Stanisławowie, a rok później był już dowódcą 27 Dywizji Piechoty w Kowlu.

W 1927 roku płka Wołowickiego spotkało wielkie wyróżnienie. Dokładnie 16 marca tego roku, na wniosek ministra spraw wojskowych marszałka Polski Józefa Piłsudskiego, prezydent RP Ignacy Mościcki awansował Jerzego Wołkowickiego do stopnia generała brygady.

W 1932 roku został on wyznaczony na stanowisko generała do prac specjalnych przy Ministrze Spraw Wojskowych. Pięć lat później pięćdziesięciopięcioletni generał przeszedł w stan spoczynku. Ale wojskową emeryturą mógł cieszyć się zaledwie rok. Jeszcze zanim Hitler i wojska III Rzeszy najechały Polskę, w ramach mobilizacji powołano generała Wołkowickiego do służby. W sierpniu wyznaczono go na dowódcę Etapów Armii Odwodowej „Prusy”. Już po wybuchu wojny, 10 września, głównodowodzący armią odwodową gen. Stefan Dąb-Biernacki wyznaczył gen. Wołkowickiego na komendanta garnizonu Chełm, gdzie zbierały się rozbite na froncie jednostki armii. W tym mieście z rezerwowych pododdziałów 13 Dywizji Piechoty (DP) i 19 DP zorganizował kombinowaną dywizję nazwaną jego nazwiskiem. Z tą grupą (pięć niedostatecznie uzbrojonych pułków piechoty) wszedł w skład Armii gen. EmilaKrukowicza-Przedrzymirskiegoi wymaszerował na Hrubieszów w celu przedostania się w rejon południowo-wschodniej Polski.

Pod Tomaszowem Lubelskim polskie wojska zostały zatrzymane przez siły niemieckiego VIII Korpusu Armijnego. Dywizja gen. Wołkowickiego rozpoczęła natarcie już w nocy z 21 na 22 września, zyskując początkowo przewagę. Jego oddziały opanowały Łaszczów, Werachanie, Pawłówkę i Podhorce, ale wobec nadciągnięcia niemieckich posiłków wkrótce uwikłały się w ciężkie walki obronne. Przez cały dzień 23 września kombinowana dywizja broniła pozycji w majątku Tarnawatka, pod Justynówką oraz Podhorcami. Dopiero kiedyniemieckieczołgi z 2 Dywizji Pancernej (DPanc.) przeszły na jej tyły, dywizja została rozczłonkowana. Właśnie 23 września dywizja gen. Wołowickiego przestała istnieć jako zorganizowana jednostka. Od tego momentu jej rozbite pododdziały walczyły już na własną rękę. W tych dniach dowodzący Grupą Armii gen. Stefan Dąb-Biernacki rozwiązał swoje wojska i, porzuciwszy żołnierzy, próbował przedostać się do Rumunii. Zostawił jeszcze gen. Przedrzymirskiemu upoważnienie do podpisania kapitulacji. Ten przez kilka dni bezskutecznie szarpał się, próbując ostatnimi siłami przebić drogę odwrotu. Niestety jego armia została otoczona ze wszystkich stron przez przeważające siły wroga. Przedrzymirski uznał za niemożliwe przedostanie się w kierunku granicy, a dalszą walkę za bezcelową. Mając na uwadze brak amunicji i żywności oraz dobro żołnierzy, postanowił poddać się Niemcom i 26 września podpisał kapitulację. Uczestniczący w ostatniej naradzie sztabu gen. Przedrzymirskiego gen. Jerzy Wołkowicki nie zamierzał iść na łaskę hitlerowców. Wraz z płkiem Gustawem Nowosielskim zebrali grupę około trzystu żołnierzy i wyruszyli w drogę na południowy wschód. Planowali przedrzeć się ze swoimi żołnierzami w pagórkowaty i lesisty obszar znajdujący się na południe od szosy Lwów–Przemyśl, cały czas mając nadzieję na dotarcie do granicy z Węgrami.

