Dziewczyny z Bałkanów - Artur Górski - ebook + audiobook + książka

Dziewczyny z Bałkanów ebook i audiobook

Artur Górski

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść sensacyjna, która zgłębia tajemnice mrocznego półświatka i pokazuje przerażający obraz handlu ludźmi. Pochodząca z Chorwacji Klara jest luksusową prostytutką. Z jej usług korzystają bardzo zamożni mężczyźni, którzy chcą mieć u boku piękną kobietę z klasą. Dziewczyna emigruje do Niemiec i tam „wpada w oko" fotografom, pracującym dla magazynów erotycznych. Po pewnym czasie trafia na plan filmów pornograficznych. Wkrótce wraz z przyjaciółką postanawia wrócić na Bałkany, gdzie właśnie rozpoczyna się wojna w Bośni. Klara angażuje się po stronie bośniackich muzułmanów i zostaje wzięta do niewoli przez serbskich żołnierzy. Jeden z oficerów wydobywa ją z piekła, ale nie za damo... Jaką cenę przyjdzie zapłacić młodej kobiecie za wolność? Artur Górski – laureat Bestsellerów Empiku. Autor bestsellerowej serii „Masa o polskiej mafii" (ponad półtora miliona sprzedanych egzemplarzy). Od lat zajmuje się tematyką zorganizowanej przestępczości na świecie. Jest także autorem książek o działalności rosyjskiej mafii w naszym kraju („Ruska Mafia", „Ruscy Narcos"), serialu audio „Dorwać Gangstera", oraz inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami powieści sensacyjnej „Przemytnik".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 0 min

Oceny
3,6 (114 oceny)
30
37
25
17
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasy13

Dobrze spędzony czas

Wciągająca historia….
00
AgnieszkaPikula1

Dobrze spędzony czas

całkiem dobra książka. Można polecić jako przestrogę naiwnym dziewczynom, które są zaślepione i za wszelką cenę chcą zrobić karierę. Ja mialam tylko wrażenie jakby była nie dokończona.
00
edytafidzinska

Całkiem niezła

Prostytutka, która nic nie zrobiła ze swoim życiem, choć mogła. Przebrnęłam przez dziwną książkę. Czy mi się podobała ? Nie na tyle, żeby kupić papierową wersje.
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajnie się czyta. trzyma w napięciu.
00
jwzuzia

Z braku laku…

„Dziewczyny z Bałkanów” – o ile opis zachęcał do sięgnięcia po tę książkę: „brutalna historia oparta na prawdziwych wydarzeniach” – o tyle ja czuję pewien niedosyt. Chyba nie tego się spodziewałam. Książka chwilami śmieszy, momentami przeraża - ale mnie nie porwała. Mimo usilnych chęci nie umiałam utożsamić się z bohaterką. Nie potrafiłam zrozumieć jej postawy i podejmowanych przez nią decyzji. Przykro powiedzieć, ale dla mnie Klara zwyczajnie sprzedała się za kilka firmowych rzeczy, parę oryginalnych falkonów perfum i drogich wyjazdów – i to nie dlatego, że musiała – owszem, uciekła z rodzicami z ogarniętego wojną kraju, ale jej sytuacja nie była tak dramatyczna by zacząć się prostytuować. Młoda dziewczyna, zaślepiona głupimi mrzonkami z pełną świadomością weszła w paszcze lwa.
00

Popularność




Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Ko­rek­taJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Ri­chard Ja­imes/Unsplash
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Ar­tur Gór­ski, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-46-6
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

PRO­LOG

Upo­ko­rze­nie... Co ty wiesz o upo­ko­rze­niu?

Na wi­ęk­szo­ści eta­pów swo­je­go ży­cia do­sta­wa­łam po ty­łku częściej i moc­niej niż inni, ale tam, w tej pi­ęk­nej, ośnie­żo­nej do­li­nie z wi­do­kiem na je­ba­ny lo­do­wiec, czu­łam, że już ni­żej upa­ść się nie da. I że nic już nie za­bo­li mnie bar­dziej.

Wy­obraź so­bie taką sce­nę: leżę na śnie­gu, pu­szy­stym, czy­stym i ku­rew­sko zim­nym. Wszech­obec­ną biel prze­ła­mu­je błękit nie­ba z po­ma­ra­ńczo­wy­mi smu­ga­mi zbli­ża­jące­go się wie­czo­ru. Wy­glądam jak to­tal­na de­bil­ka – mam na so­bie czar­ny ha­bit, cho­ciaż nie wiem ja­kie­go za­ko­nu. Praw­dę mó­wi­ąc, mam gdzieś czy wy­glądam na sza­ryt­kę, fe­li­cjan­kę czy kla­ry­skę, i tak się na tym nie znam. Uda­ję pin­gwi­na, bo tak so­bie za­ży­czy­ły te ku­ta­sy – w ta­kiej sty­lów­ce wy­stąpi­łam pod­czas cho­ler­nej fil­mo­wej im­pre­zy. Mam jesz­cze majt­ki na ty­łku, choć już sta­nik był zbęd­ny...

Na bia­ły śnieg spły­wa­ła moja krew – Sven kil­ka razy zdzie­lił mnie swo­ją po­tężną łapą w twarz i choć nie bo­la­ło ja­koś do­tkli­wie, krwo­tok z nosa był na­tych­mia­sto­wy. Oczy­wi­ście znacz­nie gor­szy był ten przej­mu­jący chłód – wie­dzia­łam, że je­śli jesz­cze kil­ka mi­nut tu po­le­żę, trze­ba będzie mi coś am­pu­to­wać. W naj­lep­szym ra­zie dupę. W naj­gor­szym – mnie całą.

Do­brze, że przy­naj­mniej mia­łam na no­gach ko­za­ki, i to ta­kie za ko­la­no. Wła­ści­wie nie ko­za­ki, a musz­kie­ter­ki. Grzać za bar­dzo nie grza­ły, ale przy­naj­mniej osła­nia­ły przed śnie­giem. Ktoś spy­ta: a co to za za­kon­ni­ca w musz­kie­ter­kach? No więc od­po­wia­dam: taka, któ­ra klęka w in­nym celu niż mo­dli­twa.

