Przemytnik - Artur Górski - ebook + audiobook + książka

Przemytnik ebook i audiobook

Artur Górski

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia człowieka zajmującego się przemytem heroiny.

Początek lat 90. – Polska przechodzi z szarości PRL do rzeczywistości, w której nic nie jest niemożliwe, i nic – przynajmniej pozornie - nie jest zabronione. „Na mieście" pojawiają się wielkie zorganizowane grupy przestępcze, do Warszawy przyjeżdżają gangsterzy ze Wschodu Europy i z Azji.

Młody bohater trafia do międzynarodowej grupy przestępczej. Swoje zadania traktuje jako przygodę i realizację młodzieńczych marzeń o podróżach. Zafascynowany kinem, wierzy, że uda mu się doświadczyć tego, co bywa udziałem jedynie bohaterów filmowych.
Gdy w końcu zostanie zatrzymany, będzie musiał słono zapłacić za swoje przygody...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 43 min

Lektor: Artur Górski
Oceny
4,1 (128 ocen)
63
32
18
13
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Dobrze spędzony czas

dość dobra
00
Edyta2504

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
MonikaMichniewicz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!
00
annamarks31

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna miła i przyjemna
00
katarzynaawecka
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo polecam . świetna pozycja.
00

Popularność




RedakcjaKarolina Macios
KorektaJanusz Sigismund
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce©Leon Bublitz/Unsplasch
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2022 © Copyright by Artur Górski, Warszawa 2022
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66939-90-5
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

PROLOG

Ile jest warta skóra krokodyla?

Kiedy mówię, że wpadłem przez elegancką walizkę z ciemnej skóry krokodyla, to nikt nie chce mi wierzyć. Faktycznie brzmi to jak żart, ale żartem nie jest. Niektórzy podejrzewają, że wcale nie chodziło o walizkę, tylko o krokodyla – że niby to on przyniósł mi pecha, bo za bardzo rzucał się w oczy. Znaczy jego skóra...

Zapewniam jednak, że to była zupełnie zwyczajna walizka, żadne Bóg wie co, taka za, powiedzmy, sto pięćdziesiąt dolarów i tylko wyglądała, jakby była ze skóry drapieżnego gada. O wiele większą wartość miało to, co znajdowało się w środku, na drugim dnie.

Ale od początku...

Patent na walizkę z podwójnym dnem to żadna nowość ani rewelacja, niemniej jednak ciągle działał i celnicy znajdowali trefny towar tylko od czasu do czasu. No bo ile walizek dziennie można przetrzepać? Tak czy siak, ryzyko zawsze było.

Bądźmy szczerzy, służby celne na całym świecie doskonale poznały już wszystkie patenty i jeśli kurier trafiał na służbistę, który nie był zblatowany, to natychmiast trafiał na dołek, a potem – w efekcie – do pierdla na dłuższą odsiadkę.

W tamtym czasie zaczynałem się zastanawiać, czy nie wyślizgać się z tego całego biznesu. Owszem, Turcja kraj przyjemny, ciepły, piękna przyroda, góry, morze i olśniewające dziewczyny, w dodatku niezłe żarcie, jednak co za dużo, to niezdrowo, szczególnie jeśli za te atrakcje trzeba zapłacić. Oczywiście nie pieniędzmi, bo hajs to ja dostawałem, ale... emocjami, które niejednego przyprawiłyby o zawał serca. Jeśli ktoś sądzi, że latanie z ładunkiem wartym kilkaset tysięcy baksów to robota lekka i przyjemna, jest w błędzie. Owszem, można się przyzwyczaić, zwłaszcza gdy człowiek skuma, że to wszystko działa, szlaki są pod kontrolą, a celnicy i pogranicznicy należą do bandy, jednak stres jest zawsze. Większy, mniejszy, ale jest – nie ma się co oszukiwać.

Nawet jeśli celnik, nazwijmy go A, przymyka oko na trefny towar, bo wie, że mu się to opłaca, to nigdy nie masz pewności, czy akurat nie zachorował i nie zastępuje go jakiś młodziak, pieprzony B, taki nawiedzony, który jeszcze nie wie, na czym polega prawdziwe życie, i robi wszystko zgodnie z procedurami.

