Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Hipnotyzujący debiut w powieściach dla dorosłych Leigh Bardugo. Opowieść o władzy, przywilejach, mrocznej magii i morderstwie pośród elity z Ivy League.
Alex Stern to ostatnia dziewczyna, jaka mogłaby znaleźć się na pierwszym roku w Yale. Rzuciła szkołę i jako jedyna przeżyła potworną, niewyjaśnioną zbrodnię. Ostatnie, czego chce, to sprawiać kłopoty, zwłaszcza kiedy Yale może być dla niej nowym początkiem. Jednak darmowa nauka na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów wiąże się z pewnym haczykiem.
Alex ma za zadanie monitorować tajemnicze poczynania tajnych stowarzyszeń w Yale, stowarzyszeń, z których wywodzi się wielu najsłynniejszych i najbardziej wpływowych ludzi świata. Teraz na kampusie znaleziono martwą dziewczynę i wydaje się, że tylko Alex nie akceptuje sposobu, w jaki policja i uniwersytecka administracja wyjaśniły jej śmierć.
Alex wie, że tajne stowarzyszenia są o wiele bardziej złowieszcze i nadzwyczajne, niż ktokolwiek sobie wyobraża.
Tajne stowarzyszenia parają się zakazaną magią. Wskrzeszają umarłych. A czasem żerują na żywych…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 588
Od autorki
Stowarzyszenia na Uniwersytecie Yale i ich wybitni wychowankowie to rzecz jak najbardziej prawdziwa, ale postaci i wydarzenia opisane na tych stronach to owoc wyobraźni autorki i o ile mi wiadomo, nikt nigdy nie posłużył się magią, żeby ustawiać wyniki wyborów.
Ay una moza y una moza que nonse espanta de la muerte porque tiene padre y madre y sus doge hermanos cazados. Caza de tre tabacades y un cortijo enladriado. En medio de aquel cortijo havia un mansanale que da mansanas de amores en vierno y en verano. Adientro de aquel cortijo siete grutas hay fraguada. En cada gruta y gruta ay echado cadenado… El huerco que fue ligero se entró por el cadenado.
La Moza y El Huerco
Jest taka dziewczyna, która nie boi się śmierciBo ma ojca i matkę, i dwunastu braci myśliwych,Dom z trzema piętrami i zagrodę,A pośrodku farmy jabłoń, co rodzi jabłka miłosne zimą i latem.Na farmie jest siedem pieczar,A każda z nich zamknięta na kłódkę…Śmierć była światłem i zakradła się przez dziurkę od klucza.
Śmierć i dziewczyna, ballada sefardyjska
Prolog
POCZĄTEK WIOSNY
Zanim Alex zdołała pozbyć się krwi ze swojego porządnego wełnianego płaszcza, zrobiło się za ciepło na jego noszenie. Wiosna nadeszła niechętnie; bladoniebieskim porankom nie udawało się nabrać intensywności, zamiast tego od razu przechodziły w wilgotne, posępne popołudnia, uporczywy mróz obrębiał drogę wysokimi, brudnymi bezami. Jednak gdzieś w połowie marca kawałki trawnika między kamiennymi ścieżkami Starego Kampusu zaczęły wynurzać się spod topniejącego śniegu wilgotne, czarne i pokryte kępkami zmierzwionej trawy, a Alex złapała się na tym, że tkwi na siedzisku w oknie w jednym z pokojów ukrytych na ostatnim piętrze budynku nr 268 przy York Street i czyta Sugerowane wymagania dla kandydatów do Domu Lete.
Słyszała tykanie zegara na kominku oraz dźwięki dzwonka, gdy klienci wchodzili do sklepu odzieżowego na dole i z niego wychodzili. Tajne pokoje nad sklepem członkowie Lete nazywali czule Klitką, zaś w lokalu poniżej w różnych okresach mieścił się sklep obuwniczy, sklep ze sprzętem myśliwskim i turystycznym oraz czynny całodobowo minimarket Wawa z okienkiem Taco Bell. Pamiętniki członków Lete z tego okresu pełne są narzekania na smród odsmażanej fasoli i grillowanej cebuli przesiąkający z dołu – aż do 1995 roku, kiedy ktoś zaczarował Klitkę oraz tylną klatkę schodową prowadzącą do zaułka, żeby zawsze pachniały płynem do zmiękczania tkanin i goździkami.
Alex odkryła broszurkę z zaleceniami dla Domu Lete w czasie tych mętnych tygodni po incydencie w rezydencji przy Orange Street. Od tamtego czasu tylko raz sprawdziła swoją pocztę na starym komputerze w Klitce – zobaczyła długi łańcuszek wiadomości od dziekana Sandowa i zaraz się wylogowała. Pozwoliła, żeby bateria w jej telefonie rozładowała się, ignorowała zajęcia i patrzyła, jak gałęzie wypuszczają pączki liści na knykciach niczym kobieta przymierzająca pierścionki. Wyjadła całe jedzenie ze spiżarki i zamrażarki – najpierw delikatesowe sery i wędzonego łososia, a potem puszki z fasolką i z brzoskwiniami w syropie z pudełek opisanych jako żelazne racje. Kiedy i one się skończyły, zaczęła gorączkowo zamawiać jedzenie na wynos, obciążając za wszystko wciąż aktywne konto Darlingtona. Zejście schodami i powrót były dla niej dostatecznie męczące, żeby musiała odpocząć, zanim rzucała się na lunch albo obiad. Czasem w ogóle nie zawracała sobie głowy jedzeniem i po prostu zasypiała na siedzisku w oknie albo na podłodze obok plastikowych toreb i zawiniętych w folię pojemniczków. Nikt nie przyszedł sprawdzić, co u niej. Nie został nikt, kto mógłby to zrobić.
Broszurkę wydrukowano tandetnie, spięto w skoroszycie z czarno-białym obrazkiem przedstawiającym Harkness Tower na okładce i napisem „Jesteśmy pasterzami” poniżej. Wątpiła, żeby założyciele Domu Lete mieli na myśli Johnny’ego Casha, gdy wybierali motto, ale za każdym razem, gdy widziała te słowa, myślała o okresie Bożego Narodzenia, gdy leżała na starym materacu u Lena w Van Nuys, pokój się kręcił, niedojedzona puszka sosu żurawinowego stała obok niej na podłodze, a Johny Cash śpiewał: „Jesteśmy pasterzami, przewędrowaliśmy przez góry. Zostawiliśmy nasze stada, gdy pojawiła się nowa gwiazda”. Myślała o Lenie, który obrócił się do niej, wsunął rękę pod jej koszulkę i zamruczał jej do ucha: „Do bani ci pasterze”.
Wytyczne dotyczące kandydatów do Domu Lete umieszczono pod koniec broszurki i ostatnim razem uaktualniano je w 1962 roku.
Wysokie osiągnięcia akademickie, w szczególności w historii i chemii.
Zdolności językowe i praktyczna znajomość łaciny i greki.
Dobre zdrowie fizyczne i higiena osobista. Mile widziane oznaki regularnej dbałości o sprawność fizyczną.
Widoczne przejawy statecznego charakteru i zamiłowanie do dyskrecji.
Zainteresowanie wiedzą tajemną nie jest dobrze widziane, ponieważ często stanowi wskaźnik skłonności do bycia „wyrzutkiem”.
Brak nadmiernej wrażliwości, gdy w grę wchodzą realia ludzkiej anatomii.
MORS VINCIT OMNIA.
Alex, której znajomość łaciny była dalece niezadowalająca, musiała sprawdzić znaczenie tej sentencji: „Śmierć wszystko zwycięża”. Jednak na marginesie ktoś nabazgrał irrumat nad vincit, niemal całkowicie zamazując oryginalne słowo niebieskim długopisem.
Pod wymaganiami Lete widniał dopisek: „Wymogi wobec kandydatów obniżono w dwóch wypadkach: Lowella Scotta (licencjat z literatury angielskiej, 1909) i Sinclaira Bella Bravermana (bez dyplomu, 1950) z mieszanymi skutkami”.
Dopisano tam też drugą adnotację na marginesie, kanciastymi jak zapis EKG bazgrołami, niewątpliwie należącymi do Darlingtona: „Alex Stern”. Pomyślała o nasiąkającym krwią dywanie w starej rezydencji Andersona. Pomyślała o dziekanie, który pobielał na widok wystającej mu z nogi kości udowej, i o smrodzie dzikich psów wypełniającym powietrze.
Alex odstawiła pojemnik z folii aluminiowej z zimnym falafelem z Mamoun’s, otarła ręce o dres Domu Lete. Pokuśtykała do łazienki, otworzyła fiolkę z zolpidemem i włożyła jedną pigułkę pod język. Podsunęła złożoną dłoń pod kran i patrzyła, jak woda opływa jej palce, słuchała ponurego bulgotu dobiegającego z odpływu. „Wymogi wobec kandydatów obniżono w dwóch wypadkach”.
Po raz pierwszy od tygodni spojrzała, jak posiniaczona dziewczyna w obryzganym wodą lustrze podciąga podkoszulkę. Ropa poplamiła bawełnę na żółto. Rana w boku Alex była głęboką wklęsłością pokrytą zakrzepłą czernią. Ugryzienie zostawiło widoczny łuk, o którym wiedziała, że źle się zagoi, o ile w ogóle. Jej mapa się zmieniła, linia brzegowa się przekształciła. Mors irrumat omnia. Śmierć dyma nas wszystkich.
Alex delikatnie dotknęła rozpalonej czerwonej skóry wokół śladów zębów. Rana była zakażona. To ją trochę martwiło, umysł próbował obudzić jej instynkt samozachowawczy, ale myśl o sięgnięciu po telefon i pojechaniu do przychodni dla studentów – o sekwencji działań, jakie każde nowe działanie zapoczątkuje – była przytłaczająca, a przytępione ciepłe rwanie w ciele, które wzniecało w sobie pożar, stało się niemal kojące. Może dostanie gorączki i zacznie mieć zwidy.
Obrzuciła spojrzeniem łuk żeber. Niebieskie żyłki pod blednącymi siniakami przypominały zrzucone druty wysokiego napięcia. Jej usta wyglądały jak pokryte puchem z powodu spierzchniętej skóry. Pomyślała o swoim imieniu i nazwisku wypisanych na marginesie broszurki – trzeci przypadek.
– Skutki są zdecydowanie mieszane – powiedziała i zdziwiła się, jak zgrzytliwie brzmi jej własny głos.
Roześmiała się i odniosła wrażenie, że odpływ umywalki jej zawtórował. Może już miała gorączkę.
W silnym jarzeniowym świetle lamp łazienkowych złapała brzegi ugryzienia i wbiła palce w ranę, szczypiąc ciało przy szwach, aż ból okrył ją niczym peleryna i wyczekiwana ciemność gwałtownie napłynęła.
To była wiosna. Jednak kłopoty zaczęły się nocą w samym środku ciemnej zimy, kiedy Tara Hutchins umarła, a Alex wciąż myślała, że wszystko jej się upiecze.
Czaszka i Kości, najstarsze ze stowarzyszeń rezydencjalnych, pierwszy z ośmiu Domów Zasłony, założony w 1832 roku. Kościeje mogą szczycić się większą liczbą prezydentów, wydawców, magnatów przemysłowych i członków rządu niż jakiekolwiek inne stowarzyszenie (pełna lista wychowanków znajduje się w Aneksie C) i być może słowo „szczycić się” jest tu najwłaściwsze. Kościeje są świadomi swoich wpływów i oczekują szacunku ze strony delegatów Lete. Powinni jednak pamiętać własne motto: „Bogaci i biedni – wszyscy są równi w obliczu śmierci”. Zachowujcie się powściągliwie i postępujcie dyplomatycznie, jak nakazuje wasz urząd i związek z Lete, ale zawsze pamiętajcie, że naszym obowiązkiem nie jest umacniać najlepszych i najbystrzejszych z Yale w ich próżności, ale stać między żywymi i umarłymi.
z Życie Lete: procedury i protokoły Dziewiątego Domu
Kościeje uważają się za tytanów pośród prostaczków i to może wnerwiać. Jednak kim jestem, żeby się czepiać, kiedy drinki są mocne, a dziewczęta śliczne?
Pamiętnik George’a Petita z czasów w Lete (Saybrook College ’56)
1
ZIMA
Alex przemierzała pośpiesznie rozległą, nieziemską płaszczyznę Beinecke Plaza, jej buty łomotały na płaskich kwadratach czystego betonu. Gigantyczny sześcian ze zbiorem ksiąg rzadkich wydawał się szybować nad parterem. Za dnia jego panele jarzyły się bursztynowo jak wypolerowany złoty ul; bardziej przypominał świątynię niż bibliotekę. Nocą wyglądał po prostu jak grobowiec. Ta część kampusu nie pasowała do reszty Yale; brakowało tu szarego kamienia i gotyckich łuków, małych buntowniczych ostańców w postaci budynków z czerwonej cegły, które – jak wyjaśnił jej Darlington – nie były naprawdę kolonialne, a jedynie miały tak wyglądać. Wymienił powody, dla których Bibliotekę Beinecke zbudowano właśnie w taki sposób – budynek miał być zwierciadłem dla pozostałych budowli i dzięki temu wpasować się w architekturę kampusu, ale dla niej nadal wyglądał jak coś rodem z filmów fantastyczno-naukowych z lat siedemdziesiątych. Łapała się na tym, że studenci powinni tam nosić trykoty albo za krótkie tuniki, pić coś, co się nazywa Ekstraktem, i spożywać jedzenie w postaci pigułek. Nawet wielka metalowa rzeźba, która – jak teraz wiedziała – była dziełem Alexandra Caldera, przypominała jej ogromną lampę lawę w negatywie.
– To Calder – mruknęła pod nosem.
W taki sposób ludzie mówili tutaj o sztuce. Nic nie było tu czyimś dziełem. Ta rzeźba to jest Calder. Ten obraz to Rothko. Ten dom to Neutra.
A Alex była spóźniona. Zaczęła wieczór z najlepszymi intencjami. Postanowiła sobie wziąć się solidnie za esej na zajęcia ze współczesnej powieści brytyjskiej i wyjść odpowiednio wcześnie, żeby mieć mnóstwo czasu na dotarcie na wieszczenie. Zasnęła jednak w jednej z czytelni w Bibliotece Sterlinga z egzemplarzem Nostromo w wiotkiej ręce i stopami opartymi o przewód grzewczy. O wpół do jedenastej obudziła się raptownie ze śliną ściekającą jej po policzku. „Psiakrew”, które jej się wyrwało, poniosło się w ciszy biblioteki jak wystrzał ze strzelby. Schowała twarz w szaliku, zarzuciła torbę na ramię i chyłkiem uciekła.
Teraz szła na skróty przez Jadalnię i pod rotundą, gdzie głęboko wyżłobionymi w marmurze literami wypisano nazwiska poległych w wojnie. Czuwały tam kamienne posągi, personifikacje Pokoju, Poświęcenia, Pamięci i wreszcie Odwagi, która miała hełm, tarczę i niewiele więcej i zawsze kojarzyła się Alex bardziej ze striptizerką niż żałobnikiem. Alex zbiegła po schodach i przemknęła przez skrzyżowanie College Street i Grove Street.
Kampus miał skłonność do zmieniania twarzy z godziny na godzinę i wraz z kolejnymi przecznicami, przez co Alex wiecznie miała wrażenie, że widzi go po raz pierwszy. Tego wieczoru wyglądał jak lunatyk, który oddycha głęboko i spokojnie. Ludzie, których mijała po drodze do SSS, sprawiali wrażenie zamkniętych we śnie, patrzyli łagodnie, twarze mieli zwrócone ku sobie nawzajem wśród pary unoszącej się z kubków z kawą, trzymanych w dłoniach w rękawiczkach. Ogarnęło ją upiorne wrażenie, że śnią o niej – o dziewczynie w ciemnym płaszczu, która zniknie, gdy oni się obudzą.
Sheffield-Sterling-Strathcona Hall też drzemał, sale wykładowe były szczelnie zamknięte, korytarze zalane energooszczędnym półświatłem. Alex weszła schodami na pierwsze piętro i usłyszała hałas niosący się echem z jednej z sal wykładowych. Yale Social wyświetlał tam w czwartkowe wieczory filmy. Mercy przyczepiła pinezkami program do ich drzwi w akademiku, ale Alex nie zawracała sobie głowy jego czytaniem. Była zajęta w czwartki.
Tripp Helmuth garbił się przy ścianie obok drzwi do sali wykładowej. Skinął do niej głową, patrząc spod ciężkich powiek. Nawet w słabym świetle widziała, że ma przekrwione oczy. Niewątpliwie palił, zanim przyszedł tu dziś wieczorem. Może dlatego starsi Kościeje postawili go przy drzwiach, żeby pilnował wejścia. A może zgłosił się na ochotnika.
– Spóźniłaś się – powiedział. – Już zaczęli.
Alex udała, że go nie słyszy. Obejrzała się przez ramię, żeby mieć pewność, że korytarz jest pusty. Nie musiała tłumaczyć się Trippowi, zresztą wyszłaby na słabeusza, gdyby spróbowała. Przycisnęła kciuk do ledwie widocznego nacięcia w boazerii. Ściana powinna otworzyć się gładko, ale jak zawsze się zacięła. Alex popchnęła ją mocno ramieniem i potknęła się, gdy przejście niespodziewanie się otworzyło.
– Spokojnie, kozaku – powiedział Tripp.
Alex zatrzasnęła za sobą drzwi i przepchnęła się wąskim przejściem w ciemności.
Niestety Tripp miał rację. Wieszczenie już się zaczęło. Alex weszła do dawnej sali operacyjnej najciszej, jak zdołała.
To była sala pozbawiona okien, wciśnięta między salę wykładową i salę lekcyjną, w której doktoranci spotykali się na seminariach. To była zapomniana pozostałość dawnej szkoły medycznej, której zajęcia odbywały się tutaj, w SSS, zanim przeniosła się do własnych budynków. Zarządcy fundacji, która założyła stowarzyszenie Czaszki i Kości, na stałe zamknęli wejście do sali i ukryli pod nową boazerią około 1932 roku. Wszystkie te fakty Alex poznała dzięki lekturze kompendium Lete: Spuścizna, chociaż pewnie powinna czytać w tym czasie Nostromo.
Nikt nawet nie zerknął w jej stronę. Wszyscy patrzyli na haruspika, jego szczupła twarz była ukryta za maseczką chirurgiczną, bladoniebieski strój był zbryzgany krwią. Jego obleczone w lateksowe rękawiczki dłonie poruszały się metodycznie we wnętrznościach… pacjenta? Badanego obiektu? Ofiary? Alex nie bardzo wiedziała, jakim terminem określić mężczyznę na stole. Nie „ofiara”. „Ten człowiek powinien przeżyć” – pomyślała. Dopilnowanie tego to część jej zadania. Zadba, żeby przebrnął przez tę ciężką próbę i wrócił bezpiecznie na szpitalny oddział, z którego go zabrano. „A co będzie za rok? – zastanawiała się. – Za pięć lat?”.
Zerknęła na mężczyznę na stole. Michael Reyes. Czytała jego teczkę dwa tygodnie temu, kiedy wybrano go do rytuału. Płaty skóry na brzuchu rozchylono mu stalowymi klamrami i jego wnętrzności wyglądały jak rozkwitła, pulchna różowa orchidea, pluszowa i czerwona pośrodku. „Powiedzcie mi, że nie zostanie po tym ślad”. Musiała jednak martwić się o własną przyszłość. Reyes jakoś sobie poradzi.
Alex odwróciła wzrok, starała się oddychać przez nos, kiedy żołądek jej się burzył i ślina o miedzianym posmaku wypełniła jej usta. Widziała mnóstwo potwornych obrażeń, ale zawsze na martwych. Było coś znacznie gorszego w żywej ranie, ludzkim ciele trzymającym się życia jedynie za pomocą miarowego, metalicznego pikania monitora. Miała w kieszeni słodzony imbir na mdłości – jedna z rad od Darlingtona – ale nie mogła zmusić się, żeby go wyjąć i odwinąć z papierka.
Zamiast tego zawiesiła wzrok gdzieś w przestrzeni, podczas gdy haruspik wypowiadał serię cyfr i liter – symbole akcji i giełdowych kursów firm, które weszły na nowojorską giełdę pieniężną. Później tego wieczoru przejdzie do NASDAQ, Euronextu i rynków azjatyckich. Alex nie zawracała sobie głowy ich rozszyfrowywaniem. Polecenia, żeby kupować, sprzedawać lub zachować, podawano w nieprzeniknionym języku holenderskim, języku handlu, pierwszej giełdy papierów wartościowych, starego Nowego Jorku i w oficjalnym języku Kościejów. Kiedy zakładano stowarzyszenie Czaszki i Kości, zbyt wielu studentów znało grekę i łacinę. Działalność stowarzyszenia wymagała czegoś trudniejszego do przeniknięcia.
– Wymowa w języku holenderskim jest trudniejsza – wyjaśnił jej wcześniej Darlington. – Poza tym Kościeje mają dzięki temu pretekst, żeby odwiedzać Amsterdam.
Oczywiście Darlington znał łacinę, grekę i holenderski. Mówił też po francusku, chińsku i względnie przyzwoicie znał portugalski. Alex właśnie zaczęła hiszpański na drugim poziomie. Spodziewała się, że dzięki lekcjom w podstawówce i miszmaszowi babcinych powiedzonek w ladino zajęcia okażą się proste do zaliczenia. Niestety nie wzięła pod uwagę takich rzeczy jak tryb łączący. Potrafiła jednak zapytać, czy Gloria miałaby ochotę pójść jutro wieczorem na dyskotekę.
Seria stłumionych strzałów dobiegła zza ściany, z sali, gdzie wyświetlano film. Haruspik podniósł wzrok znad oślizgłego, różowego chaosu jelita cienkiego Michaela Reyesa, nie kryjąc irytacji.
„Człowiek z blizną” – zdała sobie sprawę Alex, kiedy muzyka stała się głośniejsza i hałaśliwe głosy zagrzmiały chóralnie: „Chcecie sobie ze mną pogrywać? W porządku. Chcecie zabawić się ostro?”. Widownia skandowała dialogi, jakby to był Rocky Horror. Alex obejrzała Człowieka z blizną z setkę razy. To był jeden z ulubionych filmów Lena. Był pod tym względem przewidywalny: lubił wszystko, co ostre – jakby zamówił sobie pocztą zestaw „Jak zostać gangsterem”. Kiedy spotkali w pobliżu deptaka w Venice Hellie o złotych włosach okalających spektakl jej niebieskich oczu, Alex natychmiast pomyślała o Michelle Pfeiffer w jej satynowej sukience. Brakowało jej tylko gładkiej kurtyny grzywki. Alex nie chciała jednak myśleć o Hellie tego wieczoru, kiedy w powietrzu unosił się smród krwi. Len i Hellie to jej dawne życie. Yale to nie miejsce dla nich. Z drugiej strony nie było to też miejsce dla Alex.
