Dziewiąty dom - Leigh Bardugo - ebook + książka

Dziewiąty dom ebook

Leigh Bardugo

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Hipnotyzujący debiut w powieściach dla dorosłych Leigh Bardugo. Opowieść o władzy, przywilejach, mrocznej magii i morderstwie pośród elity z Ivy League.

Alex Stern to ostatnia dziewczyna, jaka mogłaby znaleźć się na pierwszym roku w Yale. Rzuciła szkołę i jako jedyna przeżyła potworną, niewyjaśnioną zbrodnię. Ostatnie, czego chce, to sprawiać kłopoty, zwłaszcza kiedy Yale może być dla niej nowym początkiem. Jednak darmowa nauka na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów wiąże się z pewnym haczykiem.

Alex ma za zadanie monitorować tajemnicze poczynania tajnych stowarzyszeń w Yale, stowarzyszeń, z których wywodzi się wielu najsłynniejszych i najbardziej wpływowych ludzi świata. Teraz na kampusie znaleziono martwą dziewczynę i wydaje się, że tylko Alex nie akceptuje sposobu, w jaki policja i uniwersytecka administracja wyjaśniły jej śmierć.

Alex wie, że tajne stowarzyszenia są o wiele bardziej złowieszcze i nadzwyczajne, niż ktokolwiek sobie wyobraża.

Tajne stowarzyszenia parają się zakazaną magią. Wskrzeszają umarłych. A czasem żerują na żywych…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 588

Oceny
4,2 (515 ocen)
243
173
64
29
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiatylek

Dobrze spędzony czas

Niezłe, choć nie tak dobre jak Grisze.
20
Walindor

Dobrze spędzony czas

⭐️3.5/5
00
SaraB97

Nie polecam

Dawno aż tak ciężko mi się nie czytało mi się książki! Nie wiem czy to przez historie która mnie średnio ciekawiła, czy przez natłok niepotrzebnych szczegółów czy dziwnie rozlazły styl pisania.
00
MarlenaDrozynska

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężko było się w nią "wgryźć ",ale jak już się udało, to złapała i nie chciała puścić. Mroczna i tajemnicza. Bohaterowie nieprzeciętni. Książka jest dość niezwykła. Czekam na dalsze losy.
00
konha

Dobrze spędzony czas

przyjemnie spędzony czas
00

Popularność




Od autorki

Od autorki

Sto­wa­rzy­sze­nia na Uni­wer­sy­te­cie Yale i ich wybitni wycho­wan­ko­wie to rzecz jak naj­bar­dziej praw­dziwa, ale postaci i wyda­rze­nia opi­sane na tych stro­nach to owoc wyobraźni autorki i o ile mi wia­domo, nikt ni­gdy nie posłu­żył się magią, żeby usta­wiać wyniki wybo­rów.

Ay una moza y una moza que nonse espanta de la muerte porque tiene padre y madre y sus doge her­ma­nos caza­dos. Caza de tre taba­ca­des y un cor­tijo enla­driado. En medio de aquel cor­tijo havia un man­sa­nale que da man­sa­nas de amo­res en vierno y en verano. Adien­tro de aquel cor­tijo siete gru­tas hay fra­gu­ada. En cada gruta y gruta ay echado cade­nado… El huerco que fue ligero se entró por el cade­nado.

La Moza y El Huerco

Jest taka dziew­czyna, która nie boi się śmierciBo ma ojca i matkę, i dwu­na­stu braci myśli­wych,Dom z trzema pię­trami i zagrodę,A pośrodku farmy jabłoń, co rodzi jabłka miło­sne zimą i latem.Na far­mie jest sie­dem pie­czar,A każda z nich zamknięta na kłódkę…Śmierć była świa­tłem i zakra­dła się przez dziurkę od klu­cza.

Śmierć i dziew­czyna, bal­lada sefar­dyj­ska

Pro­log. Począ­tek wio­sny

Pro­log

POCZĄ­TEK WIO­SNY

Zanim Alex zdo­łała pozbyć się krwi ze swo­jego porząd­nego weł­nia­nego płasz­cza, zro­biło się za cie­pło na jego nosze­nie. Wio­sna nade­szła nie­chęt­nie; bla­do­nie­bie­skim poran­kom nie uda­wało się nabrać inten­syw­no­ści, zamiast tego od razu prze­cho­dziły w wil­gotne, posępne popo­łu­dnia, upo­rczywy mróz obrę­biał drogę wyso­kimi, brud­nymi be­zami. Jed­nak gdzieś w poło­wie marca kawałki traw­nika mię­dzy kamien­nymi ścież­kami Sta­rego Kam­pusu zaczęły wynu­rzać się spod top­nie­ją­cego śniegu wil­gotne, czarne i pokryte kęp­kami zmierz­wio­nej trawy, a Alex zła­pała się na tym, że tkwi na sie­dzi­sku w oknie w jed­nym z poko­jów ukry­tych na ostat­nim pię­trze budynku nr 268 przy York Street i czyta Suge­ro­wane wyma­ga­nia dla kan­dy­da­tów do Domu Lete.

Sły­szała tyka­nie zegara na kominku oraz dźwięki dzwonka, gdy klienci wcho­dzili do sklepu odzie­żo­wego na dole i z niego wycho­dzili. Tajne pokoje nad skle­pem człon­ko­wie Lete nazy­wali czule Klitką, zaś w lokalu poni­żej w róż­nych okre­sach mie­ścił się sklep obuw­ni­czy, sklep ze sprzę­tem myśliw­skim i tury­stycz­nym oraz czynny cało­do­bowo mini­mar­ket Wawa z okien­kiem Taco Bell. Pamięt­niki człon­ków Lete z tego okresu pełne są narze­ka­nia na smród odsma­ża­nej fasoli i gril­lo­wa­nej cebuli prze­sią­ka­jący z dołu – aż do 1995 roku, kiedy ktoś zacza­ro­wał Klitkę oraz tylną klatkę scho­dową pro­wa­dzącą do zaułka, żeby zawsze pach­niały pły­nem do zmięk­cza­nia tka­nin i goź­dzi­kami.

Alex odkryła bro­szurkę z zale­ce­niami dla Domu Lete w cza­sie tych męt­nych tygo­dni po incy­den­cie w rezy­den­cji przy Orange Street. Od tam­tego czasu tylko raz spraw­dziła swoją pocztę na sta­rym kom­pu­te­rze w Klitce – zoba­czyła długi łań­cu­szek wia­do­mo­ści od dzie­kana San­dowa i zaraz się wylo­go­wała. Pozwo­liła, żeby bate­ria w jej tele­fo­nie roz­ła­do­wała się, igno­ro­wała zaję­cia i patrzyła, jak gałę­zie wypusz­czają pączki liści na knyk­ciach niczym kobieta przy­mie­rza­jąca pier­ścionki. Wyja­dła całe jedze­nie ze spi­żarki i zamra­żarki – naj­pierw deli­ka­te­sowe sery i wędzo­nego łoso­sia, a potem puszki z fasolką i z brzo­skwi­niami w syro­pie z pude­łek opi­sa­nych jako żela­zne racje. Kiedy i one się skoń­czyły, zaczęła gorącz­kowo zama­wiać jedze­nie na wynos, obcią­ża­jąc za wszystko wciąż aktywne konto Dar­ling­tona. Zej­ście scho­dami i powrót były dla niej dosta­tecz­nie męczące, żeby musiała odpo­cząć, zanim rzu­cała się na lunch albo obiad. Cza­sem w ogóle nie zawra­cała sobie głowy jedze­niem i po pro­stu zasy­piała na sie­dzi­sku w oknie albo na pod­ło­dze obok pla­sti­ko­wych toreb i zawi­nię­tych w folię pojem­nicz­ków. Nikt nie przy­szedł spraw­dzić, co u niej. Nie został nikt, kto mógłby to zro­bić.

Bro­szurkę wydru­ko­wano tan­det­nie, spięto w sko­ro­szy­cie z czarno-bia­łym obraz­kiem przed­sta­wia­ją­cym Hark­ness Tower na okładce i napi­sem „Jeste­śmy paste­rzami” poni­żej. Wąt­piła, żeby zało­ży­ciele Domu Lete mieli na myśli Johnny’ego Casha, gdy wybie­rali motto, ale za każ­dym razem, gdy widziała te słowa, myślała o okre­sie Bożego Naro­dze­nia, gdy leżała na sta­rym mate­racu u Lena w Van Nuys, pokój się krę­cił, nie­do­je­dzona puszka sosu żura­wi­no­wego stała obok niej na pod­ło­dze, a Johny Cash śpie­wał: „Jeste­śmy paste­rzami, prze­wę­dro­wa­li­śmy przez góry. Zosta­wi­li­śmy nasze stada, gdy poja­wiła się nowa gwiazda”. Myślała o Lenie, który obró­cił się do niej, wsu­nął rękę pod jej koszulkę i zamru­czał jej do ucha: „Do bani ci paste­rze”.

Wytyczne doty­czące kan­dy­da­tów do Domu Lete umiesz­czono pod koniec bro­szurki i ostat­nim razem uak­tu­al­niano je w 1962 roku.

Wyso­kie osią­gnię­cia aka­de­mic­kie, w szcze­gól­no­ści w histo­rii i che­mii.

Zdol­no­ści języ­kowe i prak­tyczna zna­jo­mość łaciny i greki.

Dobre zdro­wie fizyczne i higiena oso­bi­sta. Mile widziane oznaki regu­lar­nej dba­ło­ści o spraw­ność fizyczną.

Widoczne prze­jawy sta­tecz­nego cha­rak­teru i zami­ło­wa­nie do dys­kre­cji.

Zain­te­re­so­wa­nie wie­dzą tajemną nie jest dobrze widziane, ponie­waż czę­sto sta­nowi wskaź­nik skłon­no­ści do bycia „wyrzut­kiem”.

Brak nad­mier­nej wraż­li­wo­ści, gdy w grę wcho­dzą realia ludz­kiej ana­to­mii.

MORS VIN­CIT OMNIA.

Alex, któ­rej zna­jo­mość łaciny była dalece nie­za­do­wa­la­jąca, musiała spraw­dzić zna­cze­nie tej sen­ten­cji: „Śmierć wszystko zwy­cięża”. Jed­nak na mar­gi­ne­sie ktoś naba­zgrał irru­mat nad vin­cit, nie­mal cał­ko­wi­cie zama­zu­jąc ory­gi­nalne słowo nie­bie­skim dłu­go­pi­sem.

Pod wyma­ga­niami Lete wid­niał dopi­sek: „Wymogi wobec kan­dy­da­tów obni­żono w dwóch wypad­kach: Lowella Scotta (licen­cjat z lite­ra­tury angiel­skiej, 1909) i Sinc­la­ira Bella Bra­ver­mana (bez dyplomu, 1950) z mie­sza­nymi skut­kami”.

Dopi­sano tam też drugą adno­ta­cję na mar­gi­ne­sie, kan­cia­stymi jak zapis EKG bazgro­łami, nie­wąt­pli­wie nale­żą­cymi do Dar­ling­tona: „Alex Stern”. Pomy­ślała o nasią­ka­ją­cym krwią dywa­nie w sta­rej rezy­den­cji Ander­sona. Pomy­ślała o dzie­ka­nie, który pobie­lał na widok wysta­ją­cej mu z nogi kości udo­wej, i o smro­dzie dzi­kich psów wypeł­nia­ją­cym powie­trze.

Alex odsta­wiła pojem­nik z folii alu­mi­nio­wej z zim­nym fala­fe­lem z Mamoun’s, otarła ręce o dres Domu Lete. Pokuś­ty­kała do łazienki, otwo­rzyła fiolkę z zol­pi­de­mem i wło­żyła jedną pigułkę pod język. Pod­su­nęła zło­żoną dłoń pod kran i patrzyła, jak woda opływa jej palce, słu­chała ponu­rego bul­gotu dobie­ga­ją­cego z odpływu. „Wymogi wobec kan­dy­da­tów obni­żono w dwóch wypad­kach”.

Po raz pierw­szy od tygo­dni spoj­rzała, jak posi­nia­czona dziew­czyna w obry­zga­nym wodą lustrze pod­ciąga pod­ko­szulkę. Ropa popla­miła bawełnę na żółto. Rana w boku Alex była głę­boką wklę­sło­ścią pokrytą zakrze­płą czer­nią. Ugry­zie­nie zosta­wiło widoczny łuk, o któ­rym wie­działa, że źle się zagoi, o ile w ogóle. Jej mapa się zmie­niła, linia brze­gowa się prze­kształ­ciła. Mors irru­mat omnia. Śmierć dyma nas wszyst­kich.

Alex deli­kat­nie dotknęła roz­pa­lo­nej czer­wo­nej skóry wokół śla­dów zębów. Rana była zaka­żona. To ją tro­chę mar­twiło, umysł pró­bo­wał obu­dzić jej instynkt samo­za­cho­waw­czy, ale myśl o się­gnię­ciu po tele­fon i poje­cha­niu do przy­chodni dla stu­den­tów – o sekwen­cji dzia­łań, jakie każde nowe dzia­ła­nie zapo­cząt­kuje – była przy­tła­cza­jąca, a przy­tę­pione cie­płe rwa­nie w ciele, które wznie­cało w sobie pożar, stało się nie­mal kojące. Może dosta­nie gorączki i zacznie mieć zwidy.

Obrzu­ciła spoj­rze­niem łuk żeber. Nie­bie­skie żyłki pod bled­ną­cymi sinia­kami przy­po­mi­nały zrzu­cone druty wyso­kiego napię­cia. Jej usta wyglą­dały jak pokryte puchem z powodu spierzch­nię­tej skóry. Pomy­ślała o swoim imie­niu i nazwi­sku wypi­sa­nych na mar­gi­ne­sie bro­szurki – trzeci przy­pa­dek.

– Skutki są zde­cy­do­wa­nie mie­szane – powie­działa i zdzi­wiła się, jak zgrzy­tli­wie brzmi jej wła­sny głos.

Roze­śmiała się i odnio­sła wra­że­nie, że odpływ umy­walki jej zawtó­ro­wał. Może już miała gorączkę.

W sil­nym jarze­nio­wym świe­tle lamp łazien­ko­wych zła­pała brzegi ugry­zie­nia i wbiła palce w ranę, szczy­piąc ciało przy szwach, aż ból okrył ją niczym pele­ryna i wycze­ki­wana ciem­ność gwał­tow­nie napły­nęła.

To była wio­sna. Jed­nak kło­poty zaczęły się nocą w samym środku ciem­nej zimy, kiedy Tara Hut­chins umarła, a Alex wciąż myślała, że wszystko jej się upie­cze.

