Dziewięć - Gorzka Mieczysław - ebook + audiobook + książka

Dziewięć ebook

Gorzka Mieczysław

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Wszelka nadzieja umiera, kiedy nikt nie chce cię znaleźć…

Córka wrocławskiej milionerki Doroty Nowackiej zostaje porwana. Matka wynajmuje agencję detektywistyczną. Prywatnie prosi też o pomoc dawnego przyjaciela, nadkomisarza Marcina Zakrzewskiego. Zakrzewski szybko dostrzega skomplikowaną siatkę podejrzanych powiązań Nowackiej i nieczystą grę policji. Równocześnie odkrywa, że okoliczności porwania dziewczyny są dokładnie takie same jak te sprzed ośmiu lat, kiedy na Dolnym Śląsku grasował zabójca nastolatek. Tylko że tamta sprawa została przez policję rozwiązana… Czy na pewno? W miarę zapoznawania się ze szczegółami śledztwa z przeszłości Zakrzewski jest coraz bardziej podejrzliwy, a czas płynie nieubłaganie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 560

Oceny
4,8 (5484 oceny)
4495
820
144
19
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elakowalska

Nie oderwiesz się od lektury

Nie spodziewałam się,że będzie taka dobra. O lektorze nie wspomnę. Filip Kosior potrafił sprawić że nawet "Ludzie na drzewach " było ciekawe . Bardzo polecam
70
dobrybook

Nie oderwiesz się od lektury

Znam Marcina od początku. Pamiętam jego nadzwyczajny debiut w „Martwym sadzie”, kolejne skomplikowane sprawy w następnych częściach serii i szczyt śledczej formy w „Polowaniu na psy”. Aczkolwiek dopiero teraz wyraźnie dostrzegam jak bardzo się zmienił. Tu doskonale widać zależność między determinacją i zaangażowaniem w śledztwo, a ich destrukcyjnym wpływem na zdrowie i życie nadkomisarza. On zawsze był i nadal jest indywidualistą, praca w zespole czy zarządzanie nim nigdy nie leżały w jego naturze. Jednak będąc jednym z pracowników policji, Zakrzewski musi podporządkować się pewnej strukturze, działać według procedur i zasad, niejednokrotnie absurdalnych. W konkretnych sytuacjach. Niestety naginanie osobowości, dostosowywanie się do wymogów przełożonych ma swoje konsekwencje, zarówno dla niego samego jak i dla otoczenia. Szalenie podoba mi się ten brak wyidealizowania głównego bohatera, to że jest taki prawdziwy, że dokładnie można śledzić wszystkie zachodzące w nim zmiany, zarówno te ...
50
MonikaKruszynska

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się doczekać kolejnego tomu o Zakrzewskim! Nie będę obiektywna, bo uwielbiam tę serię i uwielbiam Mieczysława Gorzkę. Było jak zwykle doskonale! „Dziewięć” to świetny współczesny kryminał, którego akcja dzieje się we Wrocławiu i okolicach. Dochodzi tu do porwania córki miejscowej milionerki. Szuka jej prywatny detektyw, o pomoc zostaje poproszony także Zakrzewski. Czy zgodzi się pomóc dawnej znajomej? Kto i czy w ogóle odnajdzie porwaną nastolatkę? Jakie demony z przeszłości obudzi Zakrzewski? Świetna jest ta część, pełna niebanalnych, ciekawych bohaterów. Jest kilka wątków sprzed lat, są sprawy współczesne, wszystko łączy się i przeplata. Jest wreszcie akcja, dzieje się naprawdę sporo, zwłaszcza w drugiej połowie! Miałam nadzieję, że niebawem będzie kolejna część, ale chyba nieprędko Zakrzewski do nas powróci. Trochę szkoda, ale może lepiej poczekać i sprawdzić, jakie inne postaci wyczaruje Autor. Czekam zatem na nowości i biorę je w ciemno! A „Dziewięć” polecam fanom so...
40
BarbaraHelena

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dotychczas nie zawiodłam się na M.Gorzce. Chociaż podaje się inną kolejność, to jednak chronologia zdarzeń wymaga wg mnie przeczytania najpierw Polowania na psy i Dziewięć a potem Lilie. Polecam wszystkim .
20
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra powieść,częste zmiany akcji,trzyma w napięciu, porusza problem korupcji w policji,zaskakujące zakończenie.Ciekawa postać nadkomisarza Zakrzewskiego,który łączy tomy serii "Wściekłe psy".Czytałam jednym tchem.Polecam miłośnikom sensacji !
20

Popularność




Część pierwsza. Kilka dni wcześniej

Rozdział 1

1

Posta­no­wił, że już ni­gdy wię­cej.

Po ostat­nim razie czuł do sie­bie tylko obrzy­dze­nie. Nie poma­gały alko­hol, pro­chy, nie poma­gało szo­ro­wa­nie skóry do krwi pod gorą­cym prysz­ni­cem, sen nie przy­no­sił ulgi, dra­koń­ska pokuta nie zbli­żyła go ani o mili­metr do Boga. To był kosz­mar, który trwał przez wiele tygo­dni. Na ulicę wycho­dził dopiero po zmroku, ponie­waż bał się, że ktoś zoba­czy czer­wone plamy krwi na jego skó­rze. Oczy­wi­ście żad­nych plam już nie było, nie mógł jed­nak pozbyć się nie­po­koju. Prze­ga­pił moment, w któ­rym pod­nie­ce­nie zmie­niło się w ból, roz­kosz w psy­chiczną udrękę, a eks­taza w cier­pie­nie. Nie zostało nic, prócz poczu­cia zbru­ka­nia, obrzy­dze­nia do samego sie­bie i wście­kło­ści.

Wtedy posta­no­wił, że już ni­gdy wię­cej tego nie zrobi. I danego sobie słowa dotrzy­mał. Nie tylko sobie. To była rów­nież obiet­nica wobec Naj­wyż­szego. Wobec Stwo­rzy­ciela naj­więk­szego dobra we wszech­świe­cie – życia. A on prze­cież wie­lo­krot­nie wystę­po­wał prze­ciw Bogu, wystę­pu­jąc prze­ciw życiu. Nisz­cząc je, plu­ga­wiąc i odbie­ra­jąc je nie­win­nym, nie­świa­do­mym niczego isto­tom. Pew­nie dla­tego Bóg go uka­rał, zmie­nia­jąc dawną roz­kosz i pod­nie­ce­nie w cuch­nące cier­pie­nie i ska­zu­jąc go na pie­kło wyrzu­tów sumie­nia. To była kara za grzech. Za grzech osta­teczny i nie­wy­ba­czalny. Grzech prze­ciw życiu.

Dłu­gie dnie spę­dzał na stu­dio­wa­niu Pisma Świę­tego i nagle dostą­pił obja­wie­nia. Kątem oka zoba­czył nad­la­tu­jący z nieba pro­mień świa­tła. Zanim zdą­żył zare­ago­wać, pro­mień ude­rzył go w skroń i pozba­wił świa­do­mo­ści. Długo leżał na pod­ło­dze pod fote­lem. Czy to była boska kara? Czy w ten spo­sób Bóg nazna­czył go pięt­nem mor­dercy? Wiel­kim czer­wo­nym zna­mie­niem na skroni, ozna­cza­ją­cym napięt­no­wa­nego i wygna­nego do kra­iny cier­pie­nia? Usiadł, opie­ra­jąc się ple­cami o nogę od stołu, i dokład­nie obma­cał skroń. Nie, żad­nego zna­mie­nia nie było. To nie była kara. To było obja­wie­nie. Nic nie jest osta­teczne. Nie ma nie­wy­ba­czal­nych grze­chów. Nawet naj­za­twar­dzialsi grzesz­nicy mogą jesz­cze zyskać szansę na zba­wie­nie. Trzeba tylko żało­wać za grze­chy i przy­jąć z pokorą wyzna­czoną pokutę.

On przy­jął pokutę w pełni świa­domy, że nie będzie dru­giej szansy. Tylko ta jedna i osta­tecz­nie ostat­nia. Uspo­koił się. Cier­pie­nie, a przede wszyst­kim nie­okieł­znane pożą­da­nie, które dotąd pchało go do tych wszyst­kich strasz­li­wych czy­nów, gdzieś znik­nęło. Musiał tylko dużo się modlić, czy­tać Biblię i uczęsz­czać do kościoła na msze.

Nagle poczuł się cudow­nie. Jakby naro­dził się na nowo wolny i nie­ska­lany. Biała i nie­ska­żona grze­chem dusza. Tak było przez kilka lat.

I nie­ocze­ki­wa­nie wszystko się roz­sy­pało.

Pamię­tał, kiedy to się stało. Kilka dni wcze­śniej otrzy­mał wia­do­mość i następ­nego ranka obu­dził się póź­niej niż zwy­kle. Od razu poczuł, że destruk­cyjne, nisz­czące wszystko na swo­jej dro­dze pożą­da­nie powró­ciło w zwie­lo­krot­nio­nej for­mie. Bóg się od niego odwró­cił, a jego miej­sce zajął dia­beł z samego dna pie­kiel­nych cze­lu­ści. Nie mógł się opa­no­wać. Zro­zu­miał, że okres uko­je­nia był tylko żar­tem Boga. Czę­ścią nie­unik­nio­nej kary za prze­szłe grze­chy. Kosz­marną drwiną istoty wszech­mo­gą­cej ze sła­bego czło­wieka. Skoń­czyła się, kiedy on poczuł się wolny i roz­grze­szony. Kara mniej­sza – drwina z grzesz­nika. Teraz czas na karę więk­szą. Osta­teczne cier­pie­nie i potę­pie­nie. Upa­dek.

Po następ­nych kilku dniach walki z samym sobą poje­chał do naj­bliż­szego mar­ketu budow­la­nego po farbę. Kupił dwie puszki anty­ko­ro­zyj­nej i dwie srebr­nej farby do metalu. Trzeba było napra­wić kratę. Przez ostat­nie lata w piw­nicy pokryła się war­stwą rdzy i nie nada­wała się do uży­cia. Malo­wał cały dzień z bole­sną erek­cją w spodniach. Bał się nawet, że naczy­nia krwio­no­śne popę­kają i wykrwawi się w kilka minut. Nic takiego nie nastą­piło. Potem zaczął się zasta­na­wiać. Nie uży­wał piw­nicy przez ostat­nie lata. Budy­nek przez ten czas się zesta­rzał, do pomiesz­cze­nia wkra­dała się wil­goć. Następ­nego dnia kupił kilka grzej­ni­ków dmu­cha­ją­cych cie­płym powie­trzem. Od tej pory pra­co­wały przez cały czas. Może nie osu­szyły pomiesz­cze­nia, ale na pewno zapew­niały cie­pło.

Dwa dni przed pod­jął ostat­nią próbę. Nie liczył na powo­dze­nie, cią­gle jed­nak wie­rzył w boskie miło­sier­dzie. I choć w ostat­nim cza­sie prze­stał myśleć o Bogu jako o isto­cie miło­sier­nej i skłon­nej prze­ba­czać, posta­no­wił dać mu ostat­nią szansę. Poszedł do kościoła.

Kil­ka­na­ście minut pie­chotą przez las, potem przez park, i zna­lazł się przed małym wiej­skim kościół­kiem, ogro­dzo­nym niskim murem i oto­czo­nym kil­ku­na­stoma sta­rymi nagrob­kami zasłu­żo­nych oby­wa­teli i księży pra­cu­ją­cych daw­niej w para­fii. Zapadł już zmrok, było zimno, nad leśnymi dro­gami wisiała lodo­wata mgła. Kwie­cień ple­cień, bo prze­plata. Teraz aku­rat przy­po­mniał sobie o zimie.

Wszedł przez bramę i zatrzy­mał się. Poczuł na sobie czyjś wzrok. Jakaś masywna postać patrzyła na niego z pogardą ze szczytu kościel­nej wieży. Znowu poczuł się zbru­kany. Odru­chowo opu­ścił głowę i chciał się wyco­fać. Wtedy zapro­te­sto­wał dia­beł, który już na dobre roz­go­ścił się w jego duszy. Nie może oka­zać sła­bo­ści. Musi sta­wić czoło temu zdrajcy, który mamił go lep­szym życiem, a teraz porzu­cił.

Pocze­kał, aż ludzie wyjdą z wie­czor­nego nabo­żeń­stwa, po czym nacią­gnął czapkę z dasz­kiem bar­dziej na oczy, na głowę zarzu­cił kap­tur bluzy i wszedł do środka. W noz­drza ude­rzył go zapach świec, kadzi­dła, stę­chli­zny i cze­goś jesz­cze. To był bli­żej nie­spre­cy­zo­wany zapach, wyczu­walny w każ­dym sta­rym kościele. Poczuł mdło­ści, ślina napły­nęła mu do ust. Może to był zapach odstra­sza­jący takich potę­pień­ców jak on? Osób opę­ta­nych przez zło, pod­da­nych woli dia­bła i wyko­nu­ją­cych posłusz­nie wszyst­kie jego roz­kazy.

– I tak wejdę! – powie­dział może odro­binę zbyt gło­śno i spoj­rzał pro­sto w taber­na­ku­lum.

Jego głos roz­szedł się echem po pustym wnę­trzu. Główne świa­tła były zga­szone. Tylko w dwóch bocz­nych nawach świe­ciły się elek­tryczne świece, z zakry­stii sły­chać było przy­ci­szone roz­mowy. Pew­nie ksiądz się jesz­cze prze­bie­rał i poma­gali mu mini­stranci.

Postą­pił dwa kroki i stchó­rzył. Zamiast przed głów­nym ołta­rzem sta­nął przed boczną nawą, gdzie wisiała figura przy­bita do krzyża. Spod pół­przy­mknię­tych powiek patrzył na niego cier­piący czło­wiek, na czole miał krew z ran od cier­nio­wej korony, z prze­bi­tego boku wypły­wały krew i woda.

Odwa­żył się i spoj­rzał mu w oczy.