Mimo tych wspomnień Alex była wdzięczna za hałas, który zagłuszał mlaskanie i chlupot, kiedy haruspik grzebał w trzewiach Michaela Reyesa. Co on tam widział? Darlington twierdził, że wieszczenie nie różni się od czytania przyszłości z kart tarota albo garści zwierzęcych kości. Z pewnością jednak inaczej to wyglądało. I brzmiało o wiele konkretniej. „Tęsknisz za kimś. Znajdziesz szczęście w nowym roku”. Wróżbici mówili tego typu rzeczy – ogólnikowe, pocieszające.
Alex przyjrzała się Kościejom w szatach i kapturach, tłoczących się wokół ciała na stole. Jakiś studenciak wyznaczony na Skrybę zapisywał przewidywania, które zostaną przekazane zarządcom funduszy inwestycyjnych i prywatnym inwestorom na całym świecie, żeby zapewnić Kościejom i wychowankom stowarzyszenia bezpieczeństwo finansowe. Byli prezydenci, dyplomaci, przynajmniej jeden dyrektor CIA – to wszystko byli Kościeje. Alex pomyślała o Tonym Montanie, moczącym się w jacuzzi i perorującym: „Wiesz, co to jest kapitalizm?”. Alex zerknęła na rozciągnięte ciało Michaela Reyesa. „Tony, nie masz zielonego pojęcia” – pomyślała.
Wychwyciła jakiś ruch na ławkach nad salą operacyjną. Sala miała dwoje swoich własnych Szarych, którzy zawsze siedzieli na tych samych miejscach, kilka rzędów od siebie. Pacjentkę psychiatryczną, której usunięto jajniki i macicę w ramach histerotomii w 1926 roku, za co miała otrzymać sześć dolarów, jeśli przeżyje, oraz studenta medycyny. Zamarzł na śmierć w palarni opium tysiące mil stąd około 1880 roku, ale siadywał na swoim dawnym miejscu w szkole i patrzył na to, co uchodziło za życie w tej sali. Wieszczenie odbywało się w sali operacyjnej tylko cztery razy w roku, z początkiem każdego kwartału fiskalnego, ale najwyraźniej jemu to wystarczało.
Darlington lubił mawiać, że zadawanie się z duchami jest jak jeżdżenie metrem: „Nie nawiązuj kontaktu wzrokowego. Nie uśmiechaj się. Nie interesuj się. Bo w przeciwnym wypadku nigdy nie wiadomo, co polezie za tobą do domu”. Łatwiej powiedzieć niż zrobić, kiedy jedyną inną rzeczą w sali, na którą można popatrzeć, jest mężczyzna bawiący się wnętrznościami drugiego człowieka, jakby to były tabliczki do madżonga.
Pamiętała wstrząs, jaki przeżył Darlington, kiedy zdał sobie sprawę, że nie dość, iż Alex widzi duchy bez pomocy żadnej mikstury czy zaklęcia, to jeszcze widzi je w kolorze. Był tym przedziwnie rozsierdzony. To jej sprawiło przyjemność.
– Jakiego rodzaju są te kolory? – zapytał, zdejmując nogi ze stolika kawowego, a jego ciężkie czarne buty zadudniły o parkiet w salonie Il Bastone.
– Po prostu kolory. Jak na polaroidzie. Dlaczego pytasz? Co ty widzisz?
– Są szarzy – warknął. – Dlatego nazywamy ich Szarymi.
Alex wzruszyła wtedy ramionami, wiedząc, że jej nonszalancja tylko jeszcze bardziej rozzłości Darlingtona.
– To nic takiego – powiedziała.
– Dla ciebie – mruknął i wyszedł, głośno tupiąc.
Resztę dnia spędził w sali treningowej, wypacając z siebie złość.
Alex była wtedy zadowolona z siebie, cieszyła się, że nie wszystko przychodzi Darlingtonowi z łatwością. Teraz jednak, gdy przesuwała się po obwodzie sali operacyjnej i sprawdzała drobne znaki kredą na każdym z kierunków róży wiatrów, czuła się roztrzęsiona i nieprzygotowana. Takich właśnie uczuć doznawała, odkąd postawiła pierwsze kroki w kampusie. Nie, nawet wcześniej. Od chwili, kiedy dziekan Sandow usiadł obok jej szpitalnego łóżka, popukał w kajdanki na jej rękach żółtymi od nikotyny palcami i powiedział: „Mamy dla ciebie propozycję”. To jednak była stara Alex. Alex od Hellie i Lena. Alex z Yale nigdy nie nosiła kajdanek, nigdy nie wdała się w bójkę, nigdy nie zerżnęła nieznajomego w łazience, żeby zarobić na działkę dla swojego chłopaka. Alex z Yale z trudem sobie radziła, ale nie narzekała. Była dobrą dziewczyną, która stara się nadążać.
„I nie udaje jej się” – pomyślała. Powinna była przyjść tu wcześniej i obserwować rysowanie znaków, przypilnować, żeby krąg był bezpieczny. Szarzy tak starzy, jak ci nad nią, błąkający się po wznoszących się stopniowo ławkach, nie sprawiali zwykle kłopotów, nawet kiedy przyciągała ich krew. Wieszczenie jednak to potężna magia i zadaniem Alex było pilnowanie, żeby Kościeje trzymali się stosownych procedur i zachowywali ostrożność. Tyle że ona tylko udawała. Poprzedniej nocy zakuwała, próbując wyuczyć się na pamięć właściwych znaków oraz proporcji kredy, węgla i kości. Na miłość boską, zrobiła sobie nawet fiszki do nauki i zmusiła się do przeglądania ich w przerwach w zmaganiach z prozą Josepha Conrada.
Pomyślała, że znaki wyglądają w porządku, ale znała się na symbolach ochronnych równie dobrze jak na współczesnej brytyjskiej powieści. Czy kiedy brała udział w jesiennym wieszczeniu z Darlingtonem, naprawdę uważała? Nie. Była zbyt zajęta ssaniem imbirowego cukierka, w głowie jej się kręciło z powodu dziwności całej sytuacji i modliła się, żeby nie narobić sobie wstydu i nie zwymiotować. Myślała, że będzie miała mnóstwo czasu na naukę, kiedy Darlington będzie zerkał jej przez ramię. Jednak oboje mylili się w tej sprawie.
– Voorhoofd! – zawołał haruspik i jeden z Kościejów śmignął do przodu. Melinda? Miranda? Alex nie pamiętała imienia rudzielca, wiedziała tylko, że należy do zespołu składającego się z samych dziewczyn i śpiewającego a cappella, który nazywał się Whim’n Rhythm. Dziewczyna otarła haruspikowi czoło białą ściereczką i zniknęła z powrotem w grupie.
Alex starała się nie patrzeć na mężczyznę na stole, ale i tak jej wzrok padł na jego twarz. Michael Reyes, lat czterdzieści osiem, zdiagnozowana schizofrenia paranoidalna. Czy Reyes będzie coś z tego pamiętał po przebudzeniu? Czy kiedy będzie próbował komuś o tym opowiedzieć, to zostanie po prostu uznany za wariata? Alex doskonale wiedziała, jak to jest. Równie dobrze to ona mogła wylądować na tym stole.
– Kościeje wybierają sobie tych najbardziej stukniętych – powiedział jej wcześniej Darlington. – Uważają, że to sprzyja lepszemu wieszczeniu.
Kiedy zapytała go dlaczego, odparł tylko:
– Im bardziej victima jest szalona, tym bliżej Boga stoi.
– To prawda?
– „Tylko poprzez tajemnicę i szaleństwo zostaje odsłonięta dusza” – zacytował Darlington, a potem wzruszył ramionami. – Stan ich kont najwyraźniej to potwierdza.
– I nam to nie przeszkadza? – zapytała go wtedy. – Że rozpruwa się ludzi, żeby Chauncey mógł odnowić sobie letni dom?
– Nigdy nie poznałem żadnego Chaunceya – odparł. – Ale nie tracę nadziei. – Potem zamilkł, stając w zbrojowni z poważną miną. – Nic tego nie powstrzyma. Zbyt wielu potężnych ludzi polega na tym, czego mogą dokonać stowarzyszenia. Przed pojawieniem się Lete nikt nad tym nie czuwał. Możesz więc albo wydawać z sobie daremne pobekiwania protestu i stracić stypendium, albo możesz tu zostać, wykonywać swoje zadanie i zdziałać jak najwięcej dobrego.
Nawet wtedy zastanawiała się, czy to nie jest tylko część prawdy, czy pragnienie Darlingtona, żeby dowiedzieć się dosłownie wszystkiego, wiązało go z Lete równie mocno jak poczucie obowiązku. Siedziała jednak cicho i zamierzała siedzieć cicho także teraz.
Michaela Reyesa znaleziono w jednym z łóżek szpitala uniwersyteckiego. Dla świata zewnętrznego wyglądał jak każdy inny pacjent: bezdomny z rodzaju tych, którzy krążą między oddziałami psychiatrycznymi, pogotowiami i więzieniami, raz będąc na lekach, innym razem nie. Miał brata w New Jersey, którego podał jako najbliższego krewnego i który wyraził zgodę na coś, co miało być rutynowym zabiegiem koniecznym z powodu zrostów jelita.
Reyesem zajmowała się wyłącznie jedna pielęgniarka, która nazywała się Jean Gatdula i która pracowała trzy noce z rzędu. Nawet nie mrugnęła okiem i nie podniosła rabanu, kiedy okazało się, że najwyraźniej doszło do pomyłki w grafiku i wpisano ją na dwie kolejne noce na oddziale. W tym tygodniu jej koledzy mogli zauważyć, że przychodziła do pracy z ogromniastą torebką. Znajdowało się w niej małe naczynie chłodzące, w którym nosiła posiłki dla Michaela Reyesa: serce gołębicy dla klarowności, korzeń geranium, potrawę z gorzkich ziół. Gatdula nie miała pojęcia, jak działało to jedzenie ani jaki los czekał Michaela Reyesa, tak samo jak nie wiedziała, co się dzieje z innymi „specjalnymi” pacjentami, którymi się zajmowała. Nie miała nawet pojęcia, dla kogo pracuje, wiedziała tylko, że raz w miesiącu otrzymuje bardzo potrzebny czek, równoważący długi hazardowe, jakich narobił jej mąż, grając w oczko w Foxwoods.
Alex nie była pewna, czy to jej wyobraźnia, czy naprawdę czuje zapach mielonej pietruszki z wnętrzności Reyesa, ale jej własny żołądek znowu szarpnął się ostrzegawczo. Desperacko potrzebowała świeżego powietrza i pociła się pod warstwami ubrań. W sali operacyjnej było lodowato zimno, chłodzono ją osobnymi od reszty budynku przewodami wentylacyjnymi, ale ogromne przenośne lampy halogenowe, którymi oświetlano procedury, promieniowały ciepłem.
Rozległ się cichy jęk. Alex natychmiast spojrzała na Michaela Reyesa i straszliwy obraz rozbłysnął w jej myślach: Reyes budzi się i widzi siebie przywiązanego do stołu, otoczonego przez postaci w kapturach, i swoje wnętrzności wywleczone na wierzch. Jednak wciąż oczy miał zamknięte, a jego pierś miarowo podnosiła się i opadała. Jęk nadal rozbrzmiewał, teraz głośniej. Może komuś innemu zrobiło się niedobrze? Jednak żaden z Kościejów nie robił wrażenia roztrzęsionego. Ich twarze jaśniały jak pilne księżyce w półmroku sali, żaden nie oderwał oczu od poczynań haruspika.
Jednak jęk narastał, cichy wiatr przybierał na sile, burzył się w sali i odbijał od pokrytych ciemnym drewnem ścian. „Nie nawiązuj kontaktu wzrokowego – przestrzegła samą siebie Alex. – Zerknij tylko, czy Szarzy…”. Ledwie zdławiła okrzyk zaskoczenia.
Szarzy opuścili swoje miejsca.
Pochylali się nad poręczą, która otaczała salę operacyjną, zaciskali palce na drewnie, wyciągali szyje, ich ciała wychylały się ku brzegowi kredowego kręgu, jakby byli zwierzętami, które usiłują napić się z krawędzi wodopoju.
„Nie patrz”. To był głos Darlingtona, który ją przestrzegał. „Nie przyglądaj się zbyt uważnie”. Szarym aż zbyt łatwo przychodziło stworzyć więź, przywiązać się do człowieka. A było to tym niebezpieczniejsze, że już znała historie tych Szarych. Byli tu od tak dawna, że kolejne pokolenia delegatów Lete udokumentowały ich przeszłość. Jednak ich imiona usunięto ze wszystkich dokumentów.
– Jeśli nie znasz imienia – wyjaśnił jej wcześniej Darlington – nie możesz go pomyśleć, a wtedy nie będzie cię kusić, żeby je wypowiedzieć.
Imię oznaczało swego rodzaju bliskość.
„Nie patrz!”. Niestety Darlingtona tu nie było.
Szara była naga, jej drobne piersi pomarszczyły się z zimna – tak to pewnie wyglądało w chwili jej śmierci. Uniosła rękę do otwartej rany na swoim brzuchu, dotknęła czule ciała jak kobieta, która nieśmiało daje do zrozumienia, że spodziewa się dziecka. Nie zaszyto jej. Chłopak – bo rzeczywiście był to ledwie chłopiec, chudy i o delikatnych rysach – nosił niechlujną marynarkę w kolorze butelkowej zieleni i poplamione spodnie. Szarzy zawsze wyglądali tak, jak prezentowali się w chwili śmierci. Było jednak coś obscenicznego w tym, jak stali obok siebie – jedno nagie, a drugie ubrane.
Wszystkie mięśnie w ciałach Szarych były napięte, oczy szeroko rozwarte, wargi rozdziawione. Czarne dziury ich ust były jaskiniami i stamtąd dobywało się ponure zawodzenie, nie całkiem podobne do jęku, lecz monotonne i nieludzkie. Alex pomyślała o gnieździe os, które pewnego lata znalazła w garażu pod mieszkaniem matki w Studio City, o bezmyślnym brzęczeniu owadów w ciemnym kącie.
Haruspik nadal recytował po holendersku. Pewien Kościej podsunął szklankę do ust Skrybie, który nawet na chwilę nie przestał pisać. Zapach krwi, ziół i gówna wisiał gęstą chmurą w powietrzu.
Szarzy cal po calu wychylali się coraz mocniej, drżąc, z rozciągniętymi ustami, które teraz otwierały się za szeroko, jakby szczęki wypadły im z zawiasów. Cała sala wydawała się wibrować.
Jednak tylko Alex ich widziała.
To dlatego Dom Lete ją tu sprowadził, to dlatego dziekan Sandow niechętnie złożył swoją cudowną propozycję dziewczynie w kajdankach. Mimo to Alex rozejrzała się, mając nadzieję, że ktoś jeszcze zrozumie sytuację, zaproponuje pomoc.
Cofnęła się o krok z sercem bijącym szaleńczo w piersi. Szarzy byli zwykle potulni, roztargnieni, zwłaszcza tak starzy Szarzy. Przynajmniej Alex tak uważała. Czy to jedna z tych lekcji, do których Darlington nie doszedł?
Łamała sobie głowę, szukając paru inkantacji, których Darlington nauczył ją w zeszłym semestrze, zaklęć ochronnych. W razie konieczności mogła się posłużyć słowami śmierci. Czy zadziałałyby na Szarych w takim stanie? Powinna była wziąć trochę soli do kieszeni, karmelki dla odwrócenia ich uwagi, cokolwiek. „To podstawowe rzeczy – odezwał się w jej głowie Darlington. – Łatwe do opanowania”.
Drewno pod palcami Szarych zaczęło się wyginać i skrzypieć. Teraz ruda dziewczyna z zespołu a cappella podniosła wzrok, zastanawiając się, skąd się bierze skrzypienie.
Drewno popęka. Znaki musiano wykonać nieprawidłowo, krąg ochronny nie wytrzyma. Alex rozejrzała się na prawo i lewo, popatrzyła po bezużytecznych Kościejach w ich idiotycznych szatach. Gdyby Darlington tu był, zostałby i walczył, zapanowałby nad Szarymi i dopilnowałby, żeby Reyesowi nic się nie stało.
Halogeny pociemniały i pojaśniały.
– Wal się, Darlington – mruknęła pod nosem Alex, już odwracając się na pięcie, gotowa do ucieczki.
Bum!
Cała sala zadygotała. Alex się potknęła. Haruspik i pozostali Kościeje spojrzeli na nią z dezaprobatą.
Bum!
Odgłos czegoś dobijającego się z następnego świata. Czegoś wielkiego. Czegoś, czego nie należy przepuścić.
– Czy nasz Dante jest pijany? – mruknął haruspik.
Bum!
Alex otworzyła usta do krzyku, żeby powiedzieć im, że mają uciekać, zanim to, co powstrzymuje tamtą istotę, ustąpi.
Jęk ucichł nagle, całkowicie, jakby zakorkowano go w butelce. Monitor pikał. Światła szumiały.
Szarzy znajdowali się na swoich miejscach, ignorując się wzajemnie, ignorując Alex.
Alex czuła, że pod płaszczem całkiem przepocona bluzka lepi jej się do skóry. Czuła kwaśny zapach własnego strachu, odkładający się grubą warstwą na jej ciele. Halogeny nadal świeciły białym rozpalonym światłem. Sala pulsowała żarem jak mocno ukrwiony organ. Kościeje gapili się. W sąsiedniej sali leciały końcowe napisy.
Alex widziała miejsce, w którym Szarzy ściskali poręcz, białe drzazgi jak wąsy kukurydzy.
– Przepraszam – wybąkała.
Ugięła kolana i zwymiotowała na kamienną posadzkę.
***
Kiedy wreszcie Michaela Reyesa zaszyto, dochodziła prawie trzecia nad ranem. Haruspik i większość pozostałych Kościejów wyszła wiele godzin wcześniej, żeby zmyć pod prysznicem smród rytuału i przygotować się do przyjęcia, które przeciągnie się do późnych godzin rannych.
Haruspik mógł od razu wrócić do Nowego Jorku na siedzeniu z kremowej skóry w czarnej limuzynie albo zostać na przyjęciu i wybrać sobie do towarzystwa jakiegoś chętnego studenta, studentkę albo jedno i drugie. Powiedziano jej, że „obsługiwanie” haruspika uważa się za zaszczyt, i Alex uznała, że jeśli jest się dostatecznie pijanym albo nawalonym, to można tak to odbierać, ale dla niej ewidentnie wyglądało to jak sprzedawanie się facetowi, który płaci rachunki.
Rudzielec – Miranda, jak się okazało, „jak bohaterka Burzy” – pomogła Alex uprzątnąć wymiociny. Była naprawdę miła i Alex prawie było przykro, że nie pamiętała jej imienia.
Reyesa wywieziono z budynku na noszach na kółkach, osłoniętego welonami uroków, przez co wyglądał jak sprzęt audiowizualny pod plastikową osłoną. To była najbardziej ryzykowna część całego wieczornego przedsięwzięcia, jeśli idzie o bezpieczeństwo Kościejów. Stowarzyszenie Czaszki i Kości znało się właściwie tylko na wieszczeniu, a członkowie Manuskryptu nie byli, rzecz jasna, zainteresowani dzieleniem się swoimi urokami z innym stowarzyszeniem. Magiczne więzy woali na Reyesie chwiały się przy każdym podskoku noszy, nosze to stawały się ostre, to się rozmywały, pikanie i pulsowanie sprzętu medycznego i respiratora nadal było słyszalne. Gdyby ktokolwiek zatrzymał się, żeby przyjrzeć się uważnie temu, co wieziono korytarzem, Kościeje mieliby poważne kłopoty. Chociaż Alex wątpiła, żeby było to coś, z czego nie zdołaliby się wykpić.
Powinna sprawdzić stan Reyesa, gdy już powróci na oddział, a potem jeszcze raz tydzień później, żeby mieć pewność, że wraca do zdrowia bez żadnych komplikacji. Zdarzały się już ofiary śmiertelne po wieszczeniu, ale tylko jedna, odkąd założono Lete w 1898 roku, żeby monitorowało poczynania innych stowarzyszeń. Grupa Kościejów zabiła niechcący włóczęgę w czasie pośpiesznie zaplanowanego awaryjnego czytania po załamaniu się rynku w 1929 roku. Zakazano wieszczenia na następne cztery lata i Kościejom groziła utrata wielgachnego grobowca z czerwonego kamienia przy High Street.
– To dlatego istniejemy – powiedział wtedy Darlington, kiedy Alex obracała stronice w archiwach Lete, na których wypisano imiona wszystkich victima i daty wieszczeń. – Jesteśmy pasterzami.
Skrzywił się jednak, gdy Alex pokazała dopisek na marginesie informatora Lete: Spuścizna.
– NWMW?
– Nigdy więcej martwych włóczęgów – odpowiedział z westchnieniem.
Tyle jeśli idzie o szlachetną misję Domu Lete. Mimo to Alex nie mogła napawać się swoją wyższością tej nocy – nie wtedy, kiedy brakowało sekund, żeby porzuciła Michaela Reyesa i ratowała własny tyłek.
Alex zniosła długi ciąg żartów na temat jej zwymiotowanej kolacji składającej się z grillowanego kurczaka i Twizzlerów i została w sali operacyjnej. Chciała dopilnować, żeby ci z Kościejów, którzy też zostali, przestrzegali tego, co jak miała nadzieję, jest właściwą procedurą oczyszczania przestrzeni.
Obiecała sobie, że wróci tu, żeby posypać salę pyłem z kości. Przypomnienie śmierci to najlepszy sposób, żeby trzymać Szarych na dystans. To dlatego cmentarze są jednym z najmniej nawiedzanych miejsc na świecie. Pomyślała o otwartych ustach duchów i straszliwym owadzim brzęczeniu. Coś próbowało się przebić do kredowego kręgu. Przynajmniej tak to wyglądało. Szarzy – czyli duchy – byli niegroźni. Przeważnie. Przybranie jakiejkolwiek formy w świecie śmiertelnych wymagało od nich wielkiego wysiłku. A przekroczenie ostatniej Zasłony, żeby przybrać postać fizyczną, zdolną do dotyku? Zdolną wyrządzić krzywdę? Owszem, to było wykonalne. Alex dobrze to wiedziała. Tyle że było to prawie niemożliwe.
Jednakże wieszczenie w tej sali operacyjnej przeprowadzano setki razy i nigdy nie słyszała o żadnych Szarych, którzy przybraliby namacalną formę albo zakłóciliby przebieg rytuału. Dlaczego dzisiaj ich zachowanie się zmieniło?
„O ile się zmieniło” – pomyślała.
Największym darem, jaki Dom Lete dał Alex, nie było zafundowanie studiów w Yale ani nowy początek, który wyczyścił jej przeszłość jak żrące chemikalia. To była wiedza, pewność, że rzeczy, które widziała, istnieją naprawdę i że zawsze tak było. Jednak za długo żyła, zastanawiając się, czy nie zwariowała, żeby teraz tego zaprzestać. Darlington by jej uwierzył. On zawsze jej wierzył. Niestety Darlington przepadł.
„Ale nie na zawsze – powiedziała sobie. – Za tydzień zacznie się nów i wtedy sprowadzą go z powrotem do domu”.