Czaszka i Kości, naj­star­sze ze sto­wa­rzy­szeń rezy­den­cjal­nych, pierw­szy z ośmiu Domów Zasłony, zało­żony w 1832 roku. Kościeje mogą szczy­cić się więk­szą liczbą pre­zy­den­tów, wydaw­ców, magna­tów prze­my­sło­wych i człon­ków rządu niż jakie­kol­wiek inne sto­wa­rzy­sze­nie (pełna lista wycho­wan­ków znaj­duje się w Anek­sie C) i być może słowo „szczy­cić się” jest tu naj­wła­ściw­sze. Kościeje są świa­domi swo­ich wpły­wów i ocze­kują sza­cunku ze strony dele­ga­tów Lete. Powinni jed­nak pamię­tać wła­sne motto: „Bogaci i biedni – wszy­scy są równi w obli­czu śmierci”. Zacho­wuj­cie się powścią­gli­wie i postę­puj­cie dyplo­ma­tycz­nie, jak naka­zuje wasz urząd i zwią­zek z Lete, ale zawsze pamię­taj­cie, że naszym obo­wiąz­kiem nie jest umac­niać naj­lep­szych i naj­by­strzej­szych z Yale w ich próż­no­ści, ale stać mię­dzy żywymi i umar­łymi.

z Życie Lete: pro­ce­dury i pro­to­koły Dzie­wią­tego Domu

Kościeje uwa­żają się za tyta­nów pośród pro­stacz­ków i to może wner­wiać. Jed­nak kim jestem, żeby się cze­piać, kiedy drinki są mocne, a dziew­częta śliczne?

Pamięt­nik Geo­rge’a Petita z cza­sów w Lete (Say­brook Col­lege ’56)

1. Zima

1

ZIMA

Alex prze­mie­rzała pośpiesz­nie roz­le­głą, nie­ziem­ską płasz­czy­znę Beinecke Plaza, jej buty łomo­tały na pła­skich kwa­dra­tach czy­stego betonu. Gigan­tyczny sze­ścian ze zbio­rem ksiąg rzad­kich wyda­wał się szy­bo­wać nad par­te­rem. Za dnia jego panele jarzyły się bursz­ty­nowo jak wypo­le­ro­wany złoty ul; bar­dziej przy­po­mi­nał świą­ty­nię niż biblio­tekę. Nocą wyglą­dał po pro­stu jak gro­bo­wiec. Ta część kam­pusu nie paso­wała do reszty Yale; bra­ko­wało tu sza­rego kamie­nia i gotyc­kich łuków, małych bun­tow­ni­czych ostań­ców w postaci budyn­ków z czer­wo­nej cegły, które – jak wyja­śnił jej Dar­ling­ton – nie były naprawdę kolo­nialne, a jedy­nie miały tak wyglą­dać. Wymie­nił powody, dla któ­rych Biblio­tekę Beinecke zbu­do­wano wła­śnie w taki spo­sób – budy­nek miał być zwier­cia­dłem dla pozo­sta­łych budowli i dzięki temu wpa­so­wać się w archi­tek­turę kam­pusu, ale dla niej na­dal wyglą­dał jak coś rodem z fil­mów fan­ta­styczno-nauko­wych z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Łapała się na tym, że stu­denci powinni tam nosić try­koty albo za krót­kie tuniki, pić coś, co się nazywa Eks­trak­tem, i spo­ży­wać jedze­nie w postaci pigu­łek. Nawet wielka meta­lowa rzeźba, która – jak teraz wie­działa – była dzie­łem Ale­xan­dra Cal­dera, przy­po­mi­nała jej ogromną lampę lawę w nega­ty­wie.

– To Cal­der – mruk­nęła pod nosem.

W taki spo­sób ludzie mówili tutaj o sztuce. Nic nie było tu czy­imś dzie­łem. Ta rzeźba to jest Cal­der. Ten obraz to Rothko. Ten dom to Neu­tra.

A Alex była spóź­niona. Zaczęła wie­czór z naj­lep­szymi inten­cjami. Posta­no­wiła sobie wziąć się solid­nie za esej na zaję­cia ze współ­cze­snej powie­ści bry­tyj­skiej i wyjść odpo­wied­nio wcze­śnie, żeby mieć mnó­stwo czasu na dotar­cie na wiesz­cze­nie. Zasnęła jed­nak w jed­nej z czy­telni w Biblio­tece Ster­linga z egzem­pla­rzem Nostromo w wiot­kiej ręce i sto­pami opar­tymi o prze­wód grzew­czy. O wpół do jede­na­stej obu­dziła się rap­tow­nie ze śliną ście­ka­jącą jej po policzku. „Psia­krew”, które jej się wyrwało, ponio­sło się w ciszy biblio­teki jak wystrzał ze strzelby. Scho­wała twarz w sza­liku, zarzu­ciła torbę na ramię i chył­kiem ucie­kła.

Teraz szła na skróty przez Jadal­nię i pod rotundą, gdzie głę­boko wyżło­bio­nymi w mar­mu­rze lite­rami wypi­sano nazwi­ska pole­głych w woj­nie. Czu­wały tam kamienne posągi, per­so­ni­fi­ka­cje Pokoju, Poświę­ce­nia, Pamięci i wresz­cie Odwagi, która miała hełm, tar­czę i nie­wiele wię­cej i zawsze koja­rzyła się Alex bar­dziej ze strip­ti­zerką niż żałob­ni­kiem. Alex zbie­gła po scho­dach i prze­mknęła przez skrzy­żo­wa­nie Col­lege Street i Grove Street.

Kam­pus miał skłon­ność do zmie­nia­nia twa­rzy z godziny na godzinę i wraz z kolej­nymi prze­czni­cami, przez co Alex wiecz­nie miała wra­że­nie, że widzi go po raz pierw­szy. Tego wie­czoru wyglą­dał jak luna­tyk, który oddy­cha głę­boko i spo­koj­nie. Ludzie, któ­rych mijała po dro­dze do SSS, spra­wiali wra­że­nie zamknię­tych we śnie, patrzyli łagod­nie, twa­rze mieli zwró­cone ku sobie nawza­jem wśród pary uno­szą­cej się z kub­ków z kawą, trzy­ma­nych w dło­niach w ręka­wicz­kach. Ogar­nęło ją upiorne wra­że­nie, że śnią o niej – o dziew­czy­nie w ciem­nym płasz­czu, która znik­nie, gdy oni się obu­dzą.

Shef­field-Ster­ling-Stra­th­cona Hall też drze­mał, sale wykła­dowe były szczel­nie zamknięte, kory­ta­rze zalane ener­go­osz­częd­nym pół­świa­tłem. Alex weszła scho­dami na pierw­sze pię­tro i usły­szała hałas nio­sący się echem z jed­nej z sal wykła­do­wych. Yale Social wyświe­tlał tam w czwart­kowe wie­czory filmy. Mercy przy­cze­piła pinez­kami pro­gram do ich drzwi w aka­de­miku, ale Alex nie zawra­cała sobie głowy jego czy­ta­niem. Była zajęta w czwartki.

Tripp Hel­muth gar­bił się przy ścia­nie obok drzwi do sali wykła­do­wej. Ski­nął do niej głową, patrząc spod cięż­kich powiek. Nawet w sła­bym świe­tle widziała, że ma prze­krwione oczy. Nie­wąt­pli­wie palił, zanim przy­szedł tu dziś wie­czo­rem. Może dla­tego starsi Kościeje posta­wili go przy drzwiach, żeby pil­no­wał wej­ścia. A może zgło­sił się na ochot­nika.

– Spóź­ni­łaś się – powie­dział. – Już zaczęli.

Alex udała, że go nie sły­szy. Obej­rzała się przez ramię, żeby mieć pew­ność, że kory­tarz jest pusty. Nie musiała tłu­ma­czyć się Trip­powi, zresztą wyszłaby na sła­be­usza, gdyby spró­bo­wała. Przy­ci­snęła kciuk do led­wie widocz­nego nacię­cia w boaze­rii. Ściana powinna otwo­rzyć się gładko, ale jak zawsze się zacięła. Alex popchnęła ją mocno ramie­niem i potknęła się, gdy przej­ście nie­spo­dzie­wa­nie się otwo­rzyło.

– Spo­koj­nie, kozaku – powie­dział Tripp.

Alex zatrza­snęła za sobą drzwi i prze­pchnęła się wąskim przej­ściem w ciem­no­ści.

Nie­stety Tripp miał rację. Wiesz­cze­nie już się zaczęło. Alex weszła do daw­nej sali ope­ra­cyj­nej naj­ci­szej, jak zdo­łała.

To była sala pozba­wiona okien, wci­śnięta mię­dzy salę wykła­dową i salę lek­cyjną, w któ­rej dok­to­ranci spo­ty­kali się na semi­na­riach. To była zapo­mniana pozo­sta­łość daw­nej szkoły medycz­nej, któ­rej zaję­cia odby­wały się tutaj, w SSS, zanim prze­nio­sła się do wła­snych budyn­ków. Zarządcy fun­da­cji, która zało­żyła sto­wa­rzy­sze­nie Czaszki i Kości, na stałe zamknęli wej­ście do sali i ukryli pod nową boaze­rią około 1932 roku. Wszyst­kie te fakty Alex poznała dzięki lek­tu­rze kom­pen­dium Lete: Spu­ści­zna, cho­ciaż pew­nie powinna czy­tać w tym cza­sie Nostromo.

Nikt nawet nie zer­k­nął w jej stronę. Wszy­scy patrzyli na haru­spika, jego szczu­pła twarz była ukryta za maseczką chi­rur­giczną, bla­do­nie­bie­ski strój był zbry­zgany krwią. Jego oble­czone w latek­sowe ręka­wiczki dło­nie poru­szały się meto­dycz­nie we wnętrz­no­ściach… pacjenta? Bada­nego obiektu? Ofiary? Alex nie bar­dzo wie­działa, jakim ter­mi­nem okre­ślić męż­czy­znę na stole. Nie „ofiara”. „Ten czło­wiek powi­nien prze­żyć” – pomy­ślała. Dopil­no­wa­nie tego to część jej zada­nia. Zadba, żeby prze­brnął przez tę ciężką próbę i wró­cił bez­piecz­nie na szpi­talny oddział, z któ­rego go zabrano. „A co będzie za rok? – zasta­na­wiała się. – Za pięć lat?”.

Zer­k­nęła na męż­czy­znę na stole. Michael Reyes. Czy­tała jego teczkę dwa tygo­dnie temu, kiedy wybrano go do rytu­ału. Płaty skóry na brzu­chu roz­chy­lono mu sta­lo­wymi klam­rami i jego wnętrz­no­ści wyglą­dały jak roz­kwi­tła, pulchna różowa orchi­dea, plu­szowa i czer­wona pośrodku. „Powiedz­cie mi, że nie zosta­nie po tym ślad”. Musiała jed­nak mar­twić się o wła­sną przy­szłość. Reyes jakoś sobie pora­dzi.

Alex odwró­ciła wzrok, sta­rała się oddy­chać przez nos, kiedy żołą­dek jej się burzył i ślina o mie­dzia­nym posmaku wypeł­niła jej usta. Widziała mnó­stwo potwor­nych obra­żeń, ale zawsze na mar­twych. Było coś znacz­nie gor­szego w żywej ranie, ludz­kim ciele trzy­ma­ją­cym się życia jedy­nie za pomocą mia­ro­wego, meta­licz­nego pika­nia moni­tora. Miała w kie­szeni sło­dzony imbir na mdło­ści – jedna z rad od Dar­ling­tona – ale nie mogła zmu­sić się, żeby go wyjąć i odwi­nąć z papierka.

Zamiast tego zawie­siła wzrok gdzieś w prze­strzeni, pod­czas gdy haru­spik wypo­wia­dał serię cyfr i liter – sym­bole akcji i gieł­do­wych kur­sów firm, które weszły na nowo­jor­ską giełdę pie­niężną. Póź­niej tego wie­czoru przej­dzie do NASDAQ, Euro­ne­xtu i ryn­ków azja­tyc­kich. Alex nie zawra­cała sobie głowy ich roz­szy­fro­wy­wa­niem. Pole­ce­nia, żeby kupo­wać, sprze­da­wać lub zacho­wać, poda­wano w nie­prze­nik­nio­nym języku holen­der­skim, języku han­dlu, pierw­szej giełdy papie­rów war­to­ścio­wych, sta­rego Nowego Jorku i w ofi­cjal­nym języku Koście­jów. Kiedy zakła­dano sto­wa­rzy­sze­nie Czaszki i Kości, zbyt wielu stu­den­tów znało grekę i łacinę. Dzia­łal­ność sto­wa­rzy­sze­nia wyma­gała cze­goś trud­niej­szego do prze­nik­nię­cia.

– Wymowa w języku holen­der­skim jest trud­niej­sza – wyja­śnił jej wcze­śniej Dar­ling­ton. – Poza tym Kościeje mają dzięki temu pre­tekst, żeby odwie­dzać Amster­dam.

Oczy­wi­ście Dar­ling­ton znał łacinę, grekę i holen­der­ski. Mówił też po fran­cu­sku, chiń­sku i względ­nie przy­zwo­icie znał por­tu­gal­ski. Alex wła­śnie zaczęła hisz­pań­ski na dru­gim pozio­mie. Spo­dzie­wała się, że dzięki lek­cjom w pod­sta­wówce i misz­ma­szowi bab­ci­nych powie­dzo­nek w ladino zaję­cia okażą się pro­ste do zali­cze­nia. Nie­stety nie wzięła pod uwagę takich rze­czy jak tryb łączący. Potra­fiła jed­nak zapy­tać, czy Glo­ria mia­łaby ochotę pójść jutro wie­czo­rem na dys­ko­tekę.

Seria stłu­mio­nych strza­łów dobie­gła zza ściany, z sali, gdzie wyświe­tlano film. Haru­spik pod­niósł wzrok znad ośli­zgłego, różo­wego cha­osu jelita cien­kiego Micha­ela Rey­esa, nie kry­jąc iry­ta­cji.

„Czło­wiek z bli­zną” – zdała sobie sprawę Alex, kiedy muzyka stała się gło­śniej­sza i hała­śliwe głosy zagrzmiały chó­ral­nie: „Chce­cie sobie ze mną pogry­wać? W porządku. Chce­cie zaba­wić się ostro?”. Widow­nia skan­do­wała dia­logi, jakby to był Rocky Hor­ror. Alex obej­rzała Czło­wieka z bli­zną z setkę razy. To był jeden z ulu­bio­nych fil­mów Lena. Był pod tym wzglę­dem prze­wi­dy­walny: lubił wszystko, co ostre – jakby zamó­wił sobie pocztą zestaw „Jak zostać gang­ste­rem”. Kiedy spo­tkali w pobliżu dep­taka w Venice Hel­lie o zło­tych wło­sach oka­la­ją­cych spek­takl jej nie­bie­skich oczu, Alex natych­miast pomy­ślała o Michelle Pfe­if­fer w jej saty­no­wej sukience. Bra­ko­wało jej tylko gład­kiej kur­tyny grzywki. Alex nie chciała jed­nak myśleć o Hel­lie tego wie­czoru, kiedy w powie­trzu uno­sił się smród krwi. Len i Hel­lie to jej dawne życie. Yale to nie miej­sce dla nich. Z dru­giej strony nie było to też miej­sce dla Alex.