– Chcesz za­pa­lić, dziw­ko? – Sven rzu­cił mi pacz­kę ro­th­man­sów, a po­tem ła­ska­wie po­dał za­pal­nicz­kę.

„Dziw­ko” – daw­no już tak do mnie nie mó­wił. Kie­dyś mu się zda­rza­ło, i to często. Tyle że zwy­kł przy tym pusz­czać oko, że niby to tyl­ko tak dla jaj. Ja dziw­ka, on al­fons – do­bra­na z nas para.

– Mam się tym roz­grzać? – spy­ta­łam, ale za­pa­li­łam pa­pie­ro­sa. Przy­szło mi do gło­wy, że to ostat­ni szlug przed eg­ze­ku­cją. Nie wy­pa­da pa­lić do ko­ńca, wy­star­czy wzi­ąć kil­ka ma­chów i wy­pro­sto­wać łeb.

– Mo­żesz so­bie wsa­dzić w ty­łek, two­ja spra­wa – od­pa­rł zim­nym jak stal gło­sem.

Nie­na­wi­dzi­łam tego gło­su, cho­ciaż przy­zna­ję, że jed­no­cze­śnie mnie kręcił. Lu­bi­łam sil­nych fa­ce­tów, wraz ze wszyst­ki­mi atry­bu­ta­mi ich mocy, a Sven sta­no­wił wzo­rzec z Sèvres – ma­cho, jed­nak nie w ty­pie la­ty­no­skim, a bar­dziej w sty­lu ge­sta­po. Po­my­śla­łam, że baby są jed­nak głu­pie, sko­ro wolą ta­kich psy­cho­li od cie­płych, po­rząd­nych i ro­dzin­nych Jan­ków. Wia­do­mo, cie­pły Ja­nek też chęt­nie by wy­dłu­bał oko, ale po pro­stu nie po­tra­fi. Albo się boi Boga. Więc uda­je, że jest jak krysz­tał.

– Za­raz tu zdech­nę. – To je­dy­ne, co przy­szło mi do gło­wy.

– Wszy­scy kie­dyś zdech­nie­my – od­pa­rł Sven, wkra­cza­jąc na obcy so­bie grunt fi­lo­zo­fii. Inna spra­wa, że sam uwa­żał się za naj­mądrzej­sze­go na świe­cie i da­wał so­bie pra­wo do de­cy­do­wa­nia o tym, na czym się zna.

Przez chwi­lę pa­li­li­śmy w mil­cze­niu, nie bar­dzo wie­dząc, co się wy­da­rzy w naj­bli­ższej przy­szło­ści. Na­wet on tego nie wie­dział, choć zgry­wał pana ży­cia i śmier­ci, któ­ry ma „ob­cza­jo­ne” wszyst­kie sce­na­riu­sze. Cie­ka­we, czy któ­ryś z nich prze­wi­dy­wał jego ko­niec?

– Nie mu­sia­łeś tego ro­bić... – po­wie­dzia­łam ci­cho. Bar­dziej in­for­ma­cyj­nie niż z wy­rzu­tem. Wie­dzia­łam, że to, co się wy­da­rzy­ło kil­ka­na­ście mi­nut wcze­śniej, nie uj­dzie mi na su­cho, ale kara była nie­wspó­łmier­na do wy­stęp­ku. A przy­naj­mniej na taką się za­po­wia­da­ła.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A co, mia­łem cię za­pro­sić na szam­pa­na i ostry­gi?

– Nie lu­bię ostryg. Dla mnie nie są żad­nym ra­ry­ta­sem. Zresz­tą mia­łam ich pod do­stat­kiem.

– Ale to co in­ne­go, kie­dy pie­przo­ny wu­jek łowi ostry­gi w za­to­ce i daje ci jed­ną na spró­bo­wa­nie, a co in­ne­go, kie­dy ser­wu­ją ci je na krysz­ta­ło­wym ta­le­rzu, w lo­dzie, w ele­ganc­kiej re­stau­ra­cji. To dwie ró­żne ka­te­go­rie.

Z tym wuj­kiem aku­rat miał ra­cję – brat mo­jej mat­ki miesz­kał w Szy­be­ni­ku, nad sa­mym Ad­ria­ty­kiem, i fak­tycz­nie ło­wił ostry­gi. O świ­cie wy­pły­wał swo­ją ma­lut­ką łód­ką w mo­rze i do­cie­rał do za­to­ki, w któ­rej za­wsze zna­la­zł kil­ka, jak to się mówi po na­sze­mu, ka­me­nic. To dzi­ęki nie­mu ostry­gi prze­sta­ły być dla mnie czy­mś wy­jąt­ko­wym.

– Nie mu­sia­łeś tego ro­bić – po­wtó­rzy­łam.

– Może nie mu­sia­łem, a może mu­sia­łem.

– I co te­raz? Wyj­miesz splu­wę i mnie za­bi­jesz?

Po­kręcił gło­wą.

– Cie­bie nie umia­łbym za­bić.

– Je­śli mnie tu zo­sta­wisz, na jed­no wyj­dzie. Tyle że będę dłu­żej cier­pia­ła.

W ko­ńcu na jego twa­rzy po­ja­wi­ła się zło­ść.

– Dziew­czy­no, nie ro­zu­miesz, że to jest gra o wiel­kie pie­ni­ądze? – za­czął mi tłu­ma­czyć pod­nie­co­nym gło­sem. – Po co Bru­no za­pro­sił Ric­car­do? Żeby się na­chlał, po­ru­chał i wró­cił do domu? Czy ty w ogó­le wiesz, kto to jest Ric­car­do? To czło­nek za­rządu bar­dzo du­że­go ban­ku. Sły­sza­łaś kie­dyś o Ban­co Le­onar­do?