* * *

Polowanie z udziałem prezydenta RP Ignacego Mościckiego w ordynacji księcia Karola Mikołaja Radziwiłła. Uczestnicy polowania podczas śniadania w lesie. Widoczni m.in.: prezydent RP Ignacy Mościcki (siedzi pierwszy z prawej), książę Hieronim Radziwiłł (z prawej za prezydentem), księżna Izabela Róża Radziwiłł (z lewej za prezydentem), płk Jan Głogowski (za księżną Radziwiłł), hrabia Benedykt Jan Tyszkiewicz (w środku), adiutant prezydenta kpt. Zygmunt Gużewski, płk Jerzy Wołkowicki, gen. Carton de Viar, hrabia Adam Remigiusz Grocholski (stoi z prawej), hrabia Benedykt Władysław Tyszkiewicz (pierwszy z lewej), hrabia Paweł Potocki (drugi z lewej), książę Karol Mikołaj Radziwiłł (trzeci z lewej) i Michał Mościcki (stoi z lewej).

Styczeń 1931 r. (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

– Samochód na chodzie, i to w takim grajdole? – Kiwali głowami prości żołnierze, obserwując poruszający się z mozołem pojazd. Czarny lakier był ledwo widoczny spod grubej warstwy kurzu zebranego podczas jazdy leśną drogą. Pomimo tego dało się zauważyć, że auto należy do ludzi eleganckich, tych z wyższych sfer. Tak też prezentował się oficer, który po zatrzymaniu pojazdu wyskoczył zza kierownicy. Zgrabnie przycięta czarna bródka kontrastowała z kilkudniowym zarostem żołnierzy, a dobrze skrojony galowy mundur z dystynkcjami podpułkownika artylerii wyróżniał przybysza pośród zniszczonych w walce i marszu polowych strzeleckich uniformów.

– Kto tu dowodzi? – Podpułkownik rzucił pytanie pierwszemu wojakowi, który siedząc pod drzewem, odpoczywał z rogatywką wciśniętą na oczy. Ten tylko uniósł daszek czapki, spojrzał spode łba na wyglancowanego salonowca i nic nie mówiąc, wskazał ręką na stojącą opodal grupkę oficerów.

– Panowie, co wy tak tu stoicie? – gderał przyjezdny, widząc wokół siebie tylko niższe szarże. – Czy nie wiecie, że od wschodu maszerują bolszewicy? Jeszcze godzina, dwie i mogą być już tutaj. Ogarną was wszystkich. Co zamierzacie robić? Macie jakieś decyzje? No i kto, do cholery, wami dowodzi?

– Ja tu dowodzę – powiedział cicho, acz stanowczo gen. Wołkowicki, który właśnie pojawił się przy gościu. – Maszerujemy na Węgry. A pan pułkownik?

– Do niedawna również dążyłem do granicy. Ale teraz widzę, że to nie ma sensu. Jesteśmy między Niemcami a Sowietami, jak w potrzasku. Nawet z bronią w ręku w tym miejscu czeka nas niechybnie zagłada.

– Pan mi tu urządza wśród żołnierzy agitację kapitulancką. Proszę przestać i odpowiedzieć na pytanie: co pan zamierza zrobić?

– Po wejściu Sowietów parcie na Węgry już nie ma celu. Powinniśmy wszyscy zostać teraz w kraju i tu bronić niepodległości. Ja tak myślę uczynić.

– Takie mamy rozkazy: iść do granicy i dostać się na Węgry – próbował jeszcze spokojnie tłumaczyć generał.

– Rozkazy? Czyje rozkazy? Powinniśmy zostać w kraju i walczyć do końca, tu, na tej ziemi! – zapalił się oficer. – A jak będzie trzeba, to nawet zejść do podziemia i w ten sposób organizować opór!