– Podobno cier­pia­łeś przez ludz­kie grze­chy – szep­nął. – Dla­czego w takim razie pozwa­lasz, żebym ja też tak cier­piał? Dla­czego mnie opu­ści­łeś, kiedy ja teraz naj­bar­dziej cie­bie potrze­buję? Nie widzisz tego? Ja już ule­głem poku­som. Pomóż mi, bo sta­nie się coś strasz­nego i nie­od­wra­cal­nego.

Mie­rzyli się wzro­kiem, lecz figura pozo­stała tylko figurą. Kawał­kiem mar­twego drewna, któ­remu nie­znany rzeź­biarz nadał formę. Nic wię­cej.

Nagle poczuł zbie­ra­jącą w nim wście­kłość.

– Cie­bie nie ma – wysy­czał przez ści­śnięte gar­dło. – Umar­łeś na tym krzyżu. Nie było żad­nego zmar­twych­wsta­nia, nie ma żad­nego życia wiecz­nego. To wszystko kłam­stwo. Twoje ciało zgniło w gro­bie. To póź­niej ubrano cię w boskie szaty, ale prawda jest bar­dziej przy­ziemna. Nie ma Boga, jest tylko czło­wiek.

Zaśmiał się, jakby nagle odkrył coś bar­dzo waż­nego. Jed­no­cze­śnie poczuł pod­nie­ce­nie, które natych­miast zmie­niło się w potężną erek­cję. Nie­świa­do­mie zaczął maso­wać sobie przez spodnie główkę penisa. Na jego twa­rzy wykwi­tał coraz bar­dziej demo­niczny uśmiech.

– To tylko oszu­stwo – śmiał się pod nosem. – Kłam­stwo powta­rzane przez poko­le­nia dla wła­dzy, przy­wi­le­jów i bogac­twa. Kasta kapła­nów rzą­dzi świa­tem. Tak było we wszyst­kich sta­ro­żyt­nych kul­tu­rach, tak jest i teraz. Ludzie pozo­stają zawsze tacy sami, żądni wła­dzy i pie­nię­dzy.

Znowu zaniósł się śmie­chem. Wło­żył sobie rękę w spodnie i ona­ni­zo­wał się jaw­nie, patrząc w oczy ukrzy­żo­wa­nego.

– I co mi teraz zro­bisz? – zakpił. – Porazi mnie bły­ska­wica, roz­stąpi się zie­mia, dopadną mnie jakieś kurew­sko męczące plagi? Gówno możesz!

Drgnął, kiedy nad­szedł orgazm. Przy­mknął oczy i skrzy­wił się. Ból znowu był więk­szy od roz­ko­szy.

– Co pan tu robi!?

Zajęty ubli­ża­niem Bogu nie zauwa­żył, kiedy nad­szedł ksiądz. Teraz stał i patrzył na niego sze­roko otwar­tymi oczami, w któ­rych wyraź­nie malo­wało się prze­ra­że­nie.

Nie zasta­na­wiał się ani sekundy. Sko­czył do duchow­nego i dwoma cio­sami w splot sło­neczny i w twarz powa­lił go na posadzkę. Ksiądz runął bez­wład­nie jak worek ziem­nia­ków, zale­wa­jąc się krwią.

On nie cze­kał, co będzie dalej. Wybiegł z kościoła i tą samą drogą ruszył bie­giem do domu.

Teraz wie­dział, że już nic go nie powstrzyma.

Rozdział 2

2

Wystar­czyła chwila nie­uwagi i stra­cił czuj­ność.

Cała eufo­ria po zna­ko­mi­tym, jego zda­niem, wywia­dzie, prze­pro­wa­dzo­nym przez sym­pa­tyczną i wyjąt­kowo ładną panią redak­tor, która naj­wy­raź­niej w świe­cie flir­to­wała z nim poza anteną, ulot­niła się jak gaz z nie­szczel­nej butli. Wolne miej­sce po tym cudow­nym uczu­ciu stop­niowo zaj­mo­wały wście­kłość i strach. Cho­lerny stary dziad, który śli­nił się na widok pięk­nej kobiety i natych­miast stra­cił rozum. Niech to szlag trafi!

Kiedy wyszedł z budynku Pol­skiego Radia Kato­wice, nie zauwa­żył niczego nie­po­ko­ją­cego. Tylko czy zwra­cał uwagę na to, co dzieje się wokoło? Raczej nie. Zbiegł szybko po scho­dach. Pogoda była fatalna, wzdłuż ulicy Ligo­nia bie­gły głę­bo­kie, wypeł­nione wodą wykopy, przy­go­to­wane pod nowe rury kana­li­za­cyjne. Prze­sko­czył kładkę nad wyko­pem, prze­szedł na drugą stronę ulicy i ruszył wolno chod­ni­kiem wzdłuż ulicy Kró­lo­wej Jadwigi, z rękami wci­śnię­tymi głę­boko w kie­sze­nie kurtki. Było chłodno, wiał zimny wiatr, nio­sąc ze sobą dro­binki desz­czu. Słońce już zaszło, a chmury wisiały nisko, spo­wi­ja­jąc mia­sto pogrze­bo­wym cału­nem. Był jed­nak w wystar­cza­jąco dobrym humo­rze, żeby nie zwra­cać uwagi na takie szcze­góły. Ktoś napi­sał sprayem na budynku: Gór­ni­czy Klub Spor­towy Kato­wice. Napis przy­po­mniał mu dawne dobre czasy. Był wiel­kim kibi­cem Gieksy, zanim afery strą­ciły ją na samo dno. Teraz nawet nie orien­to­wał się, w któ­rej lidze gra.

Usły­szał, jak jakieś auto przy­ha­mo­wuje za jego ple­cami. Powi­nien był się obej­rzeć, ale tego nie zro­bił. Trza­snęły drzwiczki, usły­szał kroki, samo­chód ruszył i zrów­nał się z nim. Adam Mar­kie­wicz rzu­cił na niego okiem i się prze­stra­szył. Czarne porsche cay­enne z przy­ciem­nio­nymi szy­bami. Znał bar­dzo dobrze to auto. Zatrzy­mał się, żeby oce­nić szanse na unik­nię­cie przy­krego spo­tka­nia, gdy nagle poczuł twardą dłoń na swoim ramie­niu.

– Szef prosi pana na roz­mowę – szep­nął mu do ucha nie­zbyt życz­liwy głos.

Pochy­lał się nad nim łysy mię­śniak, któ­rego na mie­ście nazy­wali Gruby. Ksywka nie­ade­kwatna do wyglądu. Co prawda był wielki, ale nie było na nim ani grama tłusz­czu. Takiego zapro­sze­nia nie można było zigno­ro­wać. Mar­kie­wicz potul­nie poszedł w kie­runku porsche. Tylne drzwi się otwo­rzyły, Gruby pra­wie wepchnął go do środka i wsiadł za nim. Auto ruszyło z piskiem opon i zaraz skrę­ciło w Jagiel­loń­ską w kie­runku placu Bole­sława Chro­brego.

Adam sie­dział na tyl­nej kana­pie pomię­dzy Gru­bym a innym mię­śnia­kiem, któ­rego nazy­wali Miluś. Może przy­po­mi­nał smoka, ale na pewno nie tak sym­pa­tycz­nego jak ten z komik­sów o Kajku i Koko­szu. Kamil Małecki odwró­cił się do niego z sie­dze­nia pasa­żera i na jego twa­rzy poja­wił się gry­mas, który tylko w osta­tecz­no­ści można było nazwać uśmie­chem.

– Pan detek­tyw Mar­kie­wicz, miło mi cię w końcu zoba­czyć – powie­dział, uda­jąc wylew­ność. – Ostat­nio chyba mnie tro­chę uni­ka­łeś, nie­praw­daż?

Adam z tru­dem prze­łknął ślinę. Skoro szef naj­więk­szej grupy prze­stęp­czej na Gór­nym Ślą­sku oso­bi­ście pofa­ty­go­wał się, żeby z nim poroz­ma­wiać, nie było dobrze. Strach już cał­ko­wi­cie zastą­pił w jego duszy eufo­rię. Bał­wan – zga­nił się w myślach – sam jesteś sobie winien.

– Cześć, Kamil – powie­dział, z tru­dem prze­zwy­cię­ża­jąc suchość w ustach. – Jakoś tak się ostat­nio nie skła­dało. Wiesz, dużo obo­wiąz­ków…

Małecki patrzył na niego z kamienną twa­rzą, z któ­rej nie­wiele można było wyczy­tać.

– Taaaak – mruk­nął prze­cią­gle. – Każdy ma dużo obo­wiąz­ków. Ja też mam dużo obo­wiąz­ków, Gruby ma, Miluś ma, i nawet Rudy. – Wska­zał pal­cem na kie­rowcę. – Rudy też, kurwa, ma jakieś obo­wiązki, nie­praw­daż?

– Tak, sze­fie – przy­tak­nęli jak na komendę goryle.

Mar­kie­wicz kątem oka obser­wo­wał, dokąd jadą. Prze­jeż­dżali aku­rat pod wia­duk­tem kole­jo­wym na Fran­cu­skiej. Miał tylko nadzieję, że nie jadą za mia­sto. Już pra­wie widział sie­bie w sce­nie jak z prze­cięt­nego filmu o gang­ste­rach. Śro­dek lasu, szpa­del, dół i pisto­let wyce­lo­wany w jego głowę. Z tru­dem otrzą­snął się z tej wizji. Nie, jesz­cze nie teraz.

– Obo­wiązki obo­wiąz­kami, ale od czasu do czasu trzeba zna­leźć chwilkę, żeby spo­tkać się ze zna­jo­mymi, nie­praw­daż? – kon­ty­nu­ował Małecki. – Mam nadzieję, że nie zaczą­łeś mnie uni­kać. Co, Adam?

Mar­kie­wicz szybko pokrę­cił głową.

– Jeśli tak to ode­bra­łeś, prze­pra­szam – rzu­cił szybko. – Naprawdę nie chcia­łem, żebyś tak myślał. Taki mamy cho­lerny wyścig szczu­rów. Brak czasu.

Kamil Małecki patrzył na niego z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy.

– Tak – ode­zwał się wresz­cie. – Trudno nie przy­znać ci racji. Dla­tego jak tylko usły­sze­li­śmy w radiu, że masz wywiad, posta­no­wi­łem z tobą poga­dać. Byli­śmy bli­sko, nie­praw­daż?

Zer­k­nął na goryli, któ­rzy natych­miast gor­li­wie poki­wali gło­wami.

– Z wielką uwagą słu­cha­li­śmy tego, co masz do powie­dze­nia – mówił dalej Małecki. – Zawsze cię podzi­wia­łem, Adam, jak ty świet­nie wypa­dasz w mediach. Jesteś takie zwie­rzę medialne, pra­wie jak Woje­wódzki. Nie dzi­wię się, że redak­to­rzy tak lubią zapra­szać cię do swo­ich pro­gra­mów. Teraz też wypa­dłeś bar­dzo dobrze. A jak tam piękna pani redak­tor – jak ona ma na nazwi­sko? Kry­nicka! Flir­to­wała z tobą, nie­praw­daż?

Mar­kie­wicz poczuł nagle, że robi mu się nie­do­brze. Ty stary dur­niu – jęk­nął w duchu. Cie­szy­łeś się, że ona robi do cie­bie maślane oczy.

– Wiesz, mia­łem ostat­nio chwile sła­bo­ści i pomy­śla­łem sobie, że mnie uni­kasz, ponie­waż nie masz z czego oddać długu. – Małecki zro­bił pauzę, uważ­nie wpa­tru­jąc się w twarz Mar­kie­wi­cza. – W końcu czte­ry­sta tysięcy to nie jest mała kwota.

– Trzy­sta trzy­dzie­ści – popra­wił go machi­nal­nie.

– Adam, czy ty uwa­żasz mnie za naiw­niaka, czy sam takiego zgry­wasz? Uma­wia­li­śmy się na pro­cent. Ja nie jestem insty­tu­cją cha­ry­ta­tywną, poży­czam, ponie­waż chcę na tym zaro­bić.

Adam zro­bił się czer­wony na twa­rzy.

– Ale aż tyle? – jęk­nął. – Uma­wia­li­śmy się na nie­wielki pro­cent.

– To prawda. Gdy­byś spła­cił mnie w ter­mi­nie, nie wziął­bym dużo, może tyle co w banku. Tylko że ja nie jestem ban­kiem. Gdy­bym miał te pie­nią­dze, mógł­bym zain­we­sto­wać je w bar­dzo intratną trans­ak­cję. Tyle bym wła­śnie na niej zaro­bił. Nie zain­we­sto­wa­łem, więc ocze­kuję, że pokry­jesz mi straty. To chyba uczciwe, nie­praw­daż?

W aucie zapa­no­wała nagle pełna napię­cia cisza. Mar­kie­wicz prze­łknął gło­śno ślinę i zer­k­nął za okno. Omi­nęli Rynek od pół­noc­nej strony, prze­je­chali rondo Bole­sława Chro­brego i teraz jechali Murc­kow­ską w kie­runku A4. Nie­do­brze, oce­nił.

– Tak, uczciwe – przy­znał nie­chęt­nie.

– Cie­szy mnie, że się rozu­miemy. – Po raz pierw­szy na twa­rzy Małec­kiego poja­wił się naprawdę szczery uśmiech.

Wyjął z kie­szeni e-papie­rosa i pocią­gnął dwa razy. Biały obłok szybko znik­nął, a jego miej­sce zajął orien­talny zapach.

– Więc tak jak już mówi­łem wcze­śniej – kon­ty­nu­ował – mia­łem chwilę sła­bo­ści i pomy­śla­łem, że może nie masz takich pie­nię­dzy, żeby mi oddać.

– Kamil, mam pie­nią­dze. To tylko kwe­stia kilku dni i oddam ci całą kasę z odset­kami i rekom­pen­satą – zapew­nił szybko Mar­kie­wicz.