Nie sły­sza­łem, ale nie przy­zna­łam się do tego. Unio­słam się nie­co na łok­ciach, bo czu­łam, że ple­cy za­mie­nia­ją mi się w ta­flę lodu.

A on ci­ągnął:

– Ric­car­do może po­móc w uzy­ska­niu kre­dy­tu, ale jest też w sta­nie za­ła­twić spon­so­ring. Ro­zu­miesz? Może dać hajs na film i nie trze­ba go zwra­cać.

– Są ban­ki, któ­re spon­so­ru­ją por­no­sy? I czy do tego trze­ba du­żych pie­ni­ędzy? Wy­star­czy ro­ze­brać dziew­czy­nę, przy­pro­wa­dzić do niej fa­ce­ta, któ­re­mu stoi, i włączyć ka­me­rę. Cała fi­lo­zo­fia.

Spoj­rzał na mnie jak na nie­roz­gar­ni­ęte dziec­ko, ale naj­wy­ra­źniej ka­łu­ża krwi roz­le­wa­jąca się co­raz sze­rzej przy moim pra­wym boku zro­bi­ła na nim wra­że­nie, bo po­wstrzy­mał się od udo­wad­nia­nia mi, że nie znam się na bra­nży por­no. Choć w su­mie kto, je­śli nie ja?

– Nie żad­ne por­no. Bru­no to sza­no­wa­ny pro­du­cent. To miał być jego ostat­ni film, taka je­ba­na wi­sien­ka na ob­sra­nym tor­cie. Nowa ekra­ni­za­cja Anny Ka­re­ni­ny, se­rial dla ja­kie­jś nie­miec­kiej te­le­wi­zji.

Aha, czy­li tak dzia­ła bra­nża fil­mo­wa. Niby coś o tym sły­sza­łam, ale ni­g­dy nie do­świad­czy­łam tego na wła­snej skó­rze.

Sven tym­cza­sem kon­ty­nu­ował:

– Li­czył na to, że Ric­car­do do­brze się za­ba­wi i będzie skłon­ny syp­nąć sia­nem. A wy­szła sia­ra, i to przez cie­bie.

– Skąd mia­łam wie­dzieć, że to ne­go­cja­cje biz­ne­so­we? Zresz­tą na ta­kie ba­le­ty to ja się nie uma­wia­łam.

– Nie uma­wia­łam, nie uma­wia­łam... – za­czął mnie prze­drze­źniać. – Ty nie je­steś, kur­wa, od za­wie­ra­nia umów. Masz ro­bić to, co ci się każe. A te­raz cierp, sko­ro wy­szło, jak wy­szło.

– Mam zdech­nąć?

– Nie wiem. Może ci się po­szczęści i wyj­dziesz z tego cało. A póki jesz­cze ży­jesz, do­brze prze­my­śl to, co zro­bi­łaś. I wy­obraź so­bie, ile nor­mal­ni lu­dzie mo­gli stra­cić na two­ich fo­chach. Bo nie sądzę, żeby Ric­car­do chciał jesz­cze mieć coś wspól­ne­go z tym fil­mem. Jak fa­ce­to­wi wy­trysk shal­tu­je się w wy­lo­cie lufy, to ko­niec za­ba­wy. Ga­cie na dupę i roz­cho­dzi­my się w ró­żne stro­ny.

Mil­cza­łam. Te­raz my­śla­łam już tyl­ko o swo­jej ostat­niej go­dzi­nie.

Na­to­miast Sven, któ­ry naj­wy­ra­źniej uznał, że po­wie­dział mi wszyst­ko, co miał do po­wie­dze­nia, od­wró­cił się na pi­ęcie i ru­szył w stro­nę czar­ne­go mer­ce­de­sa. W środ­ku cze­kał na nie­go De­niz – na­pa­ko­wa­ny tu­ras, któ­ry za­wsze to­wa­rzy­szył mu pod­czas ostrzej­szych ak­cji. Oczy­wi­ście wszy­scy mó­wi­li na nie­go De­nis, bo na­wet nie przy­szło im do gło­wy, że jego imię po­cho­dzi z Ana­to­lii.

Za­nim od­je­cha­li, mój opraw­ca wy­ci­ągnął coś z ba­ga­żni­ka i rzu­cił na śnieg.

Po chwi­li zo­sta­łam na po­la­nie ca­łkiem sama. Z tru­dem do­wlo­kłam się do tego cze­goś, co zo­sta­wił mi Sven. To było fu­tro – nie moje i nie wiem, skąd je wy­trza­snął, ale w tam­tej chwi­li trud­no było o lep­szy pre­zent. Okry­łam się nim i ru­szy­łam w stro­nę szo­sy, mo­dląc się, aby jak naj­szyb­ciej po­ja­wił się na niej ja­kiś sa­mo­chód. Pro­wa­dzo­na prze­czu­ciem, że chy­ba tym ra­zem jesz­cze nie zdech­nę, za­częłam so­bie przy­po­mi­nać wy­da­rze­nia, któ­re za­ko­ńczy­ły się na tej po­la­nie z wi­do­kiem na lo­do­wiec.

Aha, mam na imię Kla­ra. Je­stem Chor­wat­ką, cho­ciaż za­wsze pod­kre­ślam, że moi przod­ko­wie po­cho­dzą z Her­ce­go­wi­ny. Tak jak Da­vor Szu­ker, słyn­ny pi­łkarz. Gdy­by gość nie był z Her­ce­go­wi­ny, nie gra­łby w Re­alu Ma­dryt. Je­stem tego pew­na.

Dla za­gra­nicz­nych to żad­na ró­żni­ca, ale dla ta­kich jak ja – wiel­ka.