Mimo tych wspo­mnień Alex była wdzięczna za hałas, który zagłu­szał mla­ska­nie i chlu­pot, kiedy haru­spik grze­bał w trze­wiach Micha­ela Rey­esa. Co on tam widział? Dar­ling­ton twier­dził, że wiesz­cze­nie nie różni się od czy­ta­nia przy­szło­ści z kart tarota albo gar­ści zwie­rzę­cych kości. Z pew­no­ścią jed­nak ina­czej to wyglą­dało. I brzmiało o wiele kon­kret­niej. „Tęsk­nisz za kimś. Znaj­dziesz szczę­ście w nowym roku”. Wróż­bici mówili tego typu rze­czy – ogól­ni­kowe, pocie­sza­jące.

Alex przyj­rzała się Koście­jom w sza­tach i kap­tu­rach, tło­czą­cych się wokół ciała na stole. Jakiś stu­den­ciak wyzna­czony na Skrybę zapi­sy­wał prze­wi­dy­wa­nia, które zostaną prze­ka­zane zarząd­com fun­du­szy inwe­sty­cyj­nych i pry­wat­nym inwe­sto­rom na całym świe­cie, żeby zapew­nić Koście­jom i wycho­wan­kom sto­wa­rzy­sze­nia bez­pie­czeń­stwo finan­sowe. Byli pre­zy­denci, dyplo­maci, przy­naj­mniej jeden dyrek­tor CIA – to wszystko byli Kościeje. Alex pomy­ślała o Tonym Mon­ta­nie, moczą­cym się w jacuzzi i pero­ru­ją­cym: „Wiesz, co to jest kapi­ta­lizm?”. Alex zer­k­nęła na roz­cią­gnięte ciało Micha­ela Rey­esa. „Tony, nie masz zie­lo­nego poję­cia” – pomy­ślała.

Wychwy­ciła jakiś ruch na ław­kach nad salą ope­ra­cyjną. Sala miała dwoje swo­ich wła­snych Sza­rych, któ­rzy zawsze sie­dzieli na tych samych miej­scach, kilka rzę­dów od sie­bie. Pacjentkę psy­chia­tryczną, któ­rej usu­nięto jaj­niki i macicę w ramach histe­ro­to­mii w 1926 roku, za co miała otrzy­mać sześć dola­rów, jeśli prze­żyje, oraz stu­denta medy­cyny. Zamarzł na śmierć w palarni opium tysiące mil stąd około 1880 roku, ale sia­dy­wał na swoim daw­nym miej­scu w szkole i patrzył na to, co ucho­dziło za życie w tej sali. Wiesz­cze­nie odby­wało się w sali ope­ra­cyj­nej tylko cztery razy w roku, z począt­kiem każ­dego kwar­tału fiskal­nego, ale naj­wy­raź­niej jemu to wystar­czało.

Dar­ling­ton lubił mawiać, że zada­wa­nie się z duchami jest jak jeż­dże­nie metrem: „Nie nawią­zuj kon­taktu wzro­ko­wego. Nie uśmie­chaj się. Nie inte­re­suj się. Bo w prze­ciw­nym wypadku ni­gdy nie wia­domo, co pole­zie za tobą do domu”. Łatwiej powie­dzieć niż zro­bić, kiedy jedyną inną rze­czą w sali, na którą można popa­trzeć, jest męż­czy­zna bawiący się wnętrz­no­ściami dru­giego czło­wieka, jakby to były tabliczki do madżonga.

Pamię­tała wstrząs, jaki prze­żył Dar­ling­ton, kiedy zdał sobie sprawę, że nie dość, iż Alex widzi duchy bez pomocy żad­nej mik­stury czy zaklę­cia, to jesz­cze widzi je w kolo­rze. Był tym prze­dziw­nie roz­sier­dzony. To jej spra­wiło przy­jem­ność.

– Jakiego rodzaju są te kolory? – zapy­tał, zdej­mu­jąc nogi ze sto­lika kawo­wego, a jego cięż­kie czarne buty zadud­niły o par­kiet w salo­nie Il Bastone.

– Po pro­stu kolory. Jak na pola­ro­idzie. Dla­czego pytasz? Co ty widzisz?

– Są sza­rzy – wark­nął. – Dla­tego nazy­wamy ich Sza­rymi.

Alex wzru­szyła wtedy ramio­nami, wie­dząc, że jej non­sza­lan­cja tylko jesz­cze bar­dziej roz­zło­ści Dar­ling­tona.

– To nic takiego – powie­działa.

– Dla cie­bie – mruk­nął i wyszedł, gło­śno tupiąc.

Resztę dnia spę­dził w sali tre­nin­go­wej, wypa­ca­jąc z sie­bie złość.

Alex była wtedy zado­wo­lona z sie­bie, cie­szyła się, że nie wszystko przy­cho­dzi Dar­ling­to­nowi z łatwo­ścią. Teraz jed­nak, gdy prze­su­wała się po obwo­dzie sali ope­ra­cyj­nej i spraw­dzała drobne znaki kredą na każ­dym z kie­run­ków róży wia­trów, czuła się roz­trzę­siona i nie­przy­go­to­wana. Takich wła­śnie uczuć dozna­wała, odkąd posta­wiła pierw­sze kroki w kam­pu­sie. Nie, nawet wcze­śniej. Od chwili, kiedy dzie­kan San­dow usiadł obok jej szpi­tal­nego łóżka, popu­kał w kaj­danki na jej rękach żół­tymi od niko­tyny pal­cami i powie­dział: „Mamy dla cie­bie pro­po­zy­cję”. To jed­nak była stara Alex. Alex od Hel­lie i Lena. Alex z Yale ni­gdy nie nosiła kaj­da­nek, ni­gdy nie wdała się w bójkę, ni­gdy nie zerżnęła nie­zna­jo­mego w łazience, żeby zaro­bić na działkę dla swo­jego chło­paka. Alex z Yale z tru­dem sobie radziła, ale nie narze­kała. Była dobrą dziew­czyną, która stara się nadą­żać.

„I nie udaje jej się” – pomy­ślała. Powinna była przyjść tu wcze­śniej i obser­wo­wać ryso­wa­nie zna­ków, przy­pil­no­wać, żeby krąg był bez­pieczny. Sza­rzy tak sta­rzy, jak ci nad nią, błą­ka­jący się po wzno­szą­cych się stop­niowo ław­kach, nie spra­wiali zwy­kle kło­po­tów, nawet kiedy przy­cią­gała ich krew. Wiesz­cze­nie jed­nak to potężna magia i zada­niem Alex było pil­no­wa­nie, żeby Kościeje trzy­mali się sto­sow­nych pro­ce­dur i zacho­wy­wali ostroż­ność. Tyle że ona tylko uda­wała. Poprzed­niej nocy zaku­wała, pró­bu­jąc wyuczyć się na pamięć wła­ści­wych zna­ków oraz pro­por­cji kredy, węgla i kości. Na miłość boską, zro­biła sobie nawet fiszki do nauki i zmu­siła się do prze­glą­da­nia ich w prze­rwach w zma­ga­niach z prozą Jose­pha Con­rada.

Pomy­ślała, że znaki wyglą­dają w porządku, ale znała się na sym­bo­lach ochron­nych rów­nie dobrze jak na współ­cze­snej bry­tyj­skiej powie­ści. Czy kiedy brała udział w jesien­nym wiesz­cze­niu z Dar­ling­to­nem, naprawdę uwa­żała? Nie. Była zbyt zajęta ssa­niem imbi­ro­wego cukierka, w gło­wie jej się krę­ciło z powodu dziw­no­ści całej sytu­acji i modliła się, żeby nie naro­bić sobie wstydu i nie zwy­mio­to­wać. Myślała, że będzie miała mnó­stwo czasu na naukę, kiedy Dar­ling­ton będzie zer­kał jej przez ramię. Jed­nak oboje mylili się w tej spra­wie.

– Voor­ho­ofd! – zawo­łał haru­spik i jeden z Koście­jów śmi­gnął do przodu. Melinda? Miranda? Alex nie pamię­tała imie­nia rudzielca, wie­działa tylko, że należy do zespołu skła­da­ją­cego się z samych dziew­czyn i śpie­wa­ją­cego a cap­pella, który nazy­wał się Whim’n Rhy­thm. Dziew­czyna otarła haru­spikowi czoło białą ście­reczką i znik­nęła z powro­tem w gru­pie.

Alex sta­rała się nie patrzeć na męż­czy­znę na stole, ale i tak jej wzrok padł na jego twarz. Michael Reyes, lat czter­dzie­ści osiem, zdia­gno­zo­wana schi­zo­fre­nia para­no­idalna. Czy Reyes będzie coś z tego pamię­tał po prze­bu­dze­niu? Czy kiedy będzie pró­bo­wał komuś o tym opo­wie­dzieć, to zosta­nie po pro­stu uznany za wariata? Alex dosko­nale wie­działa, jak to jest. Rów­nie dobrze to ona mogła wylą­do­wać na tym stole.

– Kościeje wybie­rają sobie tych naj­bar­dziej stuk­nię­tych – powie­dział jej wcze­śniej Dar­ling­ton. – Uwa­żają, że to sprzyja lep­szemu wiesz­cze­niu.

Kiedy zapy­tała go dla­czego, odparł tylko:

– Im bar­dziej vic­tima jest sza­lona, tym bli­żej Boga stoi.

– To prawda?

– „Tylko poprzez tajem­nicę i sza­leń­stwo zostaje odsło­nięta dusza” – zacy­to­wał Dar­ling­ton, a potem wzru­szył ramio­nami. – Stan ich kont naj­wy­raź­niej to potwier­dza.

– I nam to nie prze­szka­dza? – zapy­tała go wtedy. – Że roz­pruwa się ludzi, żeby Chaun­cey mógł odno­wić sobie letni dom?

– Ni­gdy nie pozna­łem żad­nego Chaun­ceya – odparł. – Ale nie tracę nadziei. – Potem zamilkł, sta­jąc w zbro­jowni z poważną miną. – Nic tego nie powstrzyma. Zbyt wielu potęż­nych ludzi polega na tym, czego mogą doko­nać sto­wa­rzy­sze­nia. Przed poja­wie­niem się Lete nikt nad tym nie czu­wał. Możesz więc albo wyda­wać z sobie daremne pobe­ki­wa­nia pro­te­stu i stra­cić sty­pen­dium, albo możesz tu zostać, wyko­ny­wać swoje zada­nie i zdzia­łać jak naj­wię­cej dobrego.

Nawet wtedy zasta­na­wiała się, czy to nie jest tylko część prawdy, czy pra­gnie­nie Dar­ling­tona, żeby dowie­dzieć się dosłow­nie wszyst­kiego, wią­zało go z Lete rów­nie mocno jak poczu­cie obo­wiązku. Sie­działa jed­nak cicho i zamie­rzała sie­dzieć cicho także teraz.

Micha­ela Rey­esa zna­le­ziono w jed­nym z łóżek szpi­tala uni­wer­sy­tec­kiego. Dla świata zewnętrz­nego wyglą­dał jak każdy inny pacjent: bez­domny z rodzaju tych, któ­rzy krążą mię­dzy oddzia­łami psy­chia­trycz­nymi, pogo­to­wiami i wię­zie­niami, raz będąc na lekach, innym razem nie. Miał brata w New Jer­sey, któ­rego podał jako naj­bliż­szego krew­nego i który wyra­ził zgodę na coś, co miało być ruty­no­wym zabie­giem koniecz­nym z powodu zro­stów jelita.

Rey­esem zaj­mo­wała się wyłącz­nie jedna pie­lę­gniarka, która nazy­wała się Jean Gat­dula i która pra­co­wała trzy noce z rzędu. Nawet nie mru­gnęła okiem i nie pod­nio­sła rabanu, kiedy oka­zało się, że naj­wy­raź­niej doszło do pomyłki w gra­fiku i wpi­sano ją na dwie kolejne noce na oddziale. W tym tygo­dniu jej kole­dzy mogli zauwa­żyć, że przy­cho­dziła do pracy z ogrom­nia­stą torebką. Znaj­do­wało się w niej małe naczy­nie chło­dzące, w któ­rym nosiła posiłki dla Micha­ela Rey­esa: serce gołę­bicy dla kla­row­no­ści, korzeń gera­nium, potrawę z gorz­kich ziół. Gat­dula nie miała poję­cia, jak dzia­łało to jedze­nie ani jaki los cze­kał Micha­ela Rey­esa, tak samo jak nie wie­działa, co się dzieje z innymi „spe­cjal­nymi” pacjen­tami, któ­rymi się zaj­mo­wała. Nie miała nawet poję­cia, dla kogo pra­cuje, wie­działa tylko, że raz w mie­siącu otrzy­muje bar­dzo potrzebny czek, rów­no­wa­żący długi hazar­dowe, jakich naro­bił jej mąż, gra­jąc w oczko w Foxwo­ods.

Alex nie była pewna, czy to jej wyobraź­nia, czy naprawdę czuje zapach mie­lo­nej pie­truszki z wnętrz­no­ści Rey­esa, ale jej wła­sny żołą­dek znowu szarp­nął się ostrze­gaw­czo. Despe­racko potrze­bo­wała świe­żego powie­trza i pociła się pod war­stwami ubrań. W sali ope­ra­cyj­nej było lodo­wato zimno, chło­dzono ją osob­nymi od reszty budynku prze­wo­dami wen­ty­la­cyj­nymi, ale ogromne prze­no­śne lampy halo­ge­nowe, któ­rymi oświe­tlano pro­ce­dury, pro­mie­nio­wały cie­płem.

Roz­legł się cichy jęk. Alex natych­miast spoj­rzała na Micha­ela Rey­esa i strasz­liwy obraz roz­bły­snął w jej myślach: Reyes budzi się i widzi sie­bie przy­wią­za­nego do stołu, oto­czo­nego przez postaci w kap­tu­rach, i swoje wnętrz­no­ści wywle­czone na wierzch. Jed­nak wciąż oczy miał zamknięte, a jego pierś mia­rowo pod­no­siła się i opa­dała. Jęk na­dal roz­brzmie­wał, teraz gło­śniej. Może komuś innemu zro­biło się nie­do­brze? Jed­nak żaden z Koście­jów nie robił wra­że­nia roz­trzę­sio­nego. Ich twa­rze jaśniały jak pilne księ­życe w pół­mroku sali, żaden nie ode­rwał oczu od poczy­nań haru­spika.

