Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść sensacyjna, która zgłębia tajemnice mrocznego półświatka i pokazuje przerażający obraz handlu ludźmi. Pochodząca z Chorwacji Klara jest luksusową prostytutką. Z jej usług korzystają bardzo zamożni mężczyźni, którzy chcą mieć u boku piękną kobietę z klasą. Dziewczyna emigruje do Niemiec i tam „wpada w oko" fotografom, pracującym dla magazynów erotycznych. Po pewnym czasie trafia na plan filmów pornograficznych. Wkrótce wraz z przyjaciółką postanawia wrócić na Bałkany, gdzie właśnie rozpoczyna się wojna w Bośni. Klara angażuje się po stronie bośniackich muzułmanów i zostaje wzięta do niewoli przez serbskich żołnierzy. Jeden z oficerów wydobywa ją z piekła, ale nie za damo... Jaką cenę przyjdzie zapłacić młodej kobiecie za wolność? Artur Górski – laureat Bestsellerów Empiku. Autor bestsellerowej serii „Masa o polskiej mafii" (ponad półtora miliona sprzedanych egzemplarzy). Od lat zajmuje się tematyką zorganizowanej przestępczości na świecie. Jest także autorem książek o działalności rosyjskiej mafii w naszym kraju („Ruska Mafia", „Ruscy Narcos"), serialu audio „Dorwać Gangstera", oraz inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami powieści sensacyjnej „Przemytnik".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 0 min
PROLOG
Upokorzenie... Co ty wiesz o upokorzeniu?
Na większości etapów swojego życia dostawałam po tyłku częściej i mocniej niż inni, ale tam, w tej pięknej, ośnieżonej dolinie z widokiem na jebany lodowiec, czułam, że już niżej upaść się nie da. I że nic już nie zaboli mnie bardziej.
Wyobraź sobie taką scenę: leżę na śniegu, puszystym, czystym i kurewsko zimnym. Wszechobecną biel przełamuje błękit nieba z pomarańczowymi smugami zbliżającego się wieczoru. Wyglądam jak totalna debilka – mam na sobie czarny habit, chociaż nie wiem jakiego zakonu. Prawdę mówiąc, mam gdzieś czy wyglądam na szarytkę, felicjankę czy klaryskę, i tak się na tym nie znam. Udaję pingwina, bo tak sobie zażyczyły te kutasy – w takiej stylówce wystąpiłam podczas cholernej filmowej imprezy. Mam jeszcze majtki na tyłku, choć już stanik był zbędny...
Na biały śnieg spływała moja krew – Sven kilka razy zdzielił mnie swoją potężną łapą w twarz i choć nie bolało jakoś dotkliwie, krwotok z nosa był natychmiastowy. Oczywiście znacznie gorszy był ten przejmujący chłód – wiedziałam, że jeśli jeszcze kilka minut tu poleżę, trzeba będzie mi coś amputować. W najlepszym razie dupę. W najgorszym – mnie całą.
Dobrze, że przynajmniej miałam na nogach kozaki, i to takie za kolano. Właściwie nie kozaki, a muszkieterki. Grzać za bardzo nie grzały, ale przynajmniej osłaniały przed śniegiem. Ktoś spyta: a co to za zakonnica w muszkieterkach? No więc odpowiadam: taka, która klęka w innym celu niż modlitwa.
– Chcesz zapalić, dziwko? – Sven rzucił mi paczkę rothmansów, a potem łaskawie podał zapalniczkę.
„Dziwko” – dawno już tak do mnie nie mówił. Kiedyś mu się zdarzało, i to często. Tyle że zwykł przy tym puszczać oko, że niby to tylko tak dla jaj. Ja dziwka, on alfons – dobrana z nas para.
– Mam się tym rozgrzać? – spytałam, ale zapaliłam papierosa. Przyszło mi do głowy, że to ostatni szlug przed egzekucją. Nie wypada palić do końca, wystarczy wziąć kilka machów i wyprostować łeb.
