Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Żołnierka. Przywoływaczka. Święta.
Moc Aliny Starkov wzrosła, ale wszystko ma swoją cenę. Jest Przywoływaczką Słońca, poszukiwaną na Morzu Prawdziwym, prześladowaną wspomnieniem swoich ofiar w Fałdzie Cienia. Niestety ona i Mal nie zdołają zbyt długo wymykać się wrogom.
Zmrocz bardziej niż kiedykolwiek dotąd pragnie posiąść moc Aliny i posłużyć się nią dla zdobycia ravkańskiego tronu. Nie mając na kogo liczyć, Alina przyjmuje pomoc niesławnego korsarza i wyrusza, żeby poprowadzić armię griszów.
Kiedy jednak zostaje odkryta prawda o przeznaczeniu Aliny, dziewczyna pogrąża się jeszcze bardziej w śmiertelnie niebezpiecznej grze Zmrocza i zakazanej magii, coraz bardziej oddala się od własnego człowieczeństwa. Aby ratować kraj, będzie musiała wybrać między mocą a miłością, o której zawsze myślała, że będzie stanowić dla niej azyl. Nie ma zwycięstwa bez ofiary, a tylko ona może stawić czoło nadciągającej nawałnicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Tytuł oryginału: Siege and Storm
Copyright © 2013 by Leigh Bardugo Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt okładki: Natalie C. Sousa i Ellen Duda Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Mapy: Keith Thompson Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-66409-83-5
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej:
Chłopiec i dziewczyna marzyli niegdyś o statkach, dawno temu, zanim jeszcze w ogóle ujrzeli Morze Prawdziwe. To były statki z legend, magiczne okręty o masztach wyciosanych ze słodko pachnącego drewna cedrowego i żaglach utkanych przez dziewice ze szczerozłotych nici. Ich załogi składały się z białych myszek, które śpiewały różne piosenki i szorowały pokłady różowymi ogonkami.
Verrhader nie był magicznym okrętem. To był kercheński statek handlowy z ładowniami pękającymi w szwach od prosa i melasy. Cuchnął niemytymi ciałami i surową cebulą, o której żeglarze mówili, że zapobiega szkorbutowi. Załoga pluła, klęła i grała o przydziały rumu. W chlebie, który chłopiec i dziewczyna dostawali, roiło się od wołków zbożowych, a ich kajuta była ciasną klitką, którą byli zmuszeni dzielić z dwoma innymi pasażerami i beczką solonego dorsza.
Nie mieli nic przeciwko temu. Przywykli do dźwięku dzwonów oznajmiających godziny, wrzasku mew, niezrozumiałego kercheńskiego bełkotu. Statek był ich królestwem, a morze rozległą fosą, która oddzielała ich od wrogów.
Chłopiec wciągnął się w życie na statku z taką samą łatwością, z jaką odnajdywał się we wszystkich innych sytuacjach w swoim życiu. Nauczył się wiązać węzły i naprawiać żagle, a kiedy jego rany się zagoiły, zaczął pracować razem z załogą. Porzucił buty i bez najmniejszego lęku wspinał się boso po takielunku. Żeglarzy zdumiewała łatwość, z jaką potrafił wypatrzyć delfiny, ławice rai, tygrysie ryby o jasnych paskach, wyczuć miejsce, w którym wynurzy się wieloryb, na kilka chwil przed tym, jak jego szeroki, gruzłowaty grzbiet wyłaniał się z fal. Twierdzili, że byliby bogaci, gdyby mieli choć odrobinę jego szczęścia.
Przy dziewczynie zaś robili się nerwowi.
Po trzech dniach od wyjścia w morze kapitan poprosił ją, żeby spędzała jak najwięcej czasu pod pokładem. Uzasadniał to przesądnością załogi, twierdził, że jego ludzie wierzą, iż kobiety na pokładzie sprowadzają złe wiatry. To wszystko prawda, ale żeglarze mogliby cieplej powitać roześmianą, szczęśliwą dziewczynę, która opowiada żarty albo próbuje swoich sił na blaszanej fujarce.
Ta zaś stała milcząca i nieruchoma przy relingu, ściskając szalik wokół szyi, zamrożona jak galion wyrzeźbiony w białym drewnie. Ta dziewczyna krzyczała przez sen i budziła mężczyzn drzemiących na bocianim gnieździe.
Dlatego całymi dniami krążyła po ciemnych trzewiach statku. Liczyła beczki melasy, studiowała mapy kapitana. Nocami skrywała się w bezpiecznym azylu ramion chłopca, kiedy stali razem na pokładzie, wypatrując różnych konstelacji wśród rozległych gwieździstych połaci nieba: Łowcy, Uczonego, Trzech Niemądrych Synów, jasnych szprych Kołowrotka, Południowego Pałacu z sześcioma przekrzywionymi iglicami.
Zatrzymywała go tak długo, jak zdołała, opowiadając historie, zadając pytania. Wiedziała bowiem, że kiedy zaśnie, będzie śniła. Czasem śniła o potrzaskanych łodziach z czarnymi żaglami i pokładach śliskich od krwi, o ludziach krzyczących w ciemności. Najgorsze jednak były sny o bladym księciu, który przyciskał usta do jej szyi, kładł dłonie na obroży zamkniętej na jej gardle i przyzywał jej moc pod postacią rozbłysku jasnego słonecznego światła.
Kiedy śniła o nim, budziła się rozdygotana, echo mocy nadal wibrowało w jej ciele, na skórze czuła ciepło światła.
Chłopiec tulił ją wtedy mocniej, wypowiadał ciche słowa, żeby ją uśpić.
– To tylko koszmary – szeptał. – W końcu przestaną powracać.