Alex dotknęła popękanej poręczy, zastanawiając się, jak opisać przebieg wieszczenia dla archiwów Domu Lete. Dziekan Sandow przeglądał wszystkie wpisy, a ona nie miała ochoty zwracać jego uwagi na cokolwiek nietypowego. Poza tym jeśli pominąć bezradnego człowieka, któremu przekładano wnętrzności, właściwie nie stało się nic złego.
Kiedy wyszła z przejścia na korytarz, Tripp Helmuth raptownie się wyprostował.
– Zaraz tam skończą? – spytał.
Alex skinęła głową i wzięła głęboki wdech względnie świeżego powietrza. Aż się rwała, żeby wyjść na zewnątrz.
– To dość makabryczne, co? – zapytał Tripp ze znaczącym uśmieszkiem. – Jeśli chcesz, mogę ci podsunąć parę rad, kiedy już zostaną przepisane. Trochę to przytępi ostrze studenckiej pożyczki.
– A co ty, kurwa, wiesz o studenckich pożyczkach?
Słowa wyrwały jej się z ust, zanim zdążyła się ugryźć w język. Darlington nie byłby zadowolony. Alex powinna pozostać uprzejma, chłodna, dyplomatyczna. Zresztą zachowała się jak hipokrytka. Dom Lete dopilnował, żeby skończyła studia bez wiszącej nad nią chmury długu – o ile przetrwa cztery lata egzaminów, pisania prac i takich nocy jak ta.
Tripp uniósł ręce, poddając się i śmiejąc nerwowo.
– Ej, tylko próbuję jakoś tu wyżyć.
Tripp należał do drużyny żeglarskiej, był w trzecim pokoleniu Kościejem, dżentelmenem i uczonym, czystej krwi golden retrieverem – głupkowatym, lśniącym i drogim. Był rozczochrany, miał różowe policzki jak zdrowy maluch, złociste włosy i skórę wciąż opaloną po pobycie na jakiejś tam wyspie, na której spędził zimowe ferie. Zachowywał się ze swobodą kogoś, u kogo wszystko zawsze było i będzie w porządku – chłopiec z tysiącem drugich szans.
– Wszystko gra? – zapytał ochoczo.
– Jasne – odpowiedziała, chociaż u niej nic nie grało. Nadal czuła wibracje brzękliwego jęku wypełniające jej płuca, niosące się echem w czaszce. – Tam jest po prostu duszno.
– Prawda? – przytaknął Tripp, zawsze gotowy się zakumplować. – Może stanie tutaj przez całą noc nie jest takie najgorsze. – Nie robił jednak wrażenia przekonanego.
– Co ci się stało w rękę? – Alex zauważyła kawałek bandaża wystający spod wiatrówki Trippa.
Podciągnął rękaw, odsłaniając kawałek tłustego celofanu przyklejony do wewnętrznej strony przedramienia.
– Zrobiliśmy sobie dzisiaj z paroma chłopakami tatuaże.
Alex przyjrzała się uważniej. Paradujący dumnie buldog w niebieskiej literze „Y”. Samczy odpowiednik „przyjaciółek na całe życie!”.
– Ładny – skłamała.
– Ty masz jakieś obrazki? – Obrzucił zaspanym wzrokiem jej postać, próbując przeniknąć warstwy zimowych ubrań; w niczym nie różnił się od dupków kręcących się po Strefie Zero, muskających palcami jej obojczyki, bicepsy, wodzących palcami po rysujących się tam kształtach. „A co ten znaczy?”.
– Nie. To nie w moim stylu. – Alex owinęła szalikiem szyję. – Zajrzę jutro na oddział do Reyesa.
– Hę? A, racja. Świetnie. A gdzie właściwie podziewa się Darlington? Zawsze wtyka ci gównianą robotę?
Tripp tolerował Alex i starał się być dla niej miły, bo chciał, żeby każdy napotkany człowiek podrapał go po brzuchu, ale Darlingtona naprawdę lubił.
– Jest w Hiszpanii – odpowiedziała, bo tak jej kazano mówić.
– Milusio. Przekaż mu moje buenos días.
Gdyby Alex mogła cokolwiek powiedzieć Darlingtonowi, to powiedziałaby „wracaj”. Powiedziałaby to po angielsku i po hiszpańsku. Posłużyłaby się trybem rozkazującym.
– Adiós – powiedziała do Trippa. – Baw się dobrze na przyjęciu.
Kiedy już wyszła z budynku, zerwała rękawiczki i rozwinęła dwa lepkie cukierki z imbirem, żeby włożyć je do ust. Miała dość myślenia o Darlingtonie, ale zapach imbiru, pieczenie, jakie wywołał w tyle gardła, przywołały go z jeszcze większą wyrazistością. Widziała jego długie ciało wyciągnięte przed wielkim kamiennym kominkiem w Black Elm. Zdjął buty, żeby wysuszyć skarpetki na kominku. Leżał na plecach z zamkniętymi oczami, opierając głowę na skrzyżowanych rękach, machał palcami stóp w rytm muzyki unoszącej się w pomieszczeniu, czegoś z muzyki poważnej, czego Alex nie znała, melodii gęstej od waltorni, które zostawiały emfatyczne półksiężyce dźwięku w powietrzu.
Alex siedziała na podłodze obok niego, obejmując rękami kolana, z plecami przyciśniętymi do podstawy starej sofy. Próbowała rozluźnić się i przestać gapić się na jego stopy. Wydawały się takie nagie. Darlington podwinął nogawki czarnych dżinsów, żeby nie moczyły mu skóry, i te smukłe, białe stopy z włoskami na palcach sprawiały, że Alex czuła się nieprzyzwoicie, jak zboczeniec w odcieniach sepii, którego doprowadza do szaleństwa przelotny widok kostek u nóg.
„Wal się, Darlington” – pomyślała. Ze złością włożyła z powrotem rękawiczki.
Przez chwilę stała jak sparaliżowana. Powinna wrócić do Domu Lete i napisać raport dla dziekana Sandowa do przejrzenia, ale tak naprawdę to chciała paść na wąskie dolne łóżko w pokoju, który dzieliła z Mercy, i wycisnąć tyle snu, ile się da przed zajęciami. O tej porze nie musiałaby się tłumaczyć ciekawskim współlokatorkom. Jeśli jednak prześpi się w siedzibie Lete, to Mercy i Lauren będą domagały się wyjaśnienia, gdzie i z kim spędziła noc.
Darlington zasugerował, żeby wymyśliła sobie chłopaka, który tłumaczyłby jej długie nieobecności i późne powroty.
– Jeśli to zrobię, to w pewnej chwili będę musiała stworzyć sobie istotę ludzką w kształcie chłopaka, która wpatrywałaby się we mnie z uwielbieniem – odpowiedziała sfrustrowana Alex. – Jak ty sobie radziłeś przez ostatnie trzy lata?
Darlington wzruszył ramionami.
– Moi współlokatorzy uznali, że jestem podrywaczem.
Gdyby Alex zdołała przewrócić oczami jeszcze bardziej, to zaczęłaby patrzeć do tyłu.
– Dobra, już dobra. Powiedziałam im, że gram w zespole z chłopakami z uniwerka stanowego i sporo ćwiczymy.
– A grasz w ogóle na jakimś instrumencie?
– Jasne.
Na wiolonczeli, kontrabasie, fortepianie i na czymś, co nazywało się ud.
Przy odrobinie szczęścia Mercy będzie spała jak suseł, kiedy Alex wróci do pokoju, będzie więc mogła zakraść się do środka, wziąć koszyczek z rzeczami pod prysznic i przemknąć niepostrzeżenie korytarzem. To będzie trudne. Zawsze, gdy majstruje się przy Zasłonie pomiędzy tym światem i następnym, pozostaje smród, który przypomina nieco elektryczne iskrzenie ozonu po burzy połączone ze zgnilizną dyni, która za długo stała na parapecie. Za pierwszym razem, kiedy popełniła błąd i wróciła do pokoju bez prysznica, musiała skłamać, że poślizgnęła się na śmieciach, żeby jakoś się wytłumaczyć. Mercy i Lauren śmiały się z niej tygodniami.
Alex pomyślała o brudnym prysznicu czekającym w akademiku… a potem o moczeniu się w starej wannie na nóżkach w nieskazitelnej łazience Il Bastone i o łóżku z baldachimem, które było tak wysokie, że musiała się na nie wdrapywać. Podobno Dom Lete miał kryjówki i azyle rozsiane po całym kampusie Yale, ale Alex zapoznano tylko z Klitką i Il Bastone. Klitka znajdowała się bliżej jej akademika i większości zajęć, ale to były po prostu sfatygowane, chociaż wygodne pokoje nad sklepem odzieżowym, zawsze pełne paczek chipsów i proteinowych batoników Darlingtona – miejsce, do którego można było zajrzeć na szybką drzemkę na niewygodnej kanapie. Il Bastone zaś to było coś specjalnego: dwupiętrowa rezydencja prawie milę od serca kampusu, która była główną siedzibą Domu Lete. Oculus będzie tam czekać tej nocy z zapalonymi lampami, tacą z herbatą, brandy i kanapkami. Taka była tradycja i nie miałoby znaczenia, gdyby Alex nie przyszła, żeby się rozkoszować tymi luksusami. Jednak ceną za te wszystkie zbytki było towarzystwo Oculusa, a ona nie zniosłaby tej nocy milczenia i zaciśniętych zębów Dawes. Lepiej wrócić do akademika ze smrodem po dzisiejszej pracy.
Przeszła przez ulicę i potem pod rotundą. Trudno jej było nie oglądać się za siebie, gdy myślała o Szarych stojących przy krawędzi kręgu z szeroko rozwartymi ustami, z których czarnych czeluści dobywał się niski, owadzi odgłos. Co by się stało, gdyby poręcz pękła, gdyby kredowy krąg nie wytrzymał? Co ich sprowokowało? Czy znalazłaby siłę i wiedzę, żeby ich powstrzymać? Pasa punto, pasa mundo.
Alex ciaśniej owinęła się płaszczem, chowając twarz w szaliku; jej oddech zostawiał wilgoć na wełnie, gdy pośpiesznie mijała Bibliotekę Beinecke.
– Jeśli dasz się tam zamknąć w czasie pożaru, to wiedz, że cały tlen zostanie stamtąd wyssany – powiedziała jej kiedyś Lauren. – Żeby chronić książki.
Alex wiedziała, że to bujdy. Darlington jej to wyjaśnił. Znał całą prawdę na temat tego budynku, poznał wszystkie jego aspekty – wiedział, że został zbudowany zgodnie z platońskimi ideałami (budynek był świątynią), że zastosowano te same proporcje, jakie stosowali niektórzy zecerzy, układając strony (budynek był książką), i że marmur pozyskano z Vermont (budynek był pomnikiem). Wejście stworzono tak, żeby mogła wejść tam na raz tylko jedna osoba, pokonując obrotowe drzwi jak suplikant. Przypomniała sobie, jak Darlington włożył białe rękawiczki, których należało używać w kontakcie z rzadkimi rękopisami, i położył z nabożeństwem długie palce na stronie. W taki sam sposób Len obchodził się z gotówką.
W Beinecke istniało pomieszczenie ukryte na… Nie mogła sobie przypomnieć, na którym piętrze. Nawet gdyby pamiętała, nie poszłaby tam. Nie miała dość odwagi, żeby zejść na patio, dotknąć palcami okna w tajnym kodzie i wejść w ciemność. To miejsce było drogie Darlingtonowi. Nie było miejsca bardziej magicznego. Nigdzie indziej na kampusie nie czułaby się bardziej oszustką niż właśnie tam.