– Możesz sobie wsadzić w tyłek, twoja sprawa – odparł zimnym jak stal głosem.
Nienawidziłam tego głosu, chociaż przyznaję, że jednocześnie mnie kręcił. Lubiłam silnych facetów, wraz ze wszystkimi atrybutami ich mocy, a Sven stanowił wzorzec z Sèvres – macho, jednak nie w typie latynoskim, a bardziej w stylu gestapo. Pomyślałam, że baby są jednak głupie, skoro wolą takich psycholi od ciepłych, porządnych i rodzinnych Janków. Wiadomo, ciepły Janek też chętnie by wydłubał oko, ale po prostu nie potrafi. Albo się boi Boga. Więc udaje, że jest jak kryształ.
– Zaraz tu zdechnę. – To jedyne, co przyszło mi do głowy.
– Wszyscy kiedyś zdechniemy – odparł Sven, wkraczając na obcy sobie grunt filozofii. Inna sprawa, że sam uważał się za najmądrzejszego na świecie i dawał sobie prawo do decydowania o tym, na czym się zna.
Przez chwilę paliliśmy w milczeniu, nie bardzo wiedząc, co się wydarzy w najbliższej przyszłości. Nawet on tego nie wiedział, choć zgrywał pana życia i śmierci, który ma „obczajone” wszystkie scenariusze. Ciekawe, czy któryś z nich przewidywał jego koniec?
– Nie musiałeś tego robić... – powiedziałam cicho. Bardziej informacyjnie niż z wyrzutem. Wiedziałam, że to, co się wydarzyło kilkanaście minut wcześniej, nie ujdzie mi na sucho, ale kara była niewspółmierna do występku. A przynajmniej na taką się zapowiadała.
Wzruszył ramionami.
– A co, miałem cię zaprosić na szampana i ostrygi?
– Nie lubię ostryg. Dla mnie nie są żadnym rarytasem. Zresztą miałam ich pod dostatkiem.
– Ale to co innego, kiedy pieprzony wujek łowi ostrygi w zatoce i daje ci jedną na spróbowanie, a co innego, kiedy serwują ci je na kryształowym talerzu, w lodzie, w eleganckiej restauracji. To dwie różne kategorie.
Z tym wujkiem akurat miał rację – brat mojej matki mieszkał w Szybeniku, nad samym Adriatykiem, i faktycznie łowił ostrygi. O świcie wypływał swoją malutką łódką w morze i docierał do zatoki, w której zawsze znalazł kilka, jak to się mówi po naszemu, kamenic. To dzięki niemu ostrygi przestały być dla mnie czymś wyjątkowym.
– Nie musiałeś tego robić – powtórzyłam.
– Może nie musiałem, a może musiałem.
– I co teraz? Wyjmiesz spluwę i mnie zabijesz?
Pokręcił głową.
– Ciebie nie umiałbym zabić.
– Jeśli mnie tu zostawisz, na jedno wyjdzie. Tyle że będę dłużej cierpiała.
W końcu na jego twarzy pojawiła się złość.
– Dziewczyno, nie rozumiesz, że to jest gra o wielkie pieniądze? – zaczął mi tłumaczyć podnieconym głosem. – Po co Bruno zaprosił Riccardo? Żeby się nachlał, poruchał i wrócił do domu? Czy ty w ogóle wiesz, kto to jest Riccardo? To członek zarządu bardzo dużego banku. Słyszałaś kiedyś o Banco Leonardo?
Nie słyszałem, ale nie przyznałam się do tego. Uniosłam się nieco na łokciach, bo czułam, że plecy zamieniają mi się w taflę lodu.
A on ciągnął:
– Riccardo może pomóc w uzyskaniu kredytu, ale jest też w stanie załatwić sponsoring. Rozumiesz? Może dać hajs na film i nie trzeba go zwracać.
– Są banki, które sponsorują pornosy? I czy do tego trzeba dużych pieniędzy? Wystarczy rozebrać dziewczynę, przyprowadzić do niej faceta, któremu stoi, i włączyć kamerę. Cała filozofia.