Jed­nak jęk nara­stał, cichy wiatr przy­bie­rał na sile, burzył się w sali i odbi­jał od pokry­tych ciem­nym drew­nem ścian. „Nie nawią­zuj kon­taktu wzro­ko­wego – prze­strze­gła samą sie­bie Alex. – Zer­k­nij tylko, czy Sza­rzy…”. Led­wie zdła­wiła okrzyk zasko­cze­nia.

Sza­rzy opu­ścili swoje miej­sca.

Pochy­lali się nad porę­czą, która ota­czała salę ope­ra­cyjną, zaci­skali palce na drew­nie, wycią­gali szyje, ich ciała wychy­lały się ku brze­gowi kre­do­wego kręgu, jakby byli zwie­rzę­tami, które usi­łują napić się z kra­wę­dzi wodo­poju.

„Nie patrz”. To był głos Dar­ling­tona, który ją prze­strze­gał. „Nie przy­glą­daj się zbyt uważ­nie”. Sza­rym aż zbyt łatwo przy­cho­dziło stwo­rzyć więź, przy­wią­zać się do czło­wieka. A było to tym nie­bez­piecz­niej­sze, że już znała histo­rie tych Sza­rych. Byli tu od tak dawna, że kolejne poko­le­nia dele­ga­tów Lete udo­ku­men­to­wały ich prze­szłość. Jed­nak ich imiona usu­nięto ze wszyst­kich doku­men­tów.

– Jeśli nie znasz imie­nia – wyja­śnił jej wcze­śniej Dar­ling­ton – nie możesz go pomy­śleć, a wtedy nie będzie cię kusić, żeby je wypo­wie­dzieć.

Imię ozna­czało swego rodzaju bli­skość.

„Nie patrz!”. Nie­stety Dar­ling­tona tu nie było.

Szara była naga, jej drobne piersi pomarsz­czyły się z zimna – tak to pew­nie wyglą­dało w chwili jej śmierci. Unio­sła rękę do otwar­tej rany na swoim brzu­chu, dotknęła czule ciała jak kobieta, która nie­śmiało daje do zro­zu­mie­nia, że spo­dziewa się dziecka. Nie zaszyto jej. Chło­pak – bo rze­czy­wi­ście był to led­wie chło­piec, chudy i o deli­kat­nych rysach – nosił nie­chlujną mary­narkę w kolo­rze butel­ko­wej zie­leni i popla­mione spodnie. Sza­rzy zawsze wyglą­dali tak, jak pre­zen­to­wali się w chwili śmierci. Było jed­nak coś obsce­nicz­nego w tym, jak stali obok sie­bie – jedno nagie, a dru­gie ubrane.

Wszyst­kie mię­śnie w cia­łach Sza­rych były napięte, oczy sze­roko roz­warte, wargi roz­dzia­wione. Czarne dziury ich ust były jaski­niami i stam­tąd doby­wało się ponure zawo­dze­nie, nie cał­kiem podobne do jęku, lecz mono­tonne i nie­ludz­kie. Alex pomy­ślała o gnieź­dzie os, które pew­nego lata zna­la­zła w garażu pod miesz­ka­niem matki w Stu­dio City, o bez­myśl­nym brzę­cze­niu owa­dów w ciem­nym kącie.

Haru­spik na­dal recy­to­wał po holen­der­sku. Pewien Kościej pod­su­nął szklankę do ust Skry­bie, który nawet na chwilę nie prze­stał pisać. Zapach krwi, ziół i gówna wisiał gęstą chmurą w powie­trzu.

Sza­rzy cal po calu wychy­lali się coraz moc­niej, drżąc, z roz­cią­gnię­tymi ustami, które teraz otwie­rały się za sze­roko, jakby szczęki wypa­dły im z zawia­sów. Cała sala wyda­wała się wibro­wać.

Jed­nak tylko Alex ich widziała.

To dla­tego Dom Lete ją tu spro­wa­dził, to dla­tego dzie­kan San­dow nie­chęt­nie zło­żył swoją cudowną pro­po­zy­cję dziew­czy­nie w kaj­dan­kach. Mimo to Alex rozej­rzała się, mając nadzieję, że ktoś jesz­cze zro­zu­mie sytu­ację, zapro­po­nuje pomoc.

Cof­nęła się o krok z ser­cem biją­cym sza­leń­czo w piersi. Sza­rzy byli zwy­kle potulni, roz­tar­gnieni, zwłasz­cza tak sta­rzy Sza­rzy. Przy­naj­mniej Alex tak uwa­żała. Czy to jedna z tych lek­cji, do któ­rych Dar­ling­ton nie doszedł?

Łamała sobie głowę, szu­ka­jąc paru inkan­ta­cji, któ­rych Dar­ling­ton nauczył ją w zeszłym seme­strze, zaklęć ochron­nych. W razie koniecz­no­ści mogła się posłu­żyć sło­wami śmierci. Czy zadzia­ła­łyby na Sza­rych w takim sta­nie? Powinna była wziąć tro­chę soli do kie­szeni, kar­melki dla odwró­ce­nia ich uwagi, cokol­wiek. „To pod­sta­wowe rze­czy – ode­zwał się w jej gło­wie Dar­ling­ton. – Łatwe do opa­no­wa­nia”.

Drewno pod pal­cami Sza­rych zaczęło się wygi­nać i skrzy­pieć. Teraz ruda dziew­czyna z zespołu a cap­pella pod­nio­sła wzrok, zasta­na­wia­jąc się, skąd się bie­rze skrzy­pie­nie.

Drewno popęka. Znaki musiano wyko­nać nie­pra­wi­dłowo, krąg ochronny nie wytrzyma. Alex rozej­rzała się na prawo i lewo, popa­trzyła po bez­u­ży­tecz­nych Koście­jach w ich idio­tycz­nych sza­tach. Gdyby Dar­ling­ton tu był, zostałby i wal­czył, zapa­no­wałby nad Sza­rymi i dopil­no­wałby, żeby Rey­esowi nic się nie stało.

Halo­geny pociem­niały i poja­śniały.

– Wal się, Dar­ling­ton – mruk­nęła pod nosem Alex, już odwra­ca­jąc się na pię­cie, gotowa do ucieczki.

Bum!

Cała sala zady­go­tała. Alex się potknęła. Haru­spik i pozo­stali Kościeje spoj­rzeli na nią z dez­apro­batą.

Bum!

Odgłos cze­goś dobi­ja­ją­cego się z następ­nego świata. Cze­goś wiel­kiego. Cze­goś, czego nie należy prze­pu­ścić.

– Czy nasz Dante jest pijany? – mruk­nął haru­spik.

Bum!

Alex otwo­rzyła usta do krzyku, żeby powie­dzieć im, że mają ucie­kać, zanim to, co powstrzy­muje tamtą istotę, ustąpi.

Jęk ucichł nagle, cał­ko­wi­cie, jakby zakor­ko­wano go w butelce. Moni­tor pikał. Świa­tła szu­miały.

Sza­rzy znaj­do­wali się na swo­ich miej­scach, igno­ru­jąc się wza­jem­nie, igno­ru­jąc Alex.

Alex czuła, że pod płasz­czem cał­kiem prze­po­cona bluzka lepi jej się do skóry. Czuła kwa­śny zapach wła­snego stra­chu, odkła­da­jący się grubą war­stwą na jej ciele. Halo­geny na­dal świe­ciły bia­łym roz­pa­lo­nym świa­tłem. Sala pul­so­wała żarem jak mocno ukrwiony organ. Kościeje gapili się. W sąsied­niej sali leciały koń­cowe napisy.

Alex widziała miej­sce, w któ­rym Sza­rzy ści­skali poręcz, białe drza­zgi jak wąsy kuku­ry­dzy.

– Prze­pra­szam – wybą­kała.

Ugięła kolana i zwy­mio­to­wała na kamienną posadzkę.

***

Kiedy wresz­cie Micha­ela Rey­esa zaszyto, docho­dziła pra­wie trze­cia nad ranem. Haru­spik i więk­szość pozo­sta­łych Koście­jów wyszła wiele godzin wcze­śniej, żeby zmyć pod prysz­ni­cem smród rytu­ału i przy­go­to­wać się do przy­ję­cia, które prze­cią­gnie się do póź­nych godzin ran­nych.

Haru­spik mógł od razu wró­cić do Nowego Jorku na sie­dze­niu z kre­mo­wej skóry w czar­nej limu­zy­nie albo zostać na przy­ję­ciu i wybrać sobie do towa­rzy­stwa jakie­goś chęt­nego stu­denta, stu­dentkę albo jedno i dru­gie. Powie­dziano jej, że „obsłu­gi­wa­nie” haru­spika uważa się za zaszczyt, i Alex uznała, że jeśli jest się dosta­tecz­nie pija­nym albo nawa­lo­nym, to można tak to odbie­rać, ale dla niej ewi­dent­nie wyglą­dało to jak sprze­da­wa­nie się face­towi, który płaci rachunki.

Rudzie­lec – Miranda, jak się oka­zało, „jak boha­terka Burzy” – pomo­gła Alex uprząt­nąć wymio­ciny. Była naprawdę miła i Alex pra­wie było przy­kro, że nie pamię­tała jej imie­nia.

Rey­esa wywie­ziono z budynku na noszach na kół­kach, osło­nię­tego welo­nami uro­ków, przez co wyglą­dał jak sprzęt audio­wi­zu­alny pod pla­sti­kową osłoną. To była naj­bar­dziej ryzy­kowna część całego wie­czor­nego przed­się­wzię­cia, jeśli idzie o bez­pie­czeń­stwo Koście­jów. Sto­wa­rzy­sze­nie Czaszki i Kości znało się wła­ści­wie tylko na wiesz­cze­niu, a człon­ko­wie Manu­skryptu nie byli, rzecz jasna, zain­te­re­so­wani dzie­le­niem się swo­imi uro­kami z innym sto­wa­rzy­sze­niem. Magiczne więzy woali na Rey­esie chwiały się przy każ­dym pod­skoku noszy, nosze to sta­wały się ostre, to się roz­my­wały, pika­nie i pul­so­wa­nie sprzętu medycz­nego i respi­ra­tora na­dal było sły­szalne. Gdyby kto­kol­wiek zatrzy­mał się, żeby przyj­rzeć się uważ­nie temu, co wie­ziono kory­ta­rzem, Kościeje mie­liby poważne kło­poty. Cho­ciaż Alex wąt­piła, żeby było to coś, z czego nie zdo­ła­liby się wykpić.

Powinna spraw­dzić stan Rey­esa, gdy już powróci na oddział, a potem jesz­cze raz tydzień póź­niej, żeby mieć pew­ność, że wraca do zdro­wia bez żad­nych kom­pli­ka­cji. Zda­rzały się już ofiary śmier­telne po wiesz­cze­niu, ale tylko jedna, odkąd zało­żono Lete w 1898 roku, żeby moni­to­ro­wało poczy­na­nia innych sto­wa­rzy­szeń. Grupa Koście­jów zabiła nie­chcący włó­częgę w cza­sie pośpiesz­nie zapla­no­wa­nego awa­ryj­nego czy­ta­nia po zała­ma­niu się rynku w 1929 roku. Zaka­zano wiesz­cze­nia na następne cztery lata i Koście­jom gro­ziła utrata wiel­gach­nego gro­bowca z czer­wo­nego kamie­nia przy High Street.

– To dla­tego ist­nie­jemy – powie­dział wtedy Dar­ling­ton, kiedy Alex obra­cała stro­nice w archi­wach Lete, na któ­rych wypi­sano imiona wszyst­kich vic­tima i daty wiesz­czeń. – Jeste­śmy paste­rzami.

Skrzy­wił się jed­nak, gdy Alex poka­zała dopi­sek na mar­gi­ne­sie infor­ma­tora Lete: Spu­ści­zna.

– NWMW?

– Ni­gdy wię­cej mar­twych włó­czę­gów – odpo­wie­dział z wes­tchnie­niem.

Tyle jeśli idzie o szla­chetną misję Domu Lete. Mimo to Alex nie mogła napa­wać się swoją wyż­szo­ścią tej nocy – nie wtedy, kiedy bra­ko­wało sekund, żeby porzu­ciła Micha­ela Rey­esa i rato­wała wła­sny tyłek.

Alex znio­sła długi ciąg żar­tów na temat jej zwy­mio­to­wa­nej kola­cji skła­da­ją­cej się z gril­lo­wa­nego kur­czaka i Twiz­zle­rów i została w sali ope­ra­cyj­nej. Chciała dopil­no­wać, żeby ci z Koście­jów, któ­rzy też zostali, prze­strze­gali tego, co jak miała nadzieję, jest wła­ściwą pro­ce­durą oczysz­cza­nia prze­strzeni.

Obie­cała sobie, że wróci tu, żeby posy­pać salę pyłem z kości. Przy­po­mnie­nie śmierci to naj­lep­szy spo­sób, żeby trzy­mać Sza­rych na dystans. To dla­tego cmen­ta­rze są jed­nym z naj­mniej nawie­dza­nych miejsc na świe­cie. Pomy­ślała o otwar­tych ustach duchów i strasz­li­wym owa­dzim brzę­cze­niu. Coś pró­bo­wało się prze­bić do kre­do­wego kręgu. Przynaj­mniej tak to wyglą­dało. Sza­rzy – czyli duchy – byli nie­groźni. Prze­waż­nie. Przy­bra­nie jakiej­kol­wiek formy w świe­cie śmier­tel­nych wyma­gało od nich wiel­kiego wysiłku. A prze­kro­cze­nie ostat­niej Zasłony, żeby przy­brać postać fizyczną, zdolną do dotyku? Zdolną wyrzą­dzić krzywdę? Ow­szem, to było wyko­nalne. Alex dobrze to wie­działa. Tyle że było to pra­wie nie­moż­liwe.

Jed­nakże wiesz­cze­nie w tej sali ope­ra­cyj­nej prze­pro­wa­dzano setki razy i ni­gdy nie sły­szała o żad­nych Sza­rych, któ­rzy przy­bra­liby nama­calną formę albo zakłó­ci­liby prze­bieg rytu­ału. Dla­czego dzi­siaj ich zacho­wa­nie się zmie­niło?

„O ile się zmie­niło” – pomy­ślała.