Nie rozumiał. Sny były teraz jedynym bezpiecznym miejscem, w którym mogła posługiwać się swoją mocą. Tęskniła za nimi.
* * *
W dniu, w którym Verrhader dobił do brzegu, chłopiec i dziewczyna stali razem przy relingu i patrzyli, jak zbliża się wybrzeże Nowoziemia.
Wpłynęli do portu przez las sfatygowanych masztów i zwiniętych żagli. Stały tam smukłe slupy i małe dżonki z kamienistych wybrzeży Shu Hanu, uzbrojone okręty i wypoczynkowe szkunery, pokaźne statki handlowe i fjerdańskie statki wielorybnicze. Nad rozdętą galerą więzienną zmierzającą do południowych kolonii powiewała bandera z czerwonym koniuszkiem, co oznaczało, że na pokładzie przebywają mordercy. Kiedy przepływali obok, dziewczyna mogłaby przysiąc, że słyszała brzęk łańcuchów.
Verrhader znalazł sobie miejsce do zacumowania. Spuszczono trap. Pracownicy portowi i załoga wykrzykiwali słowa powitania, rozwiązywali liny, szykowali ładunek.
Chłopiec i dziewczyna rozejrzeli się po porcie, szukając w tłumie rozbłysku szkarłatu szaty ciałobójcy albo błękitu przywoływacza, słońca odbijającego się od ravkańskiej broni.
Nadszedł czas. Chłopiec wsunął rękę w jej dłoń. Skórę miał zgrubiałą i szorstką po wielu dniach pracy przy linach. Kiedy ich stopy uderzyły o deski kei, ziemia jakby zafalowała i szarpnęła się pod nimi.
Żeglarze się roześmiali.
– Vaarwel, fentomen! – zawołali.
Chłopiec i dziewczyna poszli przed siebie, stawiając pierwsze, chwiejne kroki w nowym świecie.
„Proszę”, modliła się w głębi ducha dziewczyna do wszystkich świętych, którzy mogli jej słuchać, „niech to miejsce okaże się dla nas bezpiecznie. Obyśmy znaleźli tu sobie dom”.
Spędziliśmy już dwa tygodnie w Coftonie, a ja nadal się gubiłam. Miasteczko znajdowało się w głębi lądu, na zachód od wybrzeża Nowoziemia, wiele mil od portu, do którego przypłynęliśmy. Niedługo ruszymy dalej, w głąb nowoziemskiej dziczy. Może wtedy wreszcie poczujemy się bezpieczni.
Sprawdziłam mapkę, którą sobie narysowałam, i odtworzyłam swoją drogę. Spotykaliśmy się z Malem codziennie po pracy, żeby razem wrócić do pensjonatu, ale dzisiaj całkiem się pogubiłam, kiedy poszłam okrężną drogą, żeby kupić nam coś na kolację. Paszteciki z cielęciną i jarmużem leżały w mojej torbie i specyficznie pachniały. Sprzedawca twierdził, że to nowoziemski smakołyk, ale ja miałam wątpliwości. Nie miało to dużego znaczenia. Ostatnimi czasy wszystko dla mnie miało smak popiołu.
Przybyliśmy z Malem do Coftonu, żeby znaleźć pracę, która sfinansowałaby naszą wyprawę na zachód. To było centrum handlu jurdą, otoczone przez pola małych pomarańczowych kwiatuszków, które ludzie masowo żuli. Ten środek pobudzający uważano w Ravce za towar luksusowy, ale niektórzy żeglarze na pokładzie Verrhadera korzystali z niego, żeby nie zasnąć podczas długich wacht. Nowoziemscy mężczyźni lubili wsuwać suszone kwiatki między wargę a dziąsło. Nawet kobiety nosiły je w haftowanych sakiewkach zawieszonych na nadgarstkach. W każdej mijanej przeze mnie witrynie reklamowano inną markę: Jasny Listek, Cień, Dhoka, Krzepka. Zobaczyłam prześlicznie ubraną dziewczynę w falbaniastej sukni, która pochyliła się i wypluła strugę rdzawego soku prosto do mosiężnej spluwaczki, jakie stały przy drzwiach każdego sklepu. Zrobiło mi się niedobrze. To był nowoziemski zwyczaj i wątpiłam, bym kiedykolwiek się do niego przyzwyczaiła.
Z westchnieniem ulgi skręciłam na główną ulicę miasteczka. Teraz przynajmniej wiedziałam, gdzie się znajduję. Cofton nadal nie wydawał mi się realnym miejscem. Wyglądał na surowy i jakby niedokończony. Większości ulic nie wybrukowano i zawsze miałam wrażenie, że budynki o płaskich dachach i cieniutkich, drewnianych ścianach w każdej chwili mogą się poprzewracać. A jednak we wszystkich oknach były szyby. Kobiety ubierały się w aksamity i koronki. Witryny sklepowe były pełne słodyczy, błyskotek i wszelkich pięknych rzeczy, a nie strzelb, noży i cynowych garnków. Tutaj nawet żebracy nosili buty. Tak właśnie wyglądał kraj, kiedy nie był oblężony.
Kiedy mijałam sklep sprzedający dżin, spostrzegłam kątem oka rozbłysk szkarłatu. Somatyk. Natychmiast się cofnęłam, z bijącym sercem wciskając się w ocienioną szparę między dwoma budynkami. Już sięgałam po pistolet na biodrze.