ROZ­DZIAŁ 1

Wil­la Bru­no­na znaj­do­wa­ła się nad je­zio­rem St. Mo­rit­zer­see, gdzieś na obrze­żach Sankt Mo­ritz – zna­ne­go szwaj­car­skie­go ku­ror­tu. Nie wiem gdzie do­kład­nie, ale na tyle da­le­ko od mia­sta, że tłu­my już tam nie do­cie­ra­ły. Z ze­wnątrz bu­dy­nek nie przy­po­mi­nał pa­ła­cu, a wręcz był brzyd­szy od wi­ęk­szo­ści do­mów, któ­re mi­ja­li­śmy po dro­dze. Ale gdy prze­kro­czy­łam próg, zna­la­złam się w naj­bar­dziej luk­su­so­wej re­zy­den­cji, w ja­kiej kie­dy­kol­wiek by­łam. A by­łam w nie­jed­nej.

Sa­lon, czy­li miej­sce, w któ­rym mia­ła się od­być im­pre­za, był sty­li­zo­wa­ny na pa­łac ja­kie­goś pie­przo­ne­go we­nec­kie­go doży: su­fit z ma­lo­wi­dła­mi przed­sta­wia­jący­mi mi­to­lo­gicz­ne far­ma­zo­ny, wiel­kie krysz­ta­ło­we ży­ran­do­le, an­tycz­ne me­ble – nie je­stem pew­na, czy bar­dziej fran­cu­skie, czy wło­skie – na ścia­nach ob­ra­zy, ta­kie w sty­lu „nie wy­pa­da py­tać, czy to praw­dzi­wy Ca­ra­vag­gio”. Tyl­ko fo­te­le i ka­na­py tro­chę jak­by z in­nej baj­ki – ol­brzy­mie, skó­rza­ne i nie­wia­ry­god­nie kom­for­to­we, a przy tym ra­czej no­wo­cze­sne. In­nych de­ta­li nie za­pa­mi­ęta­łam, tym bar­dziej że sa­lon był spo­wi­ty w pó­łm­ro­ku – mia­ło być na­stro­jo­wo i in­tym­nie. I tak było. Jak naj­bar­dziej no­wo­cze­sny był też ekran ki­no­wy – nie­wiel­ki, nie taki jak w praw­dzi­wym ki­nie, ale jed­nak kil­ka razy wi­ęk­szy niż prze­ci­ęt­ny te­le­wi­zor. Zdu­miał mnie rów­nież wi­dok ka­me­ry usta­wio­nej na szy­nach – zu­pe­łnie jak na praw­dzi­wym pla­nie fil­mo­wym. Ale wy­tłu­ma­czy­łam so­bie, że prze­cież je­stem w domu zna­ne­go pro­du­cen­ta, więc re­kwi­zyt ma tu ta­kie samo uza­sad­nie­nie jak szo­fer­ka ci­ęża­rów­ki na dzia­łce eme­ry­to­wa­ne­go kie­row­cy tira. Przy­po­mi­na o dniach chwa­ły.

Nie by­łam tam sama – ra­zem ze mną na ka­na­pach sie­dzia­ło jesz­cze kil­ka in­nych dziew­czyn. Niby ró­żni­ły­śmy się mi­ędzy sobą, ale już na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że mamy wspól­ny mia­now­nik – seks za pie­ni­ądze. A na­wet je­śli nie za pie­ni­ądze, to ra­czej nie z wła­snej woli.

Sven i De­niz, a ta­kże ci, któ­rzy do­star­czy­li resz­tę dziew­czyn, ulot­ni­li się do ja­kie­goś in­ne­go po­miesz­cze­nia. Wia­do­mo, kie­dy bawi się eli­ta, bu­rac­two musi iść won, żeby nie psuć im­pre­zy swo­im smut­nym wy­glądem. Ja wpraw­dzie ni­g­dy nie uwa­ża­łam Sve­na za bu­ra­ka, prze­ciw­nie – miał kla­sę, choć spe­cy­ficz­ną, i bez tru­du po­ra­dzi­łby so­bie w roz­mo­wie z tak zwa­ną wy­ższą pó­łką, ale fak­tycz­nie nie pa­so­wał do ak­tu­al­ne­go kon­tek­stu.

* * *

Ktoś za­py­ta: a co to ta­kie­go ten wspól­ny mia­now­nik do­ty­czący sek­su za pie­ni­ądze? I jak się go roz­po­zna­je? Nie umiem od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Ja wy­czu­wam to bez pu­dła, ale je­śli się nad tym głębiej za­sta­no­wić, nie mam po­jęcia, o ja­kie ele­men­ty cho­dzi. Ele­men­ty stro­ju, ma­ki­ja­żu, za­cho­wa­nia, mowy? Na­praw­dę nie wiem. Na pew­no nie jest tak, że je­śli dziew­czy­na ma na twa­rzy tonę ta­pe­ty, to z au­to­ma­tu jest dziw­ką. Wręcz prze­ciw­nie – dziw­ka, szcze­gól­nie dziw­ka z kla­są, nie ma­ni­fe­stu­je swo­jej pro­fe­sji. Ja za­wsze ubie­ra­łam się ze sma­kiem, może nie skrom­nie, ale po­wści­ągli­wie, choć si­ęga­łam wy­łącz­nie po mar­ko­we ciu­chy. Z make-upem też nie prze­sa­dza­łam, nie ża­ło­wa­łam so­bie je­dy­nie szmin­ki. Ale nie ma­lo­wa­łam ust na ja­kiś wsio­wy, oczo­jeb­ny czer­wo­ny ko­lor, tyl­ko wy­łącz­nie na fio­le­to­wo. I wy­łącz­nie szmin­ką od Dio­ra. To było wspo­mnie­nie po pi­ęk­nych cza­sach ko­ńca lat osiem­dzie­si­ątych, kie­dy w mod­nych za­grzeb­skich ka­wiar­niach kró­lo­wa­ła zło­ta mło­dzież, okre­śla­na nie­co po­gar­dli­wym, choć tak na­praw­dę pe­łnym po­dzi­wu sło­wem „szmin­ke­rzy”. Ka­żdy chciał być szmin­ke­rem, ka­żdy chciał przy­po­mi­nać mu­zy­ka z ja­kie­jś no­wo­fa­lo­wej ka­pe­li typu Du­ran Du­ran. Ale szmin­ka nie mo­gła być jak z od­pu­stu – do­mi­no­wa­ły chłod­ne to­na­cje, w tym rów­nież fio­let czy ul­tra­ma­ry­na. Wte­dy nie było ob­cia­chu, je­śli he­te­ro­sek­su­al­ny fa­cet po­ma­lo­wał so­bie usta kred­ką: po pro­stu pły­nął z nur­tem. Był en vo­gue!

