Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żołnierka. Przywoływaczka. Święta.
Losy kraju spoczywają w rękach Przywoływaczki Słońca, która utraciła moc, tropiciela, który skalał swój honor, i żałosnych niedobitków wspaniałej niegdyś magicznej armii.
Zmrocz zasiadł na tronie cienia i włada krajem, a osłabiona Alina Starkov wraca do zdrowia po bitwie pod wątpliwą opieką fanatyków religijnych, którzy czczą ją jako świętą. Teraz wszystkie swoje nadzieję pokłada w magicznym, dawno zaginionym stworzeniu oraz nadziei na to, że wyjęty spod prawa książę przeżył.
Kiedy jej sojusznicy i wrogowie zmierzają do wojny, Alina staje pomiędzy swoim krajem a napływającą falą ciemności, która może zniszczyć świat. Jeśli ma wygrać, będzie musiała zawładnąć legendarną mocą, lecz zdobycie żarptaka może okazać się jej zgubą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Tytuł oryginału: Ruin and Rising
Copyright © 2014 by Leigh Bardugo Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt okładki: Natalie C. Sousa i Ellen Duda Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Mapy: Keith Thompson Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-66409-84-2
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej:
Mojemu ojcu, Harve’owi.
Potwór nazywał się Izumrud, wielki czerw. Niektórzy twierdzili, że to on wydrążył sieć tuneli pod Ravką. Wygłodniały do szaleństwa pożerał muł i żwir, wgryzał się coraz głębiej i głębiej pod ziemię w poszukiwaniu czegoś, co zaspokoiłoby jego głód, aż w końcu zapuścił się za daleko i zagubił w ciemnościach.
Była to opowieść, jakich wiele, ale w Białej Katedrze ludzie bardzo się starali nie zagłębiać zbyt daleko w tunele odchodzące od głównych jaskiń. W mrocznym labiryncie rozbrzmiewały dziwne jęki i niewytłumaczalne pomruki. Z zimnych i cichych przestrzeni dobiegało stłumione syczenie, które mogło nic nie znaczyć, ale równie dobrze mogło zdradzać wężowe ruchy długiego cielska prześlizgującego się sąsiednim korytarzem w poszukiwaniu zwierzyny. W takich chwilach łatwo było uwierzyć, że Izumrud wciąż gdzieś tam żyje, śni o przepysznym posiłku, jakim stałoby się przypadkowo zbłąkane dziecko, i przebudzi się, gdy tylko usłyszy zew bohaterów. Taki stwór nie umiera. On tylko odpoczywa.
Chłopiec przyniósł dziewczynie tę opowieść – a także wiele innych, przynosił jej wszystkie historie, jakie udało mu się zgromadzić – dawno temu, w czasach, gdy jeszcze pozwalano mu się do niej zbliżać. Siadał przy jej łóżku, próbował ją namówić, żeby coś zjadła, nasłuchiwał bolesnego świstu w jej płucach i opowiadał o rzece, okiełznanej przez potężnego akwatyka i zmuszonej do przedzierania się przez skały w poszukiwaniu zaklętej monety. Szeptał o nieszczęsnym, przeklętym Pelyekinie, który od tysiąca lat w pocie czoła wykuwał magicznym oskardem podziemne tunele i komory – pragnął tylko odrobiny rozrywki, a gromadził złoto i klejnoty, z którymi nigdy nie zamierzał się rozstać.
Kiedy pewnego ranka przybył pod drzwi pokoju dziewczyny, stwierdził, że wstępu bronią mu uzbrojeni ludzie. A gdy uparcie nie chciał odejść, wywlekli go stamtąd w okowach. Kapłan przestrzegł go, że wiara przyniesie ukojenie, posłuszeństwo zaś pozwoli mu swobodnie oddychać.
Zamknięta w celi, sam na sam z dźwiękiem kapiącej wody i biciem własnego serca, dziewczyna wiedziała, że historie o Izumrudzie są prawdziwe. Połknął ją w całości i w dźwięczącym echem alabastrowym żołądku Białej Katedry została tylko święta.
* * *
Codziennie budził ją dźwięk jej wyśpiewywanego imienia. Służąca jej armia stale rosła, jej szeregi zasilali głodni i wyzbyci nadziei, ranni żołnierze i dzieci ledwie zdolne udźwignąć karabin. Kapłan powtarzał wiernym, że pewnego dnia święta zostanie królową, a oni mu wierzyli, choć zdumiewał ich jej tajemniczy dwór po przejściach: kruczowłosa szkwalniczka o ostrym języku, nosząca odrażające blizny Zniszczona w czarnym szalu modlitewnym i bladoskóry uczony kulący się wśród swoich ksiąg i przyrządów – żałosne niedobitki Drugiej Armii nie były stosownym towarzystwem dla świętej.
Niewielu wiedziało, że jest bezsilna. Moc – boska czy nie – którą została w przeszłości pobłogosławiona, ulotniła się albo przynajmniej znalazła się poza jej zasięgiem. Wyznawców nie dopuszczano do niej, by nie zwrócili uwagi na jej zapadnięte, puste oczy i przyśpieszony ze zgrozy oddech. Osłabiona dziewczyna, w której pokładali wszelkie nadzieje, poruszała się powoli, ostrożnie, jakby jej kości zrobiono z drewna wyrzuconego przez morze na plażę.
Rządzący na powierzchni nowy król, który oparł swoje rządy na pochodzącej z cienia armii, domagał się powrotu Przywoływaczki Słońca. Na przemian groził jej i obiecywał nagrody, lecz odpowiedź, której się doczekał, przybrała formę wyzwania rzuconego przez wyjętego spod prawa człowieka, przez lud zwanego Księciem Przestworzy. Zaatakował na północy, ostrzelał linie zaopatrzenia w pobliżu granicy i zmusił Króla Cieni do wznowienia ruchu handlowego przez Fałdę Cienia, gdzie ten mógł liczyć tylko na łut szczęścia i ogień piekielników mający zatrzymać potwory. Niektórzy twierdzili, że ów banita jest księciem z rodu Lancovów, inni utrzymywali, że to fjerdański buntownik, który odmówił walki u boku czarownic, wszyscy jednak byli zgodni, że ma także własną moc.