Najpierw sztylet, upomniałam się w myślach, wysuwając ostrze z rękawa. Postaraj się nie zwrócić na siebie uwagi. Pistolet dopiero, kiedy to będzie konieczne. Moc tylko w ostateczności. Nie pierwszy raz zatęskniłam za rękawiczkami fabrykatorów, które zostawiłam w Ravce. Wyłożono je lusterkami, dzięki czemu z łatwością mogłam oślepić przeciwnika w walce wręcz – miła alternatywa wobec przepołowienia kogoś za pomocą Cięcia. Gdybym jednak została zauważona przez ciałobójcę, mogłabym nie mieć wyboru. To byli ulubieni żołnierze Zmrocza, którzy mogli zatrzymać moje serce albo zmiażdżyć mi płuca, nie wymierzając nawet jednego ciosu.
Czekałam z zaciśniętą na rękojeści sztyletu dłonią śliską od potu, aż wreszcie odważyłam się wyjrzeć zza węgła. Zobaczyłam wóz zawalony wysokim stosem beczek. Woźnica zatrzymał się, żeby porozmawiać z kobietą, której córka w ciemnoczerwonej spódnicy podskakiwała niecierpliwie obok i okręcała się w miejscu.
To tylko mała dziewczynka. Nigdzie nie było widać somatyka. Oparłam się o budynek i odetchnęłam głęboko, próbując się uspokoić.
Nie zawsze tak będzie, powiedziałam sobie. Im dłużej będziesz wolna, tym łatwiejsze stanie się życie.
Pewnego dnia obudzę się ze snu wolnego od koszmarów i przejdę ulicą wolna od lęków. Do tego czasu będę trzymać pod ręką marny sztylecik i żałować, że nie czuję w dłoni uspokajającego ciężaru stali griszów.
Wyszłam z powrotem na tętniącą życiem ulicę i chwyciłam za szalik na szyi, owijając się nim ciaśniej. To już zmieniło się w moim przypadku w nerwowy nawyk. Pod szalikiem skrywała się obroża Morozova, najpotężniejszy amplifikator na świecie, a także jedyna rzecz, która zdradzała moją tożsamość. Bez niej byłabym kolejnym brudnym, niedożywionym uchodźcą z Ravki.
Nie bardzo wiedziałam, co zrobię, kiedy zmieni się pogoda. Nie mogłam chodzić w szalikach i płaszczach z podniesionym kołnierzem, kiedy nadejdzie lato. Miałam jednak nadzieję, że do tego czasu znajdziemy się już z Malem daleko od zatłoczonych miast i niepożądanych pytań. Będziemy sami po raz pierwszy od ucieczki z Ravki. Ta myśl sprawiła, że nerwowy dreszcz przebiegł mi po plecach.
Przeszłam przez ulicę, uskakując przed wozami i końmi, nadal rozglądając się po tłumie, przekonana, że lada chwilę zobaczę zbliżający się do mnie oddział griszów albo opryczników. A może to będą najemnicy z Shu Hanu, fjerdańscy zabójcy, żołnierze ravkańskiego króla albo Zmrocz we własnej osobie. Tylu ludzi mogło na nas polować. Na mnie, poprawiłam się. Gdyby nie ja, Mal nadal byłby tropicielem w Pierwszej Armii, a nie dezerterem, któremu grozi śmierć, jeśli zostanie złapany.
Niechciane wspomnienie powróciło do mnie: czarne włosy, szare oczy, rozradowana zwycięstwem twarz Zmrocza, kiedy uwolnił moc w Fałdzie. Zanim odebrałam mu to zwycięstwo.
Wiadomości z łatwością docierały do Nowoziemia, ale żadne nie były dobre. Wieść niosła, że Zmrocz przetrwał jakimś cudem bitwę w Fałdzie i że zniknął, jakby zapadł się pod ziemię, żeby zgromadzić siły przed kolejną próbą przejęcia ravkańskiego tronu. Nie chciałam wierzyć, że to możliwe, ale wiedziałam, że lepiej go nie lekceważyć. Inne opowieści były równie niepokojące: Fałda zaczęła rozlewać się poza swoje granice, uchodźcy uciekali na wschód i zachód; rozwinął się kult świętej, która potrafi przyzwać słońce. Nie chciałam o tym myśleć. Zaczęliśmy teraz z Malem nowe życie. Zostawiliśmy Ravkę za sobą.
Przyśpieszyłam kroku i wkrótce znalazłam się na placu, gdzie co wieczór spotykałam się z Malem. Dostrzegłam go przy krawędzi fontanny. Rozmawiał z nowoziemskim przyjacielem, którego poznał, pracując w magazynie. Nie pamiętałam jego imienia... Może Jep? Albo Jef?
Fontanna z czterema kurkami była nie tyle ozdobną, ile praktyczną wielką misą, w której dziewczęta i służące prały ubrania. Jednak żadna z praczek nie uważała na swoje pranie. Wszystkie gapiły się na Mala. Nic dziwnego. Obcięte wcześniej po wojskowemu włosy odrosły mu i zaczynały skręcać się na karku. Mgiełka wodna z fontanny zmoczyła mu koszulę, która przywarła do skóry brązowej po wielu dniach spędzonych na morzu. Mal odchylił głowę i roześmiał się z powodu czegoś, co powiedział jego znajomy, najwyraźniej nie zauważając chytrych uśmieszków rzucanych mu przez dziewczęta.
Pewnie już tak do tego przywykł, że nawet ich nie zauważa, pomyślałam z rozdrażnieniem.