A prawdziwe życie polega na tym, że pewne towary trzeba przepuścić, bo wysyłają je ludzie, którym się nie podskakuje, a gra toczy się o niewyobrażalnie wielki hajs. Wielki hajs dla wielu – i tych ze świecznika, i tych, którzy patrzą z pewnego oddalenia, ale naprawdę mogą bardzo wiele. A to nie żarty. Poza tym młody jeszcze nie przerobił wszystkich lekcji życia i może nieźle nabruździć. Tyle na temat teorii. Tak czy inaczej, lot z „produktem” zawsze wiąże się z nerwami i nic się na to nie poradzi.

No ale ile można latać z „produktem”? Nawet jeśli ma się nerwy ze stali.

Człowiek się starzeje, dochodzi do pewnego punktu w życiu i chce znaleźć się w zupełnie innym miejscu. Zarobił, zaspokoił swoje ambicje, przeżył film, jakiego nawet najlepsi scenarzyści nie są w stanie sobie wyobrazić i... szlus. Teraz czas na emeryturę. I to nie w Turcji, nie na Kaukazie – gdzieś bliżej. Niech to będzie nawet Polska. Też da się żyć. Wsi spokojna, wsi, kurwa, wesoła...

No ale dobrze, zgodziłem się. Ostatecznie nie byłem nowicjuszem, tylko facetem z pewnym doświadczeniem w grze w te klocki. Poza tym powiedzieli, że towar szmuglowany w walizkach jest doskonale zabezpieczony i żaden pies go nie wywącha.

A o co konkretnie chodzi? Chłopcy powiedzieli, że trzeba przerzucić do Budapesztu heroinę w eleganckim neseserze. Takim, z którym podróżują ludzie z wyższej półki, prezesi i dyrektorzy, dlatego miałem być ubrany odpowiednio do sytuacji – w szary garniak, najlepiej od jakiegoś pieprzonego Bossa czy innego Hermesa. Tak, by nikomu nie przyszło do głowy, że tylko udaję ważniaka. Patent nie jest nowy, wręcz archaiczny, no a pecha zostawmy pechowcom.

Pięćdziesiąt koła to, prawdę mówiąc, niewielki przerzut i nawet zdziwiłem się, że narażają człowieka – czyli mnie – za tak śmieszny hajs. Usłyszałem jednak, że nie muszę się nad tym zastanawiać, a jak wszystko pójdzie dobrze, to wartość kolejnych walizek gwałtownie wzrośnie. Ich liczba zresztą też.

Odpuściłem sobie dalsze dyskusje – w tym biznesie raczej nie odrzuca się ofert, bo można skończyć z ołowiem w głowie, a w najlepszym razie definitywnie wypaść z obiegu. No a co innego może robić Polak mieszkający w eleganckim ośrodku wypoczynkowym na tureckim wybrzeżu? I tak niebawem zamierzałem skończyć z tą robotą – więc dlaczego nie?

Żeby nie przedłużać – dwa dni później znalazłem się na pokładzie boeinga lecącego z Istambułu do Budapesztu. Może na pierwszy rzut oka nie wyglądałem jak milion dolarów, ale krokodyl (czy raczej jakiś cielak) zamieniony w walizkę i garniak skutecznie podnosiły moją rangę i sugerowały, że lada chwila przeistoczę się w wilka z Wall Street.

Lot był spokojny i niezbyt długi. Wiem, że na tych trasach latają agenci różnych służb i bacznie obserwują pasażerów, umieją ustalić, kto z dużą dozą prawdopodobieństwa przerzuca towar. Ale ja nie czułem na sobie niczyjego wzroku – spokojnie czytałem książkę (o ile dobrze pamiętam coś Marqueza) i popijałem wino.

Mniej więcej po dwóch godzinach wylądowałem na lotnisku Ferenca Liszta. Czułem się tu jak w domu, bo wiadomo: Polak, Węgier dwa bratanki, nawet wtedy, kiedy ten pierwszy przemyca towar. Byłem tu już wcześniej i nigdy nic złego mnie nie spotkało.

Miałem dojść do terminala transferowego i przekazać walizkę komuś, kto już na mnie czekał. Kto to był? Nieważne. Wiedziałem, gdzie go szukać i jak rozpoznać, więc spokojnym krokiem ruszyłem w stronę wyjścia, ukłoniłem się załodze i opuściłem samolot. Przeszedłem przez rękaw i znalazłem się na długiej prostej, prowadzącej do serca terminala. Walizka wyglądała w moim ręku jak miecz wojownika, który nigdy nie przegrywa.