Sięgnęła po telefon, żeby sprawdzić godzinę; miała nadzieję, że nie minęła jeszcze trzecia. Gdyby udało jej się umyć i pójść do łóżka przed czwartą, nadal miałaby szansę na trzy porządne godziny snu, zanim musiałaby znowu wstać i przejść przez kampus na hiszpański. To były rachunki, które przeprowadzała co wieczór, nieustannie. Ile czasu ma na wykonanie tej pracy? Ile czasu ma na odpoczynek? Jej obliczenia nigdy się nie sprawdzały. Ledwie sobie radziła, żyła na pożyczkach, wiecznie była w niedoczasie i ciągle towarzyszyła jej panika, deptała jej po piętach.
Alex spojrzała na jarzący się ekran i zaklęła. Był zalany wiadomościami. Wyłączyła dzwonek na czas wieszczenia i zapomniała go włączyć.
Wszystkie wiadomości przyszły od tej samej osoby: Oculusa, Pameli Dawes, doktorantki, która opiekowała się rezydencjami Lete i pełniła funkcję asystentki pomagającej delegatom w badaniach. „Pammie”, chociaż tylko Darlington ją tak nazywał.
„Zadzwoń”.
„Zadzwoń”.
„Zadzwoń”.
Wiadomości przychodziły dokładnie co piętnaście minut. Albo Dawes trzymała się jakiegoś protokołu, albo była jeszcze sztywniejsza, niż Alex myślała.
Zastanawiała się, czy nie zignorować wiadomości. Niestety to była czwartkowa noc, noc spotkań stowarzyszeń, a to znaczyło, że pewnie jakiś gnojek paskudnie narozrabiał. Z tego, co wiedziała, jacyś zmiennokształtni idioci z Wilczego Łba mogli zamienić się w stado bizonów i stratować studentów wychodzących z Branford College.
Stanęła za jedną z kolumn podtrzymujących sześcian Beinecke, żeby zasłoniła ją od wiatru, i wybrała numer.
Dawes odebrała po pierwszym dzwonku.
– Mówi Oculus.
– Odpowiada Dante – powiedziała Alex, czując się jak osioł.
Ona była Dantem. Darlington był Wergiliuszem. Tak działał Dom Lete i tak miało być, dopóki Alex nie dotrwa do ostatniego roku studiów i nie przyjmie tytułu Wergiliusza, żeby nauczać nowicjusza z pierwszego roku. Pokiwała głową i odwzajemniła uśmieszek Darlingtona, gdy wyjawił jej ich kryptonimy, nazywając je „urzędami”. Udawała, że rozumie żart. Później to sprawdziła i odkryła, że Wergiliusz był przewodnikiem Dantego w piekle. Jak zwykle nie doceniła humoru typowego dla Domu Lete.
– Mamy ciało przy Payne Whitney – powiedziała Dawes. – Centurion jest na miejscu.
– Ciało – powtórzyła Alex, zastanawiając się, czy zmęczenie pozbawiło ją zdolności rozumienia prostej ludzkiej mowy.
– Tak.
– W sensie „martwe ciało”?
– T-tak. – Dawes ewidentnie siliła się na spokój, ale zatkało ją trochę, przez co pojedyncze słowo zabrzmiało tak, jakby właśnie dostała czkawki.
Alex przycisnęła plecy do kolumny, zimno z kamienia przenikało przez płaszcz. Przypływ gniewnej adrenaliny był jak dźgnięcie nożem.
Pogrywasz sobie ze mną? O to chciała zapytać. Tak właśnie się czuła. Jakby ktoś sobie z nią pogrywał. Jak dziwadło, które mówi do siebie, które tak rozpaczliwie szuka przyjaciół, że zgodziła się na prośbę Sarah McKinney: „Możesz spotkać się ze mną pod Tres Muchachos po szkole? Może mogłabyś porozmawiać z moją babcią. Kiedyś chodziłyśmy tam bardzo często i strasznie za nią tęsknię”. Czuła się jak dzieciak, który stał samotnie pod najgorszą meksykańską knajpą w najbardziej zapyziałym centrum handlowym w Valley. Stała tam tak długo, aż musiała zadzwonić po mamę, żeby ją zabrała, bo nikt nie przyszedł. No jasne, że nikt nie przyszedł.
„To się dzieje naprawdę” – upomniała siebie w myślach. A o Pameli Dawes można powiedzieć wiele rzeczy, ale nie to, że jest dupkiem w rodzaju Sarah McKinney.
Co znaczyło, że ktoś nie żyje.
I co ona miała w związku z tym zrobić?
– Ehm, to był wypadek?
– Prawdopodobnie zabójstwo. – Dawes robiła wrażenie, jakby tylko czekała na to pytanie.
– W porządku – powiedziała Alex, bo nie miała pojęcia, co innego powiedzieć.
– W porządku – odpowiedziała z zakłopotaniem Dawes.
Wypowiedziała swoją najważniejszą kwestię i teraz była gotowa zejść ze sceny.
Alex rozłączyła się i stała w ponurej, wietrznej ciszy pustego placu. Zapomniała co najmniej połowę tego, czego próbował nauczyć ją Darlington, zanim zniknął, ale z całą pewnością nie omówił z nią reguł postępowania przy okazji morderstwa.
Nie miała pojęcia dlaczego. Skoro idziesz z kimś do piekła, to morderstwo wydaje się dobrym początkiem.
2
ZESZŁA JESIEŃ
Daniel Arlington szczycił się tym, że jest przygotowany na wszystko, ale gdyby miał wybrać frazę do opisania Alex Stern, musiałby powiedzieć, że to „niemiła niespodzianka”. Mógłby wymyślić mnóstwo innych określeń dla niej, ale żadne nie byłoby uprzejme, a Darlington zawsze starał się być uprzejmy. Gdyby został wychowany przez swoich rodziców – ojca dyletanta i wygadaną, ale genialną matkę – może miałby inne priorytety, ale wychował go jego dziadek, Daniel Tabor Arlington III, który wierzył, że większość problemów można rozwiązać za pomocą postarzonej w beczce szkockiej, mnóstwa lodu i nienagannych manier.
Jego dziadek nigdy nie poznał Galaxy Stern.
Darlington odnalazł pokój Alex na parterze akademika w Vanderbilt Hall w upalny, beznadziejny dzień w pierwszym tygodniu września. Mógł poczekać, aż sama zgłosi się do domu przy Orange Street, ale kiedy on był na pierwszym roku, jego mentorka, niezrównana Michelle Alameddine, która była jego Wergiliuszem, powitała go w Yale i wśród tajemnic Domu Lete, przychodząc do jego akademika dla pierwszoroczniaków w Starym Kampusie. Darlington postanowił sobie, że zrobi wszystko jak należy, nawet jeśli wszystko, co wiązało się ze Stern, od początku źle się zapowiadało.
Nie wybrał sobie Galaxy Stern na swojego Dantego. Więcej – przez sam fakt swojego istnienia Galaxy Stern okradła go z czegoś, na co czekał przez całe trzy lata w Lete: z chwili, kiedy obdarzy kogoś nowego pracą, którą sam kochał, kiedy otworzy świat niezwykłości przed jakąś godną tego, chociaż niczego nie podejrzewającą duszą. Raptem kilka miesięcy temu rozpakował pudła z aplikacjami przyszłych studentów pierwszego roku i ułożył je w stosach w salonie w Black Elm. Z podniecenia kręciło mu się w głowie. Obiecał sobie przeczytać, a przynajmniej przejrzeć wszystkie ponad tysiąc osiemset teczek, zanim przedstawi swoje rekomendacje absolwentom Domu Lete. Zamierzał być sprawiedliwy i skrupulatny, zachować otwarty umysł i ostatecznie wybrać dwudziestu kandydatów do roli Dantego. Potem Dom Lete zbadałby ich pochodzenie, sprawdził stan zdrowia, wychwycił ewentualne oznaki choroby psychicznej i kłopotów finansowych, aż wreszcie zostałaby podjęta ostateczna decyzja.
Darlington przygotował sobie plan, ile podań dziennie przejrzy, dzięki czemu rankami nadal mógłby pracować w posiadłości, a popołudniami w Muzeum Peabody’ego. I tego dnia w lipcu wyprzedzał plan – był przy podaniu nr 324: Mackenzie Hoffer, 800 punktów z angielskiego, 720 z matematyki, dziewięć kursów zaawansowanych na przedostatnim roku, blog na temat Tkaniny z Bayeux prowadzony po angielsku i po francusku. Była obiecującą kandydatką, dopóki nie doszedł do jej osobistego eseju, w którym porównywała się do Emily Dickinson. Darlington właśnie rzucił jej teczkę na kupę „nie”, kiedy dziekan Sandow zadzwonił, żeby powiedzieć, że poszukiwania się skończyły. Znaleźli kandydata. Wychowankowie Lete podjęli decyzję jednogłośnie.
Darlington chciał zaprotestować. Do diabła, chciał coś potłuc. Zamiast tego poprawił stos teczek przed sobą i zapytał:
– Kto to taki? Mam tu wszystkie teczki.
– Nie masz jej teczki. Nigdy nie złożyła podania. Nie skończyła nawet szkoły średniej. – Zanim Darlington zdołał wyrzucić z siebie słowa oburzenia, Sandow dodał: – Daniel, ona widzi Szarych.
Darlington zawahał się z ręką nadal na teczce Mackenzie Hoffer (dwa razy pracowała latem dla organizacji Habitat for Humanity). Nie chodziło tylko o to, że Sandow posłużył się jego imieniem, co rzadko robił. „Ona widzi Szarych”. Jedyny sposób, żeby żywi widzieli umarłych, to napić się Orozcerio, niezmiernie złożonego eliksiru, którego stworzenie wymagało nadzwyczajnych umiejętności i skrupulatności. Sam tego próbował, gdy miał siedemnaście lat, zanim w ogóle usłyszał o Lete, kiedy jedynie żywił nadzieję, że na tym świecie istnieje coś więcej, niż pozwolono mu wierzyć. Jego wysiłki sprawiły, że wylądował na pogotowiu i krwawił z uszu i oczu przez dwa dni.
– Zdołała uwarzyć eliksir? – zapytał podekscytowany i (mógł się do tego przyznać) odrobinę zazdrosny.
Zapadło milczenie, które trwało dość długo, żeby Darlington wyłączył lampkę na biurku dziadka i wyszedł na tylną werandę Black Elm. Stąd widział domy na stoku łagodnie opadającym wzdłuż Edgewood w kierunku kampusu, a znacznie dalej wody zatoki Long Island Sound. Wszystkie ziemie aż po Central Avenue stanowiły kiedyś część posiadłości Black Elm, ale rozsprzedano je po kawałku, w miarę jak fortuna Arlingtonów topniała. Dom, różane ogrody, pobojowisko zniszczonego labiryntu na skraju lasu – tylko tyle się ostało i tylko on pozostał, żeby zajmować się nimi, żeby je przystrzygać i hołubić, aż z powrotem ożyją. Zapadał właśnie powolny letni zmierzch, gęsty od komarów i błysków świetlików. Darlington widział znak zapytania białego ogona Cosmo, gdy kot szedł przez wysoką trawę, skradając się za jakimś małym stworzeniem.
– Bez eliksiru – powiedział Sandow. – Ona po prostu ich widzi.
– Rozumiem… – mruknął Darlington, patrząc, jak drozd dziobie coś bez przekonania u potrzaskanej podstawy czegoś, co kiedyś było fontanną w kształcie obelisku.
Nie miał nic więcej do powiedzenia. Chociaż Dom Lete powstał, żeby monitorować działalność tajnych stowarzyszeń Yale, jego drugim zadaniem było rozwikłanie tajemnic tego, co leży poza Zasłoną. Od lat dokumentowali historie ludzi, którzy rzeczywiście widzieli zjawy. Niektóre historie były potwierdzone, inne okazywały się niewiele więcej niż plotką. Zatem jeśli zarząd znalazł dziewczynę, która potrafi coś takiego, i mógł sprawić, że będzie miała u nich dług wdzięczności… Cóż, to by było na tyle. Powinien się cieszyć, że ją pozna.
Miał ochotę się upić.
– Ja też nie jestem z tego powodu szczególnie uradowany – powiedział Sandow. – Wiesz jednak, w jakim znajdujemy się położeniu. To ważny rok dla Lete. Potrzebujemy, żeby wszyscy byli zadowoleni.
Dom Lete sprawował pieczę nad Domami Zasłony, ale jednocześnie zależał od nich finansowo. To był rok odnowienia umów finansowych, a stowarzyszenia od dawna działały bez żadnych incydentów, więc zaczęto szemrać i sugerować, że może nie trzeba sięgać do szkatuł i dalej utrzymywać Lete.
– Przyślę ci jej dane. Nie jest… Nie jest Dantem, na jakiego mogliśmy mieć nadzieję, ale staraj się zachować otwarty umysł.
– Oczywiście – odpowiedział Darlington, bo tak uczyniłby dżentelmen. – Tak właśnie zrobię.
Starał się to mówić szczerze. Starał się nawet po przeczytaniu jej teczki, nawet po obejrzeniu przeprowadzonej przez Sandowa rozmowy kwalifikacyjnej, nagranej w szpitalu w Van Nuys w Kalifornii, gdy usłyszał jej chrapliwy głos podobny do brzmienia popsutego instrumentu dętego. Znaleziono ją nagą i pogrążoną w śpiączce w miejscu zbrodni, obok dziewczyny, która miała mniej szczęścia niż ona i nie przeżyła działki fentanylu, który obie wzięły. Szczegóły tego wszystkiego były wstrętniejsze i smutniejsze, niż był w stanie ogarnąć. Starał się jej współczuć. Jego Dante, dziewczyna, którą obdarzy kluczami do tajemnego świata, była kryminalistką, narkomanką, wyrzutkiem i nie dbała o żadną z ważnych dla niego rzeczy. Mimo to się starał.
Jednak nic nie przygotowało go na szok spotkania jej we własnej osobie w nędznym wspólnym pokoju w Vanderbilt. Pokój był mały, ale wysoki, trzy okna wychodziły na dziedziniec w kształcie podkowy, a dwoje wąskich drzwi prowadziło do przyległych sypialni. W pomieszczeniu panował radosny chaos, towarzyszący wprowadzaniu się pierwszoroczniaków: kartony na podłodze, żadnych porządnych mebli na widoku, za to rozchwierutana lampa i zdezelowany fotel z podnóżkiem zepchnięte pod od dawna niedziałający kominek. Muskularna blondynka w szortach do biegania – Lauren, jak się domyślał (najpewniej kurs przygotowujący do studiów medycznych, przyzwoite wyniki testów, kapitan drużyny hokeja na trawie w swoim prywatnym liceum w Filadelfii) – ustawiała stylizowany na staroć adapter na siedzisku w oknie, a obok niego balansowała plastikowa skrzynka z płytami. Fotel pewnie też należał do niej, przywieziony w wozie do przeprowadzek z hrabstwa Bucks do New Haven. Anna Breen (Huntsville w stanie Teksas, stypendium STEM, przodownik chóru) siedziała na podłodze, próbując złożyć coś, co wyglądało jak regał na książki. To była dziewczyna, która nigdy tak naprawdę nie będzie tu pasować. Skończy w grupie śpiewającej a cappella albo mocno się zaangażuje w życie swojego kościoła. Z pewnością nie będzie imprezować ze współlokatorkami.
Potem pozostałe dwie dziewczyny wyszły z jednej z sypialni; z trudem dźwigały we dwie poobijane uniwersyteckie biurko.
– Musicie stawiać to tutaj? – zapytała ponuro Anna.
– Potrzebujemy więcej miejsca – odpowiedziała dziewczyna w letniej sukience w kwiaty; Darlington wiedział, że to Mercy Zhao (fortepian, 800 punktów z matematyki, 800 z czytania/pisania; nagrodzone eseje o Rabelais’m i dziwne, ale frapujące porównanie fragmentu z Wściekłości i wrzasku z kawałkiem o gruszy w Opowieściach kanterberyjskich, które zwróciło uwagę wydziału języka angielskiego zarówno na uniwersytecie w Yale, jak i w Princeton).
A potem Galaxy Stern (bez świadectwa ukończenia szkoły średniej, bez żadnych osiągnięć wartych wspomnienia, poza tym, że przetrwała niedole swojego życia) wyszła z ciemnego zakątka sypialni ubrana w koszulę z długim rękawem i czarne dżinsy zupełnie nie pasujące do upału; trzymała w chudych rękach drugi koniec biurka. Na niskiej jakości nagraniu wideo Sandowa było widać gładkie, proste pasma jej czarnych włosów, ale film nie uchwycił surowej precyzji przedziałka pośrodku głowy, wychwycił pustkę w jej oczach, ale nie to, że są ciemne jak plama atramentu. Wyglądała na niedożywioną, jej obojczyki rysowały się mocno jak wykrzykniki pod materiałem koszuli. Była zbyt gładka, ulizana, wydawała się niemal wilgotna, nie tyle jak ondyna, która wynurzyła się z fal, ile jak rusałka o zębach ostrych jak sztylety.
A może po prostu potrzebowała coś przekąsić i uciąć sobie długą drzemkę.
„W porządku, Stern, zaczynajmy”.
Darlington zapukał do drzwi, wszedł, posłał jej szeroki, promienny, przyjazny uśmiech, gdy stawiały biurko w kącie wspólnego pokoju.
– Alex! Twoja mama poprosiła, żebym sprawdził, co u ciebie. To ja, Darlington.
Przez chwilę robiła wrażenie całkowicie zagubionej, wręcz spanikowanej, a potem odwzajemniła jego uśmiech.
– Hej! Nie poznałam cię.
Dobrze. Potrafi się dostosować.
– Prosimy o zapoznanie – odezwała się Lauren, patrząc z zaciekawieniem, taksująco.
Wyjęła A Day at the Races Queenów ze skrzynki.
Darlington wyciągnął rękę.
– Jestem Darlington, kuzyn Alex.
– Ty też jesteś w JE? – spytała Lauren.
Darlington pamiętał to niezasłużone poczucie lojalności. Na początku roku wszyscy pierwszoroczniacy zostawali przydzieleni do college’ów z internatami, gdzie będą spożywać większość swoich posiłków i gdzie ostatecznie będą spali, kiedy opuszczą Stary Kampus jako drugoroczniacy. Będą kupować szaliki w kolorach swoich college’ów, uczyć się ich przyśpiewek i mott. Alex należała do Lete, tak samo jak Darlington, ale przydzielono ją do Jonathana Edwarda, college’u nazwanego na pamiątkę pastora od ognia i siarki.
– Jestem w Davenport – odpowiedział – ale nie mieszkam w kampusie.
Lubił mieszkać w Davenport College, lubił tamtejszą jadalnię, rozległy trawiasty dziedziniec. Nie odpowiadało mu jednak to, że posiadłość Black Elm stała wtedy pusta, a pieniądze, jakie oszczędzał na akademiku i stołówce, wystarczyły, żeby zeszłej wiosny usunąć zacieki w sali balowej. Poza tym Cosmo lubił towarzystwo.
– Masz samochód? – spytała Lauren.
Mercy się roześmiała.
– O Boże, nie wygłupiaj się.
Lauren wzruszyła ramionami.
– Jak inaczej dojedziemy do Ikei? Potrzebujemy sofy.
Będzie przywódczynią tej grupy; to ona będzie sugerować, na które imprezy się wybrać, i zaproponuje, żeby urządziły u nich w pokoju popijawę z okazji Halloween.
– Wybacz – odpowiedział z przepraszającym uśmiechem – ale nie mogę cię podwieźć. Przynajmniej nie dzisiaj. – Ani nigdy indziej. – I muszę na chwilę ukraść Alex.
Alex otarła ręce o dżinsy.
– Próbujemy się zadomowić – odparła z wahaniem, wręcz z nadzieją.
Widział plamy potu pod jej pachami.
– Obiecałaś – powiedział, mrugając porozumiewawczo. – A wiesz, jak moja mama podchodzi do spraw rodzinnych.
Dostrzegł rozbłysk buntu w jej wilgotnych jak od oleju oczach, ale odpowiedziała tylko:
– Dobra.
– Możesz dać nam gotówkę na sofę? – spytała ją Lauren, wkładając szorstkim gestem płytę Queenów do skrzynki.
Darlington miał nadzieję, że to nie był oryginalny winyl.
– Jasne – odpowiedziała Alex. Odwróciła się do Darlingtona. – Ciotka Eileen powiedziała, że dorzuci się do nowej sofy, prawda?
Matka Darlingtona nazywała się Harper i wątpił, żeby choćby znała słowo „Ikea”.
– Serio?
Alex skrzyżowała ręce.
– Aha.
Darlington wyjął portfel z tylnej kieszeni i wyciągnął trzysta dolarów. Podał je Alex, a ta podała je Lauren.
– Tylko pamiętaj, żeby wysłać jej kartkę z podziękowaniami – powiedział Darlington.
– Na pewno – zapewniła go Alex. – Wiem, że bardzo pilnuje takich rzeczy.
Kiedy szli przez trawniki Starego Kampusu, zostawiając za sobą wieże z czerwonej cegły i blanki Vanderbilt Hall, Darlington powiedział:
– Jesteś mi winna trzysta dolarów. Nie kupię ci nowej sofy.
– Stać cię – odparła chłodno Alex. – Domyślam się, że pochodzisz z dobrej części mojej rodziny, kuzynie.
– Potrzebowałaś przykrywki, żeby często się ze mną spotykać.
– Chrzanisz. Sprawdzałeś mnie.
– Moim zadaniem jest cię sprawdzać.
– Myślałam, że twoim zadaniem jest mnie uczyć. To nie to samo.
Przynajmniej nie była głupia.
– W porządku. Ale odwiedziny u ciotki Eileen mogą wytłumaczyć kilka zarwanych przez ciebie nocy.
– O jak bardzo zarwanych nocach mówimy?
Usłyszał niepokój w jej głosie. To ostrożność czy lenistwo?
– Ile powiedział ci dziekan Sandow?
– Niewiele. – Odsunęła materiał koszuli od brzucha dla odrobiny ochłody.
– Dlaczego tak się ubrałaś?
Nie zamierzał pytać, ale robiła wrażenie, jakby się męczyła w zapiętej pod szyję czarnej koszuli bez kołnierzyka, z plamami potu rozlewającymi się pod pachami i jakby zupełnie tu nie pasowała. Dziewczyna, która potrafi tak gładko kłamać, powinna lepiej wyczuwać, jak ukryć się w tłumie.
Alex rzuciła mu tylko spojrzenie z ukosa.
– Jestem bardzo skromna.
Darlington nie wiedział, jak na to zareagować. Wskazał więc jeden z dwóch identycznych budynków po dwóch stronach ścieżki.
– To najstarszy budynek w kampusie.
– Nie wygląda na stary.
– Jest dobrze utrzymany. Chociaż niewiele brakowało, żeby przepadł. Ludzie myśleli, że psuje wygląd Starego Kampusu, i chcieli go wyburzyć.
– Dlaczego tego nie zrobili?