Spojrzał na mnie jak na nierozgarnięte dziecko, ale najwyraźniej kałuża krwi rozlewająca się coraz szerzej przy moim prawym boku zrobiła na nim wrażenie, bo powstrzymał się od udowadniania mi, że nie znam się na branży porno. Choć w sumie kto, jeśli nie ja?
– Nie żadne porno. Bruno to szanowany producent. To miał być jego ostatni film, taka jebana wisienka na obsranym torcie. Nowa ekranizacja Anny Kareniny, serial dla jakiejś niemieckiej telewizji.
Aha, czyli tak działa branża filmowa. Niby coś o tym słyszałam, ale nigdy nie doświadczyłam tego na własnej skórze.
Sven tymczasem kontynuował:
– Liczył na to, że Riccardo dobrze się zabawi i będzie skłonny sypnąć sianem. A wyszła siara, i to przez ciebie.
– Skąd miałam wiedzieć, że to negocjacje biznesowe? Zresztą na takie balety to ja się nie umawiałam.
– Nie umawiałam, nie umawiałam... – zaczął mnie przedrzeźniać. – Ty nie jesteś, kurwa, od zawierania umów. Masz robić to, co ci się każe. A teraz cierp, skoro wyszło, jak wyszło.
– Mam zdechnąć?
– Nie wiem. Może ci się poszczęści i wyjdziesz z tego cało. A póki jeszcze żyjesz, dobrze przemyśl to, co zrobiłaś. I wyobraź sobie, ile normalni ludzie mogli stracić na twoich fochach. Bo nie sądzę, żeby Riccardo chciał jeszcze mieć coś wspólnego z tym filmem. Jak facetowi wytrysk shaltuje się w wylocie lufy, to koniec zabawy. Gacie na dupę i rozchodzimy się w różne strony.
Milczałam. Teraz myślałam już tylko o swojej ostatniej godzinie.
Natomiast Sven, który najwyraźniej uznał, że powiedział mi wszystko, co miał do powiedzenia, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę czarnego mercedesa. W środku czekał na niego Deniz – napakowany turas, który zawsze towarzyszył mu podczas ostrzejszych akcji. Oczywiście wszyscy mówili na niego Denis, bo nawet nie przyszło im do głowy, że jego imię pochodzi z Anatolii.
Zanim odjechali, mój oprawca wyciągnął coś z bagażnika i rzucił na śnieg.
Po chwili zostałam na polanie całkiem sama. Z trudem dowlokłam się do tego czegoś, co zostawił mi Sven. To było futro – nie moje i nie wiem, skąd je wytrzasnął, ale w tamtej chwili trudno było o lepszy prezent. Okryłam się nim i ruszyłam w stronę szosy, modląc się, aby jak najszybciej pojawił się na niej jakiś samochód. Prowadzona przeczuciem, że chyba tym razem jeszcze nie zdechnę, zaczęłam sobie przypominać wydarzenia, które zakończyły się na tej polanie z widokiem na lodowiec.
Aha, mam na imię Klara. Jestem Chorwatką, chociaż zawsze podkreślam, że moi przodkowie pochodzą z Hercegowiny. Tak jak Davor Szuker, słynny piłkarz. Gdyby gość nie był z Hercegowiny, nie grałby w Realu Madryt. Jestem tego pewna.
Dla zagranicznych to żadna różnica, ale dla takich jak ja – wielka.
ROZDZIAŁ 1
Willa Brunona znajdowała się nad jeziorem St. Moritzersee, gdzieś na obrzeżach Sankt Moritz – znanego szwajcarskiego kurortu. Nie wiem gdzie dokładnie, ale na tyle daleko od miasta, że tłumy już tam nie docierały. Z zewnątrz budynek nie przypominał pałacu, a wręcz był brzydszy od większości domów, które mijaliśmy po drodze. Ale gdy przekroczyłam próg, znalazłam się w najbardziej luksusowej rezydencji, w jakiej kiedykolwiek byłam. A byłam w niejednej.