Na twa­rzy jego roz­mówcy znowu poja­wił się ten nie­od­gad­niony, nie­po­ko­jący wyraz. Znowu zacią­gnął się elek­tro­nicz­nym papie­ro­sem.

– Mówisz, że to tylko kwe­stia dni – mruk­nął jakby do sie­bie. – Wiesz, posta­no­wi­łem spraw­dzić stan two­ich finan­sów.

Adam Mar­kie­wicz poczuł lodo­waty dreszcz stra­chu na ple­cach. Było gorzej, niż przy­pusz­czał.

– Pomy­śla­łem sobie, że w razie gdy­byś był nie­wy­pła­calny, masz prze­cież słynną na cały kraj agen­cję detek­ty­wi­styczną. W zamian za te czte­ry­sta tysięcy mógł­bym objąć udziały w two­jej fir­mie. Dla­tego wysła­łem Gru­bego do Kra­jo­wego Reje­stru Sądo­wego po spra­woz­da­nie finan­sowe spółki z ogra­ni­czoną odpo­wie­dzial­no­ścią Mar­kie­wicz i Wspól­nicy. Wbrew pozo­rom Gruby nie jest taki głupi. Powiedz nam, czego się dowie­dzia­łeś w KRS.

Gruby uśmiech­nął się od ucha do ucha, pre­zen­tu­jąc nieco zanie­dbane zęby.

– Od dwóch lat spółka wyka­zuje straty – zaczął Gruby z wyraź­nym samo­za­do­wo­le­niem. – W sumie to już pra­wie trzy­sta tysięcy. Poza tym ma spore długi. Są to nie­spła­cone zobo­wią­za­nia wobec kon­tra­hen­tów i firm leasin­go­wych oraz spory kre­dyt w banku. Wspól­nicy już dwa lata z rzędu podej­mują uchwały o kon­ty­nu­acji dzia­łal­no­ści, mimo że zobo­wią­za­nia prze­kro­czyły dwu­krot­ność kapi­ta­łów.

Gruby zawa­hał się i widać było, że jego samo­za­do­wo­le­nie wyraź­nie spa­dło.

– Czy jakoś tak – zakoń­czył szybko.

Kamil Małecki poki­wał tylko głową i znowu zacią­gnął się e-papie­ro­sem. Kie­rowca na szczę­ście skrę­cił z Murc­kow­skiej w lewo i znowu zbli­żali się do cen­trum mia­sta. Uliczne świa­tła wpa­dały do wnę­trza auta, two­rząc prze­su­wa­jące się szybko cie­nie. Adam tro­chę się uspo­koił.

– Tak więc nie opłaca się przej­mo­wać udzia­łów w two­jej fir­mie – ode­zwał się Małecki. – Po co mi kolejny strup na gło­wie i inwe­sty­cja, która zwróci się nie wia­domo kiedy, nie­praw­daż? Ale wierz mi, wtedy jesz­cze się nie zanie­po­ko­iłem. Każdy może mieć przej­ściowe kło­poty i złą passę w biz­ne­sie. No zda­rza się. Sam pro­wa­dzę różne biz­nesy, to wiem. Pomy­śla­łem sobie, że prze­cież masz pod­pi­sany bar­dzo dobry kon­trakt z main­stre­amową tele­wi­zją na cykl pro­gra­mów. Jak­bym prze­jął ten kon­trakt, mógł­bym szybko odzy­skać dług. Zate­le­fo­no­wa­łem więc do mojego sta­rego przy­ja­ciela do zarządu tele­wi­zji i wiesz, czego się dowie­dzia­łem?

Małecki zawie­sił głos. Adam już wie­dział, co za chwilę usły­szy.

– Oka­zało się, że tele­wi­zja jakiś czas temu roz­wią­zała z tobą umowę i nie będzie wię­cej przy­gód dziel­nego detek­tywa Adama Mar­kie­wi­cza, emi­to­wa­nych w porze naj­lep­szej oglą­dal­no­ści. Przy­znam ci się, że tro­chę się zmar­twi­łem. Jesz­cze nie zanie­po­ko­iłem się o swoje pie­nią­dze, tak po przy­ja­ciel­sku było mi cie­bie żal. Bez takiego kon­traktu, przy tak kiep­skiej kon­dy­cji finan­so­wej, spółka jest zagro­żona upa­dło­ścią. – Spoj­rzał szybko na sie­dzą­cego obok goryla. – Tak było, Gruby?

– Tak jest, sze­fie.

Mar­kie­wicz coraz bar­dziej zapa­dał się w tylną kanapę mie­dzy dwoma mię­śnia­kami. Na wszelki wypa­dek się nie odzy­wał.

– Tak jak już mówi­łem, nie­po­kój przy­szedł póź­niej. – Można było odnieść wra­że­nie, że Małecki opo­wiada fabułę sen­sa­cyj­nego filmu obej­rza­nego dzień wcze­śniej i spe­cjal­nie stop­niuje napię­cie. – Przy­po­mnia­łem sobie, że prze­cież masz duży dom w dobrej loka­li­za­cji nie­da­leko cen­trum Kato­wic. Szybko osza­co­wa­łem, że mógłby być wart sporo ponad pół dużej bańki. Dla mnie by wystar­czyło, a i tobie odpa­lił­bym resztę. Więc Gruby spraw­dził mi ten dom.

Gruby szturch­nął Adama pod żebro i wyszcze­rzył się do niego.

– Ku mojemu roz­cza­ro­wa­niu dowie­dzia­łem się, że ten dom nie należy już do cie­bie. – Gospo­darz spo­tka­nia wypu­ścił z ust kłąb aro­ma­tycz­nej pary z e-papie­rosa. – Ponad rok temu roz­wio­dłeś się i przy podziale majątku dom przy­padł two­jej eks­żo­nie, która zresztą zaraz go sprze­dała i ulot­niła się. Zada­łem sobie nawet trud i ją odna­la­złem. Wiesz, że mieszka w Ali­cante z jakimś młod­szym face­tem? Podać ci jej adres?

– Nie. – Detek­tyw nie­chęt­nie pokrę­cił głową.

– Tak myśla­łem. W tym momen­cie zaczą­łem się o cie­bie mar­twić. Spraw­dzi­łem, gdzie teraz miesz­kasz, i kolejne roz­cza­ro­wa­nie. Wyna­jem miesz­ka­nia w cen­trum jest dość kosz­towny. Moim zda­niem to strata gotówki. Nie stać cię na takie miesz­ka­nie. Bole­śnie się spada z wyso­kiego konia. Trudno jest przy­wyk­nąć, nie­praw­daż?

Mar­kie­wicz tylko zaci­snął szczęki i mil­czał.

– Kiedy wresz­cie odkry­łem, że nie masz kasy, zaczą­łem się zasta­na­wiać, na co wyda­łeś poży­czone ode mnie pie­nią­dze. Robi­li­śmy nawet zakłady, na co poszły. Ja obsta­wia­łem, że masz jakąś młodą dupę na mie­ście, która ma swoje wyma­ga­nia finan­sowe. Wiesz, facet przed pięć­dzie­siątką daje się cza­sem omo­tać mło­dej, ład­nej i przede wszyst­kim spryt­nej panience. Widzia­łem już kilka takich przy­pad­ków. Gruby, na co ty sta­wia­łeś, bo nie pamię­tam?

– Na spłatę kre­dytu we fran­kach – zare­cho­tał Gruby.

– A ty, Miluś?

– Obsta­wia­łem dofi­nan­so­wa­nie spółki – mruk­nął drugi goryl, który nie bawił się sytu­acją tak dobrze jak jego kolega.

– No widzisz. Nie podej­rze­wa­li­śmy cię o złe rze­czy – poki­wał głową Małecki i w jed­nej chwili jego twarz się zmie­niła.

Wyglą­dał teraz jak roz­wście­czony lew, szy­ku­jący się do ataku na bez­bronną gazelę.

– Wyobraź sobie moje roz­cza­ro­wa­nie, kiedy odkry­łem, że poży­czone pie­nią­dze prze­gra­łeś w kasy­nie. – Ton jego głosu spra­wił, że we wnę­trzu auta tem­pe­ra­tura spa­dła o kilka stopni. – Nie wie­dzia­łem, że jesteś cho­ler­nym hazar­dzi­stą. Mia­łem cię dotąd za roz­sąd­nego faceta, nie uwie­rzył­bym, że jesteś uza­leż­niony od hazardu. Do jasnej cho­lery! Ja cię nawet lubi­łem, Adam. A teraz tak mnie roz­cza­ro­wa­łeś!

– Kamil, posłu­chaj… – ode­zwał się Mar­kie­wicz, ner­wowo roz­glą­da­jąc się po bocz­nych szy­bach i oce­nia­jąc, dokąd jedzie auto.

Znowu Fran­cu­ska, jeź­dzili w kółko.

– Nie! – prze­rwał mu Małecki lodo­wato. – To ty mnie, kurwa, posłu­chaj. Prze­gra­łeś moje pie­nią­dze. To mnie boli, ponie­waż ci zaufa­łem. Ale nie to jest naj­gor­sze. Wiesz, co mnie naj­bar­dziej wkur­wia? Prze­gra­łeś je w kasy­nie nale­żą­cym do Pio­tra Rawec­kiego! Mam ci powie­dzieć, kto to jest Rawecki?

– Nie. – Pokrę­cił głową Mar­kie­wicz.

Rawecki był wła­ści­cie­lem sieci kasyn i naj­więk­szym rywa­lem Małec­kiego w szem­ra­nych inte­re­sach finan­so­wych. W samo­cho­dzie zapa­no­wała nagła cisza. W tej ciszy Adam poczuł się jesz­cze gorzej, niż słu­cha­jąc słów daw­nego kolegi. Chciał coś powie­dzieć, lecz w gło­wie miał prze­ra­ża­jącą pustkę. Nie potra­fił się sku­pić na niczym poza śle­dze­niem, dokąd jadą. Kie­rowca wła­śnie zatrzy­mał się na par­kingu przy Uni­wer­sy­te­cie Ślą­skim. Cisza się prze­cią­gała. Małecki odwró­cił się i pocią­gał e-papie­rosa. O szyby zabęb­niły pierw­sze moc­niej­sze kro­ple desz­czu.

– Oddam pie­nią­dze – rzu­cił wresz­cie Adam.

Małecki zer­k­nął na niego do tyłu.

– Tak?

– Mam plan, skąd wziąć kasę – szybko i tro­chę nie­skład­nie zaczął mówić Mar­kie­wicz. – Waha­łem się, czy… to zna­czy, mam plan. To jest duża rzecz. Będę z tego miał pie­nią­dze, żeby spła­cić wszyst­kie długi. Oczy­wi­ście twój dług jest pierw­szy, oczy­wi­ście z odset­kami.

Małecki mil­czał, nie odwra­ca­jąc się. Adam popa­trzył naj­pierw na Gru­bego, potem na Milu­sia, ale oni sie­dzieli nie­ru­chomo, jakby nagle Bóg zamie­nił ich w słupy soli.

– Masz tydzień – wyce­dził przez zęby Kamil Małecki, po czym znowu odwró­cił się do Adama, a w jego dłoni bły­snął pisto­let.

Mar­kie­wicz miał wra­że­nie, że tem­pe­ra­tura spa­dła jesz­cze o kilka stopni, w oko­lice zera. Może ktoś włą­czył cho­lerną kli­ma­ty­za­cję? Zaczął się tro­chę jąkać.

– Kamil… – zaczął, ale kolega wstrzy­mał dal­sze słowa sta­now­czym ruchem lufą pisto­letu.

– Kum­plami byli­śmy w pod­sta­wówce – wyce­dził przez zaci­śnięte zęby. – W obec­nych oko­licz­no­ściach nie życzę sobie, żebyś mówił mi po imie­niu.

Adam się zająk­nął.

– Panie Małecki, potrze­buję wię­cej czasu…

– Tydzień.

– Naprawdę będę miał pie­nią­dze – zapew­nił Mar­kie­wicz. – Ale nie w tydzień. To nie­moż­liwe. Zapłacę wię­cej, ale potrze­buję dwóch tygo­dni.

Deszcz roz­bi­jał się o szyby samo­chodu. Goryle sie­dzieli jak ska­mie­niali, nie odzy­wa­jąc się ani nie patrząc na niego. Małecki się nie odwra­cał.

– Panie Małecki, potrze­buję dwóch tygo­dni, żeby zgro­ma­dzić odpo­wied­nią kwotę.

Wresz­cie Adama dobiegł cichy głos.

– Dwa tygo­dnie, ani dnia dłu­żej.

– Tak, oczy­wi­ście.

Gruby otwo­rzył drzwi i wysiadł. Mar­kie­wicz też chciał wysiąść, ale zanim zdą­żył się ruszyć, potężna łapa Gru­bego się­gnęła do wnę­trza auta, zła­pała go za klapę kurtki i pra­wie wyrwała ze środka. Adam pole­ciał do przodu i upadł na bru­ko­wany par­king, tłu­kąc się bole­śnie. Zanim zdą­żył się pod­nieść, porsche cay­enne wyrwało do przodu, zawró­ciło w miej­scu i odje­chało, śli­zga­jąc się opo­nami po mokrym asfal­cie.

Detek­tyw Adam Mar­kie­wicz wstał. Wytarł chu­s­teczką mokre spodnie i popa­trzył w ślad za odjeż­dża­ją­cym samo­cho­dem. Jeśli dotąd wyda­wało mu się, że ma kło­poty, to teraz wie­dział, że jest w czar­nej dupie i jest awa­ria prądu. Wycią­gnął z paczki papie­rosa i zapa­lił go drżą­cymi rękami, nie zwa­ża­jąc na pada­jący deszcz.

Nie miał innego wyj­ścia. Musiał to zro­bić. Do tej pory jesz­cze się wahał, lecz teraz nabrał pew­no­ści. Jeśli chce żyć, musi dzia­łać, nie oglą­da­jąc się na innych i nie patrząc, dokąd go to zapro­wa­dzi. Wycią­gnął z kie­szeni tele­fon i wybrał numer.

Rozdział 3

3

Karo­lina Nowacka przy­mknęła oczy i grała na for­te­pia­nie. Walc cis-moll Fry­de­ryka Cho­pina był jej ulu­bio­nym utwo­rem. Deli­katny, jakby nie­zde­cy­do­wany począ­tek, napły­wa­jące po chwili dźwięki, z któ­rych zaczyna ukła­dać się cudow­nie łagodna melo­dia, a potem w utwo­rze poja­wia się powra­ca­jący kil­ka­krot­nie motyw. Sub­telny akom­pa­nia­ment lewej ręki i palce pra­wej deli­kat­nie i coraz szyb­ciej prze­bie­ga­jące po kla­wia­tu­rze. Praw­dziwa muzyczna uczta na pozio­mie naj­wyż­szym z moż­li­wych.

Jesz­cze dwa lata temu Karo­lina chciała zostać pia­nistką. Miała wszystko, żeby zre­ali­zo­wać to marze­nie. Natura obda­rzyła ją słu­chem abso­lut­nym, nauka gry na for­te­pia­nie przy­cho­dziła jej z wyjąt­kową łatwo­ścią, w jeden rok robiła dwie klasy szkoły muzycz­nej dru­giego stop­nia, miała naj­lep­szych i naj­droż­szych nauczy­cieli. I jesz­cze coś. To naj­waż­niej­sze – nie­sa­mo­wity talent. Któ­re­goś dnia stwier­dziła jed­nak, że nie ma już siły ćwi­czyć po kilka godzin dzien­nie, nie może poświę­cić naj­lep­szych lat życia na pogoń za marze­niem, które może ni­gdy się nie ziści, i zre­zy­gno­wała z nauki. Matka oczy­wi­ście nic nie powie­działa. Ona ni­gdy nic nie mówiła. Ani nie zachę­cała, ani nie wyma­gała i nie komen­to­wała, kiedy Karo­lina zmie­niała decy­zję. Nawet kil­ka­dzie­siąt tysięcy zło­tych wyda­nych na for­te­pian marki Ste­in­way and Sons, a potem grube tysiące na pry­watne lek­cje były jej obo­jętne. Pew­nie ich nawet nie zauwa­żyła wśród domo­wych wydat­ków. Jakby jej córka nie ist­niała.

To dla­tego Karo­lina czuła się taka samotna. Bra­ko­wało jej rodziny. Co z tego, że miała górę pie­nię­dzy i mogła mieć wszystko, co chciała? Nie miała naj­waż­niej­szego – rodzin­nego cie­pła. A teraz jesz­cze matka kłó­ciła się ze swoim wie­lo­let­nim part­ne­rem Karo­lem Kow­nac­kim. Karol od ośmiu lat pro­wa­dził jej inte­resy, zaro­bił dla niej grube miliony i był jedyną osobą, któ­rej Karo­lina ufała i się zwie­rzała, którą pro­siła o radę, darzyła sza­cun­kiem i namiastką uczuć, jakimi córka darzy ojca. A teraz od kilku dni kłó­cili się o jakiś kon­trakt, któ­rego Karo­lowi nie udało się zała­twić. Pew­nie Dorota Nowacka zwolni Karola, rozej­dzie się z nim i Karo­lina znowu straci naj­bliż­szą osobę.

Dla­tego teraz grała Cho­pina tak, jakby świat wokół niej nie ist­niał. I na krót­kie cztery minuty nie ist­niał, ukryty za har­mo­nią dźwię­ków, ukła­da­jącą się w cudowny utwór, który mogłaby grać bez końca. Wszystko ma jed­nak swój koniec, a ten zło­żony z dźwię­ków przy­szedł o wiele za wcze­śnie.

Otwo­rzyła oczy i zdjęła palce z kla­wia­tury. Nasłu­chi­wała. Z gabi­netu matki nie dobie­gały już pod­nie­sione głowy. Coś mówili, ale to już nie wyglą­dało na kłót­nię. Przez chwilę wstą­piła w nią nadzieja. Może jed­nak się doga­dali i kon­flikt rozej­dzie się po kościach? Pode­szła do drzwi i usły­szała głos Karola prze­peł­niony gory­czą:

– Pra­co­wa­łem dla cie­bie przez tyle lat, a ty teraz tak po pro­stu mnie zwal­niasz?

Karo­lina zadrżała. A więc jed­nak. To koniec.

– Nie rób scen, Karol – odpo­wie­działa mu Dorota Nowacka. – Każdy sen się kie­dyś koń­czy. Nie jesteś już tak sku­teczny jak kie­dyś. Tra­cisz instynkt, popeł­niasz głu­pie błędy. Zesta­rza­łeś się.

– Tylko tyle? – zadrwił. – Myśla­łem, że łączy nas coś wię­cej.

Zabrzę­czało szkło. Nowacka nale­wała sobie koniak. Ostat­nio piła o wiele za czę­sto i o wiele za dużo.

– Bądź męż­czy­zną i przyj­mij zmiany na klatę – rzu­ciła pogar­dli­wym tonem. – Zawsze ci powta­rza­łam, że dla mnie naj­waż­niej­sza jest firma. Wszystko inne jest daleko na dru­gim pla­nie. W two­ich rękach moja firma roz­kwi­tała, dla­tego z tobą byłam. Może nawet w pew­nym momen­cie byłeś naj­lep­szy. Ale to się skoń­czyło i nie ma do czego wra­cać.

– Myśla­łem, że to są tylko słowa, ale ty naprawdę taka jesteś.

– Jaka? – zaśmiała się niby bez­tro­sko.

– Pozba­wiona uczuć. Naprawdę nic się dla cie­bie nie liczy prócz pie­nię­dzy. A córka?

Karo­lina nagle wstrzy­mała oddech. W pomiesz­cze­niu zapa­dła cisza. Jej matka mil­czała. No powiedz coś, do jasnej cho­lery – pomy­ślała ze zło­ścią. Pierw­szy ode­zwał się jed­nak Karol.

– Nie wiem, dla­czego trak­tu­jesz ją tak oschle. To jest prze­cież twoja córka, do dia­bła! Kie­dyś stra­ciła ojca, a teraz oka­zuje się, że matki rów­nież nie ma!

– Jak śmiesz! – Głos Nowac­kiej wzbił się na wyso­kie tony. – Nie masz prawa oce­niać moich rela­cji z córką.

– Teraz już mnie nie powstrzy­masz! – Karol Kow­nacki nie pozo­stał jej dłużny. – Powiem to, co od dawna mia­łem ci powie­dzieć. Czy tego chcesz, czy nie.

– Zamknij się!

– To ty się zamknij i słu­chaj! Karo­lina potrze­buje mat­czy­nej miło­ści. Jest nasto­latką, zaraz wkro­czy w doro­słe życie. Potrze­buje auto­ry­te­tów, dobrych wzor­ców, żeby nie popeł­nić pod­sta­wo­wych błę­dów doj­rze­wa­nia! Potrze­buje rodziny i mat­czy­nej miło­ści, a ty jesteś dla niej jak obca.

– Milcz!

– Nie będę mil­czał! Karo­lina to mądra i wraż­liwa osoba, nie wiem, jak to moż­liwe, że jest twoją córką. Jeste­ście zupeł­nie do sie­bie nie­po­dobne.

Karo­lina słu­chała, a łzy cie­kły jej po policz­kach. W pokoju znowu zapa­dła cisza. Jej matka odsta­wiła z brzę­kiem pusty kie­li­szek, zaszu­rało krze­sło. Zanim dotarły do niej kolejne głosy, ktoś nie­spo­dzie­wa­nie poło­żył jej rękę na ramie­niu. Pra­wie krzyk­nęła ze stra­chu. Pochy­lała się nad nią wielka postać ochro­nia­rza. Bruno był łysy i bar­dzo dobrze zbu­do­wany. Więk­szość ludzi darzyła go powścią­gli­wym sza­cun­kiem, wyni­ka­ją­cym z obawy. Karo­lina wie­działa jed­nak, że w rze­czy­wi­sto­ści Bruno Geltz był inte­li­gentny i z natury łagodny. Lubiła go, a i on chyba darzył ją więk­szą sym­pa­tią, niż powi­nien. Kiedy tylko mógł, słu­chał, jak gra na for­te­pia­nie. Obser­wo­wała cza­sem jego twarz, kiedy słu­chał muzyki. Ktoś, kto chło­nie Cho­pina, Beetho­vena lub Debussy’ego z taką pasją, nie może być złym czło­wie­kiem. Takie było przy­naj­mniej zda­nie Karo­liny.

– Nie wolno pod­słu­chi­wać – powie­dział samymi ustami.

Zro­biło jej się głu­pio i tylko poki­wała głową. Lecz kiedy chciała odejść, przy­trzy­mał ją i znowu przy­ło­żył palec do ust. Teraz nasłu­chi­wali razem, ale nie było już nic sły­chać. Kow­nacki odda­wał jej matce lap­top, tele­fon komór­kowy, oddał jej też drogi zega­rek, który kie­dyś dostał od niej na uro­dziny, a na koniec poło­żył na stole wszyst­kie służ­bowe karty kre­dy­towe i klu­czyki od służ­bowego porsche cay­enne.

– Widzę, że dobrze się bawisz – dobiegł ich jego głos. – Pamię­taj, że to jesz­cze nie koniec. Ja też potra­fię się zemścić. Jesz­cze będziesz żało­wać, że tak mnie potrak­to­wa­łaś.

– Jak zwy­kle jesteś żało­sny, Karolu. Idź już i nie rób z sie­bie bła­zna.

– Jesz­cze mnie popa­mię­tasz!

Bruno odsu­nął Karo­linę na kilka chwil przed tym, jak drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie i sta­nął w nich Kow­nacki. Karo­lina z tru­dem go poznała. Miał zaci­śnięte szczęki i szkar­łatne plamy na twa­rzy.

– Bruno, wypro­wadź tego pana! – rzu­ciła z gabi­netu Dorota.

– Tak jest – odrzekł ochro­niarz bez­na­mięt­nie.

Karol spoj­rzał na Karo­linę i tro­chę się roz­luź­nił. Na jego twa­rzy poja­wił się nawet pół­u­śmiech.

– Powo­dze­nia, Karo­lino, dasz sobie radę – powie­dział.

– Zabierz mnie ze sobą – popro­siła i aż się zdzi­wiła, że takie słowa padły z jej ust.

Matka pew­nie też usły­szała, ale jej córki nic to nie obcho­dziło.

– Nie mogę. – Na twa­rzy Karola poja­wił się już pełny szczery uśmiech. – Ale zadzwo­nię do cie­bie od czasu do czasu. Cześć!

Karo­lina patrzyła ponuro, jak wraz z ochro­nia­rzem znika w drzwiach.

Przed drzwiami domu Nowac­kiej przy ulicy Pur­pu­ro­wej Kow­nacki popa­trzył na Bruna.

– Posłu­chaj, Bruno, musia­łem wszystko oddać – ode­zwał się. – Nie mam ani samo­chodu, ani tele­fonu, ani pie­nię­dzy. Pod­wie­ziesz mnie do domu?

Bruno chwilę się wahał.

– Ostatni raz – popro­sił Karol.

– Pan jest w porządku, panie Karolu, wska­kuj pan! – rzu­cił ochro­niarz, otwie­ra­jąc zdal­nie swo­jego sta­rego nis­sana, zapar­ko­wa­nego w sze­regu innych aut przed domem.

Z mia­sta wyje­chali drogą w kie­runku Świd­nicy. Kow­nacki był roz­trzę­siony i długo mil­czał, jakby jesz­cze do niego nie docie­rało, co się wła­ści­wie stało. Bruno pro­wa­dził spo­koj­nie, zer­ka­jąc na niego od czasu do czasu. W pew­nej chwili wycią­gnął paczkę papie­ro­sów i podał jed­nego Kow­nackiemu. Karol nie palił, ale są takie momenty w życiu, kiedy nie ma co zro­bić z rękami, a dym pozwala zebrać roz­bie­gane myśli. Zapa­lili i dalej jechali bez słowa. Po spo­so­bie, w jaki Karol trzy­mał papie­rosa w pal­cach, Bruno od razu poznał, że nie­wiele ich wypa­lił w swoim życiu. Po kilku minu­tach, gdy zbli­żali się do Miro­sła­wic, Kow­nacki rze­czy­wi­ście doszedł tro­chę do sie­bie. Spoj­rzał na Bruna, jakby doznał olśnie­nia.

– Cho­lera! – powie­dział. – W komórce mam wszyst­kie swoje kon­takty, a w lap­to­pie adresy mailowe. Wszystko zostało u Nowac­kiej. Bruno, powiedz infor­ma­ty­kowi, żeby zro­bił mi kopie, cho­lera, zosta­łem bez niczego.

Bruno wyrzu­cił nie­do­pa­łek przez uchy­lone okno i nawet na niego nie spoj­rzał, sku­piony na kie­row­nicy. Zapadł już zmrok i ośle­piały ich świa­tła aut jadą­cych prze­ciw­le­głym pasem ruchu.

– Panie Karolu, zna pan sze­fową lepiej niż ja – ode­zwał się wresz­cie. – Wie pan, jaka ona jest. Jeśli coś się da zro­bić, powiem to infor­ma­ty­kowi, jeśli jed­nak sze­fowa będzie uparta… – zawie­sił na chwilę głos wymow­nie. – Wie pan, jak będzie.

– Kurwa mać! Ale byłem głupi. Ni­gdzie sobie tych kon­tak­tów nie zapi­sa­łem.

Kow­nacki objął głowę rękami i przez chwilę myślał nad czymś inten­syw­nie. Wresz­cie pod­niósł wzrok na ochro­nia­rza.

– Nie dam sobą tak pomia­tać – oświad­czył twardo. – Ona jesz­cze poża­łuje. Ja tego tak nie zosta­wię…

Miał coś jesz­cze powie­dzieć, lecz potężna dłoń Bruna opa­dła mu nie­spo­dzie­wa­nie na ramię. Jęk­nął z bólu i popa­trzył na niego z prze­stra­chem. Ochro­niarz zaraz cof­nął rękę, a na jego ustach poja­wił się uśmie­szek. Na­dal nie patrzył na Kow­nac­kiego.