Twarda argumentacja i pewne racje przybyłego podpułkownika wywołały konsternację oraz niekończące się dyskusje pośród oficerów i żołnierzy. Każdy miał inny pomysł i każdy na swój sposób pragnął wyartykułować własny projekt oraz przekonać resztę do swojej racji. Jedni chcieli iść na Węgry, inni pragnęli zawrócić i maszerować z odsieczą Warszawie, a jeszcze inni popierali przybyłego podpułkownika i chcieli kontynuować podziemną walkę w kraju. Niektórzynajchętniejzłożyliby broń przed Niemcami, inni chcieli kapitulować, ale tylko i wyłącznie wobec Sowietów. Byli również tacy, którzy marzyli o porzuceniu broni, zamianie mundurów na cywilne ubranie i pójściu do domów. Ale ci najrzadziej zabierali głos w toczącej się od kilku minut głośnej dyskusji.

– I znowu pan pułkownik urządza mi tu wiec – powiedział cicho Wołkowicki, ale nikt nie zareagował na jego słowa, ponieważ mało kto go już w ogóle słyszał.

– Baczność! – nie wytrzymał stary generał i krzykiem ustawił do pionu podpułkownika artylerii, po wojskowemu ucinając prowadzącą do wypowiedzenia posłuszeństwa dyskusję. – Panie pułkowniku, pan natychmiast wsiądzie do auta i ruszy tam, dokąd pan jechał. To rozkaz.

Oficer bez słowa odsalutował. Z zaciętą twarzą zrobił w tył zwrot, wskoczył do samochodu i odjechał.

Jerzy Wołkowicki przez chwilę patrzył w twarze stojących obok oficerów i żołnierzy. Na wielu z nich wyczytał rozczarowanie, na innych rezygnację. Generałowi zdawało się, że wypełniając dyrektywy przełożonych, to on ma słuszność. Ale z drugiej strony bardzo zapiekły go słowa wypowiedziane przez oficera: „Walczyć do końca”. Przypomniały mu bowiem jego własną opinię wyrażoną na pancerniku „Imperator Nikołaj I” w 1905 roku. Wtedy on, młody oficer marynarki, dałby się pokroić żywcem, aby móc zamienić wypowiedziane wobec starszyzny deklaracje w czyn. Trzydzieści cztery lata wstecz wydawało mu się, że to starzy oficerowie się mylą, a on, młody miczman, ma rację…

* * *

Maszerowali nocą, klucząc po leśnych drogach, a rankiem zaglądali do polskich wsi i majątków. Nadchodzące po suchych i upalnych dniach chłodne wrześniowe noce już dawały się we znaki zmęczonym żołnierzom. Ludzie kulili się, okrywali szczelnie płaszczami i szli pośród ciemności i mgły, z daleka przypominając bardziej nocne mary niż żołnierzy Wojska Polskiego. Wkraczając w zimną, gęstą mgłę, również por. Stanisław Swianiewicz zapinał płaszcz pod szyją i mocniej naciągał rogatywkę. Jechał konno, ale kiedy zmarzły mu nogi, schodził z wierzchowca i prowadząc go za uzdę, szedł krok w krok razem z żołnierzami, próbując w marszu rozgrzać skostniałe członki. Ten profesor katedry ekonomii politycznej na Uniwersytecie Wileńskim był bodajże jednym z największych przedwojennych polskich ekspertów od spraw gospodarczych Rosji Sowieckiej. Ale ani status naukowy, ani dośćzaawansowanywiek (40 lat) nie przeszkodziły w powołaniu go do wojska. Stanisław Swianiewicz jako porucznik rezerwy otrzymał przydział mobilizacyjny do 19 DP. To było jeszcze w sierpniu i mało kto wierzył w wybuch wojny oraz błyskawiczny pochód wojsk niemieckich w głąb Polski. A już na pewno nie brał tego pod uwagę całkowicie zaskoczony wezwaniem do wojska profesor ekonomii, uchodzący w niektórych kręgach za germanofila. Ale 1 września wszystko się zmieniło: przegrane bitwy pod Piotrkowem, pod Dorohuskiem, wreszcie ostatnia bitwa pod Tomaszowem Lubelskim poważnie nadwyrężyły morale oficerów i żołnierzy. A dwadzieścia kilka dni i nocy ciągłego wycofywania się na wschód diametralnie zmieniło także zapatrywanie co poniektórych na Niemcy, ZSRR i naszych aliantów z Zachodu.