– Oficjalnie dzięki kampanii na rzecz jego zachowania, ale prawda jest taka, że Dom Lete odkrył, że jest nośny.
– Że co?
– W sensie duchowym. Stanowił część starego rytuału wiążącego, który miał chronić kampus. – Skręcili w prawo i poszli ścieżką, która doprowadzi ich do niby-średniowiecznej kraty w Phelps Gate. – Kiedyś cały college wyglądał w taki sposób. Małe budynki z czerwonej cegły. Kolonialne. Zupełnie jak Harvard. A potem po wojnie secesyjnej wzniesiono mury. Teraz większość kampusu wygląda podobnie: seria fortec otoczonych murami i bramami, z donżonem pośrodku.
Stary Kampus stanowił idealny przykład – rozległy kwadrat wysokich kamiennych akademików okalający zalany słońcem dziedziniec otwarty dla wszystkich – dopóki nie nadchodziła noc i nie zatrzaskiwano bram.
– Dlaczego? – spytała Alex.
– Żeby trzymać motłoch z dala. Żołnierze wrócili po wojnie do New Haven zdziczali, większość była nieżonata, wielu z nich zostało okaleczonych psychicznie po walkach. Nadeszła też fala imigrantów. Irlandczycy, Włosi, wyzwoleni niewolnicy, wszyscy szukali pracy w fabrykach. Yale nie chciało ich tutaj.
Alex się roześmiała.
– Coś cię bawi? – zapytał.
Obejrzała się na swój akademik.
– Mercy jest Chinką. Po sąsiedzku mieszka Nigeryjka. I jeszcze mój skundlony tyłek. I tak się tu dostaliśmy. Ostatecznie.
– Po długim, powolnym oblężeniu.
Słowo „skundlony” odebrał jak niebezpieczną przynętę. Spojrzał na jej czarne włosy, czarne oczy, oliwkowy odcień skóry. Mogłaby być Greczynką. Meksykanką. Białą.
– Matka Żydówka, nie wspomniano o ojcu, ale domyślam się, że jakiś był?
– Nigdy go nie poznałam.
Kryło się tu coś więcej, ale nie zamierzał naciskać.
– Wszyscy mamy białe plamy w życiorysach, których nie wypełniamy.
Doszli go Phelps Gate, wielkiego łuku, w którym niosło się echo. Brama prowadziła na College Street i z dala od względnego bezpieczeństwa Starego Kampusu. Darlington nie chciał odchodzić od tematu. Mieli za wiele spraw do omówienia, kawał drogi do przejścia.
– To błonia New Haven Green – powiedział, kiedy szli jedną z kamiennych ścieżek. – Kiedy kolonia została założona, tutaj wybudowano zbór. To miasto miało być nowym Edenem, założone między dwoma rzekami jak między Tygrysem i Eufratem.
Alex zmarszczyła brwi.
– Dlaczego stoi tu tak wiele kościołów?
Na błoniach stały trzy, dwa z nich niemal bliźniaczo podobne, oba w federalnym stylu, trzeci był perłą neogotyku.
– W tym mieście przypada praktycznie jeden kościół na kwartał. A przynajmniej tak było kiedyś. Niektóre z nich teraz się zamykają. Ludzie po prostu przestali do nich chodzić.
– A ty chodzisz? – spytała.
– A ty?
– Nie.
– Owszem, chodzę – odpowiedział. – To rodzinna tradycja.
Dostrzegł błysk wartościowania w jej oczach, ale nie czuł potrzeby, żeby się tłumaczyć. Kościół w niedzielę, praca w poniedziałek. Tak żyli Arlingtonowie. Kiedy Darlington skończył trzynaście lat i zaprotestował, że chętnie zaryzykuje Boży gniew, o ile będzie mógł dłużej pospać, dziadek złapał go za ucho i wywlekł z łóżka, chociaż miał już osiemdziesiąt lat.
– Nie obchodzi mnie, w co wierzysz – powiedział wtedy. – Robotnik wierzy w Boga i oczekuje tego samego od nas, więc ubierzesz tyłek, a potem posadzisz go w kościelnej ławce, bo inaczej osobiście ci go wygarbuję.
Darlington poszedł do kościoła. Dziadek zmarł, a on wciąż chodził do kościoła.
– Błonia to miejsce, gdzie wzniesiono pierwszy kościół w mieście i założono pierwszy cmentarz. To źródło ogromnej mocy.
– Co ty nie powiesz.
Darlington zdał sobie sprawę, że rozluźniła ramiona. Zmienił się jej krok. Nie robiła już wrażenia kogoś w każdej chwili gotowego do ataku.
Darlington próbował nie zdradzić się ze swoją nadgorliwością.
– Co widzisz?
Nie odpowiedziała.
– Wiem, co potrafisz. To żadna tajemnica – dodał.
Alex nadal patrzyła w dal bez mała znudzona.
– Tu jest pusto i tyle. Nigdy nie widzę ich zbyt wielu w okolicach cmentarzy i takich tam.
„I takich tam”. Darlington rozejrzał się, ale widział tylko to, co wszyscy inni: studentów, ludzi pracujących w sądzie albo w ciągu sklepów wzdłuż Chapel Street, rozkoszujących się słońcem podczas lunchu.
Wiedział, że ścieżki, które wydają się w przypadkowy sposób przecinać błonia, zostały wytyczone przez wolnomularzy, żeby uspokoić i powstrzymać umarłych, kiedy cmentarz przeniesiono stąd kilka przecznic dalej. Wiedział, że ich linie tworzące różę wiatrów – albo pentagram, zależy kogo zapytasz – są widoczne z góry. Wiedział, że miejsce, w którym Dąb Lincoln przewrócił się po huraganie Sandy, odsłaniając ludzki szkielet wplątany w jego korzenie, to jedno z wielu ciał, które nigdy nie zostały przeniesione na cmentarz przy Grove Street. Patrzył na miasto inaczej z powodu swojej wiedzy, a jego wiedza nie była zwyczajna. To był wyraz uwielbienia. Jednak żadna ilość miłości nie mogła sprawić, żeby zaczął widzieć Szarych. Nie bez Orozcerio, kolejnej działki ze Złotej Misy. Zadygotał. Za każdym razem to było ryzyko, kolejna okazja, żeby jego ciało powiedziało „dość”, żeby jedna z jego nerek po prostu przestała działać.
– To ma sens, że ich tu nie widzisz – powiedział. – Pewne rzeczy przyciągają ich na cmentarze, ale z zasady trzymają się od nich z dala.
Teraz wzbudził w niej zainteresowanie. W jej oczach zabłysło prawdziwe zaciekawienie, pierwsza wskazówka czegoś innego niż czujna rezerwa.
– Dlaczego?
– Szarzy kochają życie i wszystko to, co przypomina im bycie żywym. Sól, cukier, pot. Walka i seks, łzy i krew, ludzki dramat.
– Myślałam, że sól ich odstrasza.
Darlington uniósł brew.
– Widziałaś to w telewizji?
– Poczułbyś się lepiej, gdybym powiedziała, że dowiedziałam się tego ze starodawnej księgi?
– Owszem.
– To masz pecha.
– Sól oczyszcza – powiedział, gdy przechodzili przez Temple Street – więc nadaje się do przepędzania demonów, chociaż ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nigdy osobiście nie miałem tego zaszczytu. Jednak gdy w grę wchodzą Szarzy, zrobienie kręgu z soli jest odpowiednikiem zostawienia sarnie soli do lizania.
– To co ich odstrasza?
Przez jej słowa przebijało żywe pragnienie. Czyli to było coś, co ją ciekawiło.
– Pył z kości. Ziemia cmentarna. Pozostałości popiołu z krematorium. Memento mori. – Zerknął na nią. – Znasz cokolwiek łacinę?
Pokręciła głową. Rzecz jasna.
– Nie cierpią tego, co przypomina o śmierci. Jeśli chcesz mieć pokój wolny od Szarych, powieś tam reprodukcję Holbeina.
Żartował, ale widział, że ona przetrawia jego słowa, zapamiętuje sobie nazwisko artysty. Darlington poczuł bolesne ukłucie wyrzutów sumienia, bo sprawiło mu to pewną przyjemność. Był tak zajęty zazdroszczeniem dziewczynie jej zdolności, że nie zastanowił się nawet, jak to musi być, kiedy nigdy nie możesz zamknąć drzwi przed umarłymi.
– Mogę przygotować magiczne osłony do twojego pokoju – powiedział w ramach pokuty. – Dla całego akademika, jeśli chcesz.
– Naprawdę?
– Pewnie. I mogę ci pokazać, jak samemu je robić.
– Opowiedz mi resztę – poprosiła Alex.
Z dala od mrocznej jaskini akademika pot odłożył się gładką, połyskliwą warstwą na jej nosie i czole, zbierał się w zagłębieniu nad górną wargą. Przepoci koszulę, a Darlington zorientował się po sposobie, w jaki sztywno trzymała ręce po bokach, że czuje się z tego powodu skrępowana.
– Czytałaś Życie Lete?
– Tak.
– Naprawdę?
– Przekartkowałam.
– Przeczytaj – powiedział. – Przygotowałem ci listę innych materiałów, które pomogą ci nadrobić braki. To w większości historia New Haven i zebrana przez nas historia stowarzyszeń.
Alex zdecydowanie pokręciła głową.
– Chciałam, żebyś powiedział mi, po co tu jestem… z tobą.
Trudno było odpowiedzieć na to pytanie. Bez powodu. Z tysiąca powodów. Dom Lete miał być darem, ale czy mógł być darem dla niej? Za dużo by mówić.
Opuścili błonia i zauważył, że powróciło napięcie w jej ramionach, chociaż on nadal nie widział niczego, co uzasadniałoby taką reakcję. Minęli sznur banków przy Elm Street, wznoszących się nad małym czerwonym sklepikiem z dywanami – Kebabian’s – który jakimś cudem wspaniale prosperował w New Haven od ponad stu lat, i skręcili w Orange Street. Znajdowali się teraz kilka przecznic od właściwego kampusu, ale miał wrażenie, że dzielą ich mile. Zniknęła krzątanina studenckiego życia, jakby wejście do miasta było niczym upadek z urwiska. Ulice stanowiły mieszaninę nowego i starego: nieco sfatygowane kamienice, puste parkingi, starannie odnowiona sala koncertowa, ogromniasty wieżowiec urzędu mieszkalnictwa.
– Dlaczego tutaj? – zapytała Alex, kiedy Darlington nie odpowiedział na poprzednie pytanie. – Co takiego jest w tym miejscu, że tak ich przyciąga?
Krótka odpowiedź brzmiała: „A kto wie?”, Darlington jednak wątpił, żeby ukazała jego i Lete w najlepszym świetle.
– Na początku XIX wieku magia przenosiła się ze starego świata do nowego, porzucając Europę wraz z tymi, którzy ją praktykowali. Potrzebowali miejsca, gdzie mogliby przechowywać wiedzę i prowadzić swoje praktyki. Nikt nie jest pewien, dlaczego New Haven się sprawdziło. Próbowano także w innych miejscach. – Darlington powiedział to z pewną dumą. – W Cambridge. W Princeton. To w New Haven magia przyjęła się, utrzymała i zakorzeniła. Niektórzy uważają, że Zasłona jest tu cieńsza, łatwiejsza do przebicia. Rozumiesz więc, dlaczego Lete cieszy się, mając cię u siebie. – A przynajmniej niektórzy z Lete. – Może zdołasz przedstawić nam parę odpowiedzi. Można tu spotkać Szarych, którzy istnieją znacznie dłużej niż uniwersytet.
– I ci ludzie uprawiający magię uznali za rozsądne uczyć jej bandę dzieciaków z college’u?