– Niech mi pan tego nie mówi, panie Karolu – powie­dział. – Ja cią­gle jestem jej ochro­nia­rzem.

Karol zamilkł i nie ode­zwał się już wię­cej. Odbili w stronę Sobótki i po kilku minu­tach zapar­ko­wali przed małym kościół­kiem w Suli­stro­wicz­kach. Obaj wysie­dli z auta i ostatni raz uści­snęli sobie dło­nie, wymie­nia­jąc kilka grzecz­no­ścio­wych zwro­tów. Potem Karol Kow­nacki odszedł. Bruno widział jego pochy­loną syl­wetkę. Wyglą­dał jak czło­wiek prze­grany, jakby w kasy­nie posta­wił va banque i całą forsę przy­tu­lił kru­pier. Kow­nacki obej­rzał się jesz­cze kilka razy, zanim znik­nął mię­dzy drze­wami parku po dru­giej stro­nie drogi. Nie patrzył jed­nak na palą­cego papie­rosa Bruna, lecz na kościół oto­czony niskim mur­kiem z kil­koma gro­bami mię­dzy murami świą­tyni a ogro­dze­niem. Rzu­cane do tyłu spoj­rze­nia stwa­rzały wra­że­nie, jakby męż­czy­zna cze­goś się oba­wiał. Gniewu Bożego? – Bruno zaśmiał się w myślach, kiedy syl­wetka Kow­nackiego znik­nęła w ciem­no­ściach. Czyżby nie wie­dział, że Bóg jest tylko wymy­słem cwa­nia­ków, któ­rym zawsze marzyła się wła­dza nad innymi i dostat­nie życie na ich koszt? Jego pro­blem.

Sam poszedł wolno w kie­runku kilku ławek usta­wio­nych na wprost wej­ścia do kościoła. Zatrzy­mał się za ostat­nią z nich i patrzył na kościół wyzy­wa­ją­cym wzro­kiem, jakby chciał swoją bez­czel­no­ścią spro­wo­ko­wać kogoś, kto powi­nien prze­by­wać cały czas w środku. Potem pod­niósł wzrok i uważ­nie przyj­rzał się kościel­nej wieży. Nic nie poczuł. Nikogo tam nie było. To tylko mury i tro­chę drew­nia­nych belek.

Kpiący uśmie­szek cią­gle błą­kał się na jego ustach, kiedy zawra­cał i odjeż­dżał w kie­runku Sobótki.

Rozdział 4

4

Zapa­dał zmierzch.

Stary czło­wiek z burzą roz­wia­nych wło­sów na gło­wie i krótką siwą brodą, oka­la­jącą pooraną zmarszcz­kami twarz, skoń­czył rąbać drewno na opał, powie­sił sie­kierę na swoje miej­sce w dre­wutni i wyszedł spod prze­krzy­wio­nego od sta­ro­ści daszku, żeby ostatni raz przed wie­czo­rem spoj­rzeć w niebo i roz­pro­sto­wać kości. Chmury gęst­niały, wiatr szu­miał w koro­nach drzew, zwia­stu­jąc nad­cho­dzące ochło­dze­nie. Już teraz poczuł muśnię­cie zim­nych pal­ców zimy, która cią­gle nie chciała ustą­pić miej­sca sio­strze wio­śnie. Ale dla miesz­kańca chaty w środku lasu, nad miej­sco­wo­ścią Cisna w Biesz­cza­dach, taka pogoda nie była niczym nowym. Pamię­tał pierw­szą srogą zimę zaraz po wybu­do­wa­niu drew­nia­nej chaty, którą teraz miał za ple­cami. Wtedy śnieg padał jesz­cze na początku maja.

Stary wzru­szył ramio­nami, się­gnął za pazu­chę znisz­czo­nej i brud­nej kurtki z grubą pod­pinką, wycią­gnął bibułki i upstrzony brą­zo­wymi pla­mami wore­czek z tyto­niem i skrę­cił papie­rosa. Zapa­liw­szy, przy­mknął na chwilę oczy, wsłu­chu­jąc się w odgłosy lasu. Miesz­kał tu samot­nie już ponad dwa­dzie­ścia lat, znał dosko­nale wszyst­kie dola­tu­jące z lasu dźwięki, dla­tego od razu poznał, że tego wie­czoru jest jakoś ina­czej, jakby coś jesz­cze miało się dzi­siaj wyda­rzyć. Nie­zbyt prze­jęty odkry­ciem zga­sił nie­do­pa­łek w kałuży, sto­ją­cej w gli­nia­stej ziemi przed skła­dzi­kiem na drewno. Poskła­dał świeżo porą­bane polana, po czym nało­żył sobie na przed­ra­mię całe narę­cze drew i zaniósł je do domu pod kaflowy piec, który słu­żył mu do ogrze­wa­nia, przy­go­to­wy­wa­nia gorą­cych posił­ków, goto­wa­nia kawy oraz do naj­waż­niej­szego: pędze­nia bim­bru. Aku­rat od kilku godzin cała apa­ra­tura jego pomy­słu i kon­struk­cji, mister­nie roz­ło­żona na pły­cie pieca, z sys­te­mem chło­dze­nia wodą z pły­ną­cego za chatą stru­mie­nia, pra­co­wała pełną parą. Deli­katny stru­my­czek jesz­cze gorą­cego alko­holu napeł­niał wyszczer­biony słoik typu wek. Bar­dzo dobrze się zło­żyło, że dzi­siaj zaczął pędzić. Noc zapo­wia­dała się zimna, a on miał już roz­grzany piec i bar­dzo cie­pło w obu izbach chaty.

Się­gnął po szklankę, pod­sta­wił pod rześko kapiącą strużkę, pocze­kał, aż na dnie zgro­ma­dzi się wystar­cza­jąca ilość płynu, po czym uniósł ją do ust i wypił jed­nym hau­stem. Bim­ber podra­pał w gar­dle, zapiekł w prze­wo­dzie pokar­mo­wym i pod­pa­lił ogień kwa­sów żołąd­ko­wych. Stary skrzy­wił się. Mógłby być lep­szy, pomy­ślał, ale i tak nie jest naj­go­rzej. Ni­gdy nie nauczył się pędzić tak dobrze jak miej­scowi. Może dla­tego, że był nie­tu­tej­szy, a oni ni­gdy do końca nie zaufali dzi­wa­kowi, który nagle zja­wił się tu z wiel­kiego mia­sta z dru­giego krańca Pol­ski, i nie zdra­dzili mu naj­waż­niej­szych prze­pi­sów prze­ka­zy­wa­nych w rodzi­nach z poko­le­nia na poko­le­nie? Może tak wła­śnie było. Tylko czy to teraz ma jakie­kol­wiek zna­cze­nie?

Dorzu­cił drew do pale­ni­ska, żeby utrzy­mać odpo­wied­nią tem­pe­ra­turę pro­cesu desty­la­cji, umył dło­nie w misce z zimną wodą, usta­wioną na sto­jaku przy drzwiach, opłu­kał twarz i dopiero wtedy zrzu­cił z sie­bie kurtkę i swe­ter. Został tylko we fla­ne­lo­wej koszuli w czer­woną kratę. Butów nie ścią­gał. Po co, skoro jesz­cze dzi­siaj ma się coś wyda­rzyć? Z jed­nej strony myślał o tym z nie­chę­cią, z dru­giej cie­szył się na gościa, który miał się tu zja­wić. Rzadko miał do kogo gębę otwo­rzyć. Przy­naj­mniej nie będzie musiał gadać do sie­bie, a i napije się jak czło­wiek z towa­rzy­stwa, a nie do lustra jak dzi­kus.

Sie­dział chwilę przy stole i nagle pac­nął się w czoło. Zapo­mniał o pod­sta­wo­wych zasa­dach gościn­no­ści. Wstał, poszedł do jedy­nej szafy w kuchni, która słu­żyła mu do prze­cho­wy­wa­nia naczyń i garn­ków, ale też jako spi­żarka. Wycią­gnął dwa meta­lowe ema­lio­wane pła­skie tale­rze i posta­wił po dwóch stro­nach stołu. Czarne odpry­ski ema­lii suge­ro­wały, że naczy­nia dawno miały za sobą czasy świet­no­ści i to są ich ostat­nie chwile. Sta­remu to jed­nak nie prze­szka­dzało, przy­zwy­czaił się do nich i nie zamie­niłby ich nawet na chiń­ską por­ce­lanę. Na środku poło­żył na drew­nia­nej desce wielki boche­nek chleba pie­czo­nego w piecu według sta­rej recep­tury i nóż do kro­je­nia. Obok posta­wił gar­niec smalcu ze skwar­kami i słoik kiszo­nych ogór­ków. Do tego doło­żył masło, kawał bia­łego sera i słoik z mio­dem aka­cjo­wym. Posta­wił też na pły­cie pieca wielki, ciężki i okop­cony nie­mi­ło­sier­nie czaj­nik i przy­go­to­wał dwa meta­lowe kubki na her­batę. Oce­nił, że stół wygląda nie gorzej niż wigi­lijny. Może nie było tylu potraw, ale jak dołoży jesz­cze fla­szeczkę bim­bru, będzie nie­wiele mniej.

Zado­wo­lony z sie­bie, nie ubie­ra­jąc się, wyszedł przed dom i spoj­rzał na ścieżkę scho­dzącą w dół do mostu na Solince i dalej do Cisnej. Mimo że zro­biło się już szaro, dostrzegł męż­czy­znę wspi­na­ją­cego się wolno pod górę. Facet trzy­mał się za piersi, jakby odczu­wał w nich cią­gły ból, i szedł bar­dzo wolno. Gospo­darz zdą­żył wypa­lić dwa papie­rosy, zanim wysoki, szczu­pły męż­czy­zna o inten­syw­nie nie­bie­skich oczach i krótko ścię­tych, tro­chę posi­wia­łych jasnych wło­sach zatrzy­mał się pięć kro­ków przed domem, i spoj­rzał na niego z góry. Ciężko oddy­chał i był nie­na­tu­ral­nie blady.

– Dzień dobry, panie Majer – powie­dział ury­wa­nym gło­sem, wypo­wia­da­jąc z tru­dem słowa mię­dzy cięż­kimi odde­chami.

Tade­usz Majer poki­wał głową, gasząc papie­rosa.

– Nad­ko­mi­sarz Zakrzew­ski, mimo wszystko miło mi cię widzieć.

Nie uści­snęli sobie rąk. Majer zachę­cił poli­cjanta ruchem głowy, żeby poszedł za nim. Weszli do chaty, Mar­cin Zakrzew­ski roze­brał się i usiadł na wska­za­nym przez gospo­da­rza miej­scu przy drew­nia­nym stole.

– Woda się zago­to­wała – rzu­cił Majer, ścią­gnął czaj­nik z płyty pieca i napeł­nił wrząt­kiem kubki, do któ­rych wcze­śniej nalał esen­cji zapa­rzo­nej w małym czaj­niczku.

Potem sie­dzieli w mil­cze­niu naprze­ciw sie­bie. Majer patrzył uważ­nie na Zakrzew­skiego, a Mar­cin cie­ka­wie roz­glą­dał się wokoło. Na dłu­żej zatrzy­mał wzrok na poczę­stunku cze­ka­ją­cym na stole i na apa­ra­tu­rze do pędze­nia bim­bru.

– Napi­jesz się? – zapy­tał Majer.

– J-jasne.

– Ale nie tego. – Stary gospo­darz dźwi­gnął się z krze­sła i się­gnął do szafki po flaszkę i dwie lite­ratki.

Nalał po sto gra­mów bim­bru. Alko­hol był kla­rowny i miał kolor mar­ko­wej whi­sky.

– Ni­gdy nie nauczy­łem się pędzić dobrego bim­bru – wyja­śnił Majer. – Swo­jego nie piję, mam na han­del i jest z tego parę gro­szy. Nie­któ­rym smak nie prze­szka­dza, kupują, bo jest tanio. Ja kupuję bim­ber od sta­rego Brychty. To jest mistrz. Mieszka nie­da­leko, po dru­giej stro­nie Cisnej w linii pro­stej.

Zakrzew­ski się­gnął po swoją lite­ratkę i spoj­rzał na Majera. Wypili i przez kil­ka­na­ście sekund sma­ko­wali tru­nek. Mar­cin z uzna­niem poki­wał głową i Majer wybuch­nął śmie­chem.

– Mówi­łem, że mistrz! – zare­cho­tał i zaraz nalał jesz­cze po jed­nym. – Ale zanim znowu wypi­jemy, zjedz coś. Pew­nie jesteś zmę­czony. Tara­ba­ni­łeś się tu do mnie pięć­set kilo­me­trów samo­cho­dem, a potem jesz­cze ten spa­cer pod górę.

– Nie wró­ci­łem jesz­cze do formy – przy­znał Zakrzew­ski.

Majer ze zro­zu­mie­niem ski­nął głową. Się­gnął po chleb i odkroił dwie pajdy. Gość posma­ro­wał sobie jedną grubo smal­cem i się­gnął po ogórka, Majer przy­go­to­wał dla sie­bie chleb z masłem, pla­strem bia­łego sera i odro­biną miodu. Jedli w mil­cze­niu, sior­biąc gorącą her­batę. Dopiero kiedy koń­czyli swoje kromki, Majer znowu pod­niósł lite­ratkę. Wypili.