Szli luźną kolumną marszową, która nie przypominała idących do natarcia kilka dni temu zwartych oddziałów. Przegrane walki, osaczenie ze wszystkich stron, wieści o nowej inwazji ze Wschodu – wszystko to razem wzięte ogromnie zdeprymowało żołnierzy. Wiedzieli, że idą w nieznane, że nawet dotarcie do granicy i jej przekroczenie będzie równoznaczne z totalną klęską. Na tej ziemi zostawiali przecież swoje rodziny, swoich najbliższych. A ocalenie własnej skóry i trwanie na obczyźnie nie wydawało im się w tej chwili najważniejszą sprawą. Tak myśleli prości żołnierze, a swoje wątpliwości wyrażali w niekończących się dyskusjach, których głównym tematem było pytanie: co dalej? Niektórzy nie czekali na dyspozycje dowódców i na wieść o wkroczeniu Sowietów już wcześniej porzucili szeregi swych oddziałów. Jeszcze kilka godzin temu, na ostatnim postoju, kilku żołnierzy pochodzących z terenów Wileńszczyzny i Białorusi zakopało swą broń, aby nie dostała się w ręce bolszewików, zamieniło mundury na cywilne ubrania i wyruszyło w daleką drogę do domu. Widząc, co się dzieje, młodsi oficerowie kręcili nosami, ale nikt nawet nie próbował powstrzymywać porzucających oddziały szeregowców.

Porucznik w zamyśleniu oglądał plecy maszerujących przed nim w ciemnościach żołnierzy. Krok za krokiem szedł przed siebie, ale ciągnąc wierzchowca za uzdę, mimowolnie pozostawał w tyle. Niemartwiłsię tym, wiedząc, że gen. Wołkowicki i płk Nowosielski pewnie prowadzą kolumnę. Tak znalazł się w ostatniej grupie poprzedzającej tylne ubezpieczenie. To byli chyba Ślązacy, jak wywnioskował po charakterystycznej mowie. Postanowił już trzymać się ich tej nocy, kiedy usłyszał rozmowę:

– Nie mógłbym strzelać do Sowietów. To przecież nasi naturalni sojusznicy, też Słowianie – mówił jeden ze Ślązaków.

– A jak oni pierwsi zaczną? – dopytywał inny.

– To niemożliwe. Zapamiętajcie sobie – od Wschodu idą nasi przyjaciele – tłumaczył rusofil ze Śląska. – Ja zawsze czułem sympatię do Rosji. Jeśli ktoś nam pomoże, to tylko oni, Sowieci.

Swianiewicz już miał zareagować, ale tak ślepa wiara biła ze słów Ślązaka, że ostatecznie machnął ręką. Wzdrygnął się tylko w duchu. On sam – w przeciwieństwie do żołnierza – doskonale wiedział, czym jest rewolucja bolszewicka, sowietyzacja, komunistyczna bieda i głód w Kraju Rad. Bez słowa wskoczył na konia i popędzając go ostrogami, pognał na czoło kolumny. Właśnie zza horyzontu wychodziło słońce i należało poszukać jakiegoś spokojnego i bezpiecznego miejsca na dzienny postój.