Kiedy mnie spostrzegł, uśmiechnął się szeroko i pomachał do mnie. Praczki odwróciły się w moją stronę i wymieniły pełne niedowierzania spojrzenia. Wiedziałam, co widzą: mizerną dziewczynę o matowych, ciemnych włosach jak strąki, ziemistych policzkach i palcach pomarańczowych od pakowanej jurdy. Nigdy nie byłam szczególnie ładna, a tygodnie, podczas których nie korzystałam ze swojej mocy, zrobiły swoje. Nie miałam apetytu i źle sypiałam, a koszmary nie pomagały. Twarze wszystkich kobiet mówiły to samo: „Co taki chłopak jak Mal robi z taką dziewczyną jak ona?”.
Wyprostowałam się i próbowałam nie zważać na nie, kiedy Mal objął mnie i przyciągnął do siebie.
– Gdzie byłaś? Zaczynałem się martwić.
– Zatrzymała mnie banda wściekłych niedźwiedzi – mruknęłam wtulona w jego ramię.
– Znowu się zgubiłaś?
– Nie mam pojęcia, skąd ci przychodzą do głowy takie rzeczy.
– Pamiętasz Jesa, prawda? – spytał, kiwając głową na przyjaciela.
– Jak się posiadasz? – zapytał łamaną ravkańszczyzną Jes i podał mi rękę. Miał przesadnie poważną minę.
– Bardzo dobrze, dziękuję, że pan pyta – odpowiedziałam po nowoziemsku.
Nie odwzajemnił mojego uśmiechu, ale poklepał delikatnie moją dłoń. Jes bez wątpienia był dziwny.
Gawędziliśmy jeszcze chwilę, ale wiedziałam, że Mal zauważył, że robię się niespokojna. Nie lubiłam zbyt długo przebywać na ulicy. Pożegnaliśmy się. Jes, zanim odszedł, rzucił mi jeszcze jedno ponure spojrzenie i pochylił się, żeby szepnąć coś do Mala.
– Co powiedział? – zapytałam, kiedy patrzyliśmy, jak odchodzi przez plac.
– Hmm? A, nic takiego. Wiedziałaś, że masz pyłek na brwiach?
Delikatnie wytarł go ręką.
– Może specjalnie go tam zostawiłam.
– Wybacz wobec tego.
Gdy zaczęliśmy odchodzić od fontanny, jedna z praczek pochyliła się, niemal wylewając się ze swojej sukienki.
– Jeśli kiedyś znudzisz się samą skórą i kośćmi – zawołała do Mala – to mam coś, co cię skusi.
Zamarłam. Mal obejrzał się przez ramię. Obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem od stóp do głów.
– Nie – odrzekł beznamiętnie. – Nie masz.
Dziewczyna zaczerwieniła się jak burak, a pozostałe praczki zaczęły szydzić z niej i z chichotem obryzgiwać ją wodą. Próbowałam unieść dumnie brew, ale trudno było powstrzymać durny uśmieszek, który szarpał mi kąciki ust.
– Dzięki – wymamrotałam, kiedy szliśmy przez plac w stronę naszego pensjonatu.
– Za co?
Przewróciłam oczami.
– Za obronę mojego honoru, cymbale.
Wciągnął mnie pod markizę. Na chwilę ogarnęła mnie panika, że dostrzegł jakieś kłopoty, ale wtedy znalazłam się w jego objęciach i poczułam jego wargi na moich ustach.
Kiedy w końcu się odsunął, policzki miałam rozgrzane i nogi się pode mną uginały.
– Gwoli ścisłości – powiedział – nie jestem tak naprawdę zainteresowany obroną twojego honoru.
– Rozumiem – zdołałam wykrztusić, mając nadzieję, że nie zdradziłam się z tym, jak idiotycznie zaparło mi dech w piersi.
– Poza tym – dodał – korzystam z każdej chwili przed powrotem do Nory.
Tak Mal nazywał nasz pensjonat. Był zatłoczony, obskurny i nie oferował ani odrobiny prywatności, ale mało kosztował. Mal uśmiechnął się szeroko, pewny siebie jak zawsze, i wciągnął mnie z powrotem w tłum ludzi na ulicy. Mimo wyczerpania szłam teraz zdecydowanie lżejszym krokiem. Nadal nie przywykłam do myśli, że jesteśmy razem. Znowu przeszedł mnie dreszcz podniecenia. Wśród nowoziemskiej dziczy nie będzie wścibskich współlokatorów i innych niechcianych przeszkód. Serce mi szybciej zabiło. Może z nerwów, może z podniecenia. Nie byłam pewna.
– To co właściwie powiedział Jes? – zapytałam znowu, kiedy nieco odzyskałam jasność myślenia.
– Powiedział, że powinienem o ciebie dobrze zadbać.
– Tylko tyle?
Mal odchrząknął.
– I powiedział... że będzie się modlił do Boga Pracy, żeby wyleczył cię z twojej przypadłości.
– Czego?!
– Możliwe, że wspomniałem mu, że cierpisz na wole.
Potknęłam się.
– Że co proszę?!
– No wiesz, musiałem mu wyjaśnić, dlaczego zawsze tak ściskasz szalik.
Opuściłam rękę. Ściskałam szalik nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
– Więc powiedziałeś mu, że mam wole? – szepnęłam z niedowierzaniem.
– Musiałem coś powiedzieć. To cię czyni cokolwiek tragiczną postacią. Ładna dziewczyna, przerośnięty gruczoł, sama wiesz.
Przyłożyłam mu solidnie w ramię.
– Auć! Ej, w pewnych krajach wole uważa się za modne.
– Lubią tam też eunuchów? Bo mogę ci to załatwić.
– Ależ ty jesteś żądna krwi!
– To przez wole jestem taka zrzędliwa.