Salon, czyli miejsce, w którym miała się odbyć impreza, był stylizowany na pałac jakiegoś pieprzonego weneckiego doży: sufit z malowidłami przedstawiającymi mitologiczne farmazony, wielkie kryształowe żyrandole, antyczne meble – nie jestem pewna, czy bardziej francuskie, czy włoskie – na ścianach obrazy, takie w stylu „nie wypada pytać, czy to prawdziwy Caravaggio”. Tylko fotele i kanapy trochę jakby z innej bajki – olbrzymie, skórzane i niewiarygodnie komfortowe, a przy tym raczej nowoczesne. Innych detali nie zapamiętałam, tym bardziej że salon był spowity w półmroku – miało być nastrojowo i intymnie. I tak było. Jak najbardziej nowoczesny był też ekran kinowy – niewielki, nie taki jak w prawdziwym kinie, ale jednak kilka razy większy niż przeciętny telewizor. Zdumiał mnie również widok kamery ustawionej na szynach – zupełnie jak na prawdziwym planie filmowym. Ale wytłumaczyłam sobie, że przecież jestem w domu znanego producenta, więc rekwizyt ma tu takie samo uzasadnienie jak szoferka ciężarówki na działce emerytowanego kierowcy tira. Przypomina o dniach chwały.
Nie byłam tam sama – razem ze mną na kanapach siedziało jeszcze kilka innych dziewczyn. Niby różniłyśmy się między sobą, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że mamy wspólny mianownik – seks za pieniądze. A nawet jeśli nie za pieniądze, to raczej nie z własnej woli.
Sven i Deniz, a także ci, którzy dostarczyli resztę dziewczyn, ulotnili się do jakiegoś innego pomieszczenia. Wiadomo, kiedy bawi się elita, buractwo musi iść won, żeby nie psuć imprezy swoim smutnym wyglądem. Ja wprawdzie nigdy nie uważałam Svena za buraka, przeciwnie – miał klasę, choć specyficzną, i bez trudu poradziłby sobie w rozmowie z tak zwaną wyższą półką, ale faktycznie nie pasował do aktualnego kontekstu.
Ktoś zapyta: a co to takiego ten wspólny mianownik dotyczący seksu za pieniądze? I jak się go rozpoznaje? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ja wyczuwam to bez pudła, ale jeśli się nad tym głębiej zastanowić, nie mam pojęcia, o jakie elementy chodzi. Elementy stroju, makijażu, zachowania, mowy? Naprawdę nie wiem. Na pewno nie jest tak, że jeśli dziewczyna ma na twarzy tonę tapety, to z automatu jest dziwką. Wręcz przeciwnie – dziwka, szczególnie dziwka z klasą, nie manifestuje swojej profesji. Ja zawsze ubierałam się ze smakiem, może nie skromnie, ale powściągliwie, choć sięgałam wyłącznie po markowe ciuchy. Z make-upem też nie przesadzałam, nie żałowałam sobie jedynie szminki. Ale nie malowałam ust na jakiś wsiowy, oczojebny czerwony kolor, tylko wyłącznie na fioletowo. I wyłącznie szminką od Diora. To było wspomnienie po pięknych czasach końca lat osiemdziesiątych, kiedy w modnych zagrzebskich kawiarniach królowała złota młodzież, określana nieco pogardliwym, choć tak naprawdę pełnym podziwu słowem „szminkerzy”. Każdy chciał być szminkerem, każdy chciał przypominać muzyka z jakiejś nowofalowej kapeli typu Duran Duran. Ale szminka nie mogła być jak z odpustu – dominowały chłodne tonacje, w tym również fiolet czy ultramaryna. Wtedy nie było obciachu, jeśli heteroseksualny facet pomalował sobie usta kredką: po prostu płynął z nurtem. Był en vogue!