Wkrótce dotarli do małej wioski zagubionej pośród lasów. Żołnierze mogli wreszcie zrzucić niewygodne buty i odpocząć. Na rozkaz gen. Wołkowickiego zdjęto ubezpieczenia z karabinami maszynowymi, a całe zgrupowanie zaszyło się we wsi i pobliskim lesie. Również pośród drzew ukryto wozy taborowe i kuchnie polowe, przy których planowano lada moment przyrządzić strawę dla wojska. Wydawało się jasne, że w takich okolicznościach lepiej nie rzucać się w oczy. Trzystu żołnierzy to niewielka siła, która bezsprzecznie ulegnie w walce z mocniejszym nieprzyjacielem. Dlatego woleli po kryjomu, bocznymi drogami dążyć do celu, niż w desperackich atakach nacierać na przeważające oddziały wroga.

To samo polowanie, co na wcześniejszej fotografii. Płk Jerzy Wołkowicki (w środku) w otoczeniu uczestników polowania przy swoim trofeum. Obok widoczny adiutant prezydenta kpt. Zygmunt Gużewski (na prawo, za płk. Wołkowickim). Styczeń 1931 r.

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Zadymiły kuchnie polowe i wkrótce w powietrzu rozszedł się zapach przyrządzanej grochówki. Ale niestety nie dane było Polakom zjeść w spokoju. Zanim kucharze zakończyli pracę, a żołnierzenapełnilimenażki i zanurzyli łyżki w zupie, nagle z lasu wyskoczył sowiecki oddział kawalerii. Nikt nawet nie zdążył wystrzelić, gdy liczniejsi Rosjanie ogarnęli i rozbroili wszystkich Polaków. Być może błędem był brak wart i ogólne rozprężenie wojska. Ale nawet w przypadku wystawionych czujek i zbrojnej obrony los polskich żołnierzy byłby przesądzony. Ponieważ nie wszczynano walki, nie było ofiar śmiertelnych, a pojmanych Sowieci natychmiast podzielili na dwie grupy. Rozbrojonych szeregowców i podoficerów puszczono wolno, natomiast oficerów popędzono 10 km, do dowództwa sowieckiej dywizji. Ich marzenia o wolności pierzchły już w pierwszych minutach marszu. Po drodze sowieccy konwojenci skrupulatnie obszukali polskich oficerów i zabrali wszystkie zegarki oraz inne kosztowności.

Kiedy konwój dotarł do sowieckiego sztabu, ustawiono polskich oficerów półkolem. Wkrótce wyszedł do nich młody, energiczny Rosjanin. Jak się okazało, był to dowódca dywizji.

– Dzień dobry, pany oficery.Nu i wot szto? Niemcy urządzili wam nowoczesną, totalną wojnę. – Uśmiechnął się szeroko. – Ich strategia pokonała waszych ułanów z szabelkami. Czołgi i lotnictwo to jest szybka broń, która dziś decyduje na frontach, a nie staroświeckie koncepcje z obroną okopów i szarżami kawalerii. Niemcy znaleźli na was sposóbi szto? Nie ma już Polski.

– Dziś Niemcy zrobili wojnę nam, jutro zrobią wam – z nagła odezwał się cichy, acz stanowczy głos z polskich szeregów.

– Kto to powiedział?! – zakrzyknął Sowiet, ale nikt się nie zgłosił. – Nam nic nie zrobią – wyszczerzył się, nie tracąc dobrego humoru. –A wot! – Wskazał za siebie, na parkujące opodal samochody pancerne z czerwoną gwiazdą na wieżyczkach. Potem pokazał na ciągnące drogą niekończące się kolumny sowieckiego wojska maszerującego na zachód. Na koniec wyjął z kabury rewolwer i uniósł go wysoko do góry, tak aby nawet jeńcy z ostatnich szeregów mogli zobaczyć jego nową, błyszczącą w słońcu broń. – My odeprzemy każdy atak. Kto z was jest najwyższy stopniem?