Mal się roześmiał, ale zauważyłam, że nie zdejmuje ręki z pistoletu. Nora znajdowała się w jednej z bardziej nieciekawych części Coftonu, a my mieliśmy dużo pieniędzy – zarobki, które odkładaliśmy, żeby móc zacząć nowe życie. Jeszcze tylko kilka dni i będziemy mieli dość, żeby zostawić za sobą Cofton i jego zgiełk, wypełnione pyłkiem powietrze, nieustanny strach. Będziemy bezpieczni w miejscu, gdzie nikt nie przejmuje się tym, co dzieje się z Ravką, gdzie rzadko pojawiają się griszowie i nikt nigdy nie słyszał o Przywoływaczce Słońca.
I gdzie nikomu do niczego nie jestem potrzebna. Ta myśl popsuła mi nastrój, ale ostatnio nachodziła mnie coraz częściej. Jaki ze mnie pożytek w tym dziwnym kraju? Mal potrafił polować, tropić, obchodzić się z bronią palną. Jedyne, w czym ja kiedykolwiek byłam dobra, to bycie griszą. Brakowało mi przywoływania światła i z każdym dniem, kiedy nie korzystałam ze swojej mocy, stawałam się coraz słabsza i bardziej chorowita. Już idąc razem z Malem, dostawałam zadyszki i z trudem dźwigałam swoją torbę na ramię. Byłam taka krucha i niezręczna, że ledwie udawało mi się zachować pracę przy pakowaniu jurdy w jednej z hal przy plantacji. Dostawałam za to marne grosze, ale upierałam się przy pracy, bo chciałam pomóc. Czułam się jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi: sprawny Mal i bezużyteczna Alina.
Odepchnęłam tę myśl. Może nie byłam już Przywoływaczką Słońca, ale nie byłam też tamtą żałosną dziewczynką. Znajdę sposób, żeby na coś się przydać.
Widok pensjonatu nie poprawił mi samopoczucia. Był jednopiętrowy i rozpaczliwie wymagał odmalowania. Tabliczka w oknie w pięciu różnych językach obiecywała gorące kąpiele i wolne od pluskiew łóżka. Popróbowawszy kąpieli i łóżka wiedziałam, że tabliczka kłamie bez względu na to, w jakim języku na niej pisano. Mimo to, póki miałam obok siebie Mala, nie było tak źle.
Wspięliśmy się po schodach na zapadającą się werandę i weszliśmy do gospody, która zajmowała większość parteru. Było tu chłodno i cicho po zgiełku i kurzu ulicy. O tej porze zwykle siedziało tu kilku robotników przy podniszczonych stolikach i przepijało dzienne zarobki, ale dzisiaj było pusto, jeśli nie liczyć skwaszonego właściciela za barem.
Był imigrantem z Kerchu i nabrałam nieodpartego przekonania, że nie lubi Ravkańczyków. A może po prostu uznał nas za złodziei. Pojawiliśmy się dwa tygodnie temu, obszarpani i brudni, bez bagażu i pieniędzy, żeby zapłacić za lokum, z wyjątkiem jednej złotej szpilki do włosów, którą pewnie uznał za skradzioną. To jednak nie powstrzymało go przed zabraniem jej w zamian za wąskie łóżko w pokoju, który dzieliliśmy z szóstką innych lokatorów.
Kiedy podeszliśmy do baru, rzucił klucz do pokoju na bar i pchnął go w naszym kierunku, zanim zdążyliśmy poprosić. Klucz był przywiązany do kawałka rzeźbionej kurzej kości. Kolejny uroczy szczegół.
Rwanym kercheńskim językiem, którego nauczył się nieco na Verrhaderze, Mal poprosił o dzban gorącej wody do mycia.
– Za dodatkową opłatą – warknął właściciel. Był krępym mężczyzną o rzednących włosach i zabarwionych na pomarańczowo od żucia jurdy zębach. Zauważyłam, że się poci. Chociaż nie było tego dnia szczególnie ciepło, kropelki potu perliły mu się nad górną wargą.
Kiedy ruszyliśmy do schodów na drugim końcu opustoszałej gospody, obejrzałam się na niego. Nadal za nami patrzył z rękami skrzyżowanymi na piersi, mrużąc świdrujące oczka. W jego minie było coś, co mnie zaniepokoiło.
Zawahałam się u podnóża schodów.
– Ten facet naprawdę nas nie lubi – powiedziałam.
Mal już wspinał się po schodach.
– Ale nasze pieniądze jak najbardziej. Zresztą wyniesiemy się stąd za kilka dni.
Otrząsnęłam się z niepokoju. Całe popołudnie byłam nerwowa.
– Jasne – mruknęłam, idąc za Malem. – Ale tak na wszelki wypadek, jak się mówi „jesteś dupkiem” po kercheńsku?
– Jer ven azel.
– Serio?
Mal się roześmiał.
– Pierwsze, czego żeglarze cię nauczą, to przeklinania.
Pierwsze piętro pensjonatu było w znacznie gorszym stanie niż ogólnie dostępne sale na dole. Dywan był wyblakły i poprzecierany, ciemny korytarz cuchnął kapustą i tytoniem. Wszystkie drzwi do pokojów były pozamykane i kiedy je mijaliśmy, nie dobiegał zza nich żaden dźwięk. Panowała wręcz upiorna cisza. Może wszyscy dzisiaj wyszli na miasto.
Jedyne światło wpadało przez pojedyncze brudne okno na końcu korytarza. Kiedy Mal mocował się po omacku z kluczem, zerknęłam przez upaćkaną szybę na wozy i powozy przejeżdżające z łoskotem ulicą. Po drugiej stronie drogi pod balkonem stał mężczyzna i zerkał w górę na pensjonat. Poprawiał kołnierz i rękawy, jakby nosił nowe ubranie, które nie do końca na niego pasuje. Nasze spojrzenia spotkały się i wtedy mężczyzna natychmiast odwrócił wzrok.