Kultowym miejscem szminkerów była kawiarnia Teatralna tuż przy Teatrze Narodowym – jeśli chciałeś się liczyć na mieście, musieli cię tam od czasu do czasu zobaczyć. A najlepiej codziennie – w towarzystwie ekstrafaceta albo ekstralaski i jakiegoś kolorowego drinka. A także z ronhillem w ustach, bo jak śpiewała sarajewska grupa Valentino: „Twój dzień zaczyna się w południe – pierwsza kawa, golenie i fajka”. Jak to szło dalej? „Grzebień, lusterko, patrzysz na swoją gębę i myślisz sobie: «Przystojniaku, niezłe z ciebie ciacho!»”. Gość, który to śpiewał, miał na imię Zijo. Nazwiska nie pamiętam.
Chłopcy z Valentino byli idolami szminkerów, tyle że tych z Sarajewa. Zagrzeb orientował się raczej na Zachód i słuchał angoli. Oczywiście do czasu – potem Bośnia stała się kalifatem czy coś w tym stylu i moda ociupinę się zmieniła. Ale to dopiero kilka lat później.
Tak czy inaczej, kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych wyjechałam do Berlina i zaczęłam się obracać w świecie mody, nikt mi nie wytykał, że przybywam z socjalistycznego dziadostwa. Można mnie było wrzucić do samego serca Londynu, do modnych klubów Soho, i wyglądałabym lepiej niż dziewczyny z Yorkshire czy Liverpoolu.
Nie chciałam wyjeżdżać z Zagrzebia, ale jak masz siedemnaście lat – no, prawie osiemnaście – nikt się specjalnie z twoim zdaniem nie liczy. Kiedy zaczęłam przebąkiwać, że mam tu przyjaciół i poważne plany na przyszłość (marzyła mi się anglistyka na tutejszym uniwersytecie), ojciec usadził mnie na krześle, patrzył przez chwilę takim wzrokiem, jakby chciał mnie zahipnotyzować albo wręcz sparaliżować, po czym huknął:
– O jakich ty planach mówisz? O jakich przyjaciołach? Wszystkie plany są anulowane! Jest nowa sytuacja, coś, czego nikt nie przewidział. Dziewczyno, Serbowie wjechali do Chorwacji czołgami! Za chwilę będzie tu taka wojna, że ci się to w twojej małej łepetynie nie mieści. Podobno w Vukovarze jest już prawdziwe piekło, giną ludzie, płoną domy... A jak zdobędą Vukovar, przyjadą do nas. Przyjadą albo przylecą bombowcami.
Vukovar leżał na granicy z Republiką Serbską, trzysta kilometrów od stolicy, więc na razie zagrożenie nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia.
Próbowałam argumentować:
– Tato, jacy Serbowie? To przecież armia Jugosławii, nasi. Nie będą nas mordować. Po co panikujesz?
Ojciec pokręcił głową.
– Ależ ty jesteś jeszcze głupia. I dlatego nikt nie zamierza pytać cię o zdanie. Zrobisz to, co z mamą zdecydujemy. Za kilka dni jedziemy do Berlina. Mamy tam rodzinę, przez pewien czas możemy u nich mieszkać. A potem się zobaczy. Na pewno znajdę jakąś robotę, a jak nie, to Niemcy i tak płacą przyzwoite socjale. Z głodu nie umrzemy. Zresztą wolę umrzeć z głodu w Reichu niż tutaj od serbskiej kuli.
Pod koniec października 1991 roku wsiedliśmy do naszego yugo florida – cud jugosłowiańskiej techniki motoryzacyjnej! – i wyjechaliśmy z Bałkanów. Tak znalazłam się w Berlinie, który akurat się zjednoczył i oferował wszystko, o czym tylko młoda dziewczyna może marzyć. Żeby było jasne: „oferował” nie znaczy „dawał”. Berlin sprawę stawiał jasno: możesz osiągnąć wszystko, ale nikt ci niczego nie da za darmo. Musisz stanąć na rzęsach, a czasami zdjąć majtki. Ale warto.