Na takiedictumz szeregu wystąpili gen. Wołkowicki i płk Nowosielski.

– Wy, generał, chyba znacie jeszcze służbę w starej carskiej armii?

– Tak.

– A wy, pułkownik, z jakiego oddziału?

Ale Nowosielski nie miał zamiaru rozmawiać z bolszewikami. Udawał, że nie rozumie po rosyjsku, a potem przez tłumacza oznajmił, że nie odpowie na żadne pytanie.

– Jak nie chcesz, to nie, ja nie naciskam. Odeślemy was na wyższe szczeble, tam dopiero zaczną was badać.

Zaraz też podjechały ciężarówki i Sowieci zaczęli ładować jeńców na samochody. Jeden z oficerów protestował, że Polacy zostali ograbieni z zegarków. Sprawa doszła do uszu sowieckiego dowódcy, który – o dziwo – rozkazał zwrócić polskim oficerom zabraną własność i zapewniał, że sprawcy kradzieży zostaną surowo ukarani.

Kiedy auta ruszyły w drogę, sowieccy konwojenci z liniowych oddziałów przestrzegli Polaków, że oni to dobrzy wojacy, ale „pany oficery” lada chwila trafią w ręce NKWD, które już nie będzie się z nimi patyczkować.

* * *

Gen. Władysław Anders dokonuje inspekcji oddziałów Armii Polskiej w ZSRR. Na zdjęciu widoczni od lewej: NN, płk dypl. Lepold Okulicki, gen. Władysław Anders. 1941–1942

(Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Jerzy Wołkowicki dostał się do sowieckiej niewoli 28 września 1939 roku. Przez Tarnopol, Lwów, Podwołoczyska i Kijów trafił do obozu przejściowego w Putywlu. Następnie przetrzymywany był w obozie w Kozielsku. Tam zamieszkał w jednej izbie z dwoma innymi polskimi generałami: Henrykiem Minkiewiczem i Mieczysławem Smorawińskim. Wołkowicki ze Smorawińskim zwrócili się z prośbą do najstarszego z nich, Minkiewicza, aby ten objął przywództwem tajne polskie dowództwo obozu, na co stary generał wyraził zgodę. Żyjąc w łagrze, wszyscy oni odznaczyli się odwagą, patriotyzmem, poczuciem obowiązku i rycerskością, wypełniając prosty schemat wyznaczony sobie i swoim żołnierzom: trzymać się regulaminów, zachować tradycję oraz uważać Sowietów za takich samych wrogów jak Niemców.

Któregoś dnia w obozie w Kozielsku Stanisław Swianiewicz, oficer pojmany razem z Wołkowickim, zagadnął:

– Panie generale, przecież pan musiał to wiedzieć. W ostatnich dniach września pan już zdawał sobie sprawę, że niewoli nie unikniemy. Mógł pan nas tak prowadzić, byśmy ostatecznie trafili do niewoli niemieckiej, a nie sowieckiej. Dlaczego wybierał pan drogę odwrotu, kierując nas w ręce bolszewików?

– Drogi panie, gdybyśmy trafili do Niemców, to stracilibyśmy możliwość manewru na zawsze. W ich obozach bylibyśmy zamurowani do końca wojny i nie mielibyśmy żadnych szans na jakikolwiek udział w walkach. W bolszewickiej niewoli mamy zaś wielkie możliwości. To prawda, że i tutaj mogą nas rozstrzelać, ale nas, żołnierzy, nie powinien odstraszać taki los, gdyż śmierć jest normalnym ryzykiem wojny. Z rąk Sowietów możemy za to wyjść, zanim to wszystko się skończy, i biorąc udział w walkach, przysłużyć się dobrze naszym rodakom i ojczyźnie. Ja w każdym razie tak uważam i radzę panu dobrze to sobie zapamiętać.