Nagle ogarnął mnie strach.
– Mal – szepnęłam, wyciągając do niego rękę.
Niestety było już za późno. Drzwi otworzyły się z impetem.
– Nie! – krzyknęłam.
Wyciągnęłam ręce przed siebie i światło zalało korytarz oślepiającą kaskadą. A potem czyjeś brutalne dłonie złapały mnie i wykręciły mi ręce na plecy. Wierzgałam nogami i miotałam się, gdy powleczono mnie do pokoju.
– Spokojnie – dobiegł chłodny głos z kąta pokoju. – Nie chciałbym tak szybko wypatroszyć twojego przyjaciela.
Czas jakby zwolnił. Widziałam obskurny niski pokój, popękaną miednicę na poobijanym stoliku, cząsteczki kurzu wirujące w smukłym promieniu słońca, jasną krawędź ostrza dociśniętą do gardła Mala. Mężczyzna, który go trzymał, miał znajomy, szyderczy uśmieszek. Ivan. Byli tam także inni ludzie, mężczyźni i kobiety. Wszyscy nosili dopasowane płaszcze i spodnie nowoziemskich kupców i robotników, ale rozpoznałam niektóre twarze z czasu, który spędziłam w Drugiej Armii. To byli griszowie.
Za nimi, spowity w cienie Zmrocz rozsiadł się w rozchwierutanym krześle jak na tronie.
Przez chwilę w pokoju panowała całkowita cisza i bezruch. Słyszałam oddech Mala, szuranie stóp. Słyszałam, jak jakiś mężczyzna wita się z kimś na ulicy. Nie mogłam oderwać wzroku od dłoni Zmrocza – długie, białe palce opierały się jak gdyby nigdy nic na poręczach krzesła. Naszła mnie dziwna myśl, że nigdy nie widziałam go w zwykłym stroju.
A potem fakty dotarły do mnie z całą wyrazistością. Zatem w taki sposób to wszystko się zakończy? Bez walki? Bez choćby jednego wystrzału czy podniesienia głosu? Szloch czystej wściekłości i frustracji wyrwał mi się z piersi.
– Zabierz jej pistolet i przeszukaj, czy nie ma innej broni – polecił cicho Zmrocz. Poczułam, jak uspokajający ciężar broni znika z mojego biodra, jak ktoś wyciąga sztylet z pochwy na moim przedramieniu. – Powiem im, żeby cię puścili – powiedział Zmrocz, kiedy już mnie przeszukano. – Pamiętaj tylko, że jeśli choćby uniesiesz ręce, Ivan załatwi tropiciela. Daj znać, że rozumiesz.
Skinęłam sztywno głową.
Zmrocz uniósł palec i mężczyźni mnie puścili. Zatoczyłam się do przodu i stanęłam jak zamrożona pośrodku pokoju z rękami zaciśniętymi w pięści.
Mogłam rozciąć Zmrocza swoją mocą na pół. Mogłam rozłupać tę zapomnianą przez świętych ruderę. Jednak wcześniej Ivan poderżnąłby Malowi gardło.
– Jak nas znalazłeś? – wychrypiałam.
– Zostawiasz bardzo kosztowny trop – odpowiedział i leniwym gestem rzucił coś na stół. Przedmiot wylądował z cichym brzękiem obok miednicy. Rozpoznałam jedną ze złotych szpilek, jakie Genya wpięła mi we włosy wiele tygodni temu. Wykorzystaliśmy je, żeby opłacić rejs przez Morze Prawdziwe, przeprawę do Coftonu i nasze nędzne, nie tak całkiem wolne od pluskiew łóżko.
Zmrocz wstał i dziwna nerwowość ogarnęła pokój. Jakby wszyscy griszowie wstrzymali wyczekująco oddech. Czułam bijący od nich strach, i to mnie zaniepokoiło. Ludzie Zmrocza zawsze traktowali go z szacunkiem i nabożeństwem, ale to było coś nowego. Nawet Ivan nieco pozieleniał.
Zmrocz stanął w świetle i zobaczyłam delikatną siateczkę blizn na jego twarzy. Somatyk pomógł im się zabliźnić, ale ślady pozostały widoczne. Zatem volcry zostawiły po sobie ślad. I dobrze, pomyślałam z pewną satysfakcją. Dawało mi to niewielką pociechę, ale przynajmniej nie wyglądał już tak nieskazitelnie jak kiedyś.
Zatrzymał się i przyjrzał mi się.
– Jak ci się podoba życie w ukryciu, Alino? Nie wyglądasz najlepiej.
– Ty także – odpowiedziałam.
Nie chodziło tylko o blizny. Nosił zmęczenie jak elegancki płaszcz, ale mimo wszystko rzucało się w oczy. Delikatne cienie malowały się pod jego oczami, policzki pod wyrazistymi kośćmi zapadły się nieco głębiej.
– To niewielka cena – odrzekł i na jego usta wypłynął półuśmieszek.
Zimny dreszcz przeszedł mi po kręgosłupie.
Cena za co?
Wyciągnął rękę i włożyłam całą siłę woli w to, żeby się nie wzdrygnąć. On jednak tylko dotknął jednego końca mojego szalika. Pociągnął delikatnie i szorstka wełna zsunęła się z mojej szyi, spadła ze szmerem na ziemię.
– Widzę, że znowu udajesz kogoś marniejszego, niż naprawdę jesteś. Takie zachowanie ci nie przystoi.
Ogarnął mnie niepokój. Czy nie ta sama myśl przeszła mi przez głowę chwilę temu?
– Dziękuję za troskę – mruknęłam.
Przesunął palcami po obroży.
– Należy do mnie w równym stopniu, jak do ciebie, Alino.
Odepchnęłam jego rękę, co wywołało niespokojne poruszenie wśród griszów.
– To trzeba było mi jej nie zakładać – warknęłam. – Czego chcesz?
Oczywiście sama dobrze wiedziałam. Chciał wszystkiego – Ravki, świata, potęgi Fałdy. Jego odpowiedź nie miała znaczenia. Chciałam tylko, żeby mówił. Wiedziałam, że ta chwila nadejdzie, i szykowałam się na nią. Nie pozwolę, żeby znowu mnie zabrał. Zerknęłam na Mala, mając nadzieję, że zrozumie, co zamierzam.
– Chcę ci podziękować – powiedział Zmrocz.
Nie tego się spodziewałam.
– Podziękować?
– Za dar, który mi ofiarowałaś.
Zerknęłam na blizny na jego bladych policzkach.
– Nie – powiedział z uśmieszkiem. – Nie za nie. Chociaż rzeczywiście stanowią dobre przypomnienie.
– Czego? – zapytałam wbrew sobie.
Jego spojrzenie było jak szary krzemień.
– Że z każdego mężczyzny można zrobić głupca. Nie, Alino, dar, jaki mi ofiarowałaś, jest znacznie wspanialszy.
Odwrócił się. Znowu zerknęłam na Mala.
– W przeciwieństwie do ciebie – powiedział Zmrocz – wiem, co to jest wdzięczność, i pragnę ją okazać.
Uniósł ręce. Ciemność przewaliła się przez pokój.
– Teraz! – krzyknęłam.
Mal wbił łokieć w bok Ivana. W tej samej chwili uniosłam ręce i trysnęło światło, oślepiając otaczających nas ludzi. Skupiałam moc, zamieniając ją w kosę z czystego światła. Miałam jeden cel. Nie zamierzałam zostawić Zmrocza przy życiu. Zerknęłam we wrzącą ciemność, próbując odnaleźć swój cel. Jednak coś tu nie grało.
Widziałam, jak Zmrocz posługuje się swoją mocą, mnóstwo razy. To jednak było coś innego. Cienie wirowały i śmigały wokół mojego kręgu światła, kołowały coraz szybciej – kipiąca chmura, która furkotała i brzęczała jak chmara głodnych insektów. Odpychałam ją swoją mocą, ale ona wiła się i skręcała, ciągle się zbliżając.
Mal znalazł się obok mnie. Jakimś cudem zdobył nóż Ivana.
– Trzymaj się blisko mnie – powiedziałam.
Lepiej zaryzykować i wyciąć dziurę w podłodze niż stać i nic nie robić. Skupiłam się i poczułam, jak moc Cięcia wibruje we mnie. Uniosłam rękę... i wtedy coś wyszło z ciemności.
To jakaś sztuczka, pomyślałam, kiedy to coś do nas podeszło. To musi być jakaś iluzja.
To był stwór stworzony z cienia o pustej, pozbawionej rysów twarzy. Wydawało się, że jego ciało drży i rozmazuje się, a potem ponownie formuje – ręce, nogi, długie dłonie zakończone czymś na podobieństwo szponów, szerokie plecy ze skrzydłami, które przy rozkładaniu rozlewały się i rozmywały jak czarna plama. Wyglądał niemal jak volcra, ale miał bardziej ludzkie kształty. I nie bał się światła. Nie bał się mnie.
To jakaś sztuczka, upierał się mój spanikowany umysł. To niemożliwe. To stanowiło pogwałcenie wszystkiego, co wiedziałam na temat mocy griszów. Nie mogliśmy tworzyć materii. Nie mogliśmy tworzyć życia. Jednak ten stwór zbliżał się do nas, a griszowie Zmrocza kulili się z najprawdziwszego strachu pod ścianami. Zatem to ta istota tak ich przerażała.
Odepchnęłam zgrozę i ponownie skupiłam moc. Machnęłam ręką, kreśląc lśniący, bezlitosny łuk. Światło przecięło stwora. Przez chwilę myślałam, że to go nie zatrzyma, ale zafalował, pojaśniał jak chmura rozświetlona błyskawicą i rozpadł się w nicość. Ledwie miałam czas, żeby poczuć odrobinę ulgi, kiedy Zmrocz uniósł rękę i kolejny potwór zajął miejsce pierwszego, a po nim pojawił się drugi i trzeci.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Kłopot z podziękowaniami polega na tym, że szybko zamieniają się w długą listę nazwisk, którą można co najwyżej przebiec wzrokiem, ale potrzeba wielu ludzi, żeby stworzyć książkę, i zasługują oni na wdzięczność, więc proszę, wytrzymajcie. (Jeśli podziękowania Wam się znudzą, proponuję je odśpiewać. Znajdźcie jakiegoś przyjaciela, niech Wam akompaniuje. Ja poczekam).
Jako świeżo upieczona pisarka szybko przekonałam się, jak wiele oczekuje się od agenta: musi być dyplomatą, terapeutą, adwokatem i czasem prawdziwym zabijaką. Miałam szczęście, że wszystko to odnalazłam w nadzwyczajnej Joannie Volpe. Ogromnie dziękuję całemu zespołowi z New Leaf Literary and Media, w tym Pouyi Shahbazianowi, Kathleen Ortiz i Danielle Barthel.
Moja redaktorka, Noa Wheeler, ewidentnie jest mistrzynią Małej Nauki. Tu szturchnie, tam popchnie, zada kilka pytań, których nie chcesz słyszeć, i ostatecznie widzisz, jak twoja historia przekształca się w coś o wiele lepszego. To prawie jak magia.
Chcę podziękować wszystkim z Macmillan/Holt Children’s. Uwielbiam to szacowne, genialne, nieustępliwe wydawnictwo i jestem dumna, że stanowię jego część. W szczególności dziękuję Jean Feiwel i Laurze Godwin, które raz za razem stawały na głowie dla tego cyklu, zaciekłemu Angusowi Killickowi, wytwornej Elizabeth Fithian, zawsze doskonałej Allison Verost, wspanialej Molly Brouillette i Jonowi Yagedowi, który nadal jest uosobieniem punk rocka. Ksenia Winnicki pracowała niezmordowanie, żeby dotrzeć do bloggerów. Kate Lied zorganizowała tourneé Fierce Reads. Karen Frangipane i Kathryn Bhirud przygotowały przepiękny zwiastun dla „Cienia i kości” (tak się tworzy historię, synku). Jestem wdzięczna Richowi Deasowi, April Ward, Ashley Halsey, Jen Wang i Keithowi Thompsonowi, którzy zamienili te książki w dzieła sztuki. A także Markowi von Bargen, Vannessie Cronin i wszystkim cudownym ludziom w dziale sprzedaży, którzy pomogli moim książkom dotrzeć do czytelników.
A teraz porozmawiajmy o mojej armii: dzielnej i pięknej Michelle Chihara z thisblueangel.com; Joshui Joy Kamenskym, który dostarczał mi muzykę, dowcip i życzliwość; Morgan Fahey, śmiałej kobiecie, która spełnia śmiałe żądania, a także jest szczodrą czytelniczką i doskonałą consigliere w czasach wojny; Sarah Mesle z sunsetandecho.com, która rozumie strukturę, fabułę i serce oraz to, jak to wszystko łączy się ze sobą; Liz Hamilton (zwanej też Zenith Nadir of Darlings Are Dying), która nie ma sobie równych. Gamynne Guillote ożywiła griszów dzięki swojej cierpliwości i niezawodnemu oku. Podziękowania także dla Petera Bibringa, Brandona Harveya, Dana Brauna, Jona Zerolnika, Michaela Pessaha, Heather Repenning, Kurta Mattili, Rico Gagliano, Corey Ellis, Williama Lexnera i Brotherhood Without Banners (w szczególności Andiego i Bena Galushy, Lady Narcissy, Katie Rask, Lee i Rachel Greenberg, Xraya Enforcera, Blackfyre’a, Adama Tesha i Mountain Goat), Ann Kingman z Books on the Nightstand, E. Aarona Wilsona i Laury Recchi, Laurie Wheeler, Viviane Hebel z HebelDesign.com, Davida Petersona, Amana Chaudhary, Tracey Taylor oraz Romiego Cortiera. Ci ludzie wspierali mnie i trylogię griszów na każdym etapie i nie potrafię wyrazić, jak bardzo ich cenię i uwielbiam. W szczególności pragnę podziękować Rachel Tejadzie, Austinowi Wilkinowi i Rayowi Tejadzie, którzy pomogli mi rozszerzyć świat griszów dzięki swojej nieskończonej pomysłowości i wsparciu.
Pewni geniusze sprawili, że to, co niemożliwe, stało się zaledwie nieprawdopodobne: cudowna Heather Joy Kamensky omówiła ze mną działanie lustrzanych mis Davida, John Williams pomógł mi zbudować Kolibra, a Davey Krieger doradzał mi w kwestii budowy statków i w innych morskich sprawach (chociaż najpewniej będzie wstrząśnięty tym, na co pozwoliłam sobie w tej książce).
Dziękuję inspirującym kobietom z Pub(lishing) Crawl, szczególnie Amie Kaufman, Susan Dennard i Sarah J. Maas. A także Jacobowi Cliftonowi, Jenn Rush, Erice O’Rourke, Lii Keyes, Claire Legrand i Annie Banks (jak śmiesz?!), Emmy Laybourne i Apocalypsies. Kilka nadzwyczajnych pisarek wsparło tę trylogię na samym początku i nie szczędząc głosu: Veronica Roth, Cinda Williams Chima, Seanan McGuire, Alyssa Rosenberg i niezrównana Laini Taylor. Wreszcie podziękowania dla mojego zespołu z LA, zwłaszcza dla Jenn Bosworth, Abby McDonald, Gretchen McNeil, Jessiki Brody, Jessiki Morgan, Julii Collard, Sarah Wilson Etienne, Jenn Reese i Kristen Kittscher. Drogie Panie, bez Was dostałabym szału. Dzięki Wam (prawie) nie zwariowałam.
Dedykuję tę książkę mojej matce, która także zasługuje tu na podziękowania. Nie skończyłabym pierwszego szkicu „Oblężenia i nawałnicy”, gdyby nie czytała kolejnych stronic, nie zachęcała mnie do pracy i nie podsuwała przekąsek z wodorostów. Jest cudowną mamą i jeszcze lepszą przyjaciółką. Drażliwa. Zrzędliwa. Zuchwała. To są nasze słowa.
Pozostaję wieczną dłużniczką niesamowitych księgarzy, bibliotekarzy i bloggerów, którzy mówili o „Cieniu i kości”, wciskali go przyjaciołom, klientom, nieszczęsnym przechodniom.
I na koniec dziękuję moim cudownym czytelnikom. Dziękuję za wszystkie e-maile, za każdy tweet, każdy gif. Sprawiacie, że każdego dnia czuję wdzięczność.
Dodatkowe podziękowania dla Natalie Sousy i Ellen Dudy za ich cudowną pracę nad nowymi okładkami do tych książek.