Kiedy nasze yugo jechało przez Ku’damm, patrzyłam jak zaczarowana na kolorowe witryny sklepowe, na szyldy znanych domów mody, na reklamy sex-shopów, na płynący nieprzerwanym strumieniem tłum ludzi przybywających tu ze wszystkich stron świata, i wiedziałam już, że ojciec miał rację. W Chorwacji czekało mnie piekło, a tu – niemal za rogiem – otwierały się bramy raju.
Jako nastolatka uwielbiałam te wszystkie kolorowe jugolskie magazyny o gwiazdach – a co, w Jugosławii też mieliśmy swoich celebrytów i żyliśmy ich życiem bardziej niż własnym! No więc z lektury tych pisemek wynikało, że jeśli atrakcyjna dziewczyna z Bałkanów rusza na podbój Berlina, Monachium czy Wiednia, to przeważnie jest skazana na karierę modelki. Codziennie można było przeczytać o wspaniałym życiu jakiejś Branki czy Mileny, na którą zwrócił uwagę liczący się fotograf albo redaktor z magazynu o modzie. A potem już wszystko szło jak z płatka: Gucci, Yves Saint Laurent, Galliano, „Voque”, „Harper’s Bazaar”, w najgorszym razie katalog jakiegoś wielkiego sklepu wysyłkowego. Pokazy mody po całym świecie – Londyn oczarowany, Paryż u stóp, a Nowy Jork na wyciągnięcie ręki.
Dalej już tylko przystojny ukochany o południowej urodzie, szybki kabriolet, najlepiej od Porsche, wakacje w Monte Carlo (wtedy jeszcze Dubaj i Malediwy nie stanowiły atrakcyjnych destynacji), białe wino pod palmami, nocleg w luksusowym hotelu typu Ritz-Carlton – generalnie życie jak w Madrycie.
Powiedzmy, że to prawda. Z naciskiem na „powiedzmy”.
Do mojej berlińskiej przygody jeszcze wrócę. A na razie dokończę relację z imprezy w Sankt Moritz. A raczej na jego przedmieściach.
* * *
Po jakimś czasie do salonu (choć bardziej pasowałoby tu określenie „sala tronowa”) wkroczyło czterech mężczyzn. Najstarszy z nich – wyjątkowo szykowny, ubrany w jasny garnitur siwy gość, dobiegający sześćdziesiątki, a może nawet starszy – przedstawił się jako gospodarz. To był Bruno, główny macher całego zdarzenia, producent filmowy, jak się miało okazać: niezły zwyrodnialec. Przedstawił nam Riccarda – ten był młodszy, powiedzmy w połowie drogi między czterdziestką a pięćdziesiątką, i preferował bardziej plażowe klimaty. Owszem, miał na sobie granatową marynarkę ze złotymi guzikami, ale rozpięta prawie do pępka biała koszula i wystający spod niej gruby złoty łańcuch sugerowały styl casual. Że niby wybiera się do nocnego klubu, a nie na posiedzenie zarządu swojego banku. Przygładzone żelem czarne włosy pasowały bardziej do gwiazdora muzyki pop w stylu Thomasa Andersa z Modern Talking, ale w tamtym czasie faceci na potęgę farbowali się na Latynosów i kładli żel na wszystko, łącznie z jajami, więc wizerunek Riccarda nie odbiegał od europejskiej średniej. Zresztą jako Włoch miał pełne prawo do kruczoczarnych włosów.
Bruno i Riccardo różnili się bardzo, a jednak obaj patrzyli na nas, dziewczyny, z tym samym obleśnym błyskiem w oku. Nie do końca wiem, kim byli dwaj pozostali faceci. Sądzę jednak, że jakimiś szychami, przy czym jeden reprezentował stronę Brunona, a drugiego przywlókł ze sobą Riccardo.