Święta zagrzechotała kratami swojej podziemnej klatki. To była jej wojna i święta domagała się wolności, by móc w niej wziąć udział. Kapłan odmówił.
Zapomniał jednak, że zanim została griszą i świętą, była duchem w Keramzinie. Oboje z chłopcem gromadzili sekrety, jak Pelyekin skarby. Wiedzieli, jak stać się złodziejami i widmami; jak ukryć swoją siłę i przebiegłość. Podobnie jak nauczycielom w posiadłości diuka kapłanowi wydawało się, że dobrze zna dziewczynę i wie, na co ją stać.
Mylił się.
Nie słyszał ich tajemnego języka. Nie rozumiał determinacji chłopca. Przeoczył moment, w którym dziewczyna przestała nosić swoją słabość jak brzemię i przemieniła ją w przebranie.
Stałam z rozpostartymi ramionami na rzeźbionym kamiennym balkonie, trzęsłam się z zimna w tanich szatach i próbowałam robić dobrą minę do złej gry. Keftę miałam pozszywaną ze strzępów sukni, którą nosiłam w noc ucieczki z pałacu, oraz krzykliwych zasłon, pochodzących – jak mi powiedziano – z niedziałającego teatru gdzieś w okolicach Sali. Obszyto ją paciorkami z żyrandoli wiszących w teatralnym holu. Haft na mankietach już się strzępił. David i Genya zrobili, co mogli, ale pod ziemią zasoby mieli ograniczone.
Z daleka jednak efekt był należyty: kefta mieniła się złotem w świetle emanującym z moich dłoni, jego odblaski padały na stężałe w ekstatycznych grymasach twarze moich zwolenników zebranych daleko, daleko w dole. Dopiero z bliska dało się dostrzec, że szata rozłazi się w szwach, a pozłota jest fałszywa.
Jak ja. Sfatygowana święta.
Głos Apparata niósł się po wnętrzu Białej Katedry. Tłum się chwiał – z zamkniętymi oczami i uniesionymi rękami przypominał pole maku kołysane wiatrem, którego nie czułam. Wykonywałam wyreżyserowaną sekwencję gestów w taki sposób, żeby David i ewentualnie pomagający mu tego ranka piekielnicy mogli z łatwością śledzić moje ruchy z ukrytej pieczary tuż powyżej balkonu. Poranne modlitwy zawsze mnie przerażały, kapłan upierał się jednak, że taki fałszywy pokaz jest absolutnie niezbędny.
– Dajesz swoim ludziom dar, Sankta Alino – mówił. – Dajesz im nadzieję.
Prawdę mówiąc, dysponowałam zaledwie bladą namiastką tego światła, którym władałam dawniej. Złota poświata była iluzją, dziełem piekielników, których ogień odbijał się w sfatygowanym zwierciadle sporządzonym przez Davida ze szkła z odzysku. Zwierciadło przypominało te, których użyliśmy podczas nieudanej próby odparcia ataku hordy Zmrocza w Os Alcie. Daliśmy się wówczas zaskoczyć: moja moc, wszystkie nasze plany, pomysłowość Davida i umiejętności Nikołaja nie wystarczyły, by powstrzymać rzeź, ja zaś od tamtej pory nie byłam w stanie wykrzesać nawet jednego promyka słońca. Jednakże większość trzódki Apparata nigdy nie widziała, co naprawdę potrafi ich święta, więc na razie nasze małe oszustwo było wystarczające.
Apparat skończył kazanie. To był też sygnał dla nas, żeby kończyć przedstawienie. Piekielnicy jaśniej rozświetlili moją postać; przez chwilę światło migało i dygotało w przypadkowy sposób, po czym przygasło, gdy opuściłam ręce. No, teraz już wiedziałam, kto pełni dyżur u boku Davida. Posłałam gniewne spojrzenie w głąb groty. Harshaw. Zawsze dawał się ponieść. Troje piekielników uszło z życiem z bitwy w Małym Pałacu; jedna z piekielniczek zmarła od ran zaledwie kilka dni później, a z pozostałej dwójki Harshaw był potężniejszy i bardziej nieprzewidywalny.
Zeszłam z podwyższenia, chcąc jak najszybciej oddalić się od Apparata, ale pośliznęłam się, potknęłam i musiał złapać mnie pod rękę, żebym nie upadła.
– Uważaj, Alino Starkov. Musisz dbać o swoje bezpieczeństwo.
– Dzięki – odparłam.
Chciałam mu się wyrwać, uwolnić od otaczających go stale woni świeżo wzruszonej ziemi i kadzidła.
– Źle się dzisiaj czujesz – powiedział.
– Wcale nie. Po prostu niezdara ze mnie.
Oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo. Od czasu przybycia do Białej Katedry odzyskałam nieco sił, kości mi się zrosły, byłam też w stanie zatrzymać posiłek w żołądku, ale nadal byłam osłabiona, wiecznie obolała i zmęczona.
– Może przyda ci się dzień odpoczynku.
Zgrzytnęłam zębami. Kolejny dzień uwięzienia w mojej komnacie. Zdławiłam irytację i posłałam Apparatowi wątły uśmiech. Wiedziałam, co chce zobaczyć.
– Marznę – powiedziałam. – Wizyta w Kociołku na pewno dobrze by mi zrobiła.
Ściśle rzecz biorąc, nie kłamałam: kuchnia była jedynym miejscem w Białej Katedrze, do którego wilgotny chłód nie miał przystępu, a o tej porze przynajmniej w jednym palenisku powinien płonąć ogień – przygotowywano przecież śniadanie. Obszerną okrągłą jaskinię wypełniał zapach pieczonego chleba i słodkiej zupy przyrządzanej z suszonego grochu i mleka w proszku, dostarczanego przez naszych sojuszników na powierzchni i gromadzonego przez pielgrzymów.