Naj­więk­szym darem, jaki Dom Lete dał Alex, nie było zafun­do­wa­nie stu­diów w Yale ani nowy począ­tek, który wyczy­ścił jej prze­szłość jak żrące che­mi­ka­lia. To była wie­dza, pew­ność, że rze­czy, które widziała, ist­nieją naprawdę i że zawsze tak było. Jed­nak za długo żyła, zasta­na­wia­jąc się, czy nie zwa­rio­wała, żeby teraz tego zaprze­stać. Dar­ling­ton by jej uwie­rzył. On zawsze jej wie­rzył. Nie­stety Dar­ling­ton prze­padł.

„Ale nie na zawsze – powie­działa sobie. – Za tydzień zacznie się nów i wtedy spro­wa­dzą go z powro­tem do domu”.

Alex dotknęła popę­ka­nej porę­czy, zasta­na­wia­jąc się, jak opi­sać prze­bieg wiesz­cze­nia dla archi­wów Domu Lete. Dzie­kan San­dow prze­glą­dał wszyst­kie wpisy, a ona nie miała ochoty zwra­cać jego uwagi na cokol­wiek nie­ty­po­wego. Poza tym jeśli pomi­nąć bez­rad­nego czło­wieka, któ­remu prze­kła­dano wnętrz­no­ści, wła­ści­wie nie stało się nic złego.

Kiedy wyszła z przej­ścia na kory­tarz, Tripp Hel­muth rap­tow­nie się wypro­sto­wał.

– Zaraz tam skoń­czą? – spy­tał.

Alex ski­nęła głową i wzięła głę­boki wdech względ­nie świe­żego powie­trza. Aż się rwała, żeby wyjść na zewnątrz.

– To dość maka­bryczne, co? – zapy­tał Tripp ze zna­czą­cym uśmiesz­kiem. – Jeśli chcesz, mogę ci pod­su­nąć parę rad, kiedy już zostaną prze­pi­sane. Tro­chę to przy­tępi ostrze stu­denc­kiej pożyczki.

– A co ty, kurwa, wiesz o stu­denc­kich pożycz­kach?

Słowa wyrwały jej się z ust, zanim zdą­żyła się ugryźć w język. Dar­ling­ton nie byłby zado­wo­lony. Alex powinna pozo­stać uprzejma, chłodna, dyplo­ma­tyczna. Zresztą zacho­wała się jak hipo­krytka. Dom Lete dopil­no­wał, żeby skoń­czyła stu­dia bez wiszą­cej nad nią chmury długu – o ile prze­trwa cztery lata egza­mi­nów, pisa­nia prac i takich nocy jak ta.

Tripp uniósł ręce, pod­da­jąc się i śmie­jąc ner­wowo.

– Ej, tylko pró­buję jakoś tu wyżyć.

Tripp nale­żał do dru­żyny żeglar­skiej, był w trze­cim poko­le­niu Koście­jem, dżen­tel­me­nem i uczo­nym, czy­stej krwi gol­den retrie­ve­rem – głup­ko­wa­tym, lśnią­cym i dro­gim. Był roz­czo­chrany, miał różowe policzki jak zdrowy maluch, zło­ci­ste włosy i skórę wciąż opa­loną po poby­cie na jakiejś tam wyspie, na któ­rej spę­dził zimowe ferie. Zacho­wy­wał się ze swo­bodą kogoś, u kogo wszystko zawsze było i będzie w porządku – chło­piec z tysią­cem dru­gich szans.

– Wszystko gra? – zapy­tał ocho­czo.

– Jasne – odpo­wie­działa, cho­ciaż u niej nic nie grało. Na­dal czuła wibra­cje brzę­kli­wego jęku wypeł­nia­jące jej płuca, nio­sące się echem w czaszce. – Tam jest po pro­stu duszno.

– Prawda? – przy­tak­nął Tripp, zawsze gotowy się zakum­plo­wać. – Może sta­nie tutaj przez całą noc nie jest takie naj­gor­sze. – Nie robił jed­nak wra­że­nia prze­ko­na­nego.

– Co ci się stało w rękę? – Alex zauwa­żyła kawa­łek ban­daża wysta­jący spod wia­trówki Trippa.

Pod­cią­gnął rękaw, odsła­nia­jąc kawa­łek tłu­stego celo­fanu przy­kle­jony do wewnętrz­nej strony przed­ra­mie­nia.

– Zro­bi­li­śmy sobie dzi­siaj z paroma chło­pa­kami tatu­aże.

Alex przyj­rzała się uważ­niej. Para­du­jący dum­nie bul­dog w nie­bie­skiej lite­rze „Y”. Sam­czy odpo­wied­nik „przy­ja­ció­łek na całe życie!”.

– Ładny – skła­mała.

– Ty masz jakieś obrazki? – Obrzu­cił zaspa­nym wzro­kiem jej postać, pró­bu­jąc prze­nik­nąć war­stwy zimo­wych ubrań; w niczym nie róż­nił się od dup­ków krę­cą­cych się po Stre­fie Zero, muska­ją­cych pal­cami jej oboj­czyki, bicepsy, wodzą­cych pal­cami po rysu­ją­cych się tam kształ­tach. „A co ten zna­czy?”.

– Nie. To nie w moim stylu. – Alex owi­nęła sza­li­kiem szyję. – Zaj­rzę jutro na oddział do Rey­esa.

– Hę? A, racja. Świet­nie. A gdzie wła­ści­wie podziewa się Dar­ling­ton? Zawsze wtyka ci gów­nianą robotę?

Tripp tole­ro­wał Alex i sta­rał się być dla niej miły, bo chciał, żeby każdy napo­tkany czło­wiek podra­pał go po brzu­chu, ale Dar­ling­tona naprawdę lubił.

– Jest w Hisz­pa­nii – odpo­wie­działa, bo tak jej kazano mówić.

– Milu­sio. Prze­każ mu moje buenos días.

Gdyby Alex mogła cokol­wiek powie­dzieć Dar­ling­to­nowi, to powie­dzia­łaby „wra­caj”. Powie­dzia­łaby to po angiel­sku i po hisz­pań­sku. Posłu­ży­łaby się try­bem roz­ka­zu­ją­cym.

– Adiós – powie­działa do Trippa. – Baw się dobrze na przy­ję­ciu.

Kiedy już wyszła z budynku, zerwała ręka­wiczki i roz­wi­nęła dwa lep­kie cukierki z imbi­rem, żeby wło­żyć je do ust. Miała dość myśle­nia o Dar­ling­to­nie, ale zapach imbiru, pie­cze­nie, jakie wywo­łał w tyle gar­dła, przy­wo­łały go z jesz­cze więk­szą wyra­zi­sto­ścią. Widziała jego dłu­gie ciało wycią­gnięte przed wiel­kim kamien­nym komin­kiem w Black Elm. Zdjął buty, żeby wysu­szyć skar­petki na kominku. Leżał na ple­cach z zamknię­tymi oczami, opie­ra­jąc głowę na skrzy­żo­wa­nych rękach, machał pal­cami stóp w rytm muzyki uno­szą­cej się w pomiesz­cze­niu, cze­goś z muzyki poważ­nej, czego Alex nie znała, melo­dii gęstej od wal­torni, które zosta­wiały emfa­tyczne pół­księ­życe dźwięku w powie­trzu.

Alex sie­działa na pod­ło­dze obok niego, obej­mu­jąc rękami kolana, z ple­cami przy­ci­śnię­tymi do pod­stawy sta­rej sofy. Pró­bo­wała roz­luź­nić się i prze­stać gapić się na jego stopy. Wyda­wały się takie nagie. Dar­ling­ton pod­wi­nął nogawki czar­nych dżin­sów, żeby nie moczyły mu skóry, i te smu­kłe, białe stopy z wło­skami na pal­cach spra­wiały, że Alex czuła się nie­przy­zwo­icie, jak zbo­cze­niec w odcie­niach sepii, któ­rego dopro­wa­dza do sza­leń­stwa prze­lotny widok kostek u nóg.

„Wal się, Dar­ling­ton” – pomy­ślała. Ze zło­ścią wło­żyła z powro­tem ręka­wiczki.

Przez chwilę stała jak spa­ra­li­żo­wana. Powinna wró­cić do Domu Lete i napi­sać raport dla dzie­kana San­dowa do przej­rze­nia, ale tak naprawdę to chciała paść na wąskie dolne łóżko w pokoju, który dzie­liła z Mercy, i wyci­snąć tyle snu, ile się da przed zaję­ciami. O tej porze nie musia­łaby się tłu­ma­czyć cie­kaw­skim współ­lo­ka­tor­kom. Jeśli jed­nak prze­śpi się w sie­dzi­bie Lete, to Mercy i Lau­ren będą doma­gały się wyja­śnie­nia, gdzie i z kim spę­dziła noc.

Dar­ling­ton zasu­ge­ro­wał, żeby wymy­śliła sobie chło­paka, który tłu­ma­czyłby jej dłu­gie nie­obec­no­ści i późne powroty.

– Jeśli to zro­bię, to w pew­nej chwili będę musiała stwo­rzyć sobie istotę ludzką w kształ­cie chło­paka, która wpa­try­wa­łaby się we mnie z uwiel­bie­niem – odpo­wie­działa sfru­stro­wana Alex. – Jak ty sobie radzi­łeś przez ostat­nie trzy lata?

Dar­ling­ton wzru­szył ramio­nami.

– Moi współ­lo­ka­to­rzy uznali, że jestem pod­ry­wa­czem.

Gdyby Alex zdo­łała prze­wró­cić oczami jesz­cze bar­dziej, to zaczę­łaby patrzeć do tyłu.

– Dobra, już dobra. Powie­dzia­łam im, że gram w zespole z chło­pa­kami z uni­werka sta­no­wego i sporo ćwi­czymy.

– A grasz w ogóle na jakimś instru­men­cie?

– Jasne.

Na wio­lon­czeli, kon­tra­ba­sie, for­te­pia­nie i na czymś, co nazy­wało się ud.

Przy odro­bi­nie szczę­ścia Mercy będzie spała jak suseł, kiedy Alex wróci do pokoju, będzie więc mogła zakraść się do środka, wziąć koszy­czek z rze­czami pod prysz­nic i prze­mknąć nie­po­strze­że­nie kory­ta­rzem. To będzie trudne. Zawsze, gdy maj­struje się przy Zasło­nie pomię­dzy tym świa­tem i następ­nym, pozo­staje smród, który przy­po­mina nieco elek­tryczne iskrze­nie ozonu po burzy połą­czone ze zgni­li­zną dyni, która za długo stała na para­pe­cie. Za pierw­szym razem, kiedy popeł­niła błąd i wró­ciła do pokoju bez prysz­nica, musiała skła­mać, że pośli­zgnęła się na śmie­ciach, żeby jakoś się wytłu­ma­czyć. Mercy i Lau­ren śmiały się z niej tygo­dniami.

Alex pomy­ślała o brud­nym prysz­nicu cze­ka­ją­cym w aka­de­miku… a potem o mocze­niu się w sta­rej wan­nie na nóż­kach w nie­ska­zi­tel­nej łazience Il Bastone i o łóżku z bal­da­chi­mem, które było tak wyso­kie, że musiała się na nie wdra­py­wać. Podobno Dom Lete miał kry­jówki i azyle roz­siane po całym kam­pu­sie Yale, ale Alex zapo­znano tylko z Klitką i Il Bastone. Klitka znaj­do­wała się bli­żej jej aka­de­mika i więk­szo­ści zajęć, ale to były po pro­stu sfa­ty­go­wane, cho­ciaż wygodne pokoje nad skle­pem odzie­żo­wym, zawsze pełne paczek chip­sów i pro­te­ino­wych bato­ni­ków Dar­ling­tona – miej­sce, do któ­rego można było zaj­rzeć na szybką drzemkę na nie­wy­god­nej kana­pie. Il Bastone zaś to było coś spe­cjal­nego: dwu­pię­trowa rezy­den­cja pra­wie milę od serca kam­pusu, która była główną sie­dzibą Domu Lete. Ocu­lus będzie tam cze­kać tej nocy z zapa­lo­nymi lam­pami, tacą z her­batą, brandy i kanap­kami. Taka była tra­dy­cja i nie mia­łoby zna­cze­nia, gdyby Alex nie przy­szła, żeby się roz­ko­szo­wać tymi luk­su­sami. Jed­nak ceną za te wszyst­kie zbytki było towa­rzy­stwo Ocu­lusa, a ona nie znio­słaby tej nocy mil­cze­nia i zaci­śnię­tych zębów Dawes. Lepiej wró­cić do aka­de­mika ze smro­dem po dzi­siej­szej pracy.

Prze­szła przez ulicę i potem pod rotundą. Trudno jej było nie oglą­dać się za sie­bie, gdy myślała o Sza­rych sto­ją­cych przy kra­wę­dzi kręgu z sze­roko roz­war­tymi ustami, z któ­rych czar­nych cze­lu­ści doby­wał się niski, owa­dzi odgłos. Co by się stało, gdyby poręcz pękła, gdyby kre­dowy krąg nie wytrzy­mał? Co ich spro­wo­ko­wało? Czy zna­la­złaby siłę i wie­dzę, żeby ich powstrzy­mać? Pasa punto, pasa mundo.

Alex cia­śniej owi­nęła się płasz­czem, cho­wa­jąc twarz w sza­liku; jej oddech zosta­wiał wil­goć na weł­nie, gdy pośpiesz­nie mijała Biblio­tekę Beinecke.

– Jeśli dasz się tam zamknąć w cza­sie pożaru, to wiedz, że cały tlen zosta­nie stam­tąd wyssany – powie­działa jej kie­dyś Lau­ren. – Żeby chro­nić książki.

Alex wie­działa, że to bujdy. Dar­ling­ton jej to wyja­śnił. Znał całą prawdę na temat tego budynku, poznał wszyst­kie jego aspekty – wie­dział, że został zbu­do­wany zgod­nie z pla­toń­skimi ide­ałami (budy­nek był świą­ty­nią), że zasto­so­wano te same pro­por­cje, jakie sto­so­wali nie­któ­rzy zece­rzy, ukła­da­jąc strony (budy­nek był książką), i że mar­mur pozy­skano z Ver­mont (budy­nek był pomni­kiem). Wej­ście stwo­rzono tak, żeby mogła wejść tam na raz tylko jedna osoba, poko­nu­jąc obro­towe drzwi jak supli­kant. Przy­po­mniała sobie, jak Dar­ling­ton wło­żył białe ręka­wiczki, któ­rych nale­żało uży­wać w kon­tak­cie z rzad­kimi ręko­pi­sami, i poło­żył z nabo­żeń­stwem dłu­gie palce na stro­nie. W taki sam spo­sób Len obcho­dził się z gotówką.