Zakrzew­ski poczuł, jak przy­jemne cie­pło roz­cho­dzi się po całym ciele. Majer miał rację, był cho­ler­nie zmę­czony. Tra­fił na korki na A4 w oko­li­cach Kra­kowa i cała podróż zajęła aż osiem godzin. No i jesz­cze na koniec kawał drogi ścieżką ostro pod górę. Myślał, że gospo­darz będzie stwa­rzał jakieś pro­blemy albo w ogóle nie będzie chciał z nim roz­ma­wiać, tym­cza­sem mile się roz­cza­ro­wał. Jak na warunki, w jakich miesz­kał, Majer przy­jął go iście po kró­lew­sku. Mar­cin sku­sił się na jesz­cze jedną pajdę chleba ze smal­cem. Gospo­darz już się najadł, skrę­cił papie­rosa i palił. Sam z sie­bie zaczął opo­wia­dać, jak wybu­do­wał chatę wła­snymi rękami i jak teraz mu się żyje z dala od cywi­li­za­cji.

Tade­usz Majer był sier­żan­tem Mili­cji Oby­wa­tel­skiej w cza­sach PRL. W listo­pa­dzie ubie­głego roku Zakrzew­ski go prze­słu­chi­wał, gdy w pro­wa­dzo­nym przez niego śledz­twie w spra­wie mor­dercy polu­ją­cego na poli­cjan­tów poja­wił się wątek Skal­pela, seryj­nego zabójcy z początku lat osiem­dzie­sią­tych ubie­głego stu­le­cia. Majer pro­wa­dził tamto śledz­two razem z kapi­ta­nem Mar­kiem Pie­kłą. Nie­stety, bez rezul­ta­tów. Prze­słu­cha­nie w komen­dzie woje­wódz­kiej we Wro­cła­wiu rów­nież niczego nie wyja­śniło. Majer tylko jesz­cze bar­dziej zamie­szał im w gło­wach. Nie powie­dział nic nowego, ale też nie ostrzegł, że tamta sprawa ma dru­gie dno. To dla­tego Mar­cin był tro­chę zdzi­wiony, że teraz chce z nim roz­ma­wiać i przyj­muje go we wła­snym domu. Może miał wyrzuty sumie­nia?

– Sły­sza­łem, co się stało. – Majer zmie­nił nagle temat i roz­lał kolejną por­cję alko­holu. Opróż­nił butelkę i się­gnął po następną. Widać było, że w naj­niż­szej szafce ma spory zapas.

Mar­cin poki­wał głową i mil­czał. Majer wypił do dna, lecz Zakrzew­ski upił tylko łyczek. Jeśli cho­dzi o picie bim­bru, Majer był zawo­dow­cem i pew­nie nie­wiele osób potra­fiło mu dorów­nać. Mar­cin nie zamie­rzał nawet pró­bo­wać. Po dłu­go­trwa­łym poby­cie w szpi­talu i trud­nej reha­bi­li­ta­cji nie wró­cił jesz­cze do pełni sił. Oba­wiał się, że pochła­nia­nie bim­bru w tym tem­pie źle się dla niego skoń­czy.

– A co z tą czar­no­włosą poli­cjantką, z którą mnie wtedy prze­słu­chi­wa­li­ście? – Gospo­darz spoj­rzał na niego nie­spo­koj­nie. – Miała takie piękne zie­lone oczy.

Aspi­rant Karina Buczko miała naj­wię­cej szczę­ścia. Bomba zain­sta­lo­wana na drzwiach miesz­ka­nia nie zro­biła jej wiel­kiej krzywdy. Skoń­czyło się na lek­kich popa­rze­niach, stłu­cze­niach i kil­ku­dzie­się­ciu drza­zgach wbi­tych głę­boko w ciało. Do pracy wró­ciła już po mie­siącu. Mar­cin dostał dwie kule w piersi i tylko cudem nie zgi­nął na ulicy przed swoim blo­kiem. Mniej szczę­ścia mieli młod­szy aspi­rant Adam Wilicz­kow­ski i aspi­rant Ilona Marzec. Zgi­nęli na miej­scu od strza­łów zama­chow­ców. Na wspo­mnie­nie Ilony Mar­cin znowu poczuł ból w pier­siach. W ostat­nich tygo­dniach przed jej śmier­cią łączyło ich coś wię­cej niż tylko zależ­ność służ­bowa. I wszystko bru­tal­nie się skoń­czyło wraz z pierw­szymi opa­dami śniegu zeszłej zimy. Ból w pier­siach nara­stał. Lekarz powie­dział mu, że takie bóle fan­to­mowe będą go nawie­dzać jesz­cze bar­dzo długo wraz ze wspo­mnie­niami z dnia zama­chu. Rany można wyle­czyć, lecz trauma pozo­staje i pew­nie ni­gdy go już nie opu­ści.

– Ona naj­mniej obe­rwała – powie­dział, czu­jąc, jak drę­twieją mu wargi od z tru­dem skry­wa­nych emo­cji.

Majer musiał to zauwa­żyć, ponie­waż poki­wał tylko głową i nalał sobie kolejną por­cję bim­bru.

– No to mi ulżyło – mruk­nął.

Zakrzew­ski przyj­rzał mu się uważ­nie. Majer był po sie­dem­dzie­siątce i to było bar­dzo wyraź­nie widać, cho­ciaż z tam­tego prze­słu­cha­nia zapa­mię­tał go w gor­szym sta­nie. Może wtedy po pro­stu chciał, żeby odnie­śli takie wra­że­nie. Mar­cin miał coraz więk­szą pew­ność, że bar­dzo umie­jęt­nie ich wów­czas roze­grał, żeby nie zadali tych naj­waż­niej­szych pytań.

– Dla­czego nas wtedy nie ostrze­głeś? – zapy­tał wprost.

Majer długo i wyjąt­kowo dokład­nie skrę­cał kolej­nego papie­rosa. Wresz­cie pośli­nił rąbek bibułki, skleił obie kra­wę­dzie i wło­żył skręta do ust. Długo nie zapa­lał.

– Popeł­ni­łem błąd i teraz żałuję – przy­znał. – Gówno wie­dzie­li­ście, w co się paku­je­cie. Powi­nie­nem spo­tkać się z tobą gdzieś na osob­no­ści, gdzie nie dosię­głyby nas żadne wścib­skie uszy, i cię ostrzec, ale tro­chę was zlek­ce­wa­ży­łem.

– Sądzi­łeś, że tego nie ruszymy. Po pro­stu nie będzie nam się chciało grze­bać tak głę­boko.

– Tak wła­śnie sądzi­łem, przy­znaję. – Majer zacią­gnął się głę­boko. Papie­ros spa­lił się pra­wie do połowy. – Nie spo­dzie­wa­łem się też, że oni tak zare­agują. Mimo upływu tylu lat cią­gle czują się zagro­żeni.

– Czyli polo­wa­nia na ludzi na­dal się odby­wają?

– Bar­dzo moż­liwe – odpo­wie­dział ostroż­nie gospo­darz.

– Jacy oni? – Zakrzew­ski patrzył mu twardo w twarz, a gospo­darz uda­wał, że tego nie widzi. Błą­dził wzro­kiem w górze, jakby sta­rał się poli­czyć pająki miesz­ka­jące pośród licz­nych paję­czyn zwi­sa­ją­cych z sufitu. Na zewnątrz zro­biło się zupeł­nie ciemno. Słaba żarówka nad sto­łem zabar­wiła pomiesz­cze­nie na żółto.

– Kurwa, po co chcesz w tym grze­bać, Zakrzew­ski? – ode­zwał się wresz­cie. – Mało ci jesz­cze śmierci? Prze­cież sprawcy zama­chów na cie­bie i two­ich kole­gów sie­dzą teraz w aresz­cie i cze­kają na pro­ces.

– Naprawdę uwa­żasz, że wszystko jest w porządku? – zapy­tał Mar­cin.

– Co masz na myśli?

– Do zama­chu na poli­cjan­tów przy­znał się jeden z ochro­nia­rzy nie­ży­ją­cego milio­nera Jerzego Osta­szew­skiego. Już sam motyw jest mętny i mało prze­ko­ny­wa­jący. Nie chciał dopu­ścić, żeby poli­cja i media szar­gały opi­nię nie­ży­ją­cego szefa. Prze­cież on był krysz­ta­łowy, genialny, dosko­nały i nikogo nie skrzyw­dził. Uwa­żasz, że to jest dobry motyw, żeby mor­do­wać poli­cjan­tów? Do tego wska­zuje dwóch swo­ich kole­gów z ochrony jako współ­udzia­łow­ców. Oni nie przy­znają się do winy, ale nie mają wia­ry­god­nego alibi, a w miej­scach zbrodni tech­nicy zna­leźli obcią­ża­jące ich ślady bio­lo­giczne. Tylko że jakieś takie dziw­nie słabe i dys­ku­syjne. Mimo to zostają aresz­to­wani, oskar­żeni o zabój­stwo i udział w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej. W mię­dzy­cza­sie kolega, który ich syp­nął, wie­sza się w swo­jej celi, a służba wię­zienna nie potrafi roz­sąd­nie wyja­śnić, jak to się stało i dla­czego nikt nic nie widział. Uwa­żasz, że wszystko jest w porządku?

Majer patrzył na niego dziw­nie.

– Czy­ta­łem, że ten, który się powie­sił, strze­lał wła­śnie do cie­bie i został zatrzy­many na miej­scu zda­rze­nia z pisto­le­tem w dłoni – ode­zwał się wresz­cie. – Są świad­ko­wie. Nie może być moc­niej­szych dowo­dów.

– Co do niego sprawa jest jasna. Ale jego kole­dzy? Mam wąt­pli­wo­ści – odpo­wie­dział Zakrzew­ski. – A wiesz, co się stało póź­niej? Poli­cja nie zadała sobie trudu, żeby spraw­dzić, co dzieje się w rodzi­nie ochro­nia­rza, który do mnie strze­lał. W aktach nie ma żad­nej wzmianki o tym, że jego żona jest chora na raka i od kilku mie­sięcy fun­da­cja poma­ga­jąca oso­bom w jej sytu­acji zbie­rała fun­du­sze na eks­pe­ry­men­talną ope­ra­cję zagra­nicą. Nikt się nie zain­te­re­so­wał tym, że ona dwa mie­siące temu zebrała całą kwotę i poje­chała na tę ope­ra­cję. Nikt nie spraw­dził, że jesz­cze nie wró­ciła do kraju. Nawet nie można się z nią skon­tak­to­wać. I to jest roz­wią­za­nie tej sprawy. Defi­ni­tywny koniec? Jeden ochro­niarz nie żyje, dwóch innych dosta­nie doży­wo­cie na pod­sta­wie kon­tro­wer­syj­nych dowo­dów i zapo­mi­namy o wszyst­kim?

W pomiesz­cze­niu zapa­no­wało dłu­gie mil­cze­nie. Wresz­cie Majer poka­zał na szkla­neczki z bim­brem i wypili. Tym razem Mar­cin wychy­lił swoją do dna. Czuł szum pod czaszką i sła­bość w nogach. Może dla­tego słowa tak łatwo poja­wiały się na jego ustach. Nie­na­tu­ral­nie błysz­czące oczy gospo­da­rza też wska­zy­wały na rosnący szybko poziom alko­holu we krwi.

– Dla­czego mi to wszystko mówisz? – zapy­tał.

– Posłu­chaj, Majer, czy to była mili­cja, czy poli­cja, byłeś zawsze takim samym psem jak ja. Do cho­lery, prze­cież obaj mie­li­śmy jakieś wewnętrzne zasady? To nie jest tak, że można nam wszystko wydru­ko­wać i pod­rzu­cić na tacy, a my to z rado­ścią przyj­miemy, żeby tylko nie mieć kło­po­tów. Kurwa, to nie jest tak, że wycho­dzisz z pracy albo idziesz na eme­ry­turę i już jesteś kimś innym. Gli­nia­rzem jest się cały czas i uczci­wość jest dla nas naj­waż­niej­szym dobrem. Z sza­cunku dla samego sie­bie i swo­ich zasad albo dla kole­gów, któ­rzy poświę­cili życie, żeby ści­gać skur­wy­sy­nów. Rów­nież tych, któ­rym się wydaje, że mogą bez­kar­nie zabi­jać, bo mają kupę kasy. Popatrz mi w oczy i powiedz, że nie mam racji.

Tade­usz Majer popa­trzył mu w oczy.

– Masz rację – przy­znał. – Ale dalej nie wiem, po co mi to mówisz. Ja w mili­cji byłem nikim.

Zakrzew­ski patrzył na niego zagad­kowo.

– Doprawdy? – Na jego ustach poja­wił się kpiący uśmie­szek. – Pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia nie zwró­ci­łem uwagi na szcze­góły. Byli­śmy w środku śledz­twa, liczyło się tylko powstrzy­ma­nie zabójcy i nie sku­pi­łem się na pew­nych ele­men­tach pobocz­nych. Potem długo leża­łem w szpi­talu i mia­łem czas na roz­my­śla­nia.

Zawie­sił głos, a gospo­darz znowu nalał sporą por­cję bim­bru. Może chciał upić Mar­cina, zanim ten doj­dzie do meri­tum, jed­nak nie było już na to szans.

– Zasta­no­wiło mnie, dla­czego na tam­tym prze­słu­cha­niu oskar­ża­łeś kapi­tana Pie­kłę, że to on był Skal­pe­lem. To oskar­że­nie było zupeł­nie bez sensu. Pomy­śla­łem na początku, że naprawdę jesteś takim dzi­wa­kiem, na jakiego się kreu­jesz. Była żona kapi­tana Pie­kły od wielu lat prze­le­wała ci pie­nią­dze. Zwa­li­łeś to na wyrzuty sumie­nia. Wie, że jej mąż był mor­dercą, więc chce odku­pić jego winy i wysyła ci pie­nią­dze, o które ty zresztą nie pro­si­łeś. Znowu wyja­śnie­nie bez sensu. Co jej wyrzuty sumie­nia mają wspól­nego z tobą? Prze­cież cię pra­wie nie znała. Będąc wtedy we Wro­cła­wiu, noco­wa­łaś u niej kilka nocy, zanim wró­ci­łeś do swo­jej pustelni.

Gospo­darz poka­zał, żeby wypili, ale Zakrzew­ski znowu tylko umo­czył usta i kon­ty­nu­ował, patrząc na niego uważ­nie.