NKWD przesłuchiwało wszystkich polskich jeńców przetrzymywanych w obozie. Niektórych „zapraszano” na rozmowy tylko raz. Innymi osobami interesowano się bardziej.

– Czy pan nie jest przypadkiem jakimś krewnym sławnego u nas miczmana Wołkowickiego, tego znanego z bitwy pod Cuszimą? – któregoś razu zapytał generała w czasie przesłuchania oficer NKWD.

– To ja, we własnej osobie… – smętnie odrzekł Wołkowicki, przypuszczając, że oficerska przeszłość w carskiej armii przysporzy mu jeszcze więcej kłopotów w bolszewickiej niewoli.

Generał nie wiedział, że w latach trzydziestych w Rosji Sowieckiej została wydana powieśćCuszimaautorstwa Aleksieja Nowikowa-Priboja. Książka ta uzyskała przychylne noty najwyższych czynnikówpaństwowychi ukazała się w rekordowych nakładach. Co prawda Stalin nienawidził caratu, ale jeszcze bardziej gardził Japonią, i dlatego powieśćCuszima(mówiąca o wojnie z Japonią, o niezłomnej postawie marynarzy i zaczątkach rewolucji 1905 roku) dostała zielone światło prosto z Kremla. Wkrótce stała się popularnym bestsellerem w całym Kraju Rad. A o młodym Polaku Wołkowickim, bezceremonialnie rzucającym wysokim rangom oficerom z rodowodami prosto w twarz: „Walczyć do końca, a potem zatopić okręt”, mogli przeczytać w bolszewickiej Rosji wszyscy, począwszy od Bałtyku, a skończywszy na Oceanie Spokojnym.

Przesłuchanie zakończono, ale oficer NKWD zapamiętał sobie Jerzego Wołkowickiego. Być może co do dalszych losów polskiego generała kontaktował się nawet ze zwierzchnikami na najwyższym szczeblu. Nie jest wykluczone, że decyzję dotyczącą Wołkowickiego mógł podjąć osobiście nawet sam Stalin, który nie szczędził pochwał książce. Tak czy inaczej, Jerzy Wołkowicki został zabrany z Kozielska. Nieugięta postawa w wojnie japońskiej w 1905 roku i zaistnienie w sławnej powieści uratowały naszego bohatera przed katyńskim mordem.

Gen. Władysław Sikorski pośród świetliczanek w Tockoje

(Instytut Pamięci Narodowej)

* * *

Ewakuowane z ZSRR Wojsko Polskie w Palestynie. Pierwszy posiłek po przybyciu… i pierwszy łyk wody na pustyni

(Instytut Pamięci Narodowej)

W kwietniu 1940 roku wraz z setką innych więźniów gen. Wołkowickiego wywieziono z Kozielska i przetransportowano do innego obozu. Po bardzo szczegółowej i celowo uciążliwej dla jeńców rewizji, połączonej ze zdejmowaniem mundurów, spodni i butów, na stacji Kozielsk załadowano ich do stołypinek (czyli wagonów więziennych z kratami) i powieziono w nieznane. W pociągu gen. Wołkowicki trzymał się płka Grodzickiego i ppłka Kierkowskiego. Po długiej jeździe na stacji Babinino więźniowie zostali wyładowani z pociągu i przewiezieni samochodami do miejscowości Pawliszcze Bór. Pierwsze wrażenie było okropne, ale należało się przyzwyczaić. W połowie maja przyjeżdżały kolejne transporty jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, a w obozie Pawliszcze Bór znalazło się w sumie ponad czterystu ludzi z ogólnej liczby około 14 tysięcy.

Już kolejnego miesiąca wywieziono polskich jeńców stołypinkami do Griazowca. Polacy na stacji docelowej znaleźli się 18 czerwca i pieszo musieli pokonać odległość 4 km, aby dotrzeć do obozu. Griazowiec to miasteczko położone 40 km od Wołogdy, na linii kolejowej Moskwa–Wołogda–Archangielsk. Obóz umiejscowiony został na terenie byłego klasztoru prawosławnego. Cerkwie zburzono, a więźniów zakwaterowano w poklasztornych drewnianych i murowanych budynkach. Teren obozu dozorowany był przez oddział NKWD, który obsadzał wartownię, wieżyczki strażnicze z reflektorami i telefonami oraz rozprowadzał zbrojone patrole z psami. Tradycyjnie obszar sowieckiego obozu izolowany był od otoczenia kilkoma rzędami drutów kolczastych.

Jeńcom wydano koce, sienniki i poduszki (wszystkie strasznie zapluskwione) i rozlokowano w pomieszczeniach z żelaznymi łóżkamii drewnianymi piętrowymi pryczami. W każdej izbie był duży rosyjski piec, w którym palono zimą. Wobec stłoczenia niestraszne były mrozy dochodzące tutaj nawet do –50°. Jerzy Wołkowicki znalazł się w jednym pomieszczeniu wraz z kilkoma pułkownikami i majorami, a jako najwyższy stopniem został mianowany starszym obozu. Ostatecznie w Griazowcu przebywało 431 ludzi, z czego siedemnastu chorych na gruźlicę umieszczono od razu poza właściwym obozem. Była to prawdziwa mozaika osobowości: począwszy od generała i wysokich oficerów WP, poprzez więźniów Świętego Krzyża, a skończywszy na pospolitych przestępcach.

Generał Wołkowicki dopiero poznawał współzatrzymanych, zamkniętych razem z nim w sowieckim obozie. Miał kłopoty z grupą trzydziestu Niemców, obywateli II RP. Mówili oni między sobą po niemiecku, mieli poglądy nazistowskie, pisali pisma do ambasadora niemieckiego w Moskwie i mieli nadzieję szybko odzyskać wolność. Swoim zachowaniem prowokowali Polaków i w końcu doszło do bójki, po której niemiecka grupa trochę przycichła. Kilkunastu z nich faktycznie wywieziono do Niemiec, ale reszta pozostała w obozie. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej ich los był tragiczny.

Sowieci na swój sposób rozpoczęli badanie więźniów przetrzymywanych w Griazowcu. Przesłuchania toczyły się w dzień i w nocy, a Rosjanom zależało na szybkim złamaniu delikwentów i zdobyciu nowych adeptów dla swoich komunistycznych teorii. Na przemian stosowano perswazje, groźby i szantaż, ale na Polakach w większości nie robiło to żadnego wrażenia. Pomimo to enkawudziści podzielili jeńców według pewnych kryteriów na cztery kompanie, wśród których jedna grupa została wyróżniona od ręki szczególnymi względami. Byli to „czerwoniacy”, ludzie, nad którymi komuniści usilnie pracowali, aby przeciągnąć ich na swoją stronę. W kompanii tej znalazło się dwudziestu Białorusinów, trzynastu Żydów z Kresów Wschodnich i ponad dwudziestu Polaków z ppłkiem Zygmuntem Berlingiem na czele. Razem z Niemcami dawało to około osiemdziesięciu ludzi, czyli dwadzieścia kilka procent więźniów obozu. To ich Sowieci traktowali lepiej, dawali pewne przywileje i poddawali szerokiej indoktrynacji. Reszta więźniówobozu miała służyć za zasłonę dymną dla tej probolszewickiej grupy. W październiku 1940 roku spośród „czerwoniaków” wybrano grupę jedenastu oficerów (wraz z Berlingiem) i wywieziono ich do Moskwy. Dziś już wiemy, że umieszczono ich w luksusowych warunkach w wilii Małachówka, gdzie poddawano ich dalszej komunistycznej indoktrynacji i wojskowemu szkoleniu.

* * *

Polskie dzieci uratowane z nieludzkiej ziemi Związku Sowieckiego

(Instytut Pamięci Narodowej)