W Beinecke ist­niało pomiesz­cze­nie ukryte na… Nie mogła sobie przy­po­mnieć, na któ­rym pię­trze. Nawet gdyby pamię­tała, nie poszłaby tam. Nie miała dość odwagi, żeby zejść na patio, dotknąć pal­cami okna w taj­nym kodzie i wejść w ciem­ność. To miej­sce było dro­gie Dar­ling­to­nowi. Nie było miej­sca bar­dziej magicz­nego. Ni­gdzie indziej na kam­pu­sie nie czu­łaby się bar­dziej oszustką niż wła­śnie tam.

Się­gnęła po tele­fon, żeby spraw­dzić godzinę; miała nadzieję, że nie minęła jesz­cze trze­cia. Gdyby udało jej się umyć i pójść do łóżka przed czwartą, na­dal mia­łaby szansę na trzy porządne godziny snu, zanim musia­łaby znowu wstać i przejść przez kam­pus na hisz­pań­ski. To były rachunki, które prze­pro­wa­dzała co wie­czór, nie­ustan­nie. Ile czasu ma na wyko­na­nie tej pracy? Ile czasu ma na odpo­czy­nek? Jej obli­cze­nia ni­gdy się nie spraw­dzały. Led­wie sobie radziła, żyła na pożycz­kach, wiecz­nie była w nie­do­cza­sie i cią­gle towa­rzy­szyła jej panika, dep­tała jej po pię­tach.

Alex spoj­rzała na jarzący się ekran i zaklęła. Był zalany wia­do­mo­ściami. Wyłą­czyła dzwo­nek na czas wiesz­cze­nia i zapo­mniała go włą­czyć.

Wszyst­kie wia­do­mo­ści przy­szły od tej samej osoby: Ocu­lusa, Pameli Dawes, dok­to­rantki, która opie­ko­wała się rezy­den­cjami Lete i peł­niła funk­cję asy­stentki poma­ga­ją­cej dele­ga­tom w bada­niach. „Pam­mie”, cho­ciaż tylko Dar­ling­ton ją tak nazy­wał.

„Zadzwoń”.

„Zadzwoń”.

„Zadzwoń”.

Wia­do­mo­ści przy­cho­dziły dokład­nie co pięt­na­ście minut. Albo Dawes trzy­mała się jakie­goś pro­to­kołu, albo była jesz­cze sztyw­niej­sza, niż Alex myślała.

Zasta­na­wiała się, czy nie zigno­ro­wać wia­do­mo­ści. Nie­stety to była czwart­kowa noc, noc spo­tkań sto­wa­rzy­szeń, a to zna­czyło, że pew­nie jakiś gno­jek paskud­nie naroz­ra­biał. Z tego, co wie­działa, jacyś zmien­no­kształtni idioci z Wil­czego Łba mogli zamie­nić się w stado bizo­nów i stra­to­wać stu­den­tów wycho­dzą­cych z Bran­ford Col­lege.

Sta­nęła za jedną z kolumn pod­trzy­mu­ją­cych sze­ścian Beinecke, żeby zasło­niła ją od wia­tru, i wybrała numer.

Dawes ode­brała po pierw­szym dzwonku.

– Mówi Ocu­lus.

– Odpo­wiada Dante – powie­działa Alex, czu­jąc się jak osioł.

Ona była Dan­tem. Dar­ling­ton był Wergi­liu­szem. Tak dzia­łał Dom Lete i tak miało być, dopóki Alex nie dotrwa do ostat­niego roku stu­diów i nie przyj­mie tytułu Wergi­liu­sza, żeby nauczać nowi­cju­sza z pierw­szego roku. Poki­wała głową i odwza­jem­niła uśmie­szek Dar­ling­tona, gdy wyja­wił jej ich kryp­to­nimy, nazy­wa­jąc je „urzę­dami”. Uda­wała, że rozu­mie żart. Póź­niej to spraw­dziła i odkryła, że Wergi­liusz był prze­wod­ni­kiem Dan­tego w pie­kle. Jak zwy­kle nie doce­niła humoru typo­wego dla Domu Lete.

– Mamy ciało przy Payne Whit­ney – powie­działa Dawes. – Cen­tu­rion jest na miej­scu.

– Ciało – powtó­rzyła Alex, zasta­na­wia­jąc się, czy zmę­cze­nie pozba­wiło ją zdol­no­ści rozu­mie­nia pro­stej ludz­kiej mowy.

– Tak.

– W sen­sie „mar­twe ciało”?

– T-tak. – Dawes ewi­dent­nie siliła się na spo­kój, ale zatkało ją tro­chę, przez co poje­dyn­cze słowo zabrzmiało tak, jakby wła­śnie dostała czkawki.

Alex przy­ci­snęła plecy do kolumny, zimno z kamie­nia prze­ni­kało przez płaszcz. Przy­pływ gniew­nej adre­na­liny był jak dźgnię­cie nożem.

Pogry­wasz sobie ze mną? O to chciała zapy­tać. Tak wła­śnie się czuła. Jakby ktoś sobie z nią pogry­wał. Jak dzi­wa­dło, które mówi do sie­bie, które tak roz­pacz­li­wie szuka przy­ja­ciół, że zgo­dziła się na prośbę Sarah McKin­ney: „Możesz spo­tkać się ze mną pod Tres Mucha­chos po szkole? Może mogła­byś poroz­ma­wiać z moją bab­cią. Kie­dyś cho­dzi­ły­śmy tam bar­dzo czę­sto i strasz­nie za nią tęsk­nię”. Czuła się jak dzie­ciak, który stał samot­nie pod naj­gor­szą mek­sy­kań­ską knajpą w naj­bar­dziej zapy­zia­łym cen­trum han­dlo­wym w Val­ley. Stała tam tak długo, aż musiała zadzwo­nić po mamę, żeby ją zabrała, bo nikt nie przy­szedł. No jasne, że nikt nie przy­szedł.

„To się dzieje naprawdę” – upo­mniała sie­bie w myślach. A o Pameli Dawes można powie­dzieć wiele rze­czy, ale nie to, że jest dup­kiem w rodzaju Sarah McKin­ney.

Co zna­czyło, że ktoś nie żyje.

I co ona miała w związku z tym zro­bić?

– Ehm, to był wypa­dek?

– Praw­do­po­dob­nie zabój­stwo. – Dawes robiła wra­że­nie, jakby tylko cze­kała na to pyta­nie.

– W porządku – powie­działa Alex, bo nie miała poję­cia, co innego powie­dzieć.

– W porządku – odpo­wie­działa z zakło­po­ta­niem Dawes.

Wypo­wie­działa swoją naj­waż­niej­szą kwe­stię i teraz była gotowa zejść ze sceny.

Alex roz­łą­czyła się i stała w ponu­rej, wietrz­nej ciszy pustego placu. Zapo­mniała co naj­mniej połowę tego, czego pró­bo­wał nauczyć ją Dar­ling­ton, zanim znik­nął, ale z całą pew­no­ścią nie omó­wił z nią reguł postę­po­wa­nia przy oka­zji mor­der­stwa.

Nie miała poję­cia dla­czego. Skoro idziesz z kimś do pie­kła, to mor­der­stwo wydaje się dobrym począt­kiem.

2. Zeszła jesień

2

ZESZŁA JESIEŃ

Daniel Arling­ton szczy­cił się tym, że jest przy­go­to­wany na wszystko, ale gdyby miał wybrać frazę do opi­sa­nia Alex Stern, musiałby powie­dzieć, że to „nie­miła nie­spo­dzianka”. Mógłby wymy­ślić mnó­stwo innych okre­śleń dla niej, ale żadne nie byłoby uprzejme, a Dar­ling­ton zawsze sta­rał się być uprzejmy. Gdyby został wycho­wany przez swo­ich rodzi­ców – ojca dyle­tanta i wyga­daną, ale genialną matkę – może miałby inne prio­ry­tety, ale wycho­wał go jego dzia­dek, Daniel Tabor Arling­ton III, który wie­rzył, że więk­szość pro­ble­mów można roz­wią­zać za pomocą posta­rzo­nej w beczce szkoc­kiej, mnó­stwa lodu i nie­na­gan­nych manier.

Jego dzia­dek ni­gdy nie poznał Galaxy Stern.

Dar­ling­ton odna­lazł pokój Alex na par­te­rze aka­de­mika w Van­der­bilt Hall w upalny, bez­na­dziejny dzień w pierw­szym tygo­dniu wrze­śnia. Mógł pocze­kać, aż sama zgłosi się do domu przy Orange Street, ale kiedy on był na pierw­szym roku, jego men­torka, nie­zrów­nana Michelle Ala­med­dine, która była jego Wergi­liu­szem, powi­tała go w Yale i wśród tajem­nic Domu Lete, przy­cho­dząc do jego aka­de­mika dla pierw­szo­rocz­nia­ków w Sta­rym Kam­pu­sie. Dar­ling­ton posta­no­wił sobie, że zrobi wszystko jak należy, nawet jeśli wszystko, co wią­zało się ze Stern, od początku źle się zapo­wia­dało.

Nie wybrał sobie Galaxy Stern na swo­jego Dan­tego. Wię­cej – przez sam fakt swo­jego ist­nie­nia Galaxy Stern okra­dła go z cze­goś, na co cze­kał przez całe trzy lata w Lete: z chwili, kiedy obda­rzy kogoś nowego pracą, którą sam kochał, kiedy otwo­rzy świat nie­zwy­kło­ści przed jakąś godną tego, cho­ciaż niczego nie podej­rze­wa­jącą duszą. Rap­tem kilka mie­sięcy temu roz­pa­ko­wał pudła z apli­ka­cjami przy­szłych stu­den­tów pierw­szego roku i uło­żył je w sto­sach w salo­nie w Black Elm. Z pod­nie­ce­nia krę­ciło mu się w gło­wie. Obie­cał sobie prze­czy­tać, a przy­naj­mniej przej­rzeć wszyst­kie ponad tysiąc osiem­set teczek, zanim przed­stawi swoje reko­men­da­cje absol­wen­tom Domu Lete. Zamie­rzał być spra­wie­dliwy i skru­pu­latny, zacho­wać otwarty umysł i osta­tecz­nie wybrać dwu­dzie­stu kan­dy­da­tów do roli Dan­tego. Potem Dom Lete zba­dałby ich pocho­dze­nie, spraw­dził stan zdro­wia, wychwy­cił ewen­tu­alne oznaki cho­roby psy­chicz­nej i kło­po­tów finan­so­wych, aż wresz­cie zosta­łaby pod­jęta osta­teczna decy­zja.

Dar­ling­ton przy­go­to­wał sobie plan, ile podań dzien­nie przej­rzy, dzięki czemu ran­kami na­dal mógłby pra­co­wać w posia­dło­ści, a popo­łu­dniami w Muzeum Peabody’ego. I tego dnia w lipcu wyprze­dzał plan – był przy poda­niu nr 324: Mac­ken­zie Hof­fer, 800 punk­tów z angiel­skiego, 720 z mate­ma­tyki, dzie­więć kur­sów zaawan­so­wa­nych na przed­ostat­nim roku, blog na temat Tka­niny z Bay­eux pro­wa­dzony po angiel­sku i po fran­cu­sku. Była obie­cu­jącą kan­dy­datką, dopóki nie doszedł do jej oso­bi­stego eseju, w któ­rym porów­ny­wała się do Emily Dic­kin­son. Dar­ling­ton wła­śnie rzu­cił jej teczkę na kupę „nie”, kiedy dzie­kan San­dow zadzwo­nił, żeby powie­dzieć, że poszu­ki­wa­nia się skoń­czyły. Zna­leźli kan­dy­data. Wycho­wan­ko­wie Lete pod­jęli decy­zję jed­no­gło­śnie.

Dar­ling­ton chciał zapro­te­sto­wać. Do dia­bła, chciał coś potłuc. Zamiast tego popra­wił stos teczek przed sobą i zapy­tał:

– Kto to taki? Mam tu wszyst­kie teczki.

– Nie masz jej teczki. Ni­gdy nie zło­żyła poda­nia. Nie skoń­czyła nawet szkoły śred­niej. – Zanim Dar­ling­ton zdo­łał wyrzu­cić z sie­bie słowa obu­rze­nia, San­dow dodał: – Daniel, ona widzi Sza­rych.

Dar­ling­ton zawa­hał się z ręką na­dal na teczce Mac­ken­zie Hof­fer (dwa razy pra­co­wała latem dla orga­ni­za­cji Habi­tat for Huma­nity). Nie cho­dziło tylko o to, że San­dow posłu­żył się jego imie­niem, co rzadko robił. „Ona widzi Sza­rych”. Jedyny spo­sób, żeby żywi widzieli umar­łych, to napić się Oroz­ce­rio, nie­zmier­nie zło­żo­nego elik­siru, któ­rego stwo­rze­nie wyma­gało nad­zwy­czaj­nych umie­jęt­no­ści i skru­pu­lat­no­ści. Sam tego pró­bo­wał, gdy miał sie­dem­na­ście lat, zanim w ogóle usły­szał o Lete, kiedy jedy­nie żywił nadzieję, że na tym świe­cie ist­nieje coś wię­cej, niż pozwo­lono mu wie­rzyć. Jego wysiłki spra­wiły, że wylą­do­wał na pogo­to­wiu i krwa­wił z uszu i oczu przez dwa dni.

– Zdo­łała uwa­rzyć elik­sir? – zapy­tał pod­eks­cy­to­wany i (mógł się do tego przy­znać) odro­binę zazdro­sny.

Zapa­dło mil­cze­nie, które trwało dość długo, żeby Dar­ling­ton wyłą­czył lampkę na biurku dziadka i wyszedł na tylną werandę Black Elm. Stąd widział domy na stoku łagod­nie opa­da­ją­cym wzdłuż Edge­wood w kie­runku kam­pusu, a znacz­nie dalej wody zatoki Long Island Sound. Wszyst­kie zie­mie aż po Cen­tral Ave­nue sta­no­wiły kie­dyś część posia­dło­ści Black Elm, ale roz­sprze­dano je po kawałku, w miarę jak for­tuna Arling­to­nów top­niała. Dom, różane ogrody, pobo­jo­wi­sko znisz­czo­nego labi­ryntu na skraju lasu – tylko tyle się ostało i tylko on pozo­stał, żeby zaj­mo­wać się nimi, żeby je przy­strzy­gać i hołu­bić, aż z powro­tem ożyją. Zapa­dał wła­śnie powolny letni zmierzch, gęsty od koma­rów i bły­sków świe­tli­ków. Dar­ling­ton widział znak zapy­ta­nia bia­łego ogona Cosmo, gdy kot szedł przez wysoką trawę, skra­da­jąc się za jakimś małym stwo­rze­niem.

– Bez elik­siru – powie­dział San­dow. – Ona po pro­stu ich widzi.