– Popro­si­łem Karinę, żeby zna­la­zła zdję­cia sier­żanta Majera w sta­rych mili­cyj­nych archi­wach. Oka­zało się, że Tade­usz Majer był postaw­nym męż­czy­zną, miał czarne, gęste włosy, sze­ro­kie bary i wiel­kie dło­nie. Pomy­śla­łem sobie, że lata nad­uży­wa­nia alko­holu, życia w leśnej cha­cie i uni­ka­nia ludzi mogą czło­wieka zmie­nić nie do pozna­nia. Ale nie aż tak. Czło­wiek na sta­rość aż tak się nie kur­czy.

Zakrzew­ski zamilkł i wpa­try­wał się w twarz gospo­da­rza, na któ­rej zaczął nagle krą­żyć tajem­ni­czy uśmie­szek. Poja­wiał się, potem zni­kał, aby znowu się poja­wić. I tak kilka razy. Stary czło­wiek uśmie­chał się do swo­ich myśli, wresz­cie spoj­rzał na nad­ko­mi­sa­rza wyjąt­kowo bystro.

– Bzdury – rzu­cił sta­now­czo.

– Koniec tej maska­rady, kapi­ta­nie Marku Pie­kło – powie­dział Zakrzew­ski twardo. – Sze­fowa tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych porów­nała twoje odci­ski pal­ców z doku­men­tów sprzed lat z tymi, które zosta­wi­łeś, kiedy byłeś u nas na prze­słu­cha­niu. Nie ma sensu dłu­żej uda­wać, panie kapi­ta­nie. A nie, prze­pra­szam. Wtedy mówiło się: oby­wa­telu kapi­ta­nie. Może nawet towa­rzy­szu.

Były kapi­tan Mili­cji Oby­wa­tel­skiej Marek Pie­kło poki­wał tylko głową i długo skrę­cał w pal­cach papie­rosa. Wresz­cie zapa­lił i wydmu­chał dym w kie­runku brud­nego, pokry­tego sta­rymi paję­czy­nami sufitu.

– Wypier­do­lili mnie z par­tii za pijań­stwo, więc nie byłem towa­rzy­szem – ode­zwał się wresz­cie. – Przy­znam ci się do cze­goś, Zakrzew­ski: zawsze bar­dziej podo­bało mi się panie kapi­ta­nie od oby­wa­telu kapi­ta­nie.

– J-jasne – mruk­nął Mar­cin i mil­czał, cze­ka­jąc na wyja­śnie­nia.

Pie­kło palił zamy­ślony, wresz­cie zapy­tał, jakby nie zamie­rzał niczego wyja­śniać.

– Czego ty ode mnie chcesz?

– Chcę się dowie­dzieć, czy nie­ży­jący już milio­ner Jerzy Osta­szew­ski na pewno był w latach osiem­dzie­sią­tych seryj­nym mor­dercą o pseu­do­ni­mie Skal­pel. – Każde słowo Mar­cina brzmiało twardo i zde­cy­do­wa­nie. – Chciał­bym wie­dzieć, kto malo­wał obrazy ludzką krwią, kto razem z nim orga­ni­zo­wał polo­wa­nia na ludzi, kto w nich uczest­ni­czył i kto poczuł się na tyle zagro­żony, że zabił Osta­szew­skiego, a potem pró­bo­wał zabić mnie i śled­czych zaj­mu­ją­cych się tą sprawą. I chciał­bym się jesz­cze dowie­dzieć, co się stało z kobie­tami pra­cu­ją­cymi w fir­mach Osta­szew­skiego, które pew­nego dnia wyszły z domu, żeby już ni­gdy nie wró­cić.

Ręka z papie­ro­sem coraz bar­dziej drżała. Kapi­tan Marek Pie­kło sam nale­wał sobie kolejne por­cje bim­bru i sam pił, nie patrząc na Mar­cina. Wypił już dawkę, która powa­li­łaby noso­rożca, a wciąż jesz­cze patrzył na gościa przy­tom­nie spod zaczer­wie­nio­nych powiek. Grube kro­ple potu poja­wiły się na jego czole i skle­jały kosmyki dłu­gich, siwych wło­sów.

– Minęło już tyle lat, nie mogę ci pomóc, Zakrzew­ski. – Głos mu tro­chę ochrypł.

– Gówno tam! – żach­nął się Zakrzew­ski. – Wiesz co, Pie­kło? Grze­biąc w aktach z two­jego śledz­twa, zauwa­ży­łem jedną zasad­ni­czą rzecz. My jeste­śmy tacy sami. Mamy swoje sta­ro­świec­kie zasady, według któ­rych zawsze, bez względu na cenę, jaką przyj­dzie nam za to zapła­cić, spra­wie­dli­wość musi zatrium­fo­wać. Nie dali­śmy się wcią­gnąć w żadne nie­for­malne układy, ni­gdy nie dali­śmy się sko­rum­po­wać i zeszma­cić. Podob­nie jak dla mnie dzi­siaj, praca była dla cie­bie całym życiem. Kiedy wpa­da­łeś na trop, nic wię­cej już się nie liczyło. I zapła­ci­łeś za to straszną cenę. Ode­szły od cie­bie żona z córką, zosta­łeś alko­ho­li­kiem, sto­czy­łeś się na dno. Ja też zaczy­nam pła­cić swoją cenę za takie życie. Coraz bar­dziej boli, ale cią­gle prę do przodu, nie wie­dząc, co mnie jesz­cze czeka i gdzie skoń­czę: w rynsz­toku czy na cmen­ta­rzu.

Powie­trze w pomiesz­cze­niu jakby zgęst­niało.

– Dla­tego nie wie­rzę, że zosta­wi­łeś wtedy sprawę Skal­pela i obra­zów malo­wa­nych ludzką krwią – kon­ty­nu­ował Zakrzew­ski po pau­zie. – Ty nie mogłeś tego zosta­wić, Pie­kło, nie mógł­byś potem do końca swo­ich dni spoj­rzeć sobie w twarz.

– A jeśli naprawdę zosta­wi­łem? – Pie­kło znowu pró­bo­wał sobie nalać bim­bru, lecz butelka była już pusta. Nie miał siły pójść po następną. Mar­cin nie miał dla niego lito­ści. Nie po to prze­je­chał pięć­set kilo­me­trów i dotarł na to odlu­dzie, żeby teraz odpusz­czać.

– Gdy­byś naprawdę ją zosta­wił, miesz­kał­byś teraz z żoną we Wro­cła­wiu, a nie na tym zadu­piu. Nie odpu­ści­łeś wtedy i musia­łeś ucie­kać, żeby oca­lić żonę i syna. Tade­usz Majer w roku 1994 umie­rał na raka i dał ci swoją toż­sa­mość, żebyś mógł się ukryć i oca­lić naj­bliż­szych. Czego się prze­stra­szy­łeś, Pie­kło, że zosta­wiłeś żonę i syna? Kogo się bałeś?

Oczy kapi­tana Pie­kły łza­wiły. Może od wypi­tego alko­holu, może od dymu ze skręta, a może jesz­cze z innego powodu. Znowu spraw­dził, czy butelka naprawdę jest pusta, i z prze­kleń­stwem odsu­nął ją od sie­bie. Mar­cin podsu­nął mu swoją nie­do­pitą szkla­neczkę, którą on natych­miast opróż­nił. Nawet się nie skrzy­wił.

– O co w tym wszyst­kim cho­dzi, Pie­kło, że ukry­wasz się do dziś, mimo upływu tylu lat? – cią­gnął Zakrzew­ski.

Pie­kło z wolna się uspo­ka­jał. Znowu sta­ran­nie skrę­cał papie­rosa, mimo że w pomiesz­cze­niu było już siwo od dymu, gry­zą­cego Mar­cina w oczy.

– Masz żonę, Zakrzew­ski, albo kobietę? – zapy­tał.

– Nie.

– Naprawdę chcesz w tym grze­bać?

– Posłu­chaj, Pie­kło, zgi­nęli moi kole­dzy poli­cjanci. Nie jest kwe­stią, czy mi się chce. Ja to muszę zro­bić, dla nich i dla swo­jego świę­tego spo­koju. Kiedy ktoś ata­kuje sforę, psy wpa­dają we wście­kłość i zaczy­nają gryźć. Psy nie mogą oka­zy­wać sła­bo­ści, muszą zaata­ko­wać, żeby nikt ni­gdy już nie pró­bo­wał ata­ko­wać sfory. Ty też byłeś psem – pomóż mi.

Pie­kło roze­śmiał się chra­pli­wie i zaraz spo­waż­niał.

– Nie ma żad­nej sfory, Zakrzew­ski – powie­dział. – Jeśli chcesz poznać prawdę, musisz dzia­łać sam, nie możesz nikomu ufać, nawet naj­bliż­szym kole­gom i przy­ja­cio­łom. W tym świe­cie ide­ały już dawno się­gnęły bruku. Liczą się tylko pie­nią­dze. Za kasę i per­spek­tywę dostat­niego życia ludzie potra­fią posu­nąć się do naj­obrzy­dliw­szych czy­nów, ze zdradą i mor­der­stwem włącz­nie. Jeśli do tego dołą­czyć poli­tykę i wła­dzę nad ludźmi, wszel­kie zasady prze­stają obo­wią­zy­wać. Szcze­gól­nie kiedy żądza wła­dzy prze­ra­dza się w chorą obse­sję, wyna­tu­rze­nie, i zaczyna decy­do­wać o życiu lub śmierci.

– Popatrz na sie­bie, kapi­ta­nie Pie­kło. – Mar­cin nachy­lił się nad sto­łem w jego kie­runku. – Zła­mali cię, ucie­kłeś, scho­wa­łeś się, ale ja cię nie potę­piam. Chcia­łeś ura­to­wać naj­bliż­szych. Być może ja rów­nież tak bym się zacho­wał na twoim miej­scu. Tylko że przez te lata sytu­acja się dia­me­tral­nie zmie­niła. Jesteś już stary, twoja żona pogo­dziła się z samot­no­ścią, twój syn Irek Paleczny jest pro­ku­ra­to­rem i też jest alko­ho­li­kiem. To jest ostatni moment, żeby coś napra­wić i prze­stać się cho­wać w swoim świe­cie. Pomóż mi.

Pie­kle znowu drżały ręce. Chciał skrę­cić papie­rosa, lecz zre­zy­gno­wał. Mil­czeli. Minuty wle­kły się jak kara­wana sunąca przez pia­ski pustyni.

Wresz­cie były kapi­tan Mili­cji Oby­wa­tel­skiej Marek Pie­kło zaczął opo­wia­dać. Kiedy skoń­czył, ogień w piecu dawno już wygasł, a przez szpary do chaty wpeł­zał nie­przy­jemny chłód nocy.

Rozdział 5

5

Około godziny osiem­na­stej nad­ko­mi­sarz Mar­cin Zakrzew­ski wysiadł z tak­sówki przed budyn­kiem przy­chodni zdro­wia przy ulicy Dobrzyń­skiej. Zanim tak­sówka zawró­ciła i odje­chała wolno w kie­runku wyjazdu na Trau­gutta, stał, patrząc na oka­zały gmach, w któ­rym przed wojną mie­ściła się kasa cho­rych. W końcu wes­tchnął prze­cią­gle i wszedł do środka. Nie było odwrotu, musiał go obej­rzeć lekarz. W obszer­nym holu, wyso­kim aż po sam dach, zatrzy­mał się tro­chę zdez­o­rien­to­wany. Wresz­cie wypa­trzył strzałki, wsiadł do zde­ze­lo­wa­nej windy i wje­chał na pierw­sze pię­tro, gdzie mie­ścił się cało­do­bowy dyżur orto­pe­dyczny. Na kory­ta­rzu jęk­nął w duchu. Na krze­słach przed drzwiami, gdzie przyj­mo­wał dyżurny lekarz, sie­działo kil­ka­na­ście osób, two­rząc róż­no­ko­lo­rową ludzką mozaikę. Wyda­wało się, że każdy jest inny, a jed­nak wszyst­kich połą­czyło cier­pie­nie, wyraź­nie malu­jące się na twa­rzach. Odpo­wied­nie do nie­szczę­ścia, jakie dotknęło ich posia­da­czy. Poła­mane ręce, palce, nogi, zła­mane oboj­czyki i jesz­cze inne urazy, które na pierw­szy rzut oka ciężko było zauwa­żyć. Cze­ka­jąc na swoją kolej, nie­któ­rzy sku­piali się cał­ko­wi­cie na swoim cier­pie­niu i zamy­kali w sobie, inni nawią­zy­wali kon­takt z sąsia­dami, sta­rali się nie myśleć o bólu i zabić czas sym­pa­tyczną roz­mową.

Zakrzew­ski usiadł na krze­śle na końcu kolejki i przy­łą­czył się do tych pierw­szych. Tylko że on nie kon­tem­plo­wał bólu, lecz prze­kli­nał samego sie­bie i wła­sną nie­ostroż­ność. Jak to się, cho­lera, stało, że spadł z krze­sła? Więk­sza głu­pota jesz­cze w życiu mu się nie przy­da­rzyła.

Z kapi­ta­nem Pie­kłą roz­ma­wiał w jego leśnej cha­cie do pół­nocy. Osta­tecz­nie nawet on poniósł kon­se­kwen­cje zbyt dużej ilo­ści pochło­nię­tego bim­bru. Na koniec był już tak pijany, że Zakrzew­ski musiał pomóc mu wstać z krze­sła i odpro­wa­dził go do łóżka. Cały czas jed­nak mówił z sen­sem i nie beł­ko­tał. Zasnął w dwie sekundy. Mar­cin poło­żył się na drew­nia­nej ławce w kuchni, nakrył się wszyst­kimi kocami i narzu­tami, jakie zna­lazł w cha­cie, i tak zdrzem­nął się kilka godzin też zmo­rzony alko­ho­lem i zmę­cze­niem.

Już o siód­mej rano obu­dziły go odgłosy rąba­nia drewna. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Powi­tał go rześki, wil­gotny pora­nek ze słoń­cem powoli wygry­wa­ją­cym wieczną wojnę z chmu­rami. Ode­brał ska­co­wa­nemu Pie­kle sie­kierę, pole­cił mu roz­pa­lić w piecu, przy­go­to­wać kawę i śnia­da­nie. Praca fizyczna dobrze mu zro­biła, cho­ciaż on też czuł suchość w ustach i inne jesz­cze mniej sym­pa­tyczne kon­se­kwen­cje wypi­cia dużej ilo­ści moc­nego alko­holu. Po kil­ku­na­stu minu­tach poczuł się lepiej. Gór­skie, chłodne powie­trze też dosko­nale podzia­łało na kaca. Wró­cił do chaty z narę­czem drewna w o wiele lep­szej for­mie, niż kiedy ją opusz­czał. Gdyby jesz­cze nie ten cho­lerny fan­to­mowy ból w pier­siach.

Pie­kło zdą­żył roz­pa­lić w piecu, zago­to­wać kawę, przy­go­to­wać na śnia­da­nie taki sam zestaw jak poprzed­niego dnia na kola­cję i wypić pół butelki bim­bru. Gdyby Mar­cin po prze­bu­dze­niu tyle wypił, pew­nie zaraz by padł. Pie­kło po pro­stu zaczął nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Zje­dli śnia­da­nie, potem Mar­cin pił kawę z meta­lo­wego kubka, a gospo­darz palił papie­rosy. Roz­ma­wiali do dzie­wią­tej, usta­la­jąc ostat­nie szcze­góły, potem Zakrzew­ski zarzu­cił na ramię ple­cak i po pro­stu wyszedł bez słowa z chaty, jakby szedł na wycieczkę po górach i miał zamiar wró­cić za kilka godzin. Pie­kło nie wyszedł, żeby cho­ciaż odpro­wa­dzić go wzro­kiem, kiedy wolno scho­dził w dół śli­ską ścieżką. Pew­nie koń­czył w tym cza­sie butelkę, ale na to Mar­cin nie miał już żad­nego wpływu.

Do Wro­cła­wia wró­cił około sie­dem­na­stej. Wcze­śniej zjadł nie­zdrowy obiad w restau­ra­cji na sta­cji ben­zy­no­wej przy auto­stra­dzie i wypił szybko dwie kawy. To tylko podraż­niło kwasy w żołądku. Odtąd towa­rzy­szyło mu nie­przy­jemne uczu­cie nad­kwa­śno­ści.

Zastał dawno nie­wie­trzone i nie­sprzą­tane miesz­ka­nie i poczuł się dziw­nie. Jakby nie był u sie­bie, tylko w jakimś obcym, nie­przy­ja­znym miej­scu. Posta­no­wił tro­chę posprzą­tać. Kiedy już pood­ku­rzał, umył pod­łogi, poście­rał kurze i włą­czył pralkę, zauwa­żył, że w kuchni na ścia­nie wciąż wisi kalen­darz z zeszłego roku. A to był paskudny rok. Chyba naj­gor­szy, jaki prze­żył. Wszedł na krze­sło, żeby zawie­sić nowy, i wtedy spadł.

Nawet nie wie­dział, jak do tego doszło. Był zmę­czony po wizy­cie u Pie­kły w Cisnej i nie mógł zapa­no­wać nad burzą myśli, które kotło­wały się w jego gło­wie po tym, gdy kapi­tan opowie­dział mu o swoim śledz­twie z początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Czuł się, jakby wyszedł z sie­bie i sta­nął obok. Takie nie­re­alne uczu­cie. I chyba nie­bez­pieczne. Pró­bo­wał tyłem zejść z krze­sła i coś poszło nie tak. Sta­wia­jąc krok w tył, tra­fił nogą na kuchenny sto­łek, który prze­su­nął się po kafel­kach pod­łogi, i było już za późno. Pole­ciał na głowę. W ostat­niej chwili siłę upadku zamor­ty­zo­wał rękami, ale i tak gruch­nął uchem w twarde kafelki. Roz­bite i krwa­wiące ucho oka­zało się dro­bia­zgiem. Naj­gor­szy był ból w lewym nad­garstku i w palcu ser­decz­nym pra­wej dłoni. Leżał na pod­ło­dze oszo­ło­miony bólem, a z jego ust sypały się naj­gor­sze prze­kleń­stwa. Kiedy już pozbie­rał się z pod­łogi, długo sie­dział w ulu­bio­nym fotelu, bada­jąc obra­że­nia. Wyglą­dało na to, że zła­mał rękę w nad­garstku. Natych­miast poja­wiła się opu­chli­zna, nie mógł poru­szyć dło­nią. Z pal­cem też było źle, spuchł, nie dało się go zgiąć.

Po kolej­nej godzi­nie stwier­dził, że chyba jed­nak nie­zbędna będzie wizyta w szpi­talu. Tak­sówką poje­chał na SOR szpi­tala im. Mar­ci­niaka, gdzie pie­lę­gniarka pora­dziła mu, żeby udał się na Dobrzyń­ską, to nie będzie musiał spę­dzić kil­ku­na­stu godzin w kolejce. Nie­stety, kiedy się tu zja­wił, zastał sytu­ację podobną do tej w szpi­talu. Swoje kilka godzin i tak będzie musiał odsie­dzieć. Takie były przy­kre realia kra­jo­wej służby zdro­wia.

Sie­dział więc cier­pli­wie w kolejce i sta­rał się nie słu­chać innych. Sku­pił się na wła­snych, nie­we­so­łych myślach. Co tak naprawdę opo­wie­dział mu kapi­tan Pie­kło? Banalną histo­rię o korup­cji, mani­pu­la­cji, żądzy wła­dzy i pie­nię­dzy? Chyba nie. Jeśli układ jest chro­niony w spo­sób bez­względny przez tyle dzie­się­cio­leci, musi tam być dru­gie dno. Coś, czego nie widać na pierw­szy rzut oka. Nie­po­kój wciąż go nie opusz­czał. Nie wie­dział jesz­cze, jak można by było odkryć prawdę. Jak dotrzeć do osób zarzą­dza­ją­cych ukła­dem, jak je posta­wić przed sądem, jeśli mają potężne wpływy. Mar­cin czuł się za mały, żeby pró­bo­wać samemu. Tylko czy komuś w ogóle można jesz­cze ufać? Upa­dek na głowę go otrzeź­wił. Może od czasu do czasu trzeba wal­nąć głową o kafelki, żeby się ock­nąć i zyskać wła­ściwą per­spek­tywę? Może i tak, ale nie trzeba łamać sobie przy tym rąk.

Kwa­drans przed pół­nocą tra­fił wresz­cie przed obli­cze leka­rza. Młody czło­wiek, wyglą­da­jący, jakby tydzień temu skoń­czył aka­de­mię medyczną, spoj­rzał na niego znu­dzo­nym wzro­kiem. Potem z daleka popa­trzył na spuch­nięty nad­gar­stek, obo­jęt­nie rzu­cił okiem na palec i wypi­sał skie­ro­wa­nie na prze­świe­tle­nie. W mię­dzy­cza­sie pie­lę­gniarka trzy razy wpi­sy­wała dane Zakrzew­skiego do kom­pu­tera, ponie­waż cią­gle się coś zawie­szało i sys­tem wyla­ty­wał w kosmos. Dobrze, że przy­naj­mniej rent­gen znaj­do­wał się na tym samym pię­trze. Cho­ciaż zna­jąc orga­ni­za­cję i logikę naszej służby zdro­wia, Mar­cin nie zdzi­wiłby się, gdyby kazano mu jechać na drugi koniec mia­sta. Na szczę­ście nie musiał.

Wyszedł z gabi­netu ze skie­ro­wa­niem na RTG i poszedł kory­ta­rzem wzdłuż holu prze­bie­ga­ją­cego przez wszyst­kie kon­dy­gna­cje budynku. Tu też tra­fił na kolejkę, na szczę­ście nie taką, jak po prze­ciw­le­głej stro­nie pię­tra.

Część druga. Dziewięć

Dzień pierwszy. 15 kwietnia 2018, niedziela

Rozdział 6

6

Trzy minuty po pół­nocy docze­kał się. Obsłu­gu­jący apa­rat rent­ge­now­ski pra­cow­nik medyczny w wieku około sześć­dzie­się­ciu lat wyszedł do niego, prze­czy­tał skie­ro­wa­nie i z lek­kim zakło­po­ta­niem oznaj­mił Zakrzew­skiemu, że nie­stety nie może na razie wyko­nać prze­świe­tle­nia. Skie­ro­wa­nie jest z poprzed­niego dnia i nie obo­wią­zuje od trzech minut. Kazał Mar­ci­nowi wró­cić po nowe. Dobrze, że w tym wypadku nie musiał jesz­cze raz cze­kać w kolejce, która zmniej­szyła się, ale nie aż tak bar­dzo.

Na prze­świe­tle­nie tra­fił wpół do pierw­szej w nocy. Potem cze­kał na wyniki. Ten sam pra­cow­nik medyczny oddał mu skie­ro­wa­nie i kazał wra­cać do leka­rza. Przed obli­czem mło­dego leka­rza sta­nął ponow­nie około pierw­szej. Oka­zało się, że sys­tem kom­pu­te­rowy jed­nak działa dość spraw­nie i lekarz już oglą­dał jego zdję­cia z RTG. Potem zaczął mówić z takim zaan­ga­żo­wa­niem, jakby komen­to­wał po raz dzie­siąty ten sam mecz piłki noż­nej z ligi okrę­go­wej.

– Tak jak myśla­łem. Zła­ma­nie kości strzał­ko­wej w lewej ręce i pęk­nię­cie paliczka palca ser­decz­nego w pra­wej ręce. Nie­stety, musimy pana zagip­so­wać na co naj­mniej cztery tygo­dnie.

Zakrzew­ski pró­bo­wał coś powie­dzieć, ale lekarz i pie­lę­gniarka byli już zain­te­re­so­wani kolej­nym pacjen­tem z podej­rze­niem zła­ma­nia oboj­czyka.

Mar­cin poszedł we wska­za­nym kie­runku. Prze­szedł jedno pomiesz­cze­nie i zna­lazł się w kolej­nym. Tu cze­kał na niego męż­czy­zna około pięć­dzie­się­cio­letni w bia­łym kitlu. Aku­rat sprzą­tał sta­no­wi­sko, na któ­rym gip­so­wał zła­ma­nia. Mar­cin pocze­kał kilka chwil w drzwiach i wresz­cie mógł usiąść. Pie­lę­gniarz doko­nał szyb­kich oglę­dzin:

– Na nad­gar­stek zało­żymy opa­tru­nek gip­sowy, na palec wystar­czy usztyw­nie­nie – oce­nił. – Zało­żymy szynę Zim­mera.

– Nie może mnie pan pozba­wić obu rąk – zapro­te­sto­wał nie­zbyt sta­now­czo Mar­cin. – Jak ja będę funk­cjo­no­wał?

– Pora­dzi pan sobie. – Pie­lę­gniarz, odwró­cony do niego tyłem, wzru­szył ramio­nami, wycią­ga­jąc z szu­flady gip­sowe opa­trunki. – Naj­waż­niej­sze, żeby szybko się zro­sło.

Zakrzew­ski pró­bo­wał jesz­cze pro­te­sto­wać, lecz szybko zamilkł znie­chę­cony. Pie­lę­gniarz moczył opa­trunki w wodzie, potem usta­wił odpo­wied­nio zła­maną rękę i zaczął ją ban­da­żo­wać. Usta mu się przy tym nie zamy­kały. Cią­gle gadał. Na początku ten potok słów strasz­nie Mar­cina iry­to­wał. Po pew­nym cza­sie jed­nak zacie­ka­wiony poli­cjant spoj­rzał po raz pierw­szy w twarz pie­lę­gnia­rza i zaczął uważ­nie słu­chać.

Rozdział 7

7

– Cho­lerny palant!

Karo­lina Nowacka zatrza­snęła za sobą drzwi ze zło­ścią, zosta­wia­jąc za nimi gło­śną muzykę i śmie­chy kil­ku­na­stu roz­ba­wio­nych nasto­lat­ków. Zbie­gła ze scho­dów, prze­szła kilka kro­ków i zna­la­zła się na ulicy Grec­kiej. Dla pod­kre­śle­nia swo­jej wście­kło­ści trza­snęła gło­śno furtką, aż zadrgało całe ogro­dze­nie. Głu­chy odgłos roz­niósł się po pustej ulicy, roz­świe­tlo­nej jedy­nie przez uliczne latar­nie.

Było trzy­dzie­ści minut po pół­nocy.

Na chod­niku zatrzy­mała się zdez­o­rien­to­wana. Ni­gdy wcze­śniej nie była na Mucho­bo­rze Małym. Wie­działa tylko, że nie­da­leko jest Nowy Dwór, gdzie jeż­dżą nocne auto­busy i na pewno jest postój tak­só­wek. Przy­po­mniała sobie, że ma roz­ła­do­waną komórkę i nie będzie mogła zamó­wić taryfy tele­fo­nicz­nie. Stra­ciła tro­chę pew­no­ści sie­bie. Zaczęła się nawet zasta­na­wiać, czy nie wró­cić na imprezę i nie popro­sić kogoś, żeby zadzwo­nił w jej imie­niu na radio taxi, ale unio­sła się hono­rem. Nie będzie pro­sić o pomoc bandy głup­ków, pora­dzi sobie sama. Zasta­no­wiła się, w którą stronę jest Nowy Dwór. Kilka godzin wcze­śniej przy­je­chała tu samo­cho­dem ze swoim chło­pa­kiem. Grze­siek pro­wa­dził, więc nie zwra­cała uwagi, któ­rędy jadą. Teraz zwąt­piła, patrząc na pustą ulicę z rzę­dami domów jed­no­ro­dzin­nych po obu stro­nach. Wszyst­kie wyglą­dały tak samo, ni­gdzie żywego ducha. W prawo czy w lewo?