Kul­to­wym miej­scem szmin­ke­rów była ka­wiar­nia Te­atral­na tuż przy Te­atrze Na­ro­do­wym – je­śli chcia­łeś się li­czyć na mie­ście, mu­sie­li cię tam od cza­su do cza­su zo­ba­czyć. A naj­le­piej co­dzien­nie – w to­wa­rzy­stwie eks­tra­fa­ce­ta albo eks­tra­la­ski i ja­kie­goś ko­lo­ro­we­go drin­ka. A ta­kże z ron­hil­lem w ustach, bo jak śpie­wa­ła sa­ra­jew­ska gru­pa Va­len­ti­no: „Twój dzień za­czy­na się w po­łud­nie – pierw­sza kawa, go­le­nie i faj­ka”. Jak to szło da­lej? „Grze­bień, lu­ster­ko, pa­trzysz na swo­ją gębę i my­ślisz so­bie: «Przy­stoj­nia­ku, nie­złe z cie­bie cia­cho!»”. Gość, któ­ry to śpie­wał, miał na imię Zijo. Na­zwi­ska nie pa­mi­ętam.

Chłop­cy z Va­len­ti­no byli ido­la­mi szmin­ke­rów, tyle że tych z Sa­ra­je­wa. Za­grzeb orien­to­wał się ra­czej na Za­chód i słu­chał an­go­li. Oczy­wi­ście do cza­su – po­tem Bo­śnia sta­ła się ka­li­fa­tem czy coś w tym sty­lu i moda ociu­pi­nę się zmie­ni­ła. Ale to do­pie­ro kil­ka lat pó­źniej.

Tak czy ina­czej, kie­dy na po­cząt­ku lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych wy­je­cha­łam do Ber­li­na i za­częłam się ob­ra­cać w świe­cie mody, nikt mi nie wy­ty­kał, że przy­by­wam z so­cja­li­stycz­ne­go dzia­do­stwa. Mo­żna mnie było wrzu­cić do sa­me­go ser­ca Lon­dy­nu, do mod­nych klu­bów Soho, i wy­gląda­ła­bym le­piej niż dziew­czy­ny z York­shi­re czy Li­ver­po­olu.

Nie chcia­łam wy­je­żdżać z Za­grze­bia, ale jak masz sie­dem­na­ście lat – no, pra­wie osiem­na­ście – nikt się spe­cjal­nie z two­im zda­niem nie li­czy. Kie­dy za­częłam prze­bąki­wać, że mam tu przy­ja­ciół i po­wa­żne pla­ny na przy­szło­ść (ma­rzy­ła mi się an­gli­sty­ka na tu­tej­szym uni­wer­sy­te­cie), oj­ciec usa­dził mnie na krze­śle, pa­trzył przez chwi­lę ta­kim wzro­kiem, jak­by chciał mnie za­hip­no­ty­zo­wać albo wręcz spa­ra­li­żo­wać, po czym huk­nął:

– O ja­kich ty pla­nach mó­wisz? O ja­kich przy­ja­cio­łach? Wszyst­kie pla­ny są anu­lo­wa­ne! Jest nowa sy­tu­acja, coś, cze­go nikt nie prze­wi­dział. Dziew­czy­no, Ser­bo­wie wje­cha­li do Chor­wa­cji czo­łga­mi! Za chwi­lę będzie tu taka woj­na, że ci się to w two­jej ma­łej łe­pe­ty­nie nie mie­ści. Po­dob­no w Vu­ko­va­rze jest już praw­dzi­we pie­kło, giną lu­dzie, pło­ną domy... A jak zdo­będą Vu­ko­var, przy­ja­dą do nas. Przy­ja­dą albo przy­le­cą bom­bow­ca­mi.

Vu­ko­var le­żał na gra­ni­cy z Re­pu­bli­ką Serb­ską, trzy­sta ki­lo­me­trów od sto­li­cy, więc na ra­zie za­gro­że­nie nie zro­bi­ło na mnie wiel­kie­go wra­że­nia.

Pró­bo­wa­łam ar­gu­men­to­wać:

– Tato, jacy Ser­bo­wie? To prze­cież ar­mia Ju­go­sła­wii, nasi. Nie będą nas mor­do­wać. Po co pa­ni­ku­jesz?

Oj­ciec po­kręcił gło­wą.

– Ależ ty je­steś jesz­cze głu­pia. I dla­te­go nikt nie za­mie­rza py­tać cię o zda­nie. Zro­bisz to, co z mamą zde­cy­du­je­my. Za kil­ka dni je­dzie­my do Ber­li­na. Mamy tam ro­dzi­nę, przez pe­wien czas mo­że­my u nich miesz­kać. A po­tem się zo­ba­czy. Na pew­no znaj­dę ja­kąś ro­bo­tę, a jak nie, to Niem­cy i tak pła­cą przy­zwo­ite so­cja­le. Z gło­du nie umrze­my. Zresz­tą wolę umrzeć z gło­du w Re­ichu niż tu­taj od serb­skiej kuli.

Pod ko­niec pa­ździer­ni­ka 1991 roku wsie­dli­śmy do na­sze­go yugo flo­ri­da – cud ju­go­sło­wia­ńskiej tech­ni­ki mo­to­ry­za­cyj­nej! – i wy­je­cha­li­śmy z Ba­łka­nów. Tak zna­la­złam się w Ber­li­nie, któ­ry aku­rat się zjed­no­czył i ofe­ro­wał wszyst­ko, o czym tyl­ko mło­da dziew­czy­na może ma­rzyć. Żeby było ja­sne: „ofe­ro­wał” nie zna­czy „da­wał”. Ber­lin spra­wę sta­wiał ja­sno: mo­żesz osi­ągnąć wszyst­ko, ale nikt ci ni­cze­go nie da za dar­mo. Mu­sisz sta­nąć na rzęsach, a cza­sa­mi zdjąć majt­ki. Ale war­to.