Dla lepszego efektu wzdrygnęłam się teatralnie, ale w odpowiedzi uzyskałam tylko niezobowiązujące „Hmm”.
Moją uwagę zwróciło poruszenie na dnie groty: właśnie przybyli nowi pielgrzymi. Odruchowo zmierzyłam ich spojrzeniem wojskowego stratega. Niektórzy mieli na sobie mundury, które zdradzały dezerterów z Pierwszej Armii, wszyscy zaś byli młodzi i krzepcy.
– Żadnych weteranów? – zagadnęłam. – Żadnych wdów?
– Niełatwo podróżuje się pod ziemią – odparł Apparat. – Wielu jest zbyt słabych lub za starych na taką wędrówkę. Wolą zostać w wygodnych domach.
Mało prawdopodobne. Pielgrzymi przychodzili do nas wsparci na kulach i laskach, nie bacząc na swój wiek i stan zdrowia. Nawet umierający chcieli przed śmiercią zobaczyć Słoneczną Świętą.
Obejrzałam się dyskretnie przez ramię: łukowato sklepionego przejścia strzegli brodaci, uzbrojeni po zęby żołnierze Straży Kapłańskiej – mnisi, równie uczeni jak Apparat, jedyni uprawnieni do noszenia broni pod ziemią. Na powierzchni byli jeszcze odźwierni, mający za zadanie odsiewać szpiegów i niewiernych i udzielać schronienia tym, których uznają za godnych tego przywileju. W ostatnim czasie pielgrzymów przybywało coraz mniej, a ci, którzy wstępowali w nasze szeregi, wydawali się bardziej silni niż pobożni. Apparatowi zależało na potencjalnych żołnierzach, nie na kolejnych gębach do wykarmienia.
– Mogłabym wyjść do starych i chorych – zaproponowałam. Wiedziałam, że to próżny trud, ale mimo wszystko musiałam spróbować. Prawie nie wypadało mi zachować się inaczej. – Święta powinna spotykać się z ludźmi, a nie chować jak szczur w norze.
Apparat uśmiechnął się dobrodusznym, pobłażliwym uśmiechem, który pielgrzymi wprost uwielbiali. Mnie na jego widok chciało się wyć.
– W trudnych czasach wiele zwierząt przypada do ziemi – odparł. – W ten sposób mogą przetrwać. Gdy głupcy toczą swoje głupie bitwy, szczury rządzą na polach i w miasteczkach.
I ucztują na poległych, pomyślałam i znów się wzdrygnęłam. Apparat, jakby czytając mi w myślach, dotknął mojego ramienia. Jego długie, białe palce rozpostarły się na mojej skórze jak odnóża woskowego pająka. Jeżeli chciał mi w ten sposób dodać otuchy, to mu się nie udało.
– Cierpliwości, Alino Starkov. Powstaniemy, gdy przyjdzie czas. Nie wcześniej.
Cierpliwość. Jego stała recepta na wszystko.
Powstrzymałam się od odruchowego dotknięcia nadgarstka, gdzie powinny spoczywać kości żarptaka. Zdobyłam łuski morskiego bicza i poroże jelenia, ale wciąż brakowało mi ostatniego elementu układanki Morozova. Moglibyśmy już mieć trzeci amplifikator, gdyby Apparat udzielił wsparcia polowaniu lub chociażby pozwolił nam wrócić na powierzchnię, ale wiedziałam, że takie pozwolenie będzie miało swoją cenę.
– Marznę – powtórzyłam, tłamsząc w sobie rozdrażnienie. – Chcę pójść do Kociołka.
Zmarszczył brwi.
– Nie podoba mi się, kiedy tulicie się tam we dwie z tą dziewczyną...
Za naszymi plecami strażnicy zamamrotali niespokojnie, jedno słowo doleciało do moich uszu:
– Razruszaja.
Strąciłam z ramienia dłoń Apparata i weszłam w głąb korytarza. Żołnierze Straży Kapłańskiej wyprężyli się na baczność. Podobnie jak wszyscy ich bracia nosili brązowy strój z promiennym złotym słońcem na piersi, takim samym jak zdobiące szatę Apparata. To był mój symbol. Nigdy nie patrzyli mi w oczy, nigdy też nie próbowali rozmawiać ani ze mną, ani z innymi griszami-uchodźcami. Stali w milczeniu pod ścianami pomieszczeń albo chodzili za mną krok w krok niczym brodate widma uzbrojone w karabiny.
– To zakazane imię – powiedziałam. Patrzyli prosto przed siebie, jakbym była niewidzialna. – Naprawdę nazywa się Genya Safin i gdyby nie ona, wciąż byłabym więźniem Zmrocza.
Żadnej reakcji, zauważyłam jednak, że odruchowo napięli mięśnie na dźwięk tego nazwiska. Dorośli mężczyźni z bronią bali się jednej pobliźnionej dziewczyny. Przesądni durnie.
– Spokojnie, Sankta Alino.
Apparat ujął mnie pod łokieć i zaprowadził do swojej komnaty audiencyjnej. Przetykany sebrnymi żyłkami sufit wyrzeźbiono w kształt rozety, ściany ozdobiono wizerunkami świętych ze złotymi aureolami, które musiały być dziełem fabrykatorów, bo żaden naturalny pigment nie przetrwałby w zimnym i wilgotnym środowisku Białej Katedry. Kapłan usadowił się na niskim drewnianym krześle i skinieniem ręki wskazał mi drugie, takie samo. Usiadłam, starannie maskując ulgę. Nawet dłuższe stanie mnie wyczerpywało.
Taksował mnie wzrokiem, przyglądał się mojej ziemistej cerze i cieniom pod oczami.
– Genya na pewno może się bardziej postarać – powiedział.
Od mojej potyczki ze Zmroczem upłynęły dwa tygodnie, a ja wciąż nie wróciłam do pełni sił. Kości jarzmowe przecinały moje zapadnięte policzki jak para wściekłych wykrzykników, pobielałe włosy były delikatne jak pajęczyna. Jakiś czas temu udało mi się w końcu przekonać Apparata, żeby pozwolił Genyi asystować mi w kuchni; przy okazji miała używać swoich umiejętności, by doprowadzić mnie do porządku. Był to dla mnie pierwszy od wielu tygodni kontakt z innym griszą. Rozkoszowałam się każdą chwilą, każdą, nawet najmniejszą nowiną.
– Robi, co w jej mocy – odparłam.
Apparat westchnął.
– Zatem wszyscy chyba musimy zachować cierpliwość. Z czasem wyzdrowiejesz. Dzięki wierze. Dzięki modlitwie.
Ogarnął mnie gniew. Doskonale wiedział, łajdak jeden, że jedynym lekarstwem dla mnie byłoby używanie mojej mocy, ale żeby to zrobić, musiałabym wrócić na powierzchnię.
– Gdybyś tylko pozwolił mi wyjść na górę...
– Za duże ryzyko. Jesteś dla nas zbyt cenna, Sankta Alino. – Wzruszył ramionami w przepraszającym geście. – Sama nie dbasz o swoje bezpieczeństwo, więc ja muszę to robić.
Nie odpowiedziałam. To była taka nasza gra, którą prowadziliśmy od chwili, gdy mnie tu sprowadzono. Wiele zawdzięczałam Apparatowi. Najpierw dzięki niemu moi griszowie uszli cało z bitwy z potworami Zmrocza, a potem udzielił nam schronienia pod ziemią. Tyle że z każdym upływającym dniem Biała Katedra coraz bardziej przypominała mi więzienie, coraz mniej zaś bezpieczny azyl.
Zetknął dłonie czubkami palców.
– Mijają miesiące, a ty wciąż mi nie ufasz – zauważył.
– Ależ ufam – skłamałam. – Naturalnie, że ci ufam.
– Mimo to nie dajesz sobie pomóc. Gdybyśmy zdobyli żarptaka, wszystko mogłoby się zmienić.
– David studiuje dzienniki Morozova. Jestem pewna, że znajdzie w nich odpowiedź.
Beznamiętne, mroczne spojrzenie Apparata przeszywało mnie na wskroś. Podejrzewał, że wiem, gdzie szukać żarptaka, który był trzecim amplifikatorem Morozova i kluczem do pozyskania jedynej siły zdolnej pokonać Zmrocza i unicestwić Fałdę.
I miał rację. A przynajmniej miałam nadzieję, że ma rację. Jedyna wskazówka odnośnie do miejsca pobytu żarptaka kryła się w moich skąpych wspomnieniach z dzieciństwa i nadziei, że pyliste ruiny Dva Stolba są czymś więcej, niż wydają się na pierwszy rzut oka – ale, tak czy inaczej, lokalizacja żarptaka pozostawała tajemnicą, którą zamierzałam zachować dla siebie. Osamotniona pod ziemią, niemal pozbawiona mocy i szpiegowana przez Straż Kapłańską nie zamierzałam wyzbywać się jedynego potencjalnego narzędzia nacisku.
– Chcę dla ciebie jak najlepiej, Alino Starkov. Dla ciebie i twoich przyjaciół. Jakże niewielu ich zostało... Gdyby coś im się przydarzyło...
– Nie waż się ich tknąć! – warknęłam. Zapomniałam, że miałam być łagodna i słodziutka.
Nie podobał mi się zapał Apparata.
– Zmierzałem tylko do tego, że pod ziemią zdarzają się wypadki. Wiem, że każdą stratę bardzo boleśnie byś odczuła, a jesteś przecież taka słaba...
Przy tym ostatnim słowie odsłonił zęby w uśmiechu. Dziąsła miał czarne jak wilk.
Znów poczułam złość. Od pierwszego dnia w Białej Katedrze powietrze było wręcz gęste od gróźb dławiących mnie ustawicznym lękiem. Apparat nie przeoczył żadnej okazji, żeby mi przypomnieć, jaka jestem bezbronna. Odruchowo poruszyłam palcami ukrytymi w rękawach szaty. Cienie na ścianach skoczyły wyżej.
Apparat odchylił się na krześle. Spojrzałam na niego z udawaną konsternacją, marszcząc brwi.
– O co chodzi? – zapytałam.
Odkaszlnął, strzelając oczami na boki.
– Nie... – wyjąkał. – O nic.
Puściłam cienie. Reakcja Apparata była warta mojego wysiłku i związanych z nim zawrotów głowy – ale też na więcej nie było mnie stać: mogłam zmusić cienie do tańca i tyle. Było to smętne, odległe echo mocy Zmrocza, pozostałość konfrontacji, która omal nie zabiła nas obojga. Odkryłam je, gdy próbowałam przywołać światło, i od tamtej pory próbowałam przekuć w coś większego, w jakiś rodzaj broni.
Bez powodzenia. Odbierałam cienie jak karę, echo dawnej mocy, szydzące ze mnie – świętej fałszu i luster.
Apparat wstał.
– Pójdziesz do archiwum – stwierdził stanowczo, próbując odzyskać panowanie nad sobą. – Cisza, spokój, nauka i kontemplacja przyniosą ulgę twojemu umysłowi.
Zdusiłam jęk w piersi. To była prawdziwa kara: bezowocne wielogodzinne ślęczenie nad starymi tekstami religijnymi w poszukiwaniu informacji o Morozovie. W dodatku archiwum było ponure, zawilgocone i pełne żołnierzy Straży Kapłańskiej.
– Odprowadzę cię – dodał Apparat.
Jeszcze lepiej.
– A co z Kociołkiem? – spytałam, starając się ukryć przebijającą z mojego głosu desperację.
– Później. Razru... Genya poczeka.
Wyszliśmy na korytarz.
– Zresztą nie musisz wcale wymykać się do Kociołka – mówił dalej. – Mogłabyś spotkać się z nią tutaj, na osobności.
Zerknęłam na strażników, którzy ruszyli naszym śladem. Na osobności, dobre sobie. Myśl o tym, że nie będę mogła pójść do kuchni, wcale mi się nie podobała. Może właśnie dzisiaj główny przewód kominowy otworzy się na dłużej niż kilka sekund? Nadzieja na to była wątlutka, ale niczego lepszego nie miałam.
– Jednak wolałabym Kociołek – uparłam się. – Tam jest ciepło. – Posłałam Apparatowi najpotulniejszy ze swoich uśmiechów i z drżeniem dolnej wargi dodałam: – Przypomina mi dom.
Uwielbiał to, ten wizerunek prostej dziewczyny skulonej przy piecu i rąbkiem sukienki zamiatającej popiół z podłogi. Kolejna iluzja. Jeszcze jeden rozdział z jego pocztu świętych.
– Dobrze – zgodził się w końcu.
Zejście z balkonu zajęło nam dłuższą chwilę. Biała Katedra wzięła swą nazwę od alabastrowych murów i przepastnej głównej komory, w której codziennie rano i wieczorem odprawiano nabożeństwa, lecz jej wnętrze bynajmniej się na tym nie kończyło: rozległa sieć tuneli i jaskiń tworzyła prawdziwe podziemne miasto.
Nienawidziłam każdego jego skrawka. Nie cierpiałam wilgoci przesączającej się przez ściany, skapującej ze sklepień i osadzającej się kropelkami na mojej skórze; chłodu, którego nic nie było w stanie przegnać; muchomorów i nocnych kwiatów rozkwitających w szparach i szczelinach. Nie lubiłam sposobu, w jaki odmierzaliśmy czas: nabożeństwo poranne, modlitwa popołudniowa, nabożeństwo wieczorne, dni świętych, dni postne i półpostne. Nade wszystko zaś nie mogłam znieść uczucia, że naprawdę jestem małym szczurem, jasnoskórym i czerwonookim, skrobiącym słabiutkimi, zaróżowionymi pazurkami w ściany więżącego mnie labiryntu.
Apparat prowadził mnie przez jaskinie rozciągające się na północ od głównej niecki, gdzie ćwiczyli Soldat Sol. Ludzie rozstępowali się przed nami, odsuwali pod ściany albo wyciągali ręce, żeby dotknąć złotego rękawa mojej szaty. Szliśmy powoli, z godnością, tak jak należało; zresztą i tak nie dałabym rady poruszać się szybciej bez zadyszki. Trzódka Apparata wiedziała o mojej chorobie i modliła się o mój powrót do zdrowia, on jednak obawiał się, że gdyby wyszło na jaw, jak słaba – jak bardzo ludzka – naprawdę jestem, wybuchłaby panika.
Soldat Sol zdążyli już rozpocząć trening: święci wojownicy Apparata, żołnierze słońca noszący mój symbol wytatuowany na twarzach i rękach – głównie dezerterzy z Pierwszej Armii, choć nie brakowało też zwykłych młodzików, zajadłych i gotowych na śmierć. Pomogli mnie wyratować z Małego Pałacu, co okupili ciężkimi stratami: święci czy nie, nie mogli się równać z niczewojami Zmrocza. Ponieważ jednak Zmroczowi służyli także zwykli ludzie i griszowie, Soldat Sol ćwiczyli się w walce.
Nie używali prawdziwej broni, trenowali z ćwiczebnymi mieczami i karabinami nabitymi woskowym śrutem. Stanowili inny rodzaj pielgrzymów, do Słonecznej Świętej przyciągnęła ich obietnica zmian – wielu młodych miało ambiwalentny stosunek do Apparata i starych kościelnych tradycji. Od czasu mojego przybycia Apparat trzymał ich bardzo krótko. Potrzebował ich, ale nie do końca im ufał. Doskonale go rozumiałam.
Rozstawieni pod ścianami żołnierze Straży Kapłańskiej bacznie śledzili przebieg treningu. Ich broń była nabita prawdziwą amunicją. Ich miecze nie zostały stępione.
Kiedy znaleźliśmy się w sali treningowej, moją uwagę zwróciła grupka Soldat Sol skupiona wokół Mala sparującego ze Stiggiem, drugim z naszej ocalałej dwójki piekielników. Miał gruby kark i blond włosy, nie miał za to ani krztyny poczucia humoru. Prawdziwy Fjerdanin.
Mal uchylił się przed jednym ognistym pociskiem, ale od drugiego koszula zajęła mu się ogniem. Widzom zaparło dech w piersiach. Spodziewałam się, że Mal się cofnie, on jednak zaatakował: przeturlał się po podłodze, gasząc płomienie, ściął Stigga z nóg i w okamgnieniu przyszpilił go do ziemi twarzą w dół, po czym złapał go za nadgarstki i unieruchomił mu obie ręce, uniemożliwiając w ten sposób kolejny atak.
Śledzący przebieg pojedynku żołnierze słońca zaczęli klaskać i pogwizdywać z uznaniem.
Zoya odrzuciła lśniące czarne włosy na ramię.
– Świetnie, Stigg – powiedziała. – Jesteś unieruchomiony i gotowy przyjąć bęcki.
Mal uciszył ją znaczącym spojrzeniem.
– Zaskoczyć, rozbroić, unieszkodliwić – powiedział. – Najważniejsze to nie spanikować. – Wstał i pomógł pozbierać się Stiggowi. – Nic ci się nie stało?
Rozdrażniony Stigg łypnął na niego spode łba, ale pokręcił głową i poszedł ćwiczyć z młodą, ładną żołnierką.
– Nie bój się, Stigg. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Nie będę okrutna.
Twarz dziewczyny wydała mi się znajoma, ale potrzebowałam dłuższej chwili, żeby ją skojarzyć: Ruby. Mal i ja byliśmy z nią w jednym pułku w Poliznai, razem trenowaliśmy. Zapamiętałam ją jako pogodną, rozchichotaną, szczęśliwą flirciarę, przy której czułam się niezręcznie i beznadziejnie. Nadal była skora do uśmiechu, nadal miała ten sam długi blond warkocz, ale nawet z daleka dostrzegałam w niej nieznaną wcześniej czujność, ostrożność wyniesioną z wojny. Na prawym policzku miała wytatuowane czarne słońce. Dziwnie mi było z myślą, że dziewczyna, z którą kiedyś siadywałam przy jednym stole w jadalni, dziś uważa mnie za bóstwo.
Apparat i jego ludzie rzadko prowadzili mnie tędy do archiwum. Co się dzisiaj zmieniło? Chciał, żebym spojrzała na niedobitki swojej armii i uświadomiła sobie cenę, jaką zapłacili za moje błędy? Chciał mi pokazać, jak niewielu sojuszników mi zostało?
Patrzyłam, jak Mal dobiera w pary żołnierzy i griszów. Najpierw szkwalnicy: Zoya, Nadia i jej brat Adrik, którzy do spółki ze Stiggiem i Harshawem tworzyli całą moją drużynę eteryków. Tyle że Harshawa nigdzie nie było widać – pewnie po tym, jak podczas nabożeństwa przywoływał dla mnie ogień, wrócił jeszcze pospać.
Jeśli chodzi o somatyków, to z ciałobójców w sali treningowej byli tylko Tamar i jej potężnie zbudowany brat-bliźniak, Tolya. Zawdzięczałam im życie – i nie bardzo mi się ten dług podobał. Oboje byli w zażyłych stosunkach z Apparatem, przeszli szkolenie Soldat Sol, a na dodatek w Małym Pałacu całymi miesiącami mnie okłamywali. Nie byłam pewna, co o nich myśleć. Zaufanie było luksusem, na który nie mogłam sobie pozwolić.
Griszów było zwyczajnie za mało i pozostali żołnierze musieli czekać w kolejce do sparingu. Genya i David trzymali się z boku, zresztą i tak w walce nie byłoby z nich pożytku. Maxim, uzdrowiciel, najchętniej ćwiczył się w swoim rzemiośle w lazarecie, chociaż niewielu członków trzódki Apparata ufało griszy na tyle, by skorzystać z jego usług. Sergiej był potężnym ciałobójcą, miał jednak opinię zbyt niezrównoważonego, żeby dopuszczać go do treningów. Kiedy Zmrocz wyprowadził swój zaskakujący atak, Sergiej znalazł się w największym ogniu bitwy, gdzie potwory na jego oczach rozerwały jego ukochaną. Naszego drugiego ciałobójcę niczewoje zabrali nam gdzieś po drodze między Małym Pałacem i kaplicą.
„Z twojej winy”, odezwał się głos w mojej głowie. „Zawiodłaś ich”.
Głos Apparata wyrwał mnie z nieprzyjemnej zadumy:
– Chłopak pozwala sobie na zbyt wiele.
Spojrzałam tam, gdzie on: Mal kluczył pomiędzy żołnierzami, do jednego coś powiedział, drugiemu wytknął jakiś błąd.
– Pomaga im w treningu – odparłam.
– Wydaje rozkazy – poprawił mnie kapłan. – Orecev? – przywołał Mala.
Cała się spięłam, patrząc, jak do nas podchodzi. Od czasu gdy zakazano mu wstępu do mojej komnaty, prawie się nie widywaliśmy. Nie licząc moich starannie racjonowanych spotkań z Genyą, Apparat odciął mnie od wszystkich potencjalnych sprzymierzeńców.
Mal się zmienił. Nadal miał na sobie chłopski strój z samodziału, który w Małym Pałacu wystarczał mu za mundur, ale schudł i zbladł po dłuższym pobycie pod ziemią. Wąska blizna na szczęce rysowała mu się wyraźniej niż przedtem.
Stanął przed nami i się ukłonił. Od miesięcy nie byliśmy tak blisko siebie.
– Nie jesteś tu dowódcą – upomniał go Apparat. – Tolya i Tamar są wyżsi stopniem.
– To prawda. – Mal skinął głową.
– Dlaczego wobec tego prowadzisz zajęcia?
– Niczego nie prowadzę. Po prostu ja mam im coś wyłożyć, a oni mają się czegoś nauczyć.
W rzeczy samej, pomyślałam z goryczą. Mal nabrał ogromnej wprawy w walkach z griszami. Przypomniałam sobie, jak poobijany i zakrwawiony stał nad powalonym szkwalnikiem w stajni Małego Pałacu, mierząc przeciwnika wyzywającym, pogardliwym spojrzeniem. Kolejne wspomnienie, bez którego mogłabym się obejść.
– Dlaczego tamci rekruci nie zostali oznakowani? – Apparat gestem wskazał przeciwległy kraniec pomieszczenia, gdzie grupa młodych ludzi okładała się nawzajem drewnianymi mieczami. Najstarszy z nich mógł mieć ze dwanaście lat.
– Bo to jeszcze dzieci – odparł lodowatym tonem Mal.
– Dokonały wyboru. Odmawiasz im prawa do zadeklarowania lojalności wobec naszej sprawy?
– Chcę im oszczędzić przykrości.
– Nikt nie ma takiej władzy.
Mięsień na żuchwie Mala drgnął.
– Jeżeli przegramy, tatuaże napiętnują ich jako żołnierzy słońca. Równie dobrze mogliby od razu stanąć przed plutonem egzekucyjnym.
– Czy to dlatego ty również nie masz tatuażu? Brak ci wiary w nasz triumf?
Mal zerknął na mnie, po czym wrócił spojrzeniem do Apparata.
– Wiarę wolę zachować dla świętych – odparł spokojnym tonem – zamiast dla ludzi, którzy posyłają dzieci na śmierć.
Kapłan zmrużył oczy.
– Mal ma rację – wtrąciłam. – Nie zmuszajmy ich do tatuowania się.
Apparat zmierzył mnie tym swoim nieprzeniknionym mrocznym spojrzeniem.
– Proszę – dodałam półgłosem. – Wyświadcz mi tę uprzejmość.
Wiedziałam, jak bardzo lubi ten ton: łagodny, ciepły, jak do śpiewania kołysanki.
– Cóż za czułe serce...
Zacmokał, ale ja widziałam, że jest zadowolony. Wystąpiłam wprawdzie przeciwko niemu, ale taką właśnie świętą chciał we mnie widzieć: kochającą matkę niosącą otuchę swojemu ludowi.
Zaciskając pięść, wbiłam paznokcie we wnętrze dłoni.
– To Ruby, prawda? – zagadnęłam, żeby zmienić temat i odwrócić uwagę Apparata.
– Przybyła tu przed kilkoma tygodniami – powiedział Mal. – Jest dobra. Służyła w piechocie.
Poczułam leciuteńkie ukłucie zazdrości. Nic nie mogłam na to poradzić.
– Stigg jest jakiś nieszczęśliwy.
Ruchem głowy wskazałam piekielnika, który wyraźnie wyładowywał na Ruby złość po przegranej z Malem. Dziewczyna broniła się, jak umiała, ale było widać, że nie ma szans.
– Nie lubi przegrywać – odparł Mal.
– A ty się nawet nie zadyszałeś, co?
– Rzeczywiście, nie zadyszałem się. To niedobrze.
– Dlaczegóż to? – zainteresował się Apparat.
Mal posłał mi ulotne, trwające zaledwie ułamek sekundy spojrzenie.
– Kiedy przegrywasz, możesz się więcej nauczyć. – Wzruszył ramionami. – Dobrze, że przynajmniej Tolya jest pod ręką; zawsze może mi skopać dupę.
– Nie wyrażaj się! – warknął Apparat.
Mal udał, że go nie słyszy. Przytknął dwa palce do ust i zagwizdał przenikliwie.
– Ruby! Odsłaniasz się!
Za późno: warkocz dziewczyny zajął się ogniem.
Młody żołnierz podbiegł do niej z wiadrem wody i narzucił je jej na głowę.
Skrzywiłam się.
– Tylko ich za bardzo nie przypieczcie – powiedziałam.
– Moi soverenyi. – Mal ukłonił się i truchtem wrócił pomiędzy ćwiczących.
Ten tytuł... Kiedy teraz go użył, nie usłyszałam w jego głosie urazy, jaką zapamiętałam z Os Alty, a mimo to jego słowa wyrżnęły mnie jak pięść w żołądek.
– Nie powinien tak do ciebie mówić – wytknął mu Apparat.
– Dlaczego?
– To tytuł Zmrocza. Nie przystoi świętej.
– To jak ma mnie nazywać?
– W ogóle nie powinien zwracać się do ciebie bezpośrednio.
Westchnęłam.
– Kiedy następnym razem będzie miał mi coś do powiedzenia, każę mu napisać list.
Apparat odął wargi.
– Jesteś dziś niespokojna. Myślę, że dodatkowa godzina w kojącej atmosferze archiwum dobrze ci zrobi.
Powiedział to z przyganą, jakbym była marudnym dzieckiem, które dawno powinno było iść spać. Wspomniawszy obietnicę wizyty w Kociołku, posłałam Apparatowi wymuszony uśmiech.
– Z pewnością masz rację.
Zaskoczyć, rozbroić, unieszkodliwić.
Zanim skręciliśmy w korytarz prowadzący do archiwum, obejrzałam się. Zoya rozłożyła właśnie żołnierza na łopatki i kręciła nim jak obróconym na wznak żółwiem, zataczając dłonią leniwe kręgi w powietrzu. Ruby rozmawiała z Malem, uśmiechnięta i skwapliwa – za to Mal patrzył na mnie. W widmowej poświacie jaskini jego oczy miały głęboki, intensywnie niebieski odcień, jak samo wnętrze płomienia.
Odwróciłam się i poszłam za Apparatem, przyśpieszając kroku i usiłując powstrzymać świszczenie w płucach. Myślałam o uśmiechu Ruby, o jej przypalonym warkoczu... Miła dziewczyna. Normalna. Tego właśnie Mal potrzebował. Nawet jeśli jeszcze nie znalazł sobie nikogo nowego, to w końcu to zrobi, a ja pewnego dnia stanę się dostatecznie dobrym człowiekiem, żeby życzyć mu jak najlepiej. Pewnego dnia. Po prostu jeszcze nie dzisiaj.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Kilka lat temu zaczęłam podróż w ciemność z dziewczyną, która nawet nie miała jeszcze imienia. Miałam szczęście, że trafiłam na ludzi, którzy wspierali mnie i zagrzewali na każdym kolejnym kroku.
Zespół naukowy (!)
Najzabawniejszy w sztuczce Aliny z zaginaniem światła jest fakt, że to najbardziej naukowy pomysł w tym cyklu. W prawdziwym świecie nazywa się to technologią stealth. Poszukajcie informacji w Google’u i przygotujcie się na coś absolutnie fantastycznego. Peter Bibring zasugerował mi ten pomysł i Tomikyana została tak nazwana na cześć jego córki Iris Tommiko. Harper Seiko – obiecuję, że Twoje imię znajdzie się w następnej książce. Powinnam też wymienić żonę Petera, Michelle Chiharę, która jest moją drogą przyjaciółką i cudowną pisarką. Kiedy trylogia „Cień i kość” została sprzedana Henry’emu Holtowi, tańczyłam w jej kuchni. To nie jest przenośnia. Ogromnie dziękuję Johnowi Williamowi za iskierkę, która doprowadziła do osłony akustycznej.
Zespół elokwentny
Z Noa Wheelerem targowaliśmy się o tytuły, zżywaliśmy się nad książkami i spiskowaliśmy przy pierożkach. Dzięki Tobie brutalny świat okazał się tak zabawny! Ogromnie dziękuję Jonowi Yagedowi, Jean Feiwel, Laurze Godwin, Angusowi Killickowi, Elizabeth Fithian, Lucy del Priore, April Ward, Richowi Deasowi, Allison Vernost i anielsko cierpliwej Molly Brouillette oraz cudownym Ksenii Winnicki i Caitlin Sweeny, które tak dużo zrobiły dla promocji trylogii w Internecie. Szczególne podziękowania także dla Veroniki Roth, Johna Picacio, Michaela Scotta, Lauren DeStefano i Ricka Riordana, którzy okazali wiele serca mnie i tym książkom.
Zespół New Leaf
Joanna Volpe, dziękuję Ci za to, że jesteś genialną agentką, cudowną przyjaciółką, i za to, że śmiertelnie mnie przeraziłaś w pokoju hotelowym w Belfaście. Dziękuję Kathleen Ortiz za wyprowadzenie griszów na międzynarodowe wody i za znoszenie mojego absurdalnego podejścia do kontraktów i planów podróży, Pouyi Shabazianowi za śmianie się z moich głupawych żartów i pomoc w nawigowaniu w dżungli Hollywood oraz Danielle Barthel i Jaidzie Temperly za obsadzenie barykad z wdziękiem i poczuciem humoru.
Zespół Fantastycznych Kobiet
Morgan Fahey była niesamowitą czytelniczką i dotrzymywała mi towarzystwa, gawędząc ze mną na czacie do później nocy i podsyłając przezabawne e-maile. Dzięki, że wielokrotnie przekonywałaś mojego prywatnego Kłapouchego, żeby nie skakał z okna. Sarah Mesle pomogła mi przebrnąć przez wiele trudności w fabule i nigdy nie zapomnę naszej noworocznej rozmowy. Kayte Ghaffar zwana też Mistrzynią Fabrykatorów i Panią Przemądrzałą – nie wiem, co bym zrobiła bez Ciebie jako współkonspiratorki i powierniczki. Ogromnie dziękuję Cindy Pon, Marie Rutkoski, Robin Wasserman, Amie Kaufman, Jennifer Rush, Sarah Rees Brennan, Cassandrze Clare i Marie Lu za zachęty, plotki i inspirację. Dziękuję także Emmy Laybourne, Jessice Brody i Annie Banks; czuję się, jakbyśmy razem wyjechały na letni obóz albo może na wojnę. Każda minuta była cudowna. Szczególnie dziękuję Holly Black, która mnie złamała i odbudowała podczas jednej przejażdżki taksówką. Ona ma moc, ludzie. Tak tylko mówię.
Zespół z Los Angeles
Wyrazy miłości i wdzięczności dla Raya Tejady, Austina Wilkina i Rachel Tejady z Ocular Curiosity (zwanej też Ligą Niezgłębionego Ubawu!). David i Erin Petersonowie to moja ukochana para. Dziękuję za szczodrość, z jaką podzieliliście się swoim talentem i czasem. Rachael Martin robi cudowne kulki daktylowe, a Robyn Bacon to kobieta, której można zaufać, gdy w grę wchodzi SPRAWIEDLIWOŚĆ. Jimmy Freeman rozpieszczał mnie swoją życzliwością, zachętami i gościnnością. Gretchen McNeil jest cudowną współlokatorką na zjazdach i krynicą doskonałych rad. Ogromne podziękowania dla Dana Brauna, Brandona Harveya, Liz Hamilton, Josha Kamensky’ego, Heather Joy i maleńkiej Phoebe, Aarona Wilsona i Laury Recchi, Michaela Pessaha, absurdalnie nieugiętej Christiny Strain, Romiego Cortiera, Tracey Taylor, Lauren Messiah, Mela Caine’a, Mike’a DiMartino i Kurta Mattila, który na nowo zaraził mnie komiksową gorączką. Bradzie Farwellu – co prawda nie mieszkasz w Los Angeles, ale nie pasujesz do żadnej innej kategorii. Drań.
Zespół dilerów książkowych
Bardzo dziękuję bibliotekarzom, nauczycielom, bloggerom i księgarzom, którzy pomogli tym książkom trafić do czytelników. I jak zawsze dziękuję Brotherhood without Banners, bractwu, które powitało mnie w najbardziej wspierającym i szczodrym fandomie na świecie. W dodatku urządzają najlepsze imprezy.
Zespół Tumblr
Niektórzy ludzie wspierali trylogię griszów od samego początku i należą im się stosowne wyrazy uznania: Irene Koh, która zmieniła sposób, w jaki widziałam własnych bohaterów, Kira vel eventhepartofyouthatlovedhim, która pisała na blogu często i od początku, cudowne panie z armii griszów; Emily Pursel, Laura Maldonado, Elena z Novelsounds, Laura i Kyra oraz Madeleine Michaud, która zadaje najlepsze pytania. Wielu z Was przygotowało grafiki i komiksy, rysowało i pisało, rozmawiało ze mną na czatach, inspirowało mnie i wspierało w pracy. Dziękuję Wam za to, że uczyniliście tę podróż bardziej magiczną.
Zespół rodzinny
Christine, Sam, Ryan, Emily – kocham Was. Shem, jesteś niesamowitym artystą i najlepszym towarzyszem w Nowym Jorku. I wreszcie wyrazy najgłębszej miłości i gorące podziękowania dla mojej cudownej, kochanej mamuśki, która płakała we właściwych scenach i nauczyła się biegle mówić po narwalsku.
Dodatkowe podziękowania dla Natalie Sousy i Ellen Dudy za przepiękne nowe okładki dla tych książek.