– Rozu­miem… – mruk­nął Dar­ling­ton, patrząc, jak drozd dzio­bie coś bez prze­ko­na­nia u potrza­ska­nej pod­stawy cze­goś, co kie­dyś było fon­tanną w kształ­cie obe­li­sku.

Nie miał nic wię­cej do powie­dze­nia. Cho­ciaż Dom Lete powstał, żeby moni­to­ro­wać dzia­łal­ność taj­nych sto­wa­rzy­szeń Yale, jego dru­gim zada­niem było roz­wi­kła­nie tajem­nic tego, co leży poza Zasłoną. Od lat doku­men­to­wali histo­rie ludzi, któ­rzy rze­czy­wi­ście widzieli zjawy. Nie­które histo­rie były potwier­dzone, inne oka­zy­wały się nie­wiele wię­cej niż plotką. Zatem jeśli zarząd zna­lazł dziew­czynę, która potrafi coś takiego, i mógł spra­wić, że będzie miała u nich dług wdzięcz­no­ści… Cóż, to by było na tyle. Powi­nien się cie­szyć, że ją pozna.

Miał ochotę się upić.

– Ja też nie jestem z tego powodu szcze­gól­nie ura­do­wany – powie­dział San­dow. – Wiesz jed­nak, w jakim znaj­du­jemy się poło­że­niu. To ważny rok dla Lete. Potrze­bu­jemy, żeby wszy­scy byli zado­wo­leni.

Dom Lete spra­wo­wał pie­czę nad Domami Zasłony, ale jed­no­cze­śnie zale­żał od nich finan­sowo. To był rok odno­wie­nia umów finan­so­wych, a sto­wa­rzy­sze­nia od dawna dzia­łały bez żad­nych incy­den­tów, więc zaczęto szem­rać i suge­ro­wać, że może nie trzeba się­gać do szka­tuł i dalej utrzy­my­wać Lete.

– Przy­ślę ci jej dane. Nie jest… Nie jest Dan­tem, na jakiego mogli­śmy mieć nadzieję, ale sta­raj się zacho­wać otwarty umysł.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Dar­ling­ton, bo tak uczy­niłby dżen­tel­men. – Tak wła­śnie zro­bię.

Sta­rał się to mówić szcze­rze. Sta­rał się nawet po prze­czy­ta­niu jej teczki, nawet po obej­rze­niu prze­pro­wa­dzo­nej przez San­dowa roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej, nagra­nej w szpi­talu w Van Nuys w Kali­for­nii, gdy usły­szał jej chra­pliwy głos podobny do brzmie­nia popsu­tego instru­mentu dętego. Zna­le­ziono ją nagą i pogrą­żoną w śpiączce w miej­scu zbrodni, obok dziew­czyny, która miała mniej szczę­ścia niż ona i nie prze­żyła działki fen­ta­nylu, który obie wzięły. Szcze­góły tego wszyst­kiego były wstręt­niej­sze i smut­niej­sze, niż był w sta­nie ogar­nąć. Sta­rał się jej współ­czuć. Jego Dante, dziew­czyna, którą obda­rzy klu­czami do tajem­nego świata, była kry­mi­na­listką, nar­ko­manką, wyrzut­kiem i nie dbała o żadną z waż­nych dla niego rze­czy. Mimo to się sta­rał.

Jed­nak nic nie przy­go­to­wało go na szok spo­tka­nia jej we wła­snej oso­bie w nędz­nym wspól­nym pokoju w Van­der­bilt. Pokój był mały, ale wysoki, trzy okna wycho­dziły na dzie­dzi­niec w kształ­cie pod­kowy, a dwoje wąskich drzwi pro­wa­dziło do przy­le­głych sypialni. W pomiesz­cze­niu pano­wał rado­sny chaos, towa­rzy­szący wpro­wa­dza­niu się pierw­szo­rocz­nia­ków: kar­tony na pod­ło­dze, żad­nych porząd­nych mebli na widoku, za to roz­chwie­ru­tana lampa i zde­ze­lo­wany fotel z pod­nóż­kiem zepchnięte pod od dawna nie­dzia­ła­jący komi­nek. Musku­larna blon­dynka w szor­tach do bie­ga­nia – Lau­ren, jak się domy­ślał (naj­pew­niej kurs przy­go­to­wu­jący do stu­diów medycz­nych, przy­zwo­ite wyniki testów, kapi­tan dru­żyny hokeja na tra­wie w swoim pry­wat­nym liceum w Fila­del­fii) – usta­wiała sty­li­zo­wany na sta­roć adap­ter na sie­dzi­sku w oknie, a obok niego balan­so­wała pla­sti­kowa skrzynka z pły­tami. Fotel pew­nie też nale­żał do niej, przy­wie­ziony w wozie do prze­pro­wa­dzek z hrab­stwa Bucks do New Haven. Anna Breen (Hunt­sville w sta­nie Tek­sas, sty­pen­dium STEM, przo­dow­nik chóru) sie­działa na pod­ło­dze, pró­bu­jąc zło­żyć coś, co wyglą­dało jak regał na książki. To była dziew­czyna, która ni­gdy tak naprawdę nie będzie tu paso­wać. Skoń­czy w gru­pie śpie­wa­ją­cej a cap­pella albo mocno się zaan­ga­żuje w życie swo­jego kościoła. Z pew­no­ścią nie będzie impre­zo­wać ze współ­lo­ka­tor­kami.

Potem pozo­stałe dwie dziew­czyny wyszły z jed­nej z sypialni; z tru­dem dźwi­gały we dwie poobi­jane uni­wer­sy­tec­kie biurko.

– Musi­cie sta­wiać to tutaj? – zapy­tała ponuro Anna.

– Potrze­bu­jemy wię­cej miej­sca – odpo­wie­działa dziew­czyna w let­niej sukience w kwiaty; Dar­ling­ton wie­dział, że to Mercy Zhao (for­te­pian, 800 punk­tów z mate­ma­tyki, 800 z czy­ta­nia/pisa­nia; nagro­dzone eseje o Rabe­lais’m i dziwne, ale fra­pu­jące porów­na­nie frag­mentu z Wście­kło­ści i wrza­sku z kawał­kiem o gru­szy w Opo­wie­ściach kan­ter­be­ryj­skich, które zwró­ciło uwagę wydziału języka angiel­skiego zarówno na uni­wer­sy­te­cie w Yale, jak i w Prin­ce­ton).

A potem Galaxy Stern (bez świa­dec­twa ukoń­cze­nia szkoły śred­niej, bez żad­nych osią­gnięć war­tych wspo­mnie­nia, poza tym, że prze­trwała nie­dole swo­jego życia) wyszła z ciem­nego zakątka sypialni ubrana w koszulę z dłu­gim ręka­wem i czarne dżinsy zupeł­nie nie pasu­jące do upału; trzy­mała w chu­dych rękach drugi koniec biurka. Na niskiej jako­ści nagra­niu wideo San­dowa było widać gład­kie, pro­ste pasma jej czar­nych wło­sów, ale film nie uchwy­cił suro­wej pre­cy­zji prze­działka pośrodku głowy, wychwy­cił pustkę w jej oczach, ale nie to, że są ciemne jak plama atra­mentu. Wyglą­dała na nie­do­ży­wioną, jej oboj­czyki ryso­wały się mocno jak wykrzyk­niki pod mate­ria­łem koszuli. Była zbyt gładka, uli­zana, wyda­wała się nie­mal wil­gotna, nie tyle jak ondyna, która wynu­rzyła się z fal, ile jak rusałka o zębach ostrych jak szty­lety.

A może po pro­stu potrze­bo­wała coś prze­ką­sić i uciąć sobie długą drzemkę.

„W porządku, Stern, zaczy­najmy”.

Dar­ling­ton zapu­kał do drzwi, wszedł, posłał jej sze­roki, pro­mienny, przy­ja­zny uśmiech, gdy sta­wiały biurko w kącie wspól­nego pokoju.

– Alex! Twoja mama popro­siła, żebym spraw­dził, co u cie­bie. To ja, Dar­ling­ton.

Przez chwilę robiła wra­że­nie cał­ko­wi­cie zagu­bio­nej, wręcz spa­ni­ko­wa­nej, a potem odwza­jem­niła jego uśmiech.

– Hej! Nie pozna­łam cię.

Dobrze. Potrafi się dosto­so­wać.

– Pro­simy o zapo­zna­nie – ode­zwała się Lau­ren, patrząc z zacie­ka­wie­niem, tak­su­jąco.

Wyjęła A Day at the Races Queenów ze skrzynki.

Dar­ling­ton wycią­gnął rękę.

– Jestem Dar­ling­ton, kuzyn Alex.

– Ty też jesteś w JE? – spy­tała Lau­ren.

Dar­ling­ton pamię­tał to nie­za­słu­żone poczu­cie lojal­no­ści. Na początku roku wszy­scy pierw­szo­rocz­niacy zosta­wali przy­dzie­leni do col­lege’ów z inter­na­tami, gdzie będą spo­ży­wać więk­szość swo­ich posił­ków i gdzie osta­tecz­nie będą spali, kiedy opusz­czą Stary Kam­pus jako dru­go­rocz­niacy. Będą kupo­wać sza­liki w kolo­rach swo­ich col­lege’ów, uczyć się ich przy­śpie­wek i mott. Alex nale­żała do Lete, tak samo jak Dar­ling­ton, ale przy­dzie­lono ją do Jona­thana Edwarda, col­lege’u nazwa­nego na pamiątkę pastora od ognia i siarki.

– Jestem w Daven­port – odpo­wie­dział – ale nie miesz­kam w kam­pu­sie.

Lubił miesz­kać w Daven­port Col­lege, lubił tam­tej­szą jadal­nię, roz­le­gły tra­wia­sty dzie­dzi­niec. Nie odpo­wia­dało mu jed­nak to, że posia­dłość Black Elm stała wtedy pusta, a pie­nią­dze, jakie oszczę­dzał na aka­de­miku i sto­łówce, wystar­czyły, żeby zeszłej wio­sny usu­nąć zacieki w sali balo­wej. Poza tym Cosmo lubił towa­rzy­stwo.

– Masz samo­chód? – spy­tała Lau­ren.

Mercy się roze­śmiała.

– O Boże, nie wygłu­piaj się.

Lau­ren wzru­szyła ramio­nami.

– Jak ina­czej doje­dziemy do Ikei? Potrze­bu­jemy sofy.

Będzie przy­wód­czy­nią tej grupy; to ona będzie suge­ro­wać, na które imprezy się wybrać, i zapro­po­nuje, żeby urzą­dziły u nich w pokoju popi­jawę z oka­zji Hal­lo­ween.

– Wybacz – odpo­wie­dział z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem – ale nie mogę cię pod­wieźć. Przy­naj­mniej nie dzi­siaj. – Ani ni­gdy indziej. – I muszę na chwilę ukraść Alex.

Alex otarła ręce o dżinsy.

– Pró­bu­jemy się zado­mo­wić – odparła z waha­niem, wręcz z nadzieją.

Widział plamy potu pod jej pachami.

– Obie­ca­łaś – powie­dział, mru­ga­jąc poro­zu­mie­waw­czo. – A wiesz, jak moja mama pod­cho­dzi do spraw rodzin­nych.

Dostrzegł roz­błysk buntu w jej wil­got­nych jak od oleju oczach, ale odpo­wie­działa tylko:

– Dobra.

– Możesz dać nam gotówkę na sofę? – spy­tała ją Lau­ren, wkła­da­jąc szorst­kim gestem płytę Queenów do skrzynki.

Dar­ling­ton miał nadzieję, że to nie był ory­gi­nalny winyl.

– Jasne – odpo­wie­działa Alex. Odwró­ciła się do Dar­ling­tona. – Ciotka Eileen powie­działa, że dorzuci się do nowej sofy, prawda?

Matka Dar­ling­tona nazy­wała się Har­per i wąt­pił, żeby choćby znała słowo „Ikea”.

– Serio?

Alex skrzy­żo­wała ręce.

– Aha.

Dar­ling­ton wyjął port­fel z tyl­nej kie­szeni i wycią­gnął trzy­sta dola­rów. Podał je Alex, a ta podała je Lau­ren.

– Tylko pamię­taj, żeby wysłać jej kartkę z podzię­ko­wa­niami – powie­dział Dar­ling­ton.

– Na pewno – zapew­niła go Alex. – Wiem, że bar­dzo pil­nuje takich rze­czy.

Kiedy szli przez traw­niki Sta­rego Kam­pusu, zosta­wia­jąc za sobą wieże z czer­wo­nej cegły i blanki Van­der­bilt Hall, Dar­ling­ton powie­dział:

– Jesteś mi winna trzy­sta dola­rów. Nie kupię ci nowej sofy.

– Stać cię – odparła chłodno Alex. – Domy­ślam się, że pocho­dzisz z dobrej czę­ści mojej rodziny, kuzy­nie.

– Potrze­bo­wa­łaś przy­krywki, żeby czę­sto się ze mną spo­ty­kać.

– Chrza­nisz. Spraw­dza­łeś mnie.

– Moim zada­niem jest cię spraw­dzać.

– Myśla­łam, że twoim zada­niem jest mnie uczyć. To nie to samo.

Przy­naj­mniej nie była głu­pia.

– W porządku. Ale odwie­dziny u ciotki Eileen mogą wytłu­ma­czyć kilka zarwa­nych przez cie­bie nocy.

– O jak bar­dzo zarwa­nych nocach mówimy?

Usły­szał nie­po­kój w jej gło­sie. To ostroż­ność czy leni­stwo?

– Ile powie­dział ci dzie­kan San­dow?

– Nie­wiele. – Odsu­nęła mate­riał koszuli od brzu­cha dla odro­biny ochłody.

– Dla­czego tak się ubra­łaś?

Nie zamie­rzał pytać, ale robiła wra­że­nie, jakby się męczyła w zapię­tej pod szyję czar­nej koszuli bez koł­nie­rzyka, z pla­mami potu roz­le­wa­ją­cymi się pod pachami i jakby zupeł­nie tu nie paso­wała. Dziew­czyna, która potrafi tak gładko kła­mać, powinna lepiej wyczu­wać, jak ukryć się w tłu­mie.

Alex rzu­ciła mu tylko spoj­rze­nie z ukosa.

– Jestem bar­dzo skromna.

Dar­ling­ton nie wie­dział, jak na to zare­ago­wać. Wska­zał więc jeden z dwóch iden­tycz­nych budyn­ków po dwóch stro­nach ścieżki.

– To naj­star­szy budy­nek w kam­pu­sie.

– Nie wygląda na stary.

– Jest dobrze utrzy­many. Cho­ciaż nie­wiele bra­ko­wało, żeby prze­padł. Ludzie myśleli, że psuje wygląd Sta­rego Kam­pusu, i chcieli go wybu­rzyć.

– Dla­czego tego nie zro­bili?

– Ofi­cjal­nie dzięki kam­pa­nii na rzecz jego zacho­wa­nia, ale prawda jest taka, że Dom Lete odkrył, że jest nośny.

– Że co?

– W sen­sie ducho­wym. Sta­no­wił część sta­rego rytu­ału wią­żą­cego, który miał chro­nić kam­pus. – Skrę­cili w prawo i poszli ścieżką, która dopro­wa­dzi ich do niby-śre­dnio­wiecz­nej kraty w Phelps Gate. – Kie­dyś cały col­lege wyglą­dał w taki spo­sób. Małe budynki z czer­wo­nej cegły. Kolo­nialne. Zupeł­nie jak Harvard. A potem po woj­nie sece­syj­nej wznie­siono mury. Teraz więk­szość kam­pusu wygląda podob­nie: seria for­tec oto­czo­nych murami i bra­mami, z don­żo­nem pośrodku.

Stary Kam­pus sta­no­wił ide­alny przy­kład – roz­le­gły kwa­drat wyso­kich kamien­nych aka­de­mi­ków oka­la­jący zalany słoń­cem dzie­dzi­niec otwarty dla wszyst­kich – dopóki nie nad­cho­dziła noc i nie zatrza­ski­wano bram.

– Dla­czego? – spy­tała Alex.

– Żeby trzy­mać motłoch z dala. Żoł­nie­rze wró­cili po woj­nie do New Haven zdzi­czali, więk­szość była nie­żo­nata, wielu z nich zostało oka­le­czo­nych psy­chicz­nie po wal­kach. Nade­szła też fala imi­gran­tów. Irland­czycy, Włosi, wyzwo­leni nie­wol­nicy, wszy­scy szu­kali pracy w fabry­kach. Yale nie chciało ich tutaj.

Alex się roze­śmiała.

– Coś cię bawi? – zapy­tał.

Obej­rzała się na swój aka­de­mik.

– Mercy jest Chinką. Po sąsiedzku mieszka Nige­ryjka. I jesz­cze mój skun­dlony tyłek. I tak się tu dosta­li­śmy. Osta­tecz­nie.

– Po dłu­gim, powol­nym oblę­że­niu.

Słowo „skun­dlony” ode­brał jak nie­bez­pieczną przy­nętę. Spoj­rzał na jej czarne włosy, czarne oczy, oliw­kowy odcień skóry. Mogłaby być Gre­czynką. Mek­sy­kanką. Białą.

– Matka Żydówka, nie wspo­mniano o ojcu, ale domy­ślam się, że jakiś był?

– Ni­gdy go nie pozna­łam.

Kryło się tu coś wię­cej, ale nie zamie­rzał naci­skać.

– Wszy­scy mamy białe plamy w życio­ry­sach, któ­rych nie wypeł­niamy.

Doszli go Phelps Gate, wiel­kiego łuku, w któ­rym nio­sło się echo. Brama pro­wa­dziła na Col­lege Street i z dala od względ­nego bez­pie­czeń­stwa Sta­rego Kam­pusu. Dar­ling­ton nie chciał odcho­dzić od tematu. Mieli za wiele spraw do omó­wie­nia, kawał drogi do przej­ścia.

– To bło­nia New Haven Green – powie­dział, kiedy szli jedną z kamien­nych ście­żek. – Kiedy kolo­nia została zało­żona, tutaj wybu­do­wano zbór. To mia­sto miało być nowym Ede­nem, zało­żone mię­dzy dwoma rze­kami jak mię­dzy Tygry­sem i Eufra­tem.

Alex zmarsz­czyła brwi.

– Dla­czego stoi tu tak wiele kościo­łów?

Na bło­niach stały trzy, dwa z nich nie­mal bliź­nia­czo podobne, oba w fede­ral­nym stylu, trzeci był perłą neo­go­tyku.

– W tym mie­ście przy­pada prak­tycz­nie jeden kościół na kwar­tał. A przy­naj­mniej tak było kie­dyś. Nie­które z nich teraz się zamy­kają. Ludzie po pro­stu prze­stali do nich cho­dzić.

– A ty cho­dzisz? – spy­tała.

– A ty?

– Nie.

– Ow­szem, cho­dzę – odpo­wie­dział. – To rodzinna tra­dy­cja.

Dostrzegł błysk war­to­ścio­wa­nia w jej oczach, ale nie czuł potrzeby, żeby się tłu­ma­czyć. Kościół w nie­dzielę, praca w ponie­dzia­łek. Tak żyli Arling­to­no­wie. Kiedy Dar­ling­ton skoń­czył trzy­na­ście lat i zapro­te­sto­wał, że chęt­nie zary­zy­kuje Boży gniew, o ile będzie mógł dłu­żej pospać, dzia­dek zła­pał go za ucho i wywlekł z łóżka, cho­ciaż miał już osiem­dzie­siąt lat.

– Nie obcho­dzi mnie, w co wie­rzysz – powie­dział wtedy. – Robot­nik wie­rzy w Boga i ocze­kuje tego samego od nas, więc ubie­rzesz tyłek, a potem posa­dzisz go w kościel­nej ławce, bo ina­czej oso­bi­ście ci go wygar­buję.

Dar­ling­ton poszedł do kościoła. Dzia­dek zmarł, a on wciąż cho­dził do kościoła.

– Bło­nia to miej­sce, gdzie wznie­siono pierw­szy kościół w mie­ście i zało­żono pierw­szy cmen­tarz. To źró­dło ogrom­nej mocy.

– Co ty nie powiesz.

Dar­ling­ton zdał sobie sprawę, że roz­luź­niła ramiona. Zmie­nił się jej krok. Nie robiła już wra­że­nia kogoś w każ­dej chwili goto­wego do ataku.

Dar­ling­ton pró­bo­wał nie zdra­dzić się ze swoją nad­gor­li­wo­ścią.

– Co widzisz?

Nie odpo­wie­działa.

– Wiem, co potra­fisz. To żadna tajem­nica – dodał.

Alex na­dal patrzyła w dal bez mała znu­dzona.

– Tu jest pusto i tyle. Ni­gdy nie widzę ich zbyt wielu w oko­li­cach cmen­ta­rzy i takich tam.

„I takich tam”. Dar­ling­ton rozej­rzał się, ale widział tylko to, co wszy­scy inni: stu­den­tów, ludzi pra­cu­ją­cych w sądzie albo w ciągu skle­pów wzdłuż Cha­pel Street, roz­ko­szu­ją­cych się słoń­cem pod­czas lun­chu.

Wie­dział, że ścieżki, które wydają się w przy­pad­kowy spo­sób prze­ci­nać bło­nia, zostały wyty­czone przez wol­no­mu­la­rzy, żeby uspo­koić i powstrzy­mać umar­łych, kiedy cmen­tarz prze­nie­siono stąd kilka prze­cznic dalej. Wie­dział, że ich linie two­rzące różę wia­trów – albo pen­ta­gram, zależy kogo zapy­tasz – są widoczne z góry. Wie­dział, że miej­sce, w któ­rym Dąb Lin­coln prze­wró­cił się po hura­ga­nie Sandy, odsła­nia­jąc ludzki szkie­let wplą­tany w jego korze­nie, to jedno z wielu ciał, które ni­gdy nie zostały prze­nie­sione na cmen­tarz przy Grove Street. Patrzył na mia­sto ina­czej z powodu swo­jej wie­dzy, a jego wie­dza nie była zwy­czajna. To był wyraz uwiel­bie­nia. Jed­nak żadna ilość miło­ści nie mogła spra­wić, żeby zaczął widzieć Sza­rych. Nie bez Oroz­ce­rio, kolej­nej działki ze Zło­tej Misy. Zady­go­tał. Za każ­dym razem to było ryzyko, kolejna oka­zja, żeby jego ciało powie­działo „dość”, żeby jedna z jego nerek po pro­stu prze­stała dzia­łać.

– To ma sens, że ich tu nie widzisz – powie­dział. – Pewne rze­czy przy­cią­gają ich na cmen­ta­rze, ale z zasady trzy­mają się od nich z dala.

Teraz wzbu­dził w niej zain­te­re­so­wa­nie. W jej oczach zabły­sło praw­dziwe zacie­ka­wie­nie, pierw­sza wska­zówka cze­goś innego niż czujna rezerwa.

– Dla­czego?

– Sza­rzy kochają życie i wszystko to, co przy­po­mina im bycie żywym. Sól, cukier, pot. Walka i seks, łzy i krew, ludzki dra­mat.

– Myśla­łam, że sól ich odstra­sza.

Dar­ling­ton uniósł brew.

– Widzia­łaś to w tele­wi­zji?

– Poczuł­byś się lepiej, gdy­bym powie­działa, że dowie­dzia­łam się tego ze sta­ro­daw­nej księgi?

– Ow­szem.

– To masz pecha.

– Sól oczysz­cza – powie­dział, gdy prze­cho­dzili przez Tem­ple Street – więc nadaje się do prze­pę­dza­nia demo­nów, cho­ciaż ku mojemu wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu ni­gdy oso­bi­ście nie mia­łem tego zaszczytu. Jed­nak gdy w grę wcho­dzą Sza­rzy, zro­bie­nie kręgu z soli jest odpo­wied­ni­kiem zosta­wie­nia sar­nie soli do liza­nia.

– To co ich odstra­sza?

Przez jej słowa prze­bi­jało żywe pra­gnie­nie. Czyli to było coś, co ją cie­ka­wiło.

– Pył z kości. Zie­mia cmen­tarna. Pozo­sta­ło­ści popiołu z kre­ma­to­rium. Memento mori. – Zer­k­nął na nią. – Znasz cokol­wiek łacinę?

Pokrę­ciła głową. Rzecz jasna.

– Nie cier­pią tego, co przy­po­mina o śmierci. Jeśli chcesz mieć pokój wolny od Sza­rych, powieś tam repro­duk­cję Hol­be­ina.

Żar­to­wał, ale widział, że ona prze­tra­wia jego słowa, zapa­mię­tuje sobie nazwi­sko arty­sty. Dar­ling­ton poczuł bole­sne ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia, bo spra­wiło mu to pewną przy­jem­ność. Był tak zajęty zazdrosz­cze­niem dziew­czy­nie jej zdol­no­ści, że nie zasta­no­wił się nawet, jak to musi być, kiedy ni­gdy nie możesz zamknąć drzwi przed umar­łymi.

– Mogę przy­go­to­wać magiczne osłony do two­jego pokoju – powie­dział w ramach pokuty. – Dla całego aka­de­mika, jeśli chcesz.

– Naprawdę?

– Pew­nie. I mogę ci poka­zać, jak samemu je robić.

– Opo­wiedz mi resztę – popro­siła Alex.

Z dala od mrocz­nej jaskini aka­de­mika pot odło­żył się gładką, poły­skliwą war­stwą na jej nosie i czole, zbie­rał się w zagłę­bie­niu nad górną wargą. Prze­poci koszulę, a Dar­ling­ton zorien­to­wał się po spo­so­bie, w jaki sztywno trzy­mała ręce po bokach, że czuje się z tego powodu skrę­po­wana.

– Czy­ta­łaś Życie Lete?

– Tak.

– Naprawdę?

– Prze­kart­ko­wa­łam.

– Prze­czy­taj – powie­dział. – Przy­go­to­wa­łem ci listę innych mate­ria­łów, które pomogą ci nad­ro­bić braki. To w więk­szo­ści histo­ria New Haven i zebrana przez nas histo­ria sto­wa­rzy­szeń.

Alex zde­cy­do­wa­nie pokrę­ciła głową.

– Chcia­łam, żebyś powie­dział mi, po co tu jestem… z tobą.

Trudno było odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Bez powodu. Z tysiąca powo­dów. Dom Lete miał być darem, ale czy mógł być darem dla niej? Za dużo by mówić.

Opu­ścili bło­nia i zauwa­żył, że powró­ciło napię­cie w jej ramio­nach, cho­ciaż on na­dal nie widział niczego, co uza­sad­nia­łoby taką reak­cję. Minęli sznur ban­ków przy Elm Street, wzno­szą­cych się nad małym czer­wo­nym skle­pi­kiem z dywa­nami – Keba­bian’s – który jakimś cudem wspa­niale pro­spe­ro­wał w New Haven od ponad stu lat, i skrę­cili w Orange Street. Znaj­do­wali się teraz kilka prze­cznic od wła­ści­wego kam­pusu, ale miał wra­że­nie, że dzielą ich mile. Znik­nęła krzą­ta­nina stu­denc­kiego życia, jakby wej­ście do mia­sta było niczym upa­dek z urwi­ska. Ulice sta­no­wiły mie­sza­ninę nowego i sta­rego: nieco sfa­ty­go­wane kamie­nice, puste par­kingi, sta­ran­nie odno­wiona sala kon­cer­towa, ogrom­nia­sty wie­żo­wiec urzędu miesz­kal­nic­twa.

– Dla­czego tutaj? – zapy­tała Alex, kiedy Dar­ling­ton nie odpo­wie­dział na poprzed­nie pyta­nie. – Co takiego jest w tym miej­scu, że tak ich przy­ciąga?

Krótka odpo­wiedź brzmiała: „A kto wie?”, Dar­ling­ton jed­nak wąt­pił, żeby uka­zała jego i Lete w naj­lep­szym świe­tle.

– Na początku XIX wieku magia prze­no­siła się ze sta­rego świata do nowego, porzu­ca­jąc Europę wraz z tymi, któ­rzy ją prak­ty­ko­wali. Potrze­bo­wali miej­sca, gdzie mogliby prze­cho­wy­wać wie­dzę i pro­wa­dzić swoje prak­tyki. Nikt nie jest pewien, dla­czego New Haven się spraw­dziło. Pró­bo­wano także w innych miej­scach. – Dar­ling­ton powie­dział to z pewną dumą. – W Cam­bridge. W Prin­ce­ton. To w New Haven magia przy­jęła się, utrzy­mała i zako­rze­niła. Niektó­rzy uwa­żają, że Zasłona jest tu cień­sza, łatwiej­sza do prze­bi­cia. Rozu­miesz więc, dla­czego Lete cie­szy się, mając cię u sie­bie. – A przy­naj­mniej niektó­rzy z Lete. – Może zdo­łasz przed­sta­wić nam parę odpo­wie­dzi. Można tu spo­tkać Sza­rych, któ­rzy ist­nieją znacz­nie dłu­żej niż uni­wer­sy­tet.

– I ci ludzie upra­wia­jący magię uznali za roz­sądne uczyć jej bandę dzie­cia­ków z col­lege’u?