Kie­dy na­sze yugo je­cha­ło przez Ku’damm, pa­trzy­łam jak za­cza­ro­wa­na na ko­lo­ro­we wi­try­ny skle­po­we, na szyl­dy zna­nych do­mów mody, na re­kla­my sex-sho­pów, na pły­nący nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem tłum lu­dzi przy­by­wa­jących tu ze wszyst­kich stron świa­ta, i wie­dzia­łam już, że oj­ciec miał ra­cję. W Chor­wa­cji cze­ka­ło mnie pie­kło, a tu – nie­mal za ro­giem – otwie­ra­ły się bra­my raju.

Jako na­sto­lat­ka uwiel­bia­łam te wszyst­kie ko­lo­ro­we ju­gol­skie ma­ga­zy­ny o gwiaz­dach – a co, w Ju­go­sła­wii też mie­li­śmy swo­ich ce­le­bry­tów i ży­li­śmy ich ży­ciem bar­dziej niż wła­snym! No więc z lek­tu­ry tych pi­se­mek wy­ni­ka­ło, że je­śli atrak­cyj­na dziew­czy­na z Ba­łka­nów ru­sza na pod­bój Ber­li­na, Mo­na­chium czy Wied­nia, to prze­wa­żnie jest ska­za­na na ka­rie­rę mo­del­ki. Co­dzien­nie mo­żna było prze­czy­tać o wspa­nia­łym ży­ciu ja­kie­jś Bran­ki czy Mi­le­ny, na któ­rą zwró­cił uwa­gę li­czący się fo­to­graf albo re­dak­tor z ma­ga­zy­nu o mo­dzie. A po­tem już wszyst­ko szło jak z płat­ka: Guc­ci, Yves Sa­int Lau­rent, Gal­lia­no, „Vo­que”, „Har­per’s Ba­za­ar”, w naj­gor­szym ra­zie ka­ta­log ja­kie­goś wiel­kie­go skle­pu wy­sy­łko­we­go. Po­ka­zy mody po ca­łym świe­cie – Lon­dyn ocza­ro­wa­ny, Pa­ryż u stóp, a Nowy Jork na wy­ci­ągni­ęcie ręki.

Da­lej już tyl­ko przy­stoj­ny uko­cha­ny o po­łu­dnio­wej uro­dzie, szyb­ki ka­brio­let, naj­le­piej od Po­rsche, wa­ka­cje w Mon­te Car­lo (wte­dy jesz­cze Du­baj i Ma­le­di­wy nie sta­no­wi­ły atrak­cyj­nych de­sty­na­cji), bia­łe wino pod pal­ma­mi, noc­leg w luk­su­so­wym ho­te­lu typu Ritz-Carl­ton – ge­ne­ral­nie ży­cie jak w Ma­dry­cie.

Po­wiedz­my, że to praw­da. Z na­ci­skiem na „po­wiedz­my”.

Do mo­jej ber­li­ńskiej przy­go­dy jesz­cze wró­cę. A na ra­zie do­ko­ńczę re­la­cję z im­pre­zy w Sankt Mo­ritz. A ra­czej na jego przed­mie­ściach.

* * *

Po ja­ki­mś cza­sie do sa­lo­nu (choć bar­dziej pa­so­wa­ło­by tu okre­śle­nie „sala tro­no­wa”) wkro­czy­ło czte­rech mężczyzn. Naj­star­szy z nich – wy­jąt­ko­wo szy­kow­ny, ubra­ny w ja­sny gar­ni­tur siwy gość, do­bie­ga­jący sze­śćdzie­si­ąt­ki, a może na­wet star­szy – przed­sta­wił się jako go­spo­darz. To był Bru­no, głów­ny ma­cher ca­łe­go zda­rze­nia, pro­du­cent fil­mo­wy, jak się mia­ło oka­zać: nie­zły zwy­rod­nia­lec. Przed­sta­wił nam Ric­car­da – ten był młod­szy, po­wiedz­my w po­ło­wie dro­gi mi­ędzy czter­dziest­ką a pi­ęćdzie­si­ąt­ką, i pre­fe­ro­wał bar­dziej pla­żo­we kli­ma­ty. Ow­szem, miał na so­bie gra­na­to­wą ma­ry­nar­kę ze zło­ty­mi gu­zi­ka­mi, ale roz­pi­ęta pra­wie do pęp­ka bia­ła ko­szu­la i wy­sta­jący spod niej gru­by zło­ty ła­ńcuch su­ge­ro­wa­ły styl ca­su­al. Że niby wy­bie­ra się do noc­ne­go klu­bu, a nie na po­sie­dze­nie za­rządu swo­je­go ban­ku. Przy­gła­dzo­ne że­lem czar­ne wło­sy pa­so­wa­ły bar­dziej do gwiaz­do­ra mu­zy­ki pop w sty­lu Tho­ma­sa An­der­sa z Mo­dern Tal­king, ale w tam­tym cza­sie fa­ce­ci na po­tęgę far­bo­wa­li się na La­ty­no­sów i kła­dli żel na wszyst­ko, łącz­nie z ja­ja­mi, więc wi­ze­ru­nek Ric­car­da nie od­bie­gał od eu­ro­pej­skiej śred­niej. Zresz­tą jako Włoch miał pe­łne pra­wo do kru­czo­czar­nych wło­sów.

Bru­no i Ric­car­do ró­żni­li się bar­dzo, a jed­nak obaj pa­trzy­li na nas, dziew­czy­ny, z tym sa­mym ob­le­śnym bły­skiem w oku. Nie do ko­ńca wiem, kim byli dwaj po­zo­sta­li fa­ce­ci. Sądzę jed­nak, że ja­ki­miś szy­cha­mi, przy czym je­den re­pre­zen­to­wał stro­nę Bru­no­na, a dru­gie­go przy­wló­kł ze sobą Ric­car­do.

Oczy­wi­ście mia­łam świa­do­mo­ść, przy­naj­mniej mniej wi­ęcej, co mnie tu cze­ka, bo tak się skła­da, że nie je­stem pia­nist­ką i nie przy­je­cha­łam z re­ci­ta­lem, ale roz­wój wy­da­rzeń za­sko­czył tak mnie, jak i po­zo­sta­łe dziew­czy­ny.

Bru­no po­in­for­mo­wał nas, że bie­rze­my udział w wy­da­rze­niu fil­mo­wym i z pew­no­ścią będzie to dla nas wiel­kie prze­ży­cie. Ta­kie, któ­re­go nie za­po­mni­my, na­wet je­śli bar­dzo będzie­my chcia­ły. Obej­rzy­my film, po­tem za­gra­my w fil­mie, a ko­niec ko­ńców wyj­dzie z tego jesz­cze inny film. Tym ra­zem praw­dzi­we ar­cy­dzie­ło. A jego osta­tecz­ny kszta­łt za­le­ży wła­śnie od nas.

W tym mo­men­cie zro­bi­ło mi się go­rąco – nie wie­dzia­łam dla­cze­go, ale za­częłam się bać. Bru­no od­gry­wał rolę ser­decz­ne­go i hoj­ne­go go­spo­da­rza, któ­ry do­ło­ży wszel­kich sta­rań, aby jego go­ście czu­li się jak naj­le­piej, ale ja już wie­lu ta­kich wi­dzia­łam. I mia­łam prze­czu­cie, że ten na­le­ży do naj­gor­szych z nich.

Za chwi­lę zga­sło świa­tło, a na ekra­nie wy­świe­tlo­no je­den z fil­mów go­spo­da­rza. Nie było to jed­nak żad­ne dzie­ło sztu­ki, ale pry­mi­tyw­ny por­nos, któ­ry nie­udol­nie pró­bo­wał uda­wać kino ar­ty­stycz­ne. Ak­cja była nie­skom­pli­ko­wa­na: do że­ńskie­go klasz­to­ru przy­je­żdża eg­zor­cy­sta, któ­re­go wy­słał sam bi­skup. Jest po­dej­rze­nie, że kil­ka za­kon­nic zo­sta­ło opęta­nych przez sza­ta­na, i eg­zor­cy­sta musi coś z tym zro­bić. Przede wszyst­kim ma usta­lić, któ­re z sióstr są we wła­da­niu pie­kieł. Si­ęga więc po sta­rą spraw­dzo­ną me­to­dę – do­bie­ra się do dziew­czyn, a ta, któ­ra mu nie od­mó­wi, na­le­ży do Złe­go. Rzecz w tym, że żad­na nie od­ma­wia. Re­li­gij­ne do­cho­dze­nie zmie­nia się w jed­ną wiel­ką or­gię, ale eg­zor­cy­sta sta­je na wy­so­ko­ści za­da­nia, a kie­dy już na­praw­dę nie daje rady, si­ęga do prze­past­nej tor­by, w któ­rej trzy­ma kro­pi­dło, wodę świ­ęco­ną i cały ze­staw wi­bra­to­rów, i wy­ci­ąga swo­je skar­by. Tyl­ko prze­ory­sza uwa­ża, że du­chow­ny za­mie­nił jej klasz­tor w bur­del, i moc­no się wku­rza, a na­wet gro­zi, że o wszyst­kim po­in­for­mu­je bi­sku­pa. Wte­dy sio­strzycz­ki wraz z eg­zor­cy­stą po­sta­na­wia­ją za­bić sta­rą se­kut­ni­cę – kła­dą ją pod ja­kąś świ­ętą fi­gu­rą i jed­na z za­kon­nic wbi­ja jej szty­let w ser­ce. Wszy­scy są za­do­wo­le­ni i mogą da­lej od­da­wać się roz­pu­ście.

Kosz­mar! No ale je­śli ktoś chce coś ta­kie­go oglądać...

Po pro­jek­cji, któ­ra trwa­ła po­nad go­dzi­nę – tak, to nie był krót­ko­me­tra­żo­wy film! – Bru­no za­pro­po­no­wał po­częstu­nek: dla pa­nów dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­nią whi­sky Ta­li­sker, a dla pań – bąbel­ki i bia­ły pro­szek. Po­zo­sta­łe dziew­czy­ny za­pisz­cza­ły z ra­do­ści, ale ja wie­dzia­łam, że tam, gdzie po­ja­wia się koka, tam będzie ostro.

At­mos­fe­ra się roz­lu­źni­ła – pa­no­wie zdjęli ma­ry­nar­ki, a Ric­car­do za­czął prze­bąki­wać, że dom stoi nad je­zio­rem, czy­li na pla­ży, a na pla­ży nikt w spodniach nie cho­dzi. Ale za­nim fa­ce­ci się ro­ze­bra­li, my zo­sta­ły­śmy ubra­ne – w czar­ne ha­bi­ty. Ta­kie jak na fil­mie. Je­dy­ną ró­żni­cę sta­no­wi­ły buty – wi­ęk­szo­ść dziew­czyn do­sta­ła szpil­ki, a mnie – nie wie­dzieć cze­mu – przy­pa­dły w udzia­le musz­kie­ter­ki. To, co przed chwi­lą obej­rze­li­śmy na ekra­nie, te­raz mie­li­śmy ode­grać na żywo. Za ka­me­rą sta­nął ja­kiś fa­cet, któ­ry naj­wy­ra­źniej miał za­re­je­stro­wać na ta­śmie na­sze miłe spo­tka­nie.