Przeciwnik już tam był...

Dostrzegłem go niemal od razu – funkcjonariusz straży granicznej z psem stał na końcu drogi i czekał na takich jak ja. Jeszcze mogłem odmienić losy bitwy – miałem wystarczająco dużo czasu, aby wrócić do samolotu, rzucić między fotele tę pieprzoną walizkę i wyjść z pustymi rękami. Ale jakiś wewnętrzny głos uspokajał mnie i mówił: „Czego się boisz? Do bagażu podręcznego nikt się nie przyczepi, oni są wyczuleni na zupełnie inne rzeczy. Nie wyglądasz na przemytnika. Pies niczego nie wyniucha”.

Nie byłem taki pewien, czy warto słuchać wewnętrznego głosu, jednak postanowiłem zaryzykować. Jakby to napisał poeta Stachura, szedłem prosto dalej i nawet już na wysokości funkcjonariusza czułem, że i tym razem fortuna mnie nie opuści. Pies patrzył na mnie łagodnym wzrokiem, wręcz domagał się, abym go pogłaskał, ale się tego nie doczekał. Sam przejął inicjatywę i... skoczył na mnie.

I tak zakończyła się moja kariera jednego z trybików wielkiej machiny, kierowanej przez bossów heroinowych karteli. Ktoś może powiedzieć, że afgańscy talibowie stracili jednego ze swych sługusów. Tylko czy talibowie naprawdę czerpią zyski z handlu herą? Złapał ktoś kogoś za rękę? Pewne jest jedno: ja straciłem wolność.

ROZDZIAŁ 1

Życie to film

Udaremnienie rekordowego przemytu 275 kilogramów heroiny wartej 61 mln zł i likwidacja kanału przemytu narkotyków z Bliskiego Wschodu oraz Ameryki Południowej to zwieńczenie wielomiesięcznej pracy policjantów z CBŚP, pod nadzorem Prokuratury Regionalnej w Gdańsku. Operacja została przeprowadzona na terenie Belgii, Holandii, Turcji i Polski przy wsparciu Europolu. Pierwszą informację dotyczącą przemytu narkotyków przekazały policjantom służby bułgarskie. Policjanci z Zarządu w Gdańsku Centralnego Biura Śledczego Policji przez wiele miesięcy dokładnie ustalali kolejne wątki w sprawie, zbierając informacje. Wynikało z nich, że przez Polskę przebiega jeden z kanałów przemytu dużej ilości kokainy z Ameryki Południowej i heroiny z Bliskiego Wschodu do państw Europy Zachodniej. Wszystko wskazywało na to, że kanał został zorganizowany przez obywatela polskiego działającego w zorganizowanej międzynarodowej grupie przestępczej. Pod pozorem importu i eksportu legalnych towarów, np. owoców, podejmowane były próby przemytu narkotyków.

(Fragment informacji zamieszczonej na stronie internetowej CBŚP)

Wiem, to banał, ale taka jest prawda: życie to film. Powiedzmy, że sensacyjny. Ewentualnie kiepski romans albo coś obyczajowego. Albo wszystko naraz. Czasem z dobrymi dialogami, a czasem z takimi, których nie da się słuchać. Zdarza się, że bohater powie coś sensownego, coś, co zapada w pamięć, a kiedy indziej znów pierdolnie taką głupotę, że pozostaje jedynie wzruszyć ramionami. Rzecz w tym, że – jak to w filmie – widz bohaterów nie wybiera, dostaje ich w prezencie i jakoś musi się do nich ustosunkować. Jednego polubi od razu, do drugiego nabierze przekonania z czasem, a trzeciego będzie traktował jak burą sukę do samego końca, nawet jeśli ten na to nie zasłużył. Bądźmy szczerzy – każdy ma swoją rację, swój punkt widzenia, swój kodeks moralny i żeby go zrozumieć, trzeba by wskoczyć w jego skórę. No ale to niewykonalne.

Znam też takich, którzy uważają, że życie przypomina raczej grę planszową. Rzucasz kostkę, trafia ci się trójka i przesuwasz pionek o trzy pola do przodu. Niby nic wielkiego, zawsze jednak lepiej iść niż stać w miejscu. Potem trafia ci się szóstka – nieźle, więcej już się nie da. Chyba że znajdziesz się na polu premiowanym i zyskasz prawo do dodatkowego rzutu. No ale może się też zdarzyć, że wskoczysz na pole, na którym czeka cię kara – cofasz się albo czekasz przez całą kolejkę i tylko patrzysz, jak pozostali gracze cię mijają. W życiu jest tak samo: czasem masz fart, a czasem tylko tak ci się wydaje. Wyrzucasz szóstkę, przesuwasz pionka do przodu i nagle trafiasz za kratki. I musisz czekać – powiedzmy, sześć lat.

Tyle teoria... Jeśli ktoś woli karty albo ruletkę (to już zupełnie inna para kaloszy), też znajdzie liczne odniesienia do życia. Generalnie raz idzie dobrze, raz źle, a niekiedy kurewsko źle. Wszystko to prawda, ale ja wolę porównania z filmem – może dlatego, że po prostu go kocham...

Świat filmu wciągnął mnie jeszcze za dzieciaka – z zapaleniem opon mózgowych trafiłem do szpitala na kilka miesięcy i musiałem coś robić, żeby nie zwariować z nudów. To znaczy, gdy już wróciłem między żywych, bo w pierwszych dniach choroby wcale nie było takie pewne, że się z tego wyślizgam. Chyba nawet zawołali do mnie księdza, ale może to mi się tylko przyśniło. Albo ksiądz był u faceta z sąsiedniego łóżka, który faktycznie później się przekręcił. Tak czy inaczej kolejne antybiotyki nie pomagały, aż w końcu trafili na właściwy. Przeżyłem...

Początkowo czytałem książki, ale szybko znudziło mi się kibicowanie ich bohaterom. To była rozrywka zbyt bierna. Pewnego dnia na oddziale pojawił się facet, któremu rodzina przyniosła przenośny telewizorek. Dziś pewnie oglądałby filmy na laptopie, ta historia jednak wydarzyła się jeszcze za komuny, więc o takich udogodnieniach nie było wtedy mowy. Telewizor w szpitalnym pokoju stanowił prawdziwy luksus!

Oczywiście oferta Telewizji Polskiej nie była szczególnie porywająca (i to na jednym kanale), ale co kilka godzin nadawała coś, co dało się oglądać. Dwa razy dziennie leciał film – polski gniot, radziecka agitka albo amerykański western, jednak w realiach ponurego szpitala nawet najgorsza chała była lepsza od gapienia się w brudny sufit. No i wsiąkłem... Pokochałem kino z jego magią i właściwościami leczniczymi. Jeśli ktoś zastanawia się, czy wciąż da się w ogóle oglądać Świat się śmieje, zapewniam, że tak, i to całkiem dobra produkcja. Kiedyś wszyscy będą się dziwili, że pewien naród domagał się, aby w święta koniecznie puszczać mu Kevina w Nowym Jorku. Bo nic innego pod opłatek i kapustę smażoną nie pasuje – tylko Kevin. Magia, po prostu magia.

Po wyjściu ze szpitala byłem już innym człowiekiem, a raczej człowiekiem ukształtowanym, który wie, czego chce.

Natychmiast zacząłem gromadzić odpowiednią biblioteczkę – bo nie tylko oglądałem filmy, ale interesowałem się historią kina. Czytałem o jego niemej odsłonie, produkcjach w latach II wojny światowej i życiu pierwszych gwiazd. Wkrótce mogłem godzinami rozprawiać o Busterze Keatonie, Glorii Swanson, Humphreyu Bogarcie, Eugeniuszu Bodo czy Audrey Hepburn. Znałem życiorysy słynnych reżyserów, wiedziałem, kto, kiedy i za co otrzymał Oscara, potrafiłem zanucić większość słynnych motywów z filmów (do dziś prześladuje mnie Temat Lary z Doktora Żywago skomponowany przez Maurice’a Jarre’a czy melodie Michela Legranda z Parasolek z Cherbourga). Oczywiście za komuny nie mogłem liczyć na to, że zobaczę wszystkie filmy, jakie oferuje światowe kino, ale bądźmy szczerzy – najgorzej nie było. Telewizja nadawała nawet kontrowersyjne produkcje, tyle że późnym wieczorem, a ja zawsze byłem nocnym markiem.

Stałem się domorosłym ekspertem, choć kumple pukali się w głowę, bo większość z nich uważała, że tylko cioty fascynują się kinem, a prawdziwi faceci powinni koncentrować się na sporcie. Co najmniej na piłce nożnej, a najlepiej na boksie i zapasach (KSW jeszcze wtedy nie było). Nie miałem im za złe tej pogardy, tym bardziej że cały czas traktowali mnie jak swojego.