Oczywiście miałam świadomość, przynajmniej mniej więcej, co mnie tu czeka, bo tak się składa, że nie jestem pianistką i nie przyjechałam z recitalem, ale rozwój wydarzeń zaskoczył tak mnie, jak i pozostałe dziewczyny.
Bruno poinformował nas, że bierzemy udział w wydarzeniu filmowym i z pewnością będzie to dla nas wielkie przeżycie. Takie, którego nie zapomnimy, nawet jeśli bardzo będziemy chciały. Obejrzymy film, potem zagramy w filmie, a koniec końców wyjdzie z tego jeszcze inny film. Tym razem prawdziwe arcydzieło. A jego ostateczny kształt zależy właśnie od nas.
W tym momencie zrobiło mi się gorąco – nie wiedziałam dlaczego, ale zaczęłam się bać. Bruno odgrywał rolę serdecznego i hojnego gospodarza, który dołoży wszelkich starań, aby jego goście czuli się jak najlepiej, ale ja już wielu takich widziałam. I miałam przeczucie, że ten należy do najgorszych z nich.
Za chwilę zgasło światło, a na ekranie wyświetlono jeden z filmów gospodarza. Nie było to jednak żadne dzieło sztuki, ale prymitywny pornos, który nieudolnie próbował udawać kino artystyczne. Akcja była nieskomplikowana: do żeńskiego klasztoru przyjeżdża egzorcysta, którego wysłał sam biskup. Jest podejrzenie, że kilka zakonnic zostało opętanych przez szatana, i egzorcysta musi coś z tym zrobić. Przede wszystkim ma ustalić, które z sióstr są we władaniu piekieł. Sięga więc po starą sprawdzoną metodę – dobiera się do dziewczyn, a ta, która mu nie odmówi, należy do Złego. Rzecz w tym, że żadna nie odmawia. Religijne dochodzenie zmienia się w jedną wielką orgię, ale egzorcysta staje na wysokości zadania, a kiedy już naprawdę nie daje rady, sięga do przepastnej torby, w której trzyma kropidło, wodę święconą i cały zestaw wibratorów, i wyciąga swoje skarby. Tylko przeorysza uważa, że duchowny zamienił jej klasztor w burdel, i mocno się wkurza, a nawet grozi, że o wszystkim poinformuje biskupa. Wtedy siostrzyczki wraz z egzorcystą postanawiają zabić starą sekutnicę – kładą ją pod jakąś świętą figurą i jedna z zakonnic wbija jej sztylet w serce. Wszyscy są zadowoleni i mogą dalej oddawać się rozpuście.
Koszmar! No ale jeśli ktoś chce coś takiego oglądać...
Po projekcji, która trwała ponad godzinę – tak, to nie był krótkometrażowy film! – Bruno zaproponował poczęstunek: dla panów dwudziestopięcioletnią whisky Talisker, a dla pań – bąbelki i biały proszek. Pozostałe dziewczyny zapiszczały z radości, ale ja wiedziałam, że tam, gdzie pojawia się koka, tam będzie ostro.
Atmosfera się rozluźniła – panowie zdjęli marynarki, a Riccardo zaczął przebąkiwać, że dom stoi nad jeziorem, czyli na plaży, a na plaży nikt w spodniach nie chodzi. Ale zanim faceci się rozebrali, my zostałyśmy ubrane – w czarne habity. Takie jak na filmie. Jedyną różnicę stanowiły buty – większość dziewczyn dostała szpilki, a mnie – nie wiedzieć czemu – przypadły w udziale muszkieterki. To, co przed chwilą obejrzeliśmy na ekranie, teraz mieliśmy odegrać na żywo. Za kamerą stanął jakiś facet, który najwyraźniej miał zarejestrować na taśmie nasze miłe spotkanie.