W rolę eg­zor­cy­sty wcie­lił się Ric­car­do, a bi­sku­pem zo­stał Bru­no. Dwaj po­zo­sta­li mężczy­źni też byli w su­tan­nach, a może w ha­bi­tach, jed­nak nie mia­łam po­jęcia, kogo mają grać. Tak więc ak­cja nie była ide­al­nym od­two­rze­niem fil­mu, ale ja­kie to mia­ło zna­cze­nie? Pa­no­wie mie­li się za­ba­wić, a na­szym za­da­niem było spra­wić, żeby wszyst­ko uda­ło się per­fek­cyj­nie. O ile trzech mężczyzn rzu­ci­ło się na nas wła­ści­wie od razu, gdy tyl­ko trun­ki i koka za­częły bu­zo­wać w na­szej krwi, o tyle Ric­car­do cze­kał na ja­kiś kul­mi­na­cyj­ny mo­ment, któ­ry ewi­dent­nie miał na­stąpić.

I na­stąpił. Po­środ­ku sa­lo­nu po­ja­wi­ła się... sta­ra prze­ory­sza. Le­ża­ła na szpi­tal­nym łó­żku, któ­re przy­wie­zio­no nie wia­do­mo skąd, i nie ru­sza­ła się. Mia­ła za­mkni­ęte oczy, ale od­dy­cha­ła – nie wiem, czy spa­ła, czy tyl­ko uda­wa­ła, że śpi, ale wy­gląda­ła tak, jak­by nie mia­ła kon­tak­tu ze świa­tem.

Wte­dy pod­sze­dł do mnie Bru­no. W rękach trzy­mał srebr­ną tacę, na któ­rej spo­czy­wał zdo­bio­ny szty­let. Spoj­rza­łam na nie­go zdu­mio­na, ale on tyl­ko się uśmiech­nął i opa­rł tacę o moje pier­si.

– O co cho­dzi? – spy­ta­łam.

– Prze­ory­sza musi umrzeć. Tak jak w fil­mie – wy­ja­śnił, na co Ric­car­do za­nió­sł się śmie­chem.

Mrów­ki, któ­re wkro­czy­ły na moje cia­ło, urządzi­ły so­bie sza­lo­ny ma­ra­ton. Za­kręci­ło mi się w gło­wie i po­czu­łam, że nie mogę od­dy­chać.

W ko­ńcu wy­du­si­łam:

– To ja­kieś żar­ty, praw­da?

– By­naj­mniej. Bierz szty­let i rób swo­je.

– Mam ją... za­bić?

– Masz ją prze­bić szty­le­tem. Je­śli Bóg jest z nią, ura­tu­je ją. Je­śli nie ura­tu­je, zna­czy, że była po­mio­tem sza­ta­na.

– Ale ja ni­g­dy ni­ko­go nie za­bi­łam...

– Za­wsze musi być ten pierw­szy raz. Zresz­tą po­wie­dzia­łem ci: je­śli jest z nią Bóg...

– Bru­no, co ty pier­do­lisz?!

Go­spo­darz za­cho­wy­wał się spo­koj­nie, ale wi­dzia­łam, że jego twarz robi się czer­wo­na, a ręce za­czy­na­ją drżeć. Był bli­ski eks­plo­zji, jed­nak ro­bił wszyst­ko, aby obe­szło się bez niej. Pew­nie miał na­dzie­ję, że mały kry­zys, któ­ry wy­wo­ła­łam, zo­sta­nie szyb­ko za­że­gna­ny, sta­ra pój­dzie do pie­kła, a or­gia wró­ci na daw­ne tory. Ale to za­le­ża­ło wy­łącz­nie ode mnie – a ja nie mia­łam ocho­ty za­to­pić kosy w cie­le tej bie­dacz­ki. Za­sta­na­wia­łam się, czym oni ją na­fa­sze­ro­wa­li, że le­ża­ła tu taka bez­bron­na, zu­pe­łnie po­zba­wio­na wpły­wu na swo­je dal­sze ży­cie.

Za­częłam krzy­czeć. Ni­g­dy wcze­śniej nie re­ago­wa­łam tak na stres, ale te­raz po pro­stu nie by­łam w sta­nie za­trzy­mać gło­su w swo­im gar­dle. I wte­dy sta­ło się coś nie­ocze­ki­wa­ne­go: Ric­car­do do­sko­czył do nas, po­rwał szty­let i za­czął dźgać nie­przy­tom­ną ko­bie­tę.

– Tak to się robi, tak to się robi... – po­wta­rzał, ci­ężko dy­sząc.

Gdy­by to był film, krew try­ska­ła­by pod sam su­fit. Ale to się dzia­ło na­praw­dę, więc tyl­ko spły­wa­ła z łó­żka na ka­mien­ną podło­gę. Nie mia­łam po­jęcia, czy to by­dle za­bi­ło nie­szczęśni­cę, choć nic nie wska­zy­wa­ło na to, że prze­ory­sza ma szan­se prze­żyć. Po­dej­rze­wa­łam, że ak­tor­kę w fil­mie mógł spo­tkać taki sam los.

I na­gle wszyst­ko się za­wie­si­ło, jak­by ja­kiś re­ży­ser na sa­mej gó­rze za­fun­do­wał nam stop-klat­kę. Bru­no trzy­mał w rękach srebr­ną tacę, a Ric­car­do trwał nie­ru­cho­mo, trzy­ma­jąc szty­let na wy­so­ko­ści gło­wy. Dziew­czy­ny pa­trzy­ły przed sie­bie prze­ra­żo­ne.

Wy­bie­głam z sa­lo­nu i ru­szy­łam do głów­nych drzwi. Nikt mnie nie za­trzy­my­wał, nikt mnie nie go­nił. Ale kie­dy zna­la­złam się na ze­wnątrz, ktoś schwy­cił mnie za rękę. Od­wró­ci­łam się – to był Sven.

Wrzu­cił mnie do sa­mo­cho­du jak wo­rek z ziem­nia­ka­mi i ru­szył na po­la­nę.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki