34,99 zł
DZIEWCZYNY ZNIKĄD ‒ DZIEWCZYNY ZEWSZĄD
Poruszająca i wielopłaszczyznowa powieść piętnująca seksizm.
Wnikliwy obraz zachowań, potrzeb, emocji i seksualności nastoletnich dziewcząt.
Trzy dziewczyny. Trzy historie. Jeden cel. Walka o sprawiedliwość, opór i solidarność w małej społeczności, która da początek czemuś większemu i przełomowemu. Rewolucyjna powieść Amy Reed.
Trzy nastoletnie alternatywki z Prescott: Grace, Rosina i Erin postanawiają pomścić zbiorowy gwałt na koleżance, o którym milczy lokalna społeczność. Grace Slater jest nowa w mieście. Jej rodzina opuściła społeczność baptystów po tym, jak matka stała się zagorzałą liberałką. Rosina Suarez z rodziny meksykańskich imigrantów marzy o graniu punkowej muzyki. Erin DeLillo – dziewczyna z zespołem Aspergera – fascynuje się biologią morską i Star Trekiem.
Kiedy Grace dowiaduje się, że mieszkająca wcześniej w jej nowym domu Lucy Moynihan została wykluczona ze społeczności i uciekła z miasteczka, bo miała oskarżyć grupę popularnych miejscowych chłopaków o gwałt, postanawia zawalczyć o sprawiedliwość. Wraz z przyjaciółkami zakłada anonimowe zrzeszenie dziewcząt w Prescott High, które ma się przeciwstawić seksizmowi i kulturze gwałtu wszechobecnej w lokalnej szkole, m.in. poprzez aktywny bojkot wszelkich kontaktów intymnych z mężczyznami. Wkrótce idea przeradza się w ogromny ruch feministyczny, który ma realną moc zmieniania rzeczywistości.
Kim są Dziewczyny Znikąd? To dziewczyny z każdego zakątka świata. Każdej narodowości. Każdego koloru skóry. Dziewczyny biedne i lepiej sytuowane. Z dużych i małych miejscowości.
Poruszająca i wielopłaszczyznowa powieść Amy Reed to swoisty akt oskarżenia przeciwko tolerancji dla seksizmu i kultury gwałtu w dzisiejszym społeczeństwie, a także wnikliwy obraz zachowań, potrzeb, emocji i seksualności nastoletnich dziewcząt.
Prawa do ekranizacji książki nabyło studio Margot Robbie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 486
Dla nas
Każdy musi ratować się sam albo jest stracony
Alice Sebold, Szczęściara (przeł. M. Grabowska)
My
Prescott, Oregon
Liczba ludności: 17 549. Wysokość: 578 stóp n.p.m.
Dwadzieścia mil na wschód od Eugene i Uniwersytetu w Oregonie. Sto trzydzieści mil na południowy wschód od Portland. Coś między przedmieściem a małym miasteczkiem. Siedziba drużyny Spartans (Spartanie, do boju!).
Dom wielu dziewczyn. Dom tak wielu prawie-kobiet, które czekają na moment, w którym nie będą już czuć się we własnej skórze niedopasowane.
Drzwi ciężarówki firmy przeprowadzkowej rozsuwają się pierwszy raz od wyjazdu z Adeline, w Kentucky. Ze środka wydobywa się stęchłe powietrze pochodzące z małego miasta na południu. Miasta, które było domem Grace Slater w czasach, gdy jej matka sumiennie i z oddaniem przewodziła tamtejszej wspólnocie baptystów (nawet jeśli formalnie nie była „pastorką”, gdyż jako kobieta w kościele należącym do Południowej Konwencji Baptystów nie mogła, mimo doktoratu z dziedziny duszpasterstwa i ponad dekady posługi, rościć sobie prawa do oficjalnego tytułu, nie mówiąc już o znacząco wyższej pensji). Życie Grace uległo zmianie, gdy Mama spadła z konia, rozbiła głowę i doznała wstrząśnienia mózgu. Przeżyła duchowe objawienie, które, wedle przyjętej przez Mamę wersji wydarzeń, uwolniło jej umysł i pozwoliło usłyszeć prawdziwy głos Boga, zdaniem Grace natomiast doprowadziło do tego, że wykopano ich z Adeline, i zniszczyło im życie.
Kanapy, łóżka i ubrania zajęły już w nowym domu mniej więcej te miejsca, które im przeznaczono. Matka Grace wypakowuje sprzęty kuchenne. Tata z nosem w telefonie wyszukuje miejsca, gdzie można zamówić pizzę. Grace wspina się po trzeszczących stromych schodach do pokoju, którego jeszcze nie widziała. Mama i Tata też oglądali go tylko na zdjęciach wysłanych im przez agencję nieruchomości. Jak wie, przeznaczyli go dla niej, ponieważ ściany są pomalowane na żółto i ozdobione kalkomanią w fioletowe kwiaty.
Siada na poplamionym materacu, na którym sypia, odkąd skończyła trzy lata. Pragnęłaby zwinąć się w kłębek i zasnąć, ale nie wie, gdzie jest jej pościel. Po pięciu dniach nieprzerwanej jazdy, jedzenia w fast foodach i spania w motelach w jednym pokoju z rodzicami Grace pragnie tylko zamknąć za sobą drzwi i przez długi czas nie wychodzić, nie ma natomiast ochoty siedzieć na pudłach z naczyniami i jeść pizzy z papierowych serwetek.
Kładzie się na łóżku, wpatrując się w nagi sufit. Bada wzrokiem zniszczony przez wodę narożnik. Wrzesień dopiero się zaczął, teoretycznie nadal jest lato, ale to przecież Oregon słynący z tego, że mokro jest tu przez cały rok. Tyle właśnie Grace zdołała się dowiedzieć w ramach poszukiwań prowadzonych w sieci, poza tym dość rozczarowujących. Teraz zastanawia się, czy powinna znaleźć jakieś wiadro i postawić je w kącie na wypadek przecieku. Bądź gotów! – czy nie tak brzmi hasło skautów? Grace nie wie: sama była skautką i w jej zastępie uczono raczej rzeczy w rodzaju robienia na drutach i przygotowywania marcepanu.
Kiedy odwraca głowę, żeby wyjrzeć przez okno, jej wzrok przyciąga tekstura białej łuszczącej się farby, którą pomalowano ramę okienną. Maleńkie litery, które wyglądają jak wydrapane przez więźnia zamkniętego w celi, przecinają poziomy żółci, błękitu i bieli, świeże słowa wrzynające się w kolejne warstwy starych farb:
Zabij mnie.
I tak jestem martwa.
Grace gwałtownie wstrzymuje oddech, patrzy na te dwa zdania, wczytuje się w ból obcej osoby, która musiała żyć, oddychać i spać w tym pokoju. Czy jej łóżko stało w tym samym miejscu? Czy jej ciało już wcześniej wyrzeźbiło w przestrzeni tę pozycję, którą teraz zajmuje ciało Grace?
Jak bardzo osobiste są te niemal niewidoczne słowa. Jak bardzo samotna musiała czuć się osoba wołająca do kogoś, kogo nie może zobaczyć.
Po drugiej stronie miasta Erin DeLillo ogląda jedenasty odcinek piątego sezonu Star Trek: Następne pokolenie – ten o zranionym, osieroconym chłopcu, który przywiązuje się emocjonalnie do komandora porucznika Daty, androida. Chłopiec podziwia nadzwyczajną inteligencję Daty i jego szybkość, ale zapewne przede wszystkim chciałby dzielić z nim niezdolność doświadczania ludzkich emocji. Gdyby był androidem, nie byłby tak smutny i samotny. Gdyby był androidem, nie czułby się odpowiedzialny za swoją nieostrożność, za błąd, który rozerwał jego statek na części i zabił jego rodziców.
Data jest androidem, który chce być człowiekiem. Obserwuje ludzi z zewnątrz. Erin, tak jak Datę, ludzkie zachowania często zbijają z tropu.
Inaczej jednak niż Data, Erin jest w pełni zdolna do przeżywania emocji. Właściwie czuje zbyt wiele. Ma nerwy na wierzchu, a świat zawsze stara się ją dotknąć.
– Jest piękna pogoda! Powinnaś być na dworze! – Mama mówi wykrzyknikami. Tyle że skóra Erin jest niemal tak samo blada, jak skóra Daty i łatwo ulega oparzeniom. Erin nie lubi, kiedy jest jej gorąco, nie lubi czuć się spocona, nie lubi żadnej z niewygód, które przypominają jej, że żyje w niedoskonałym ludzkim ciele, dlatego zresztą kąpie się co najmniej dwa razy dziennie (kąpiel tak, prysznic zdecydowanie nie – woda zbyt ostro uderza o jej skórę). Jej matka to wszystko wie, wciąż jednak mówi rzeczy, które, jej zdaniem, normalne mamy powinny mówić normalnym dzieciom, jak gdyby Erin była zdolna do bycia normalnym dzieckiem albo jak gdyby właśnie do tego dążyła. Tymczasem Erin dąży przede wszystkim do tego, żeby bardziej przypominać Datę.
Gdyby mieszkali nad oceanem, być może Erin nie miałaby takich oporów przed wychodzeniem na zewnątrz. Być może nawet chętnie wystawiałaby swoją skórę na lepki dotyk kremów z filtrem, gdyby oznaczało to, że może spędzić dzień, przewracając kamienie i katalogując znaleziska, przede wszystkim bezkręgowce w rodzaju mięczaków, parzydełkowców i wieloszczetów, które, zdaniem Erin, są wysoce niedocenianymi stworzeniami. W dawnym domu niedaleko Alki Beach w zachodnim Seattle wystarczyło, by otworzyła drzwi, a już mogła spędzać całe dnie, poszukując najróżniejszych form życia. Tak było, kiedy jeszcze mieszkali w Seattle, zanim różnorakie wydarzenia doprowadziły do sytuacji, w której Erin zadecydowała, że próby bycia „normalną” sprawiają o wiele więcej kłopotu niż to warte – postanowienie, którego jej matka wciąż nie chce uznać.
Problem z ludźmi polega na tym, że są zbyt zakochani w samych sobie i w ssakach jako takich. Tak jak gdyby duży mózg i żyworództwo były niepodważalną oznaką wyższości. Tak jak gdyby liczył się jedynie świat owłosiony i oddychający powietrzem. Pod wodą istnieje wszechświat czekający na zbadanie. Są inżynierowie budujący okręty zdolne przemierzać całe mile pod wodą. Pewnego dnia Erin zaprojektuje jeden z takich statków i pokieruje nim, przy czym będzie wówczas uzbrojona w doktoraty zarówno z biologii morskiej, jak i z inżynierii. Znajdzie istoty, których nigdy jeszcze nie widziano, opisze je i nada im nazwy, pomoże stworzyć opowieść o tym, w jaki sposób każda z tych istot powstała i jakie miejsce zajmuje w doskonale rozplanowanej sieci życia.
Erin jest, i nie zamierza się tego wstydzić, maniaczką nauki. Wie, że jest to jedna ze stereotypowych cech wiązanych z syndromem Aspergera, podobnie jak wiele innych, które posiada – trudność w wyrażaniu emocji, nieporadność w sytuacjach społecznych, zachowanie, które bywa niewłaściwe. Co jednak miałaby w związku z tym zrobić? Te cechy są częścią jej samej. To inni uznali za stosowne zrobić z nich stereotyp.
Jedną z rzeczy, których Erin jest pewna, jest to, że nieważne, co robisz, ludzie i tak znajdą sposób, żeby cię zaszufladkować. Tak jesteśmy zaprogramowani. Lenistwo jest naszym domyślnym ustawieniem. Kategoryzujemy rzeczy, żeby łatwiej je było zrozumieć.
Właśnie dlatego nauka daje tyle satysfakcji. Nauka jest skomplikowana i rozległa w swoich ambicjach, zarazem jednak tak schludna, tak zorganizowana. W nauce Erin najbardziej kocha porządek, logikę, to, jak każdy bit informacji wpasowuje się ostatecznie w system, nawet jeśli jeszcze nie możemy tego zobaczyć. Pokłada wiarę w system tak, jak niektórzy ludzie pokładają wiarę w Boga. Ewolucja i taksonomia niosą pocieszenie. Są stabilne i słuszne.
Istnieje jednak dokuczliwy problem przypadku, który nigdy nie przestaje niepokoić Erin i którego rozwiązanie uczyniła swoim życiowym celem. Podstawowym powodem, dla którego ludzie istnieją, podstawowym powodem, dla którego istnieje cokolwiek więcej niż pierwszy jednokomórkowy organizm, są mutacje, nieprzewidywalne, zaskakujące, nieplanowane – czyli zjawiska dokładnie tego rodzaju, jakiego Erin nienawidzi. Właśnie dlatego chemicy, fizycy i matematycy spoglądają na biologów z góry i traktują ich gałąź nauki jako podrzędną. Zbyt wiele w biologii zależy od sił pozostających poza kontrolą, poza prawami rozumu, logiki i przewidywalności. Biologia pozostaje nauką opartą na opowieściach, a nie na równaniach.
Zagadnieniem dotyczącym ewolucji, które Erin pragnie zgłębić do samego dna, jest fakt, że niekiedy właśnie to, co nieoczekiwane i nieplanowane, okazuje się najkonieczniejsze. Bez dziwacznych wypadków i anomalii ewolucja byłaby niemożliwa, to dzięki nim jedna z ryb zaczyna oddychać powietrzem, a płetwy jej potomstwa zamieniają się w stopy. Nierzadko kluczem do przetrwania okazuje się mutacja, zmiana niemal zawsze powstająca w wyniku przypadku.
Niekiedy wybryki natury okazują się najsilniejszymi z organizmów.
W niewielkiej, ale wciąż rozrastającej się meksykańskiej części miasta żyje rodzina, składająca się z pięciorga dorosłych, dwojga nastolatków, siedmiorga dzieci poniżej czternastego roku życia i jednej marniejącej matriarchini, która ma szybko postępującą demencję i niezbyt jasną sytuację, jeśli chodzi o obywatelstwo. Ta lista nie obejmuje innych kuzynów, kuzynostwa drugiego stopnia i dalszych krewnych rozrzuconych po całym Prescott i kilku okolicznych miastach. Rosina Suarez jest jedynym dzieckiem samotnej matki, wdowy, której mąż zmarł zaledwie pięć miesięcy po ślubie i sześć miesięcy przed przyjściem córki na świat. Zamiast ojca Rosina ma dużą rodzinę złożoną z ciotek, wujków i kuzynów, którzy wchodzą do jej domu i wychodzą z niego, jak gdyby należał do nich. Dwie bratowe jej matki, które mieszkają w identycznych szeregowcach, po lewej i prawej stronie segmentu Rosiny, zostały pobłogosławione żyjącymi mężami i wielkimi rodzinami. Ich dzieci nie narzekają, nie pyskują i nie ubierają się na czarno, nie robią sobie nietwarzowego makijażu, nie golą głowy z boku i nie słuchają głośno muzyki z lat dziewięćdziesiątych, złożonej głównie z dziewczęcych wrzasków.
Przodkowie Rosiny pochodzą z gór Oaxaca, z rodziny o sięgających głęboko zapateckich korzeniach, a to oznacza niskie, krzepkie ciała, gładką, ciemnobrązową skórę, okrągłe twarze i płaskie nosy. Ojciec Rosiny był Metysem z Mexico City, bardziej Europejczykiem niż rdzennym mieszkańcem, a Rosina, wysoka i szczupła jak on, góruje nad swoimi krewnymi i jest im obca na wiele sposobów.
Jako najstarsza i jedyna córka, matka Rosiny odziedziczyła obowiązek zapewnienia dachu nad głową i opieki babce, która ma skłonność do oddalania się, kiedy nikt nie patrzy. A ponieważ Rosina jest w rodzinie najstarszą córką, na niej z kolei spoczywa obowiązek opiekowania się wcale niemałą gromadą kuzynów. Oprócz tego na stałe pracuje w La Cocina, restauracji wujka José, najlepszej meksykańskiej restauracji w Prescott (niektórzy mówią, że na całym poszerzonym obszarze metropolitalnym Eugene), stanowiącej oś rodzinnej gospodarki. Rosina po szkole, zanim zacznie zmianę w restauracji, spędza dwie i pół godziny w domu drugiego wujka, gdzie zajmuje się siedmiorgiem młodszych kuzynów, podczas gdy Abuelita (babcia) ucina sobie drzemkę na fotelu w kącie, co udaje się jej jakimś cudem mimo wrzasków hordy dzieci. Najstarszy kuzyn Rosiny, Erwin, uczeń ostatniej klasy w miejscowym liceum, Prescott High School, w opinii Rosiny osobnik mniej wart niż powietrze, które zużywa, gra w gry wideo, wyciska sobie pryszcze i od czasu do czasu urządza wycieczki do łazienki, najprawdopodobniej w ramach przerwy na masturbację. Druga w kolejności starszeństwa kuzynka jest nudną dziewczynką bez żadnych zainteresowań, ma już prawie trzynaście lat i doskonałe kwalifikacje do tego, by przejąć stanowisko głównej opiekunki dzieci. Rosina jest jednak, i pozostanie na zawsze, najstarszą z dziewcząt, zatem to na niej spoczywa i spoczywać będzie obowiązek pomagania matce i opiekowania się rodziną.
W jaki sposób Rosina ma kiedykolwiek założyć zespół, skoro codziennie po południu zajmuje się zmienianiem pieluch i powstrzymywaniem raczkujących niemowląt przed wtykaniem noży do gniazdek elektrycznych? Powinna dawać rockowego czadu i ze sceny wrzeszczeć do mikrofonu, a nie śpiewać kołysanki niewdzięcznym małym gnojkom, które rozsmarowują gluty po jej ulubionych czarnych dżinsach. Przy czym, ponieważ suszarka znów się zepsuła, dżinsy będzie musiała wywiesić do wyschnięcia na sznurze za oknem, gdzie zbledną od słońca i wchłoną zapach wszystkich pieczonych u sąsiadów tortilli.
Otwierają się drzwi frontowe. Jedno z dzieci piszczy z zachwytu na widok matki, która wraca z południowej zmiany w restauracji.
– Znikam stąd, Tía – mówi Rosina, podrywając się z kanapy i wyskakując za drzwi, zanim jeszcze ciotka zdąży je za sobą zamknąć. Przechodzi nad rozrzuconymi kawałkami używanych rupieci uchodzących za zabawki, wskakuje na rower kupiony z drugiej ręki i wynosi się stamtąd do diabła, nie zauważając nawet, że na nodze ma ślad po czymś, co się ulało, a na koszulce brązową smugę – rozmazanego banana albo niemowlęcą kupę.
Milę na wschód leży dzielnica, która nie ma oficjalnej nazwy, ale większość mieszkańców Prescott nazywa ją po prostu przyczepowiskiem. Znajdują się tam przyczepy jedno- i dwuosiowe oraz szereg malutkich domków wykrzywiających się na swoich fundamentach, podwórek, zarośniętych od tak dawna, że chwasty osiągają wysokość młodych drzewek. W jednej z przyczep popularny chłopak całuje słonawą skórę szyi dziewczyny, której szyja często bywa całowana. Nie jest to jego dziewczyna. Przyzwyczaiła się do niebycia czyjąkolwiek dziewczyną.
Mały wiatrak elektryczny w przyczepie pracuje na najwyższych obrotach, ale gorąc, bijący od dwóch ciał zamkniętych w metalowej puszce, powoduje, że dziewczyna jest senna i zaczynają ją ogarniać lekkie mdłości. Zastanawia się, czy miała coś dzisiaj zrobić. Zastanawia się, czy chłopak zauważyłby, gdyby się na chwilę zdrzemnęła. Ostatecznie postanawia tego nie sprawdzać – po prostu zamyka oczy i czeka, aż ten skończy. Żadnemu z tego typu chłopaków nigdy nie zajmuje to dużo czasu.
Jak wiele innych dziewczyn, ta też dawno, dawno temu fascynowała się księżniczkami, wierzyła w potęgę urody, wdzięku, słodyczy. Wierzyła w istnienie książąt. Wierzyła, że można zostać uratowaną.
Nie jest pewna, czy teraz wierzy w cokolwiek.
W całkiem innej dzielnicy całkiem inna dziewczyna zamyka oczy i rozluźnia się, czując głowę chłopaka między swoimi nogami, czując, jak jego język wymalowuje na jej ciele ścieżki przyjemności dokładnie tak, jak go nauczyła. Uśmiecha się, prawie śmieje, zachwycona i zaskoczona siłą, z jaką przyjemność ogarnia jej ciało, które wibruje, stając się niemal nieważkie.
Nigdy nie wątpiła, że jej się to należy. Nigdy nie wątpiła w moc swojego ciała. Nigdy nie podawała w wątpliwość tego, że ma prawo do przyjemności.
W Prescott znajduje się kilka wzgórz, a przewodnicząca samorządu uczniowskiego Prescott High School, wzorowa uczennica, która przygotowuje się do studiowania medycyny na Uniwersytecie Stanforda (trzymać kciuki!) mieszka na szczycie najwyższego z nich. W tej chwili wjeżdża pokazowym modelem zeszłorocznego Forda średniej klasy (jej ojciec prowadzi przedstawicielstwo handlowe Forda – „Prescott Ford: większość Fordów sprzedaje się w obszarze, gdzie kod zaczyna się na 541!”) do rodzinnego garażu z miejscem na trzy samochody. Właśnie skończyła dyżur – pracuje jako wolontariuszka w domu starców. Oczywiście, nigdy nie wypowiedziałaby na głos tej nazwy! „Wspólnota emerytów” to określenie o wiele mniej obraźliwe, a dziewczyna przywiązuje dużą wagę do tego, by nikogo nie obrazić. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie powiedziałaby nikomu, że starzy ludzie przyprawiają ją o mdłości, że przez większą część zmiany walczy ze sobą, żeby nie zwymiotować, a po jej zakończeniu często zaczyna płakać z ulgą, bo wreszcie może wziąć gorący prysznic i zmyć z siebie ich zapach, połączenie naftaliny i papkowatego jedzenia. Wybrała ten konkretny rodzaj wolontariatu, ponieważ wiedziała, że to będzie największe wyzwanie, i zdaje sobie sprawę, że w tym leży klucz do sukcesu – w podejmowaniu wyzwań.
Przelicza w myśli godziny swojej pracy wolontariackiej. Zapisuje tę liczbę w pamięci, dodając do innych ulubionych liczb: średnia ocen (4,2 w pięciostopniowej skali), liczba kursów na poziomie zaawansowanym (dotychczas dziesięć, ale ta liczba wciąż rośnie) i liczba dni zajęć szkolnych dzielących ją od uzyskania dyplomu (sto osiemdziesiąt. Ech). Dawno temu przysięgła sobie, że nie skończy tak, jak jej matka, która też pochodzi z Prescott i która była już bliska wyrwania się stąd, po czym rzuciła koledż, żeby wyjść za mąż za ukochanego ze szkoły średniej. Jasne, jej matka skończyła jako kobieta bogata, tyle że miała szansę na więcej. Mogła stać się kimś, a nie po prostu zostać żoną sprzedawcy samochodów i przewodniczącą sąsiedzkiego klubu książki. Zrezygnowała ze swojej szansy dokładnie w momencie, w którym pod palcami mogła ją już wyczuć, na kilka sekund, zanim mogła ją pochwycić, uciec i nigdy nie oglądać się za siebie.
Dwie mile na zachód dziewczyna stara się w sieci znaleźć najlepszą odpowiedź na pytanie, jak schudnąć dwadzieścia funtów.
Ćwierć mili na wschód ktoś po raz trzeci sprawdza drzwi łazienki, które są nadal zamknięte. Patrzy na siebie w lustrze i starając się nie zadrżeć, starannie maluje usta szminką wyciągniętą z torebki matki, wypycha papierem toaletowym stanik, zwędzony z Walmartu, i mruży oczy, żeby móc w rozmazanym obrazie zobaczyć siebie jako kogoś innego.
– Jestem dziewczyną – szepcze. – Nie nazywam się Adam.
Po drugiej stronie autostrady dziewczyna po raz drugi uprawia seks ze swoim chłopakiem. Tym razem nie boli. Tym razem porusza biodrami. Tym razem zaczyna nawet rozumieć, czemu robi się o to tyle szumu.
W sąsiednim mieście dwie najlepsze przyjaciółki zaczynają się całować. Jedna mówi:
– Obiecaj, że nikomu nie powiesz.
Druga myśli: Chcę powiedzieć wszystkim.
Jakaś dziewczyna ogląda telewizję. Inna gra w gry wideo. Jeszcze inne pracują w niepełnym wymiarze albo starają się nadgonić listę lektur zadanych na lato. Niektóre włóczą się bez celu po centrum handlowym w Eugene w nadziei, że ktoś je zauważy.
Pewna dziewczyna patrzy w niebo i fantazjuje, że odjeżdża na chmurze do zupełnie nowego miejsca. Inna kopie ziemię, wyobrażając sobie podziemny tunel, drogę bez barier.
Daleko stąd, w innym stanie, niewidzialna dziewczyna, Lisa Moynihan, próbuje zapomnieć o czymś, co się wydarzyło i co będzie ją określać przez resztę życia, zapomnieć o historii, w którą nikt nie chce uwierzyć.
Grace
Problem w tym, że raczej trudno znienawidzić matkę, nawet taką, która niszczy ci życie, skoro jest idealna. Przy czym nie „idealna” wypowiadane z ironią i gestem cudzysłowu w powietrzu. Idealna prawie dosłownie, jak jakaś święta. Pomijając fakt, że formalnie trzeba być katolikiem, żeby zostać świętym, a rodzina Grace nie jest katolicka. Ale właściwie kim teraz są, ona i jej rodzice? Baptystami na pewno już nie. Czy są teraz kongregacjonalistami? Czy coś takiego w ogóle istnieje?
Ojciec Grace stwierdził, że Prescott w stanie Oregon będzie bardziej odpowiednie z punktu widzenia wartości ważnych dla ich rodziny niż Adeline w Kentucky. Ma dar nadawania pozytywnej interpretacji rzeczom, które generalnie są do dupy. Ostatecznie zajmuje się marketingiem. Potrafi na przykład dostrzec dobre strony w tym, że musieli wyprowadzić się z jedynego domu, jaki Grace kiedykolwiek znała, ponieważ ich własny (były) kościół w zasadzie wypędził ich z miasta. Tata uznał to za szansę na okazanie hartu ducha i stałości. A także za bodziec do rozwijania umiejętności w zakresie zbierania kuponów, ograniczania zużycia papieru toaletowego i wynajdywania kolejnych wariacji na temat ryżu z fasolką w czasie, gdy Mama szukała nowej pracy, a Grace starała się przetrwać dzień w szkole i nie rozpłakać się publicznie. Podczas gdy rodzice ćwiczyli hart ducha i stałość, Grace ćwiczyła się w udawaniu, że nie cierpi za bardzo w związku z tym, że praktycznie wszystkie przyjaciółki – przy czym z większością znała się od czasów przedszkolnych – odrzuciły ją tylko dlatego, że jej Mama spadła z konia, rozbiła głowę i na nowo odnalazła Boga, który okazał się facetem o wiele bardziej liberalnym, niż ktokolwiek w ich kościele by sobie tego życzył.
Pierwszym błędem, na jaki Mama pozwoliła sobie wobec kościoła, było to, że była kobietą, co skądinąd przydarzyło się jej na długo, zanim rozbiła sobie głowę. Wiele starszych białych osób (w kongregacji, która składała się przede wszystkim ze starych białych osób) podczas jej wygłaszanych okazjonalnie kazań krzyżowało ramiona na piersi i marszczyło brwi, czekając, aż prawdziwy pastor przejmie pałeczkę i wygłosi prawdziwą naukę. Nawet przed wstrząśnieniem mózgu Mama była jak na ich gust nieco zbyt radosna, trochę za bardzo przejęta tymi wszystkimi sprawami z miłością. Tak więc byli zwarci i gotowi, i kiedy tylko zdecydowała się udzielić ślubu dwóm gejom, którzy prowadzili salon piękności dla psów, natychmiast rozpętało się piekło. W ostatnim kazaniu, które Mama wygłosiła, zanim dostała dymisję, nie dość, że przypomniała kongregacji o tym irytującym fakcie, że Jezus kochał i przyjmował każdą i każdego, bez osądzania, to jeszcze pozwoliła sobie na aluzję, jakoby był ciemnoskórym socjalistą. W mieście szeptano nawet, że ktoś słyszał, jak przycinając na podwórku róże, wykrzyknęła: „Pieprzyć Księgę Kapłańską!”.
No więc tak po prostu, po latach służby, Mama Grace straciła stanowisko przewodniczącej do spraw kobiet i okazjonalnej kaznodziejki w megakościele Pierwszego Baptystycznego Zboru Odkupiciela i nagle okazało się, że została napiętnowana i jest znienawidzona przez prawie siedem tysięcy parafian w Adeline i trzech sąsiednich hrabstwach. Tata dopiero rozkręcał swoją internetową firmę marketingową i jeszcze nie zaczął zarabiać. Jednak gorsze od stania się nagle biedną była sytuacja, w której nagle zostało się bez przyjaciół w małym mieście, gdzie wszyscy się znają. Nikt nie siadał koło Grace w stołówce. Na jej szafce w szkole zaczęły pojawiać się napisy, przy czym, biorąc pod uwagę fakt, że Grace zdecydowanie była i jest dziewicą, najdziwniejsze były obelgi w rodzaju „szmata” czy „dziwka”. No ale tak właśnie wyzywa się dziewczyny, które chce się poniżyć. Tak więc Grace do końca roku szkolnego jadła lancz samotnie w łazience sali gimnastycznej i nie rozmawiała w szkole z nikim, nie licząc okazjonalnej wymiany zdań z którymś z nauczycieli, a jej rodzice nie mieli o tym pojęcia. Mama była zbyt zajęta poszukiwaniem nowej pracy, a Tata był zbyt zajęty szukaniem klientów. Grace wiedziała, że nie potrzebują teraz rozmów o jej cierpieniu.
Grace nie jest pewna, jak określić to, co teraz czuje, wie jednak przynajmniej, że nie jest to smutek związany z wyjazdem. Adeline jasno dało do zrozumienia, że ani Grace, ani jej rodzinie nie ma już nic do zaoferowania, w każdym razie na pewno nie przyjaźń czy poczucie, że jest się mile widzianą. Zresztą już wcześniej, jeszcze w czasie, gdy Grace tkwiła bezpiecznie na swoim miejscu, które znajdowało się nisko w hierarchii społecznej, ale było stabilne, z całym zestawem przyjaciółek i znajomych, podlegając określonym zasadom dotyczącym zachowania i sposobu mówienia – nawet wtedy, mimo całego porządku, Grace czuła, że coś się psuje. Doskonale znała swoją rolę i znakomicie ją odgrywała, ale na tym właśnie polegał problem: to była gra. Jakaś jej część zawsze czuła się tak, jak gdyby oszukiwała.
Być może potajemnie zawsze nienawidziła chrześcijańskiej muzyki i tandetnych, fatalnie zrobionych filmów o tematyce religijnej, które oglądała podczas piątkowych spotkań grupy młodzieżowej. Może potajemnie nie cierpiała tego, że jej życie towarzyskie skupia się właśnie wokół tej grupy. Może nie znosiła siadania codziennie przy tym samym stoliku w stołówce, z tymi samymi nijakimi dziewczynami, których tak naprawdę nigdy nie wybrała ani niespecjalnie lubiła, które zachowywały się tak nieśmiało, a jednocześnie potrafiły okazywać niesamowitą wrogość każdemu spoza własnego kręgu i które swoje plotkarstwo skrywały pod maską chrześcijańskiej gorliwości. Może potajemnie Grace chciała mieć chłopaka, z którym mogłaby się umawiać. Może interesowały ją te wszystkie rzeczy, którymi nie powinna się była interesować.
Grace zawsze tęskniła za czymś innym. Za innym miastem, inną szkołą, innymi ludźmi. Teraz jednak, kiedy wreszcie ma szansę zyskać to wszystko, odkrywa, że jest przerażona. Uświadamia sobie, że nie ma pojęcia, czego właściwie chce.
Co jest gorsze? Udawać kogoś, kim się nie jest, czy w ogóle nie mieć pojęcia, kim się jest?
Na razie, skonfrontowana z niepewnością związaną z początkiem nowego roku szkolnego w nowej szkole, w nowym mieście, Grace oddałaby wszystko za prostotę dawnego życia. Może nie było satysfakcjonujące pod żadnym znaczącym względem, może nie było szczere, ale przynajmniej było bezpieczne. Było przewidywalne. Było domem. Chwilowo wszystko to brzmi całkiem dobrze.
Tymczasem Grace jest tutaj – w tym dziwnym miejscu, które samo nie wie, czy jest małym miasteczkiem, czy przedmieściem, w czyśćcu między nieprzynoszącą satysfakcji przeszłością a niepewną przyszłością. Szkoła zaczyna się jutro. W niedzielę Mama wygłasza pierwsze kazanie w nowym kościele, a tymczasem nic nie wydaje się ani trochę w porządku. Nic w tym miejscu nie przypomina domu.
Grace podejrzewa, że może powinna się pomodlić albo coś w tym rodzaju. Powinna prosić o wskazówki. Powinna zrobić miejsce dla Boga. Chwilowo jednak ma poważniejsze zmartwienia niż Bóg, bo zastanawia się, jak przetrwać pierwszy rok w szkole średniej.
Wie, że tęskni za domem. Ale jak można tęsknić za miejscem, które już nie istnieje?
I jak zacząć nowe życie, jeśli nie wie się nawet, kim się jest?
Rosina
Pieprzony kuzyn Erwin i jego bezużyteczne chłopięce istnienie, pieprzeni wszyscy wujkowie świata, pieprzona Mami i Tía Bianca, i Tía Mariela, wszyscy, którzy uważają, że Rosina jest ich niewolnicą, pieprzona ta przebrzmiała tradycja, która im na to pozwala, pieprzony rower i jego wykrzywione koła, pieprzone miasto, wyboje i popękane chodniki, pieprzony Oregon, deszcz, wsioki, futboliści i ludzie, którzy jedzą w La Cocina, nie zostawiają napiwków i rzucają na podłogę zatłuszczone serwetki, które Rosina musi zbierać.
Abuelita jest w porządku. Rosina nie tylko kocha swoją babkę, ale też lubi, a to w jej przypadku nie byle co. Mimo że Abuelita uważa Rosinę za swoją zmarłą córkę, Alicie, której nigdy nie udało się wydostać z wioski w Meksyku. Mimo że Abuelita we wtorek w nocy, kiedy akurat nikt nie patrzył, wywędrowała z domu i przemaszerowała całą drogę aż do nieco lepszej i zdecydowanie bielszej dzielnicy oddalonej o milę, i Melissa, ta śliczna cheerleaderka, w której Rosina durzy się od szóstej klasy, musiała przyprowadzić ją z powrotem. Przepłakawszy całą godzinę i objechawszy na rowerze całą dzielnicę w poszukiwaniu babci, Rosina usłyszała pukanie i otworzyła drzwi, z twarzą całą w plamach, włosami w nieładzie i nosem mokrym od łez i smarków. Otworzyła drzwi i ujrzała obraz piękna i dobroci: Melissę, cheerleaderkę, trzymającą Abuelitę za rękę, z ciepłym uśmiechem na ustach, z oczami pełnymi światła.
– Patrz, kogo znalazłam – powiedziała cheerleaderka, a Abuelita pocałowała Melissę w policzek, powiedziała – Eres un ángel (Jesteś aniołem) – i weszła do domu. Rosina zaś była tak zawstydzona, że zatrzasnęła drzwi tuż przed pięknym nosem Melissy, zaledwie zdoławszy wymamrotać „dziękuję”.
Rosina wzdryga się na to wspomnienie. Nigdy żadna dziewczyna nie sprawiła, że czuła się tak bardzo nieswojo. Nigdy nie czuła się tak niewydarzona. Przypomina jej się głupie powiedzenie o „miękkich kolanach”. Zawsze sądziła, że to taki ckliwy romantyczny nonsens, teraz jednak wie, że właśnie tego doświadczyła, że zyskała dowód, że jest to konkretna fizyczna przypadłość i że nienawidzi samej siebie za to, że jest taka banalna, za to, że tak ją wzięło, że jest w tym wszystkim taką babą.
Pedałuje mocno w nadziei, że palący ból mięśni wymaże to niepokojące uczucie, że się czegoś pragnie, że pragnie się kogoś, kogo jak wie, nie może mieć. Nawet na rowerze, jadąc tak szybko, jak tylko potrafi, Rosina wciąż czuje się jak w klatce, schwytana w pułapkę. Nie uda się jej dojechać do Eugene. Z pewnością nie uda się jej dojechać do Portland. Może jedynie snuć się ulicami tego znużonego starego miasteczka, szukając czegokolwiek nowego. Czasami po deszczu na chodnikach pełno jest na wpół utopionych robaków. Czasami trafi się czyjaś porzucona poczta. Zazwyczaj są puste butelki, papierki po cukierkach, recepty, kilka zmiętych list zakupów. Przejechane zwierzę. Jedyne nowe rzeczy w tym mieście to śmieci.
Rosina mknie ulicami Prescott, wiecznie samotna, jedyna śniada dziewczyna w mieście, która nie trzyma z innymi śniadymi dziewczynami, jak gdyby celowo chciała się wyróżnić. Jej sterczące czarne włosy powiewają na wietrze, w uszach ma słuchawki, w których rozbrzmiewają głosy dzikich kobiet, grających w małych i wielkich miastach tak blisko tego, a jednocześnie całe pokolenie temu, odważnych dziewczyn w kozakach, z gitarami elektrycznymi, które śpiewają głosami z mchu, kamieni i burzy. Relikty, artefakty. Wszystko, co jest warte cokolwiek, wydarzyło się dawno temu, kiedy „nowe” naprawdę oznaczało coś nowego.
Dlaczego zawsze ostatecznie trafia na tę ulicę? Nie ma tu nic prócz szablonowych domków z lat pięćdziesiątych, kilku skąpych drzewek i małych brązowiejących trawników przed wejściem. Droga, przy której leży ta uliczka, prowadzi donikąd. Rosina chce odejść. Nie ma tu czego szukać.
No ale oto on. Dom. Dom Lucy Moynihan. Zblakła biała farba pęka, jak na wszystkich pozostałych domach. Z zewnątrz nie wygląda zbyt interesująco. Mieszkała tu dziewczyna, którą Rosina ledwie znała. Przez całe lato stał pusty. To nie powinno mieć znaczenia. Nie ma. No więc czemu cały czas tu wraca? Jak gdyby ten dom ją wzywał. Jak gdyby Lucy, choć wyjechała dawno temu, bynajmniej z tym miastem nie skończyła.
Ale dom nie jest pusty. Już nie.
Gdyby nie to, że Rosina patrzy w stronę domu, pewnie nie zauważyłaby jasnej, pucułowatej białej dziewczyny, która siedzi na frontowym ganku z książką. W dziewczynie nie ma nic, co ją by wyróżniało. Jest blada na tle wyblakłej białej ściany. Ma ten rodzaj miękkich, nieokreślonych rysów, których zazwyczaj się nie pamięta. Ale jest nowa, a to już coś. W sumie to bardzo dużo.
– Hej! – woła Rosina, przekrzykując zgrzyt hamulca swojego roweru.
Dziewczyna podskakuje. Rosina ma wrażenie, że słyszy pisk podobny do pisku myszy.
– A ty to kto? – pyta, wykopując stopkę roweru. – Wprowadziłaś się tu? – mówi, idąc popękaną ścieżką. – Czy to teraz twój dom?
– Eee, cześć? – odpowiada dziewczyna, odkładając książkę, taką sobie powieść fantasy. Odsuwa znad oczu cienkie włosy w kolorze brudnego brązu, które natychmiast opadają z powrotem.
– Jestem Rosina. – Dziewczyna wyciąga rękę.
– Grace.
Dłoń Grace jest wiotka i lekko wilgotna w mocnym uścisku Rosiny.
– W której klasie jesteś? Wyglądasz na drugą?
– W trzeciej.
– Ja też.
– Mam iść do Prescott High.
– Taa, tutaj to tak jakby jedyna opcja. – Rosina nie stara się ukryć faktu, że mierzy Grace wzrokiem. – Masz śmieszny akcent. Jak postać z kreskówki.
Grace otwiera usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
– Przepraszam, to jakoś nie zabrzmiało najlepiej – mówi Rosina.
– No, tak jakby...?
– W sumie to miał być jakby komplement. Jesteś inna. Lubię, jak ktoś jest inny. Skąd jesteś?
– Z takiego małego miasta w Kentucky, Adeline.
– Emm, no mamy tu masę karków, więc poczujesz się jak u siebie. Wiesz, do czyjego domu się wprowadziliście? – Rosina nie czeka na odpowiedź. – Wiesz, kto to jest „parias”? No więc to był dom dziewczyny, która w tym mieście była pariasem. Czytałaś Szkarłatną literę? Ta dziewczyna, jej historia była trochę jak z tej książki, chociaż nie całkiem.
– Nie czytałam. U nas w szkolnej bibliotece była zakazana.
– Wow! Nawet tu nie jesteśmy aż tak zacofani. – Rosina milknie na chwilę. Kopie kępkę chwastów wyrastających z pęknięć w chodniku. – Myślę, że w tym roku będzie w drugiej klasie. Gdziekolwiek jest.
– Kto? – pyta Grace. – I co ona zrobiła?
Rosina wzrusza ramionami.
– Ona nic. Ale tak naprawdę nie chodzi o to, co się zdarzyło. Liczy się, że o tym opowiadała. – Rosina rozgląda się dookoła, ale nic nie przyciąga jej wzroku. Chciałaby móc się na czymś oprzeć. Należy do osób, które lubią się na czymś oprzeć.
– Ale co według ludzi się zdarzyło? – pyta Grace.
Rosina wzrusza ramionami. Stara się zachowywać, jak gdyby była wyluzowana, jak gdyby nie kotłowały się w niej żadne uczucia. Ale trudno o luz, kiedy nie masz się o co oprzeć, kiedy byłaś już wkurzona, jeszcze zanim zaczęła się ta nieoczekiwana rozmowa, kiedy popołudniowe słońce świeci ci w oczy, a ty stoisz w cieniu domu tej biednej dziewczyny, która zasłużyła na coś lepszego, dla której powinnaś była coś zrobić, kiedy jeszcze miałaś szansę.
– Chodzi o to – mówi Rosina – że ludzie nie chcą słyszeć niczego, co mogłoby im choć trochę skomplikować życie, nawet jeśli to prawda. Ludzie nie cierpią, kiedy muszą zmienić swoje podejście. No więc zamiast przyznać, że świat jest okropny, wolą obrzucić gównem posłańca, który im o tym mówi.
Rosina spluwa na chodnik, czując, jak robi jej się niedobrze, jak gdzieś w żołądku z wolna narasta gorąc, grożąc, że spali ją całą. Co takiego ma w sobie ta cichutka dziewczyna na ganku, co sprawia, że usta Rosiny same się poruszają, że płomień, który w niej płonie, wydostaje się na zewnątrz? Czy chodzi po prostu o to, że dziewczyna zadała pytanie? Że sprawia wrażenie, jak gdyby się naprawdę przejęła?
– Kogo obchodzi, że jakaś dziewczyna została zgwałcona? – Rosina ciągnie z gorzkim sarkazmem w głosie. – Nie była nikim ważnym. Już jej nie ma. Powinniśmy po prostu o niej zapomnieć. – Rosina patrzy na Grace, jak gdyby dopiero zauważyła, że ona nadal tu jest. – Naprawdę nie jesteś gadatliwa, co?
– W sumie to cały czas ty mówisz.
Rosina się uśmiecha.
– Dobra, Nowa, a masz coś ciekawego do powiedzenia?
– No – mówi Grace – umm...
– Czas minął – oświadcza Rosina. – Znikam. Pewnie zobaczymy się w szkole.
– Miło było cię poznać? – odpowiada Grace niepewnie.
Rosina kłania się nieistniejącym kapeluszem, odwraca i przekłada nogę przez ramę roweru.
– Chwila – dodaje Grace. Wydaje się równie zdumiona jak Rosina tym, jak donośnie rozbrzmiewa nagle jej głos. – Jak się nazywała?
Rosina wzdycha.
– Czy to ważne?
– Umm, tak? – mówi cicho Grace. I dodaje nieco głośniej: – Tak, myślę, że to jest ważne.
Rosina nie ma ochoty jej uwierzyć. Oznaczałoby to, że musi się troszczyć o coś, z czym nic nie może zrobić. Nie chce wypowiadać na głos imienia tamtej dziewczyny, ponieważ jeśli to zrobi, dziewczyna stanie się kimś rzeczywistym, a jaki to ma, kurwa, sens?
– Lucy – odpowiada, wskakując na rower. – Lucy Moynihan.
I odjeżdża, tak szybko, jak tylko jest w stanie pedałować swoimi długimi nogami.
Erin
– Ćwiczyłam moją jutrzejszą poranną rutynę – wyjaśnia Erin mamie. – Zajmuje mi w przybliżeniu godzinę i piętnaście minut od przebudzenia do czasu, aż dotrę do szkoły. Margines błędu wynosi plus minus trzy minuty. Ten plan zakłada, że muszę wybrać i przygotować sobie ubranie dzień wcześniej.
– To bardzo ładnie, słonko – chwali mama – ale może nie musisz koniecznie wyjmować ubrań z szafy, skoro codziennie wkładasz na siebie to samo. – Mama niestrudzenie stara się przekonać Erin, żeby robiła różne rzeczy inaczej. Zawsze znajdzie się jakiś sposób lepszy od przyjętego przez Erin.
– Tylko że to doda łącznie jedną do dwóch minut na wyjęcie każdego ciucha z szuflady.
Garderoba Erin składa się z trzech flanelowych koszul w kratę, czterech zwykłych białych tiszertów i dwóch szarych, trzech par workowatych dżinsów, dwóch par workowatych sztruksów, pary czarnych i pary niebieskich converse’ów all stars, wszystko z poobcinanymi metkami.
– Dlaczego nie nosisz tych nowych koszulek, które ci kupiłam? – pyta mama.
– Są za szorstkie.
– Upiorę je jeszcze kilka razy. Zmiękną.
– Lubię moje stare koszule.
– Twoje stare koszule mają dziurki. I są poplamione.
– I?
– Ty być może nie dbasz o takie rzeczy, ale inni je zauważają – mówi mama. – Ludzie będą cię oceniać.
– To ich problem.
Erin wie, że mamie wydaje się, że jest pomocna i że mama uważa, że to właśnie jest klucz do szczęścia – przynależność, znalezienie sposobu, by się dopasować. Tylko że Erin już tego próbowała. Całe dzieciństwo spędziła, badając ludzi, starając się dojść do tego, jak być „normalną dziewczynką”. Stała się naśladowczynią, aktorką grającą niezliczone role – miała długie włosy, nosiła ubrania, które jej mama uważała za śliczne, w ósmej klasie przez pewien czas nawet się malowała. Kiedy zaczynała się denerwować, siadała na własnych dłoniach, żeby powstrzymać się od pocierania dłonią o dłoń. Przygryzała policzek do krwi, żeby nie zacząć się kołysać przy ludziach. Erin stała się kameleonem, zmieniała się, by dopasować się do każdej grupy, w jakiej zdarzyło się jej znaleźć. Nieustająco przeszukiwała bazę danych, którą miała w głowie, próbując znaleźć rzeczy, które powinna nosić, te, których nosić nie powinna, to, co ma mówić, a czego nie, co czuć, a czego nie czuć. Ale bez względu na to, jak bardzo się starała, nigdy nie była dostatecznie dobra, jej zachowanie nie było takie, jak należy. Odzywała się albo trochę za wcześnie, albo trochę za późno, głosem zawsze trochę za głośnym lub trochę za cichym. Im bardziej próbowała się dopasować, tym gorzej się czuła.
Ludzie wiedzą, jacy są chłopcy z aspergerem albo przynajmniej wydaje się im, że wiedzą. Chłopcy mają ataki złości, rzucają się na ziemię, wrzeszczą. Walczą, miotają się. Karzą świat za to, że ich krzywdzi.
Dziewczynki-aspiki są inne. Niewidzialne. Niezdiagnozowane. A to dlatego, że w odróżnieniu od chłopców, dziewczynki zamykają się w sobie. Ukrywają się. Dostosowują, nawet jeśli to boli. Ponieważ nie krzyczą, ludzie zakładają, że nie cierpią. Dziewczynka, która co noc zasypia z płaczem, nie sprawia kłopotów.
Dopóki dziewczynka nie przemówi. Dopóki jej ból nie stanie się tak wielki, że rozlewa się i rozrywa tamy. Aż nie ma już wyboru, musi przerwać prawie dwutygodniowe milczenie i powiedzieć prawdę o tym, co zrobiła z chłopcem o imieniu Casper Pennington – jej ostateczna, najbardziej drastyczna próba zrobienia czegoś, co jak sądziła robiły inne dziewczyny. Wydarzenie, które doprowadziło ich tutaj.
Wkrótce potem Erin ogoliła głowę. Przyrzekła, że nigdy już nie będzie dbała o to, co ktokolwiek o niej pomyśli. Przyrzekła sobie, że przestanie się starać. Kropka.
Mama wzdycha.
– Po prostu staram się trochę ułatwić ci życie.
– Ułatwiają mi życie moje stare koszule – odpowiada Erin stanowczo i bez emocji. Gdyby nie nosiła codziennie tych samych rzeczy, musiałaby każdego ranka podejmować decyzję, co ma na siebie włożyć. Jak ludzie to robią? Jak udaje im się wyjść z domu?
– Dobrze – zgadza się mama. – Wygrałaś. – Jak gdyby to była wojna. Jak gdyby chodziło starcie: Erin kontra Mama i Policja Normalności.
Mama podaje Erin lancz, sałatkę z awokado i grejpfruta, z dodatkiem masła migdałowego i selera. Wygląda to bardziej na dzieło sztuki niż jedzenie – dziwacznej, wegańskiej, wiewiórczej sztuki. Mama zaczęła karmić Erin surowym jedzeniem rok temu, ponieważ przeczytała gdzieś, że taka dieta powinna pomagać osobom w spektrum w stabilizacji nastroju oraz na problemy trawienne. I niezależnie od tego, jak bardzo Erin nie chce tego przyznać, zdaje się, że to naprawdę działa. Tyle że teraz, niezależnie od tego, jak dużo je, prawie zawsze już po godzinie jest znowu głodna.
Mama stoi na swoim zwykłym stanowisku przy kuchennej wyspie, za laptopem. To tutaj wiedzie swoje internetowe życie, w świecie rodziców dzieci z zespołem Aspergera – wysyła maile do grup wsparcia, którymi kieruje, moderuje własną grupę na Facebooku, wrzuca na Twittera pomocne porady i artykuły i zamieszcza przepisy na surowe, wegańskie i bezglutenowe potrawy na Pintereście. Robi to wszystko, coraz większa liczba wirtualnych przyjaciół uważa ją za specjalistkę od aspergera, a jednocześnie wciąż zupełnie nie rozumie Erin.
Spot, pies Erin, siedzi na swoim stanowisku, pod stołem, tuż koło niej. Spot to imię kota Daty, pojawiającego się w kilku odcinkach Star Trek: Następne pokolenie. Erin, która jest alergiczką, nie może mieć kota. Ten Spot jest już drugi, Spotem numer jeden była świnka morska. Spot to po angielsku plama, ale Spot nie ma żadnych plam. To golden retriever. Spot Daty też nie miał plam, więc Erin nie przejmuje się tym brakiem spójności.
– Nie możesz się już doczekać pracy w sekretariacie szkoły, co? – pyta mama. Stara się uczyć Erin prowadzenia niezobowiązujących rozmów. Ćwiczą podczas posiłków.
– To nie jest „praca”, mamo. Nie płacą mi. To zasadniczo forma niewolnictwa. W pewnym sensie to ty i tata im płacicie, ponieważ szkoły publiczne są finansowane z podatków, a zakładam, że oboje płacicie podatki. W każdym razie tata. Ty nie pracujesz.
– Pracuję, kochanie – mówi mama. – Po prostu nie dostaję pieniędzy za to, co robię.
– Mogłabyś zamieszczać reklamy na blogu – podpowiada Erin. – Mogłabyś dostawać honoraria za wystąpienia na konferencjach i takie tam.
– Dziękuję za zaangażowanie. Ale jestem szczęśliwa tak, jak jest.
– Nie, nie jesteś – stwierdza Erin. Mama rzuca jej spojrzenie, które daje do zrozumienia, że Erin powiedziała dokładnie to, czego nie powinna, Erin jednak na tym nie kończy. – Gdybyś zarabiała, mogłabyś zyskać finansową niezależność.
– A dlaczego miałabym tego chcieć?
Na to pytanie Erin nie odpowiada. Niezależnie od tego, jak bardzo niemiła potrafi być wobec mamy, niezależnie od tego, jak wiele niewłaściwych słów zdarza się jej mówić, jednego zdania nie wypowiada nigdy: Dlatego, że wtedy nie musiałabyś być już dłużej żoną taty.
Erin wzrusza ramionami.
– Małpa poradziłaby sobie spokojnie z moimi obowiązkami w sekretariacie. Po prostu musieli zrobić coś ze mną w czasie wuefu. – Erin dostała zaświadczenie lekarskie, w którym stwierdzono, że ma problem z grami zespołowymi i dotykaniem innych ludzi. W zaświadczeniu nie wspomniano, że nie lubi się pocić, co także stanowi problem.
– Jak się udało poranne szkolenie?
– Mam dostęp do całej szkolnej bazy danych. Mogę obejrzeć wszystkie oceny, jeśli będę chciała.
– Ale oczywiście ty byś tego nie zrobiła, prawda?
– To wbrew zasadom. – Wszyscy wiedzą, jak Erin traktuje zasady. Właśnie dlatego dali jej pracę, w której ma dostęp do danych wrażliwych.
– Jakie masz plany na resztę dnia? – pyta mama.
– Będę przez godzinę czytać. Następnie pozbieram kupy Spota z podwórka i wyrzucę do kosza. Później przez pełną minutę będę myła ręce. Potem zjem jabłko i marchewkę, ponieważ ten posiłek, który teraz jem, nasyci mnie na mniej więcej dziewięćdziesiąt minut. A gdy już wykonam wszystkie obowiązki, które mam zaplanowane na dzisiaj, obejrzę odcinek serialu.
Dawny terapeuta zajęciowy Erin, do którego chodziła w Seattle, nauczył ją, czym jest opóźniona gratyfikacja i dlaczego stanowi klucz do sukcesu. Erin stała się w tym bardzo dobra. Robi wszystko to, na co nie ma ochoty, zanim zabierze się do tego, czym chce się zająć. W ten sposób zawsze ma motywację i zawsze udaje się jej wykonać zadania. Ma też zawsze przynajmniej jedną aktualną listę rzeczy, które trzeba zrobić, starannie uporządkowanych według kryteriów ważności zadania, znaczenia zgrania czasowego i przyjemności (lub jej braku) związanej z danym zadaniem. Układanie list wymaga niekiedy tyle pracy, co same zadania. Jednak, choć ludzie tego zwykle nie rozumieją, jest konieczne: jest kwestią przetrwania. Gdyby nie szczegółowe listy i harmonogramy Erin, nie byłoby żadnej szansy, że jakiekolwiek zadanie kiedykolwiek zostanie wykonane. Erin zapomniałaby o wszystkim. Rzeczy mieszałyby się w jej głowie, aż porozpadałyby się na kawałki, porozrzucane bez ładu, grzebiąc Erin pod ciężarem lęku. Bez list, bez obsesyjnego porządkowania, nie ma żadnych reguł, żadnego ładu. Świat traci sens. Ulega rozpadowi, a Erin może rozpaść się razem z nim.
– Brzmi, jakbyś miała dokładny plan – kontynuuje rozmowę mama.
– Zawsze mam plan.
– Oczywiście, kochanie – potwierdza mama. – Wiem o tym.
Być może Erin nie zawsze chwyta subtelne tony, teraz jednak jest pewna, że w głosie mamy pobrzmiewa irytacja. Erin czuje szarpnięcie w tym miejscu w klatce piersiowej, w którym zawsze rodzi się ból, w miejscu, z którego na całe jej ciało promieniuje lęk. W tym momencie miejsce bólu mówi właśnie, że mama powinna być dumna z Erin, dumna z sukcesu jej list, a nie zirytowana czy zawstydzona faktem, że są potrzebne.
Spot trąca łapą nogę Erin – wie, kiedy dziewczyna zaczyna się denerwować. Nie udało mu się skończyć treningu dla psów-pomocników, dlatego mama kupiła go tanio, a przecież mimo wszystko jest bardzo utalentowany.
– Mamy nową rodzinę w mojej wtorkowej grupie wsparcia – mówi mama, choć wie, że Erin nie cierpi rozmawiać podczas jedzenia.
– To miło – odpowiada Erin. Chciałaby móc nic nie mówić, ale niestety, nie na tym polega konwersacja.
– Mają dziesięcioletnią córkę, która właśnie została zdiagnozowana. Wysoko funkcjonująca, tak jak ty. Jest bardzo inteligentna.
Wysoko funkcjonujący, nisko funkcjonujący. Jakby to było takie proste. Jakby te dwa określenia w rzeczywistości cokolwiek znaczyły.
Erin nie odpowiada. Za wymówkę służy jej seler, który właśnie przeżuwa.
– Pomyślałam, że byłoby miło, gdybym was mogła czasem umówić na wspólne spędzanie czasu.
– Mamo, mam szesnaście lat. To nie ten wiek, w którym rodzice cię umawiają na wspólne spędzanie czasu.
– Wiem, że naprawdę chciałaby cię poznać.
– Nic mnie to nie obchodzi.
– Spójrz na mnie, Erin – prosi mama. Erin patrzy, ale kieruje wzrok w punkt tuż pod oczami mamy. To sztuczka, której nauczyła się, żeby ludzie myśleli, że patrzy im w oczy, chociaż naprawdę tego nie robi. – Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy o empatii? Postaraj się wyobrazić sobie, jak czuje się ta dziewczynka i jak bardzo pokrzepiłoby ją, gdyby mogła spotkać się z kimś starszym, kto ma aspergera i świetnie sobie radzi.
Erin pociera dłonie, jedną o drugą, co ma jej pomóc powstrzymać narastający lęk, pomóc jasno myśleć. Myśli o empatii, o tym, jak ludzie błędnie mniemają, że osoby z aspergerem są jej pozbawione, że empatia jest czymś, czego ludzi takich jak ona, trzeba dopiero nauczyć. Tymczasem Erin ma w sobie mnóstwo empatii, naprawdę mnóstwo, tak dużo, że czasem przysparza jej to cierpienia. Tak dużo, że cudzy ból staje się jej bólem, a to z kolei całkowicie pozbawia Erin zdolności zrobienia czegokolwiek użytecznego dla kogokolwiek. Właśnie dlatego łatwiej jest unikać, niż się angażować. Łatwiej starać się ignorować, niż próbować pocieszyć kogokolwiek, kto cierpi, ponieważ zazwyczaj to ostatnie obraca się przeciwko tobie i jest jeszcze gorzej. Jeśli idzie o ból, Erin chciałaby naprawić sytuację, sprawić, żeby ból zniknął, a tymczasem inni ludzie czasem wcale nie tego chcą. Co z kolei dla Erin absolutnie nie ma sensu.
Logika ma sens. Kiedy Erin ma wątpliwości, zadaje sobie pytanie, co zrobiłby Data. Stara się najlepiej, jak potrafi, myśleć jak android. Teraz wykorzystuje swoją umiejętność logicznego myślenia, aby wydedukować, czy spotkanie z nią byłoby korzystne dla dziesięcioletniej dziewczynki.
– Mamo – mówi Erin, wyciągnąwszy ostateczny wniosek – ja nie radzę sobie świetnie. – Niezależnie od list, niezależnie od przystosowania, każdy dzień niesie ze sobą zmagania wyczerpujące Erin w stopniu, którego mama nigdy nie zrozumie.
Erin wie, co oznacza wyraz pojawiający się na twarzy mamy. Ludzie mówią w takich wypadkach, że twarz się „wydłuża”, chociaż tak naprawdę nie zmienia kształtu. Wyraża smutek i rozczarowanie. W przypadku mamy Erin oznacza także, że właśnie powiedziałaś coś, co jest oczywiste, ale dotyczy kwestii, co do których mama stara się ze wszystkich sił udawać, że nie istnieją.
– Dlaczego tak mówisz? Masz świetne oceny, twoje IQ wykracza poza skalę, doskonale sobie radzisz w znakomitej szkole średniej.
Erin zastanawia się nad tym przez chwilę.
– Mam jedną przyjaciółkę. Wszyscy inni nazywają mnie wariatką. Nawet ona czasami nazywa mnie dziwadłem. A jedyna podjęta przeze mnie próba znalezienia sobie chłopaka skończyła się tak, że musieliśmy się tu przeprowadzić.
– Erin, rozmawiałyśmy o tym. Nie przeprowadziliśmy się z tego powodu. Tata dostał tu propozycję pracy.
Ale Erin nie musi być geniuszem (chociaż jest), żeby znać prawdziwe powody, dla których się przeprowadzili. Niezależnie od tego, czy rodzice to przyznają, wie, że nikt dobrowolnie nie rezygnuje z etatu na Uniwersytecie Waszyngtońskim, żeby przenieść się na uniwersytet w Oregonie na stanowisko zdecydowanie gorzej płatne.
– Mamo – Erin zmienia temat – potrzebne ci lepsze zajęcie.
Rozpoznaje ten wyraz twarzy mamy. To jak twarz, która się wydłuża, tylko jeszcze gorzej.
– Empatia, Erin – odpowiada mama miękko. Ma mokre oczy.
Erin czuje, jak coś chwyta i wykręca miejsce bólu w jej klatce piersiowej. To znaczy, że powinna przeprosić.
– Potrzebuję przestrzeni – stwierdza zamiast tego. – Będę w swoim pokoju.
Mama męczy Erin bardziej niż większość ludzi. To nie samo przebywanie wśród ludzi powoduje, że baterie Erin się wyczerpują, chodzi raczej o bycie z ludźmi, którzy chcą, żeby zachowywała się jak osoba, którą nie jest.
– Chodź, Spot – mówi Erin.
Pies wychodzi za nią z kuchni, lojalny nawet wówczas, gdy Erin mówi rzeczy, przez które mama jest smutna. Erin nie ma pojęcia, czy kiedy ona sobie idzie, mama przenosi się gdzieś ze swojego miejsca przy blacie wyspy kuchennej, ponieważ za każdym razem, kiedy wraca, mama znajduje się dokładnie tam gdzie przedtem.
Grace
Grace spuszcza głowę, nawigując między różnymi grupkami, które tłoczą się na frontowych schodach Prescott High School. Zza grzywki widzi fragmenty twarzy, fryzur i ubrań, w głowie błyskawicznie kataloguje tych, których powinna unikać. Jakaś zupełnie inna osoba starałaby się raczej szukać ludzi, z którymi mogłaby się naprawdę zaprzyjaźnić, lecz jeśli chodzi o Grace, jej strategia znajdowania przyjaciół opiera się na procesie eliminacji. Długo i poważnie rozważała swój plan, w którego ramach najpierw zamierza wykreślić osoby popularne, te z najwyższej półki (dobra, kogo stara się oszukać? Prawdopodobnie te z drugiego rzędu też), przegrywów z najniższej półki, ćpunów, najgorsze fujary, szczególnie podejrzanych outsiderów, a następnie zainteresować się tymi, którzy zostaną. W dawnej szkole przyjaciółkami Grace automatycznie stawały się dzieci rodziców, którzy najbardziej gorliwie udzielali się w kościele Mamy, dzieci, z którymi dorastała, chodząc przez lata razem do szkółki niedzielnej i udzielając się w grupach młodzieżowych. Ostatecznie okazało się, że była to droga donikąd. Straciła wszystkie przyjaciółki, jakie kiedykolwiek miała: porzuciły ją jednomyślnie, gdy ich rodzice orzekli, że Matka Grace została w zasadzie opętana przez Diabła. Grace nie może pozwolić, by coś podobnego przydarzyło się jej jeszcze raz.
Grace udaje się zlokalizować sekretariat; bierze głęboki wdech. Wykonała swoje pierwsze zadanie. Zdołała przejść przez frontowe drzwi. Teraz trzeba zdobyć plan zajęć. Jeśli podzieli cały dzień na drobne cząstki, to, co ją czeka, nie będzie wydawało się aż tak przerażające.
Proszę, Boże – modli się cicho. – Daj mi siłę. Przeprowadź mnie przez te męczarnie.
Wydaje się jej, że już od bardzo długiego czasu stoi przed biurkiem w sekretariacie. Po drugiej stronie siedzi dziewczyna z ogoloną głową, o androgynicznym wyglądzie, wlepiając wzrok w ekran komputera. Grace wie, że dziewczyna ją widzi, nawet jeśli zachowuje się, jakby było inaczej.
– Umm, hej? – odzywa się wreszcie.
Dziewczyna spogląda na nią przez chwilę, po czym wraca do ekranu komputera.
– Nie powinnam zajmować tego biurka – mówi głosem wypranym z emocji. – Komputer, którego powinnam używać, jest w pomieszczeniu z tyłu, tyle że jest popsuty.
– Tak, w porządku? – ciągnie Grace. Łysa dziewczyna wierci się przez chwilę, wygląda na zdenerwowaną, ale nic nie mówi. – Ymmm – ciągnie Grace. – Przyszłam, żeby dostać swój plan zajęć?
– Powinnaś była dostać go mailem dwa tygodnie temu.
– Ymm, dopiero co się tu przeprowadziłam? Więc dwa tygodnie temu nie miałam jeszcze adresu? Kazali mi zgłosić się do sekretariatu...
Dziewczyna wreszcie podnosi wzrok:
– Jacy oni?
Przysadzista kobieta wybiega z sąsiedniego pokoju.
– Bardzo przepraszam, słonko – mówi. – Wyszłam dosłownie na minutkę. – Spogląda na łysą dziewczynę z lekkim wyrazem niepokoju na twarzy, później znów wraca do Grace. – Czy Erin ci pomaga?
– Ymm, tak jakby?
– Masz szczególną manierę mówienia – zwraca uwagę dziewczyna, która ma na imię Erin. – Brzmi tak, jak gdybyś zadawała pytania, nawet kiedy tego nie robisz.
– Erin – wzdycha kobieta. – Czy możesz, proszę, skupić się na swoim zadaniu i pozwolić mi zająć się tą młodą damą?
– Starałam się być przyjazna – odpowiada miękko Erin. Bierze głęboki wdech i pociera dłonie jedną o drugą, jak gdyby próbowała wmasować w nie jakiś krem.
– Erin, wszystko w porządku – mówi kobieta. – Uspokój się.
– Jeszcze nigdy w dziejach ludzkości nie zdarzyło się, żeby powiedzenie „uspokój się” kogokolwiek uspokoiło – odpowiada Erin.
– Jak mogę ci pomóc, kochanie? – Kobieta zwraca się do Grace z tym specyficznym wyrazem twarzy, który ma dać Grace do zrozumienia, że coś je łączy, przy czym Grace podejrzewa, że tym czymś miałaby być irytacja wywołana zachowaniem Erin.
Jednak, myśli sobie Grace, Erin wydaje się zestresowana, więc czy ta kobieta nie powinna raczej próbować jej pomóc? Bo przecież pracuje w szkole, a czy to nie oznacza, że ma obowiązek pomagać uczennicom?
– Jestem Grace Slater. Właśnie się tu przeprowadziłam. Miałam odebrać swój plan.
– Oczywiście – mówi kobieta, głosem o wiele bardziej przyjaznym niż ten, którego używała, rozmawiając z Erin. – Witamy w Prescott! Nazywam się Poole. Prowadzę sekretariat. Jak ci się podoba w Prescott?
– Jest w porządku, tak mi się w każdym razie wydaje?
– Znajdujemy się dokładnie osiemdziesiąt jeden przecinek siedem mil od najbliższej plaży – wtrąca Erin. – A to nie jest w porządku.
Pani Poole ignoruje Erin. Przeszukuje leżącą na biurku teczkę, wyciąga jakąś kartkę.
– Proszę bardzo. Plan lekcji Grace Slater. Klasa wychowawcza: literatura amerykańska z panem Baxterem.
– Pan Baxter jest trenerem futbolu i wybiera tylko książki autorstwa martwych heteroseksualnych białych mężczyzn – mówi Erin.
– Erin, dość – ucina pani Poole. – Zaraz będzie dzwonek. Może pokażesz Grace, gdzie ma teraz zajęcia? Nie chcemy, żeby spóźniła się pierwszego dnia.
Erin wstaje. Chociaż ma na sobie za dużą flanelową koszulę, narzuconą na workowaty tiszert, i kiepsko dobrane dżinsy, Grace zauważa, że ma ciało modelki, i zaczyna się zastanawiać, dlaczego tak bardzo stara się to ukryć. Gdyby Grace miała takie ciało, chciałaby, żeby każdy o tym wiedział.
– Chodźmy. – Erin wychodzi z sekretariatu, nie sprawdzając nawet, czy Grace idzie za nią.
Grace chce spytać Erin, czemu pani Poole uznała, że może być dla niej tak niemiła, dlaczego zachowuje się tak, jak gdyby uważała, że Erin to nie dotknie, ale zamiast tego mówi do tyłu głowy Erin:
– Czy mieszkasz tu od dawna?
– Ponad dwa lata.
– Gdzie mieszkałaś wcześniej?
– W Seattle.
– Ach, czy tam było zimno? Słyszałam, że tam jest zimno.
– Masz silny akcent.
– Jestem z Kentucky.
– Tu jest klasa pana Baxtera. – Erin zatrzymuje się przed otwartymi drzwiami, kierując wzrok w ziemię.
Grace uświadamia sobie, że poza tym pierwszym rzutem oka znad komputera, kiedy weszła do sekretariatu, Erin ani razu nie spojrzała jej w oczy.
– Dzięki.
Erin przesuwa wzrokiem po podłodze. Po dłuższej chwili milczenia mówi wreszcie:
– Nie ma za co. – I odchodzi.
Grace wchodzi do głośnej sali, znajduje krzesło z tyłu. Ma wzrok wbity w podłogę, więc nie wie, czy ktokolwiek na nią patrzy. Nie wie, co byłoby gorsze – czy to, że patrzą, czy przeciwnie, że nikt nie zwraca na nią uwagi. Dzwoni dzwonek. Nauczyciela na razie nie widać.
– Słyszałam, że Lucy Moynihan miała załamanie nerwowe po tym, jak odeszła ze szkoły – mówi ciemnowłosa dziewczyna, siedząca obok Grace. – Dosłownie, no wiecie, pękła. Teraz jest w jakimś psychiatryku gdzieś w Idaho czy coś w tym stylu.
– Nieee, nieprawda – odpowiada jej blond przyjaciółka. – Jej rodzina po prostu przeniosła się do Portland, ponieważ wstydzili się i nie dawali sobie z tym rady.
– Udało jej się – stwierdza pierwsza dziewczyna. – To całe zamieszanie, którego narobiła. No wiesz, nie mogła wymyślić lepszego sposobu, żeby zwrócić na siebie uwagę?
Obie dziewczyny chichoczą. Grace chciałaby, żeby przestały. Nie znała Lucy, nie zna całej historii, ale w głębi duszy wie, że dziewczyna, która wyskrobała ten napis w swoim pokoju, na pewno nie starała się po prostu zwrócić na siebie uwagi.
Ale uczucie przykrości miesza się z nadzieją, że może te dziewczyny okażą się kandydatkami na przyjaciółki. Jest pewna, że nie należą do najbardziej popularnych, ale nie są też na najniższym szczeblu. Są podobne do niej, należą do tego rodzaju dziewcząt, których się nie zauważa. Plotkują, ale co z tego? Grace i tak będzie pewnie musiała nauczyć się nie zwracać uwagi na tego typu rzeczy. Nie jest tak, że ma milion możliwości.
Zamyka oczy. Mówi do siebie: powiedz cześć. Modli się o siłę. Otwiera usta, ale właśnie w tej samej chwili wysoki, gruby, schludny mężczyzna wchodzi ze stosem podręczników do klasy.
– Hejka, trenerze Baxter! – woła napakowany chłopak z pierwszego rzędu.
– Aarons – odpowiada nauczyciel. – Gotowy na piątkowy mecz?
– Tak jest! – Kilku chłopaków w sportowych kurtkach zaczyna pohukiwać i przybijać piątki.
– Proszę, McCoy. – Nauczyciel zwraca się do jednego z futbolistów, upuszczając stos książek na jego biurko. – Proszę rozdać.
– Tak jest, trenerze.
– W porządku – mówi pan Baxter, przeszukując stos papierów na swoim biurku. – Obecność, obecność. Gdzie jest moja lista obecności?
Głośnik wydaje z siebie donośny trzask.
– Dzień dobry Prescott High School, życzymy udanego pierwszego dnia szkoły – rozlega się kobiecy głos. – Mówi dyrektor Slatterly. – Pół klasy wydaje z siebie jęk. – W imieniu nauczycieli i pracowników administracyjnych chcę wam powiedzieć, że cieszymy się, widząc was znowu, i mamy nadzieję, że wróciliście z wakacji wypoczęci i gotowi do nauki. – Jej głos staje się surowy. – Pragnę podkreślić, że misją Prescott High School jest, oprócz zapewnienia wam wykształcenia, także wpojenie naszym uczniom szacunku dla autorytetów, dyscypliny i porządku. Bez nich nasza szkoła, nasza społeczność, społeczeństwo jako takie ulegnie rozpadowi. Naszym celem jest wychowywanie i rozwijanie prawych członków społeczeństwa, młodych mężczyzn i kobiet, którzy pragną umacniać, a nie zaburzać i niszczyć, szkolnego ducha. – Chrząka, a jej głos znów staje się rześki. – Nasza reprezentacyjna drużyna futbolowa w tym roku robi wrażenie silniejszej niż kiedykolwiek, więc szykujemy się na to, że w piątek wieczorem narobimy prawdziwego szumu! Pamiętajcie, drodzy uczniowie, tylko wy macie kontrolę nad własną przyszłością. Spartanie, do boju!
Połowa klasy wiwatuje, reszta obojętnie gapi się przez okno. Blondynka, jedna z dwóch plotkujących dziewczyn, uśmiecha się do Grace. Grace martwi się, że jej uśmiech może wydawać się krzywy. Dziewczyna pyta:
– Jesteś nowa?
– Taa. Cześć, jestem Grace.
– Allison. Miło cię poznać.
Jej przyjaciółka mówi:
– Hej, ja jestem Connie. – Grace czuje w sercu drgnienie nadziei. Przecież wszystkie dziewczyny plotkują. Nawet te miłe czasem bywają wredne.
– W porządku – mówi znów trener Baxter, stając przed klasą. – Na tych zajęciach zajmujemy się literaturą amerykańską. Zanim zaczniemy, jest kilka rzeczy, które chciałbym, żebyście wiedzieli. Wierzę w kanon. Wierzę w czytanie wielkich dzieł literatury, które przetrwały wieki, ponieważ podejmują tematy uniwersalne. Nie zamierzam marnować naszego czasu na teksty, które zyskały chwilową popularność, bo są modne lub politycznie poprawne. Moje zadanie polega na tym, aby zapewnić wam dobre podstawy, zapoznać z klasyką, i dokładnie tym będziemy się zajmować. Zaczniemy od wyboru tekstów Edgara Alana Poe, Ralpha Waldo Emersona i Henry’ego Davida Thoreau. Następnie przeczytamy Moby Dicka Hermana Melville’a.
– A czy to nie jest książka o wielorybie? – pyta chłopak z pierwszego rzędu.
– To książka o obsesji, a także o wiecznej walce człowieka z sobą samym i z Bogiem – odpowiada pan Baxter. – Między innymi. Ale tak, jest tam też wieloryb. I jak, Clarence, zgadzasz się na to?
– Tak jest, trenerze.
– Dobrze. Po Moby Dicku przejdziemy do czytania wybranych tekstów wielkich Amerykanów: Marka Twaina, Henry’ego Jamesa, Faulknera, Hemingwaya, Steinbecka. Następnie czeka nas prawdziwa przyjemność: Wielki Gatsby Francisa Scotta Fitzgeralda, książka uważana przez większość inteligentnych ludzi za największą powieść amerykańską. Jeśli pod koniec semestru zostanie nam trochę czasu, wtedy, mam nadzieję, będziemy mogli poczytać teksty kilku żyjących autorów, w tym mojego ulubionego pisarza, Jonathana Franzena. A teraz – mówi – otwórzcie podręczniki na pierwszym rozdziale. Będziemy czytać po kolei. Strona czwarta: Czym jest powieść? Kto chce zacząć?
Grace otwiera leżący na jej biurku podręcznik. Na stronie czwartej ktoś ołówkiem narysował penisa w okularach przeciwsłonecznych.
Grace zgubiła się, próbując zlokalizować swoją szafkę, więc kiedy wreszcie udaje jej się dotrzeć do stołówki, jest tam prawie pełno. Stara się znaleźć Connie i Allison, dziewczyny z jej grupy wychowawczej, one chyba jednak jedzą lancz gdzie indziej. Rozgląda się zatem po całej sali, szukając innych potencjalnych przyjaciółek – nie za ładnych, ale i nie za brzydkich, kogoś, kto nie jest ani kimś, ani nikim, takich przyjaciółek, dzięki którym mogłaby wtopić się w tłum. Przez chwilę rozważa, czy nie lepiej byłoby obrócić się na pięcie, znaleźć jakiś schowek pod schodami i tam zjeść.
Ale wtedy rzuca jej się w oczy jeden stolik. W rogu stołówki, tuż koło korytarza prowadzącego do biblioteki, znajduje się wyspa na oceanie szkolnej hierarchii. Siedzą tam Erin, łysa dziewczyna z sekretariatu, i Rosina, ta sama, którą Grace spotkała wczoraj przed domem, też dziwaczna, ale w zupełnie inny, zdecydowanie głośniejszy sposób. Obie wydają się nieświadome otaczającego je świata, jak gdyby nawet nie zdawały sobie sprawy, że siedzą w samym środku szkolnej stołówki. Jak miło byłoby czuć się tak swobodnie, tak dalece nie przejmować się zachciankami i słabościami innych ludzi.
Rosina podnosi głowę i dostrzega Grace. Erin odwraca się, żeby zobaczyć, na co Rosina patrzy. Patrzą na nią, może nie z uśmiechem, ale z ciekawością, która nie jest niemiła.
Czy naprawdę decyzja, którą teraz podejmie – gdzie usiąść w stołówce – może określić Grace, wyznaczyć jej pozycję na całą resztę szkolnej kariery, a może nawet do końca życia? Czy życie naprawdę jest aż tak bezsensowne, tak absurdalne? Jeśli dotychczasowe doświadczenia Grace miałyby być jakąś wskazówką, odpowiedź brzmi: tak.
Grace przygotowała sobie plan, ale może jednak nie był on dobry. Może nie powinno się podejmować decyzji ze strachu. Może dopasowanie się nie jest właściwym celem. Może Grace źle podeszła do tej gry, może wcale nie chodzi o to, żeby grać bezpiecznie i starać się być gdzieś pośrodku. Może w ogóle nie musi brać udziału w tej grze?
– Cześć – mówi Grace, z bijącym sercem podchodząc do stolika. – Mogę się przysiąść?
Erin przechyla głowę gestem, który przywodzi Grace na myśl albo kota, albo androida.
– Dlaczego? – pyta.
– Erin – odzywa się Rosina – pamiętasz, że nie powinnaś zawsze mówić pierwszej rzeczy, jaka przychodzi ci do głowy?
– Ale ja chcę się dowiedzieć, dlaczego chce z nami usiąść – kontynuuje Erin, przy czym w jej zachowaniu nie ma cienia okrucieństwa. – Nikt nigdy nie chciał z nami siedzieć.
– Coś w tym jest – stwierdza Rosina. – Dlaczego chcesz się do nas przysiąść, Nowa?
– Ummm, nie wiem? Chyba po prostu już was spotkałam, wydawałyście się miłe, a ja jestem nowa i nikogo jeszcze nie znam, więc...
– W porządku – zgadza się Rosina. – Żartowałam. Oczywiście, że możesz się do nas przysiąść.
– Nie jesteśmy miłe – mówi Erin.
– Mów za siebie – odpowiada Rosina. – Ja jestem.
– Nie, nie jesteś.
– Dla ciebie jestem miła.
– Jestem jedyną osobą, dla której jesteś miła.
– No dobra, ale może jak mi się zechce, będę też miła dla Nowej. Jak dotąd ona była miła dla mnie, więc zdecydowanie warto to rozważyć.
Erin wzrusza ramionami.
– Masz szczęście – mówi. – To najlepszy stolik w tej stołówce.
– Dlaczego? – pyta Grace, siadając.
– Tu jest najciszej – wyjaśnia Erin. – I tu znajduje się najkrótsza droga ucieczki do biblioteki. – Lancz Erin znajduje się w niewielkim metalowym pojemniku z trzema przegródkami. Grace zauważa, że nie jest to typowy posiłek nastolatki, nie ma tu kanapek, frytek ani czegokolwiek, co przypominałoby ugotowane jedzenie. Erin dostrzega jej spojrzenie. – To coś nazywa się bento box. Pochodzi z Japonii. Mama przygotowuje je dla mnie, ponieważ nie lubię, kiedy ktoś dotyka mojego jedzenia.
– Jesteś na diecie? – pyta Grace.
– Nie z własnej woli.
– Mama Erin karmi ją liśćmi i patykami, żeby przestała bić samą siebie – wyjaśnia Rosina.