W rolę egzorcysty wcielił się Riccardo, a biskupem został Bruno. Dwaj pozostali mężczyźni też byli w sutannach, a może w habitach, jednak nie miałam pojęcia, kogo mają grać. Tak więc akcja nie była idealnym odtworzeniem filmu, ale jakie to miało znaczenie? Panowie mieli się zabawić, a naszym zadaniem było sprawić, żeby wszystko udało się perfekcyjnie. O ile trzech mężczyzn rzuciło się na nas właściwie od razu, gdy tylko trunki i koka zaczęły buzować w naszej krwi, o tyle Riccardo czekał na jakiś kulminacyjny moment, który ewidentnie miał nastąpić.
I nastąpił. Pośrodku salonu pojawiła się... stara przeorysza. Leżała na szpitalnym łóżku, które przywieziono nie wiadomo skąd, i nie ruszała się. Miała zamknięte oczy, ale oddychała – nie wiem, czy spała, czy tylko udawała, że śpi, ale wyglądała tak, jakby nie miała kontaktu ze światem.
Wtedy podszedł do mnie Bruno. W rękach trzymał srebrną tacę, na której spoczywał zdobiony sztylet. Spojrzałam na niego zdumiona, ale on tylko się uśmiechnął i oparł tacę o moje piersi.
– O co chodzi? – spytałam.
– Przeorysza musi umrzeć. Tak jak w filmie – wyjaśnił, na co Riccardo zaniósł się śmiechem.
Mrówki, które wkroczyły na moje ciało, urządziły sobie szalony maraton. Zakręciło mi się w głowie i poczułam, że nie mogę oddychać.
W końcu wydusiłam:
– To jakieś żarty, prawda?
– Bynajmniej. Bierz sztylet i rób swoje.
– Mam ją... zabić?
– Masz ją przebić sztyletem. Jeśli Bóg jest z nią, uratuje ją. Jeśli nie uratuje, znaczy, że była pomiotem szatana.
– Ale ja nigdy nikogo nie zabiłam...
– Zawsze musi być ten pierwszy raz. Zresztą powiedziałem ci: jeśli jest z nią Bóg...
– Bruno, co ty pierdolisz?!
Gospodarz zachowywał się spokojnie, ale widziałam, że jego twarz robi się czerwona, a ręce zaczynają drżeć. Był bliski eksplozji, jednak robił wszystko, aby obeszło się bez niej. Pewnie miał nadzieję, że mały kryzys, który wywołałam, zostanie szybko zażegnany, stara pójdzie do piekła, a orgia wróci na dawne tory. Ale to zależało wyłącznie ode mnie – a ja nie miałam ochoty zatopić kosy w ciele tej biedaczki. Zastanawiałam się, czym oni ją nafaszerowali, że leżała tu taka bezbronna, zupełnie pozbawiona wpływu na swoje dalsze życie.
Zaczęłam krzyczeć. Nigdy wcześniej nie reagowałam tak na stres, ale teraz po prostu nie byłam w stanie zatrzymać głosu w swoim gardle. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego: Riccardo doskoczył do nas, porwał sztylet i zaczął dźgać nieprzytomną kobietę.
– Tak to się robi, tak to się robi... – powtarzał, ciężko dysząc.
Gdyby to był film, krew tryskałaby pod sam sufit. Ale to się działo naprawdę, więc tylko spływała z łóżka na kamienną podłogę. Nie miałam pojęcia, czy to bydle zabiło nieszczęśnicę, choć nic nie wskazywało na to, że przeorysza ma szanse przeżyć. Podejrzewałam, że aktorkę w filmie mógł spotkać taki sam los.
I nagle wszystko się zawiesiło, jakby jakiś reżyser na samej górze zafundował nam stop-klatkę. Bruno trzymał w rękach srebrną tacę, a Riccardo trwał nieruchomo, trzymając sztylet na wysokości głowy. Dziewczyny patrzyły przed siebie przerażone.
Wybiegłam z salonu i ruszyłam do głównych drzwi. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt mnie nie gonił. Ale kiedy znalazłam się na zewnątrz, ktoś schwycił mnie za rękę. Odwróciłam się – to był Sven.
Wrzucił mnie do samochodu jak worek z ziemniakami i ruszył na polanę.