Filmy stały się moim kluczem do świata marzeń – dzięki nim oglądałem miejsca, do których wyprawy wydawały się niemożliwe: Casablancę, Madagaskar, Jerozolimę, Troję, Pearl Harbour. W PRL-u mogłem liczyć jedynie na to, że za ileś tam lat zakład pracy wyśle mnie na wczasy do Czechosłowacji albo – co już mniej realne – nad Balaton. I tyle z egzotycznych podróży. Dlatego kino stanowiło moje własne biuro podróży. I nie przeszkadzało mi, że większość tych miejsc została zbudowana z gipsu i kartonu w filmowych studiach – godziłem się na pewną umowność, a w zamian dostawałem wspaniałą przygodę. Takim byłem romantykiem!

Nie miałem pojęcia – bo skąd? – że za niespełna dziesięć lat komuna padnie z hukiem i będę mógł jeździć, gdzie popadnie. A że popadło akurat na kraje bliskiej Azji, i to w celu może niezbyt godnym pochwały, to już zupełnie inna sprawa.

Zapisałem się do tak zwanego dekaefu, czyli Dyskusyjnego Klubu Filmowego, by oglądać dobre filmy, nierzadko takie, których nie wyświetlano w kinach, a potem dyskutować nad walorami artystycznymi. Wprawdzie zapisanie się do tego szlachetnego grona stanowiło formalność, jednak przyjmujący mnie facet postanowił sprawdzić moje kompetencje w zakresie filmu.

– Jakie filmy lubisz najbardziej? – zadał pytanie, na które nie miałem przygotowanej odpowiedzi.

– Bo ja wiem? Wszystkie... – odparłem, czując, że to nie jest dobra odpowiedź.

– Nie da się lubić wszystkich filmów. Nawet trudno lubić wszystkie filmy tego samego reżysera. Wajdę lubisz w całości? I Kanał, i Polowanie na muchy?

Wzruszyłem ramionami – akurat tych filmów jeszcze nie miałem okazji zobaczyć. A facet kontynuował:

– Polański też robi rzeczy lepsze i gorsze. Możesz lubić Nóż w wodzie, ale już Dziecko Rosemary niekoniecznie. Albo na odwrót. Może łatwiej ci będzie określić gatunek, który preferujesz: kino społeczne, sensacyjne, komediowe... A może kino animowane? Czemu nie, to żaden wstyd.

– Lubię film jako taki – powiedziałem w końcu. – Wszystko mi jedno, co oglądam. Raz spodoba się bardziej, raz mniej, ale film to film, staram się żadnego nie przegapić.

– No tak, bo żyjesz w PRL-u, gdzie masz dwa kanały telewizji i kina, w których repertuar nie zmienia się za często. Jakbyś żył na Zachodzie, to by cię rozbolała głowa od natłoku produkcji. I szybko byś wybrał, co ci się podoba.

Zaraz po tej rozmowie stałem się członkiem klubu.

To była mekka takich samych „freaków” jak ja, tyle że o wiele bardziej zaprawionych w dyskusyjnych bojach, więc gdy – przynajmniej na początku – wstydziłem się choćby otworzyć usta, oni skakali sobie do gardeł, walcząc o honor takiego czy innego reżysera albo aktora. Nad jednym krótkim dialogiem potrafili pastwić się godzinami, a omówienie całego filmu nierzadko zajmowało im całe tygodnie. Mniej się wtedy kręciło niż dziś, ale właśnie dlatego więcej dzieł stanowiło prawdziwe wydarzenie. Podejrzewam, że gdyby Albert Hitchcock zaproponował teraz Netflixowi któryś ze swoich pomysłów, film pewnie zostałby zrealizowany, ale niczym szczególnym by się nie wyróżniał. Nawet nie jestem pewien, czy znalazłby się na półce „polecamy”.

Członkowie dekaefu, podobnie jak ja, wychodzili z założenia, że sama znajomość filmów nie wystarczy, aby stać się prawdziwym specem. Wszystko tam musiało mieć zaplecze teoretyczne, wręcz naukowe – doskonale znali historię kina, a jeśli czegoś nie wiedzieli, to sięgali po odpowiednie podręczniki. Mieli pojęcie na temat pisania scenariuszy, a także pracy producentów filmowych – ewidentnie wielu z nich nosiło w tornistrze reżyserskie buławy, tyle że nie mieli szans, by naprawdę wkroczyć do świata filmu. Od czasu do czasu na naszych zebraniach pojawiał się „ciekawy człowiek”, czyli ktoś zawodowo związany z kinem, i wtedy słuchaliśmy go mniej więcej tak, jak apostołowie Jezusa. Przesadziłem? Niekoniecznie...

Ciekawe doświadczenie z zakresu kinematografii nastąpiło nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku – otóż generał Jaruzelski zamknął kina (chyba wszyscy znają to słynne zdjęcie SKOT-ów pod kinem Moskwa, na którym widnieje banner Czasu Apokalipsy), a filmowe realia przeniósł na ulice. W ten sposób wojnę, znaną mi dotychczas z filmów, zobaczyłem na własne oczy i trochę jej doświadczyłem, choć skłamałbym mówiąc, że odniosłem jakieś rany czy traumy. W każdym razie było ciekawie, a przynajmniej inaczej – wszędzie stały transportery opancerzone, po głównych alejach stolicy jeździły milicyjne „polewaczki” i czasami z chrzęstem gąsienic czołgi, a uzbrojeni po zęby żołnierze legitymowali przechodniów.

Niestety, władze uniemożliwiły mi spotykanie się (czytaj: zrzeszanie) z innymi pasjonatami kina. Ba, z kiosków zniknęły nawet prawie wszystkie gazety, łącznie z magazynami szaradziarskimi, a te, które zostały, czyli „Trybuna Ludu” i „Chłopska Droga” jakoś nie miały dla mnie oferty...

Do świata oglądaczy filmów wróciłem dopiero po trzech latach – o stanie wojennym powoli już wtedy zapominano, ale PRL wciąż trzymał się mocno, przynajmniej pozornie. Dlatego liczba tych, którzy uciekali przed szarą rzeczywistością w świat kinowej magii wcale nie malała, a wręcz rosła. Na ekranach pojawiły się amerykańskie filmy sensacyjne typu FX czy Ucieczka w noc, więc jeśli ktoś nie miał ochoty rzucać kamieniami w zomowców lub śpiewać Boże, coś Polskę podczas nabożeństw za ojczyznę, miał do dyspozycji salę kinową oraz coraz bogatszą ofertę w telewizji – od Ptaków ciernistych krzewów po Miami Vice. Ci, co akurat nie mieli ciągot do walki o Polskę wolną i demokratyczną, mogli do woli oglądać filmy.

Nieźle to sobie komuniści wykombinowali, choć na dłuższą metę nie pomogło im to utrzymać się przy władzy.

Kiedy upadła komuna, w Polsce pojawiło się tyle nowych rozrywek, że kino wydawało się jedynie reliktem minionych czasów. No bo kto będzie szedł na kolejną produkcję z Zachodu, jeśli za niewiele większe pieniądze może zaliczyć panienkę w agencji towarzyskiej? Albo po co płacić za bilet, skoro można pomnożyć hajs w kasynie? O ile agentury nigdy mnie specjalnie nie interesowały (choć nie twierdzę, że nie znam smaku płatnego seksu), o tyle do kasyna zaglądałem w miarę regularnie, nawet kilka razy w miesiącu. Owszem, mało obstawiałem, więc gdy zarabiałem, to niewiele, a gdy traciłem, to symbolicznie, ale byłem graczem! Niczym Robert Redford i Paul Newman w Żądle, a jakiś czas później Robert De Niro i Joe Pesci w filmach Scorsese.

Wprawdzie kasyno trudno zaliczyć do rozrywki umysłowej (no, może w jakimś sensie), mnie jednak nie zależało na tym, aby nieustannie łamać sobie mózgownicę – po prostu kręciły mnie emocje. Kto wie, może właśnie kasyno przygotowało mnie do radzenia sobie ze stresem, jaki towarzyszył mi podczas przerzucania prochów?

W każdym razie tam właśnie można było poznać zupełnie innych ludzi niż choćby na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Przychodzili chłopcy z miasta i puszczali z dymem fortuny, jakich nigdy wcześniej nawet nie powąchałem. Mieli zupełnie inny lifestyle, inną gadkę, inne wartości i poczucie humoru, ale nie mogę powiedzieć, żeby na ich widok mnie odrzucało. Przeciwnie – ich świat powoli zaczynał mnie intrygować.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki