36,90 zł
Ludzkość po Dniu nadal mierzy się z zagładą dotychczasowego porządku.
Największe zagrożenie, Sztuczne Inteligencje, mają jednak dużą konkurencję w postaci zwalczających się armii.
Na drodze do zwycięstwa Unii Europejskiej oraz Stanów Zjednoczonych staje Imperium, którego wojska okazują się równie bezwzględne jak bezduszne maszyny.
W kolejnej powieści z cyklu Algorytm Wojny Dowództwo Operacji Specjalnych we współpracy z Hex Machiną walczy na wielu frontach, będąc zarazem tylko jednym z elementów wielkiej kosmicznej bitwy.
Czy trudne decyzje, przed jakimi staje Marcin Wierzbowski, pozwolą ocalić ludzkie oblicze świata?
Cykl ALGORYTM WOJNY
1. Gambit
2. Punkt cięcia
3. Forta
4. Inwit
5. Sente
6. Dzika karta
Echa - zbiór opowiadań
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 681
MICHAŁ CHOLEWA
Dzika karta
© 2020 Michał Cholewa
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pietrzak
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux
Ilustracja: Jan Jakub Jasiński
ISBN 978-83-65904-83-6
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wiedział, że jest źle, gdy stacja przekaźnikowa nie odpowiadała na wywołania radiowe. Kiedy wraz z drużyną Morten zeszli ledwie widoczną w nocnej ulewie ścieżką na dno skalistej kotliny i nie wywołał ich żaden posterunek wartowniczy, byli już niemal pewni. Gdy zaś sierżant odkryła, że perymetr nie reaguje zarówno na kody, jak i na sygnały – Steinmann stracił wszelką nadzieję. Ale kiedy na swoim zestawie wizyjnym porucznik zobaczył wysadzone pancerne wrota i leżące przy nich skulone ciało, musiał przyznać, że wyprowadziło go to z równowagi. Przez dobre kilka chwil nadal tkwił w przyklęku za wysokim kamieniem, obserwując prowadzące teraz w ciemność wejście. Potem zaczął kląć. Dlaczego nie mogło udać się raz, choć jeden jedyny raz od cholernego imperialnego lądowania? Czy byłoby to zbyt wiele? Jeden sukces w ciągu osiemnastu godzin działań naprawdę by mu wystarczył.
– Poruczniku… – Morten spojrzała na niego poprzez zestaw wizyjny, nadal jednak mierząc lufą erkaemu w stronę wrót. – Co robimy?
Steinmann powoli opanował całkowicie irracjonalną przecież wściekłość. Właściwie nie powinien był się spodziewać niczego innego. Imperialne siły od samego lądowania działały na skalistym Gorignaku, jakby obrońcy w ogóle nie istnieli, a wszystkie ważne dla UE punkty i placówki znajdowały się na ich mapach. Flota natomiast… diabli wiedzieli, co się stało z flotą, ale jak można się było spodziewać, zostawiła trepów dokładnie tam gdzie zwykle.
– Rozstaw posterunek obserwacyjny. Rzućcie oczka i nie dajcie się podejść. Chcę wiedzieć, czy te dranie nadal tu są.
– Tak jest. – Morten skinęła głową. – A pan, sir?
– Ja? To chyba oczywiste. – Porucznik August Steinmann westchnął ciężko. – Pójdę porozmawiać z naszymi przyjaciółmi.
Klepnął Morten w naramiennik pancerza i ruszył z powrotem ścieżką, poprzez ulewę, ku krawędzi kotliny.
***
Żołnierzy Dowództwa Operacji Specjalnych była szóstka. Czekali razem z pozostałymi sekcjami plutonu Steinmanna na zabezpieczonym stanowisku pomiędzy porośniętymi gęstą plątaniną skałochwytów głazami. Dowodził nimi niejaki porucznik Wierzbowski – nieco powyżej średniego wzrostu, o pociągłej twarzy i jakby odrobinę zbyt szczerych, przyjaznych oczach, nadających mu zwodniczo sympatyczny wygląd. Że to tylko pozory, Steinmann przekonał się stosunkowo szybko, i do teraz zdania nie zmienił na lepsze.
Oesy od pierwszego spotkania zachowywały się zgodnie ze swoją złą sławą. Ich oddział pojawił się na Gorignaku nagle, tuż po imperialnym desancie. Natychmiast po lądowaniu dowódca udał się do sztabu batalionu i zażądał współpracy – oczywiście za nic mając plan działań jednostki. Wyraźnie miał też na to jakiś papier, bo major Aendritta, zwana przez podwładnych Stalową Lydią, ugięła się przed jego żądaniami właściwie od razu. Być może zresztą słusznie – porucznik zażądał zaledwie plutonu wojska, i to tylko do zabezpieczenia mało istotnej placówki przekaźnikowej. Dla Aendritty mogło to oznaczać w istocie niewysoką cenę za pozbycie się problemu. Sam Steinmann miał na ten temat własne zdanie – oesom, podobnie jak duża część korpusu kolonialnego, zwyczajnie nie ufał, a „mało istotna placówka przekaźnikowa” brzmiała dla niego niepokojąco jak „tajne operacje”. A to jak zawsze nie wróżyło niczego dobrego. Teraz, w niemal absolutnej ciemności nocy Gorignaka, kiedy gęste chmury przesłaniały nawet wątpliwe światło gwiazd, a mocny deszcz przyginał do piaskowych skał niskie krzewy skałochwytów, Steinmann musiał przyznać, że obecność oesów zwyczajnie go niepokoiła.
– Będziemy musieli przenieść stanowisko bliżej placówki – powiedział Wierzbowski, patrząc na porucznika poprzez ciemną osłonę zestawu wizyjnego. Jego głos brzmiał matowo w słuchawce komlinka, zupełnie jakby wiadomość o zagładzie posterunku nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. – Musimy wejść do środka.
– To może być trudne – odparł Steinmann niepewnie. – Nie wiemy, gdzie znajdują się ci, którzy tak załatwili naszych. Zostawiłem tam Morten i jeśli…
– Wiem, że to ryzykowne – oficer oesów mówił nadal dokładnie tym samym tonem. – I dobrze rozumiem, że nie chce pan ryzykować ludzi. Ale, niestety, musimy wejść do środka, i to jak najszybciej. Bez pańskiego zespołu to nadal możliwe, lecz o wiele trudniejsze, jeśli pojawi się przeciwnik.
– Dlatego właśnie proponuję zostać tutaj, pozwolić Morten założyć pełen perymetr i zobaczyć, co odkryjemy.
– Nie mamy na to czasu – uciął tamten. – Jeżeli przeciwnik odszedł, nie wróci, a jeśli pozostał w zasadzce, drużyna sierżant Morten zwyczajnie go nie odkryje, nie w tych warunkach. Musimy tam wejść, umocnić teren i załatwić sprawę szybko.
– Jeśli tam na nas czekają, pakujemy się w sam środek zasadzki.
– Jeśli tam na nas czekają – odpowiedział oficer – to znaczy, że wiedzą, jak istotna była ta placówka, a wtedy zasadzka nawet nie rozpoczyna listy kłopotów, w jakich się znaleźliśmy.
Steinmann popatrzył na wycinane rozbijanymi kroplami deszczu na tle nocy sylwetki oesów. Zabawne, jak często takie rzeczy mówią właśnie ci, którzy z jakiegoś powodu nie muszą sobie z ewentualną zasadzką radzić, pomyślał gorzko, już wiedząc, że za chwilę będzie musiał ustąpić.
***
Na ekranie konsolety, osłoniętym przed zacinającą gęsto niczym prysznic ulewą częściowo pochyłą skałą, a częściowo sylwetką samego Steinmanna, jarzył się podświetlony na zielono prowizoryczny perymetr rozstawiony przez jego pluton. Żadnych intruzów, żadnych kontaktów – przynajmniej nie takich, które wychwyciłyby rozmieszczone w kotlinie sensory. Po raz kolejny sprawdził meldunki z posterunków, ale wszystkie się zgłaszały – i nie meldowały niczego niepokojącego. Nie stłumiło to w żaden sposób niepokoju oficera, niemogącego uwolnić się od natarczywej myśli, że siedzą dokładnie w miejscu, gdzie on sam chciałby widzieć przeciwnika, gdyby próbował atakować ukrytą w skalistej kotlince placówkę.
Sprowadził swój pluton w okolicę rozbitego bunkra dobre pół godziny temu. Dwie drużyny zeszły ostrożnie różnymi ścieżkami w dół kotliny i zajęły pozycje obok trzymającej wartę Morten. Na górze, po przeciwnych końcach skalistej niecki, pozostali tylko Tiley i Roe. W ciągu kolejnych minut od rozstawienia się przy celu, za pomocą przenośnych sensorów OC-7KA, nazywanych pieszczotliwie oczkami, oddział tworzył, a następie poszerzał strefę oczujnikowaną. Steinmann, co prawda, był przekonany, że pośród gęstych głazów i porastających je krzewów, ciągle falujących pod zacinającym deszczem, będą działały co najmniej kapryśnie, ale – lepiej było mieć takie czujniki niż żadne. Nieco większe możliwości mieli wartownicy, osłonięci CSS-owym kamuflażem i obserwujący okolicę przez wzmacniacze obrazu. Mimo to Steinmann nadal miał wrażenie, że będą potrzebować więcej niż trochę szczęścia, by wykryć podkradającego się wroga. Na razie jednak istotnie nikt ich nie atakował – a to mógł być dobry znak.
Samych oesów nie było już wtedy z nimi. Cała szóstka weszła w ciemność za rozbitymi wrotami placówki przekaźnikowej natychmiast po przybyciu na miejsce i od tej chwili nie odezwali się ani razu. Jedyne, co pozostawili za sobą, to kody wywoławcze, które mieli podać, wracając, oraz surowy zakaz łączności dalekiego zasięgu, którego na razie August Steinmann zamierzał przestrzegać. A przynajmniej tak długo, dopóki nie będzie to oznaczało zagrożenia dla jego ludzi.
– Jak pan myśli, czego oni chcą? – usłyszał głos Morten w komlinku.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział porucznik, zerkając ze swojej pozycji na zniszczony bunkier. System wizyjny ukazywał mocno przekontrastowany obraz jaśniejszej ramy wrót, ewidentnie wysadzonych od zewnątrz, szarość komory wejściowej i rozdarte wrota na jej końcu. Za nimi, o czym wiedział, znajdował się ostro skręcający pod kątem prostym korytarz idący skosem w dół, w głąb trzewi placówki. – Żaden inny przekaźnik ich nie interesował.
– Naprawdę?
– W sektorze działań batalionu są jeszcze dwa takie jak ten. Nawet nie zająknęli się na ich temat. Tu musi być coś specjalnego.
– Ciekawe co. Może zapomnieli czegoś, kiedy byli tu ostatnio?
Faktem było, że Dowództwo Operacji Specjalnych nawiedziło Gorignak już drugi raz od rozpoczęcia wojny. Za pierwszym razem byli tutaj na samym jej początku i przybyli na pokładach okrętów mocno potrzaskanego zespołu unijno-amerykańskiego, wracając chyba z pierwszej lub jednej z pierwszych bitew nowego konfliktu na terenie Imperium. Steinmann podejrzewał, że właśnie tamten łączony zespół odpowiadał za imperialne uderzenie – pewnie po dogadaniu się z Amerykanami UE poczuła się silna i, jak to zwykle bywało, przeliczyła się. Wkrótce bowiem nadeszły wieści o chińskim uderzeniu na stabilną od lat linię frontu, a potem podobno też na Amerykanów. Najwyraźniej Niebiański Smok, kiedy już się go rozdrażniło, nie uznawał półśrodków.
– Nie sądzę, żebyś się kiedykolwiek miała dowiedzieć. – Steinmann zaśmiał się ponuro. – Ale zapytaj, może ci powiedzą.
– Jasne…
Porucznik oparł się o skałę, przebiegł wzrokiem wszystkie pozycje własnych ludzi, ledwo widoczne w przesłoniętej kurtyną wody nocy. Wsłuchał się w bębniący o hełm deszcz. Zdawał się odcinać go od świata całkowicie i choć Steinmann wiedział, że podwładni są w pobliżu, nagle poczuł się bardzo, bardzo samotny. Pancerz mimo hydrofobowych materiałów wydawał się ciężki od wody, a karabin dziwnie nieporęczny. W zestawie wizyjnym niebo było czarną powierzchnią upstrzoną szarymi punktami przebarwień wzmacniacza obrazu. Mężczyznę stopniowo ogarniało znużenie, czas upływał w dziwnym tempie, odliczanym oddechami i zmianami rytmu falowania ugiętych pod ciężarem strumieni wody skałochwytów. Mijały minuty.
Ocknął się z zamyślenia na głos Wierzbowskiego, rwący się i przytłumiony w słuchawce. Tamci musieli być jeszcze w bunkrze.
– Poruczniku Steinmann. Wychodzimy do was.
– Zebrać ludzi do wymarszu? – Mimochodem sprawdził nadesłany pakiet kodów wywoławczych. Zgadzały się.
– Tak jest. Mamy wszystko, co było nam potrzebne.
Oficer spojrzał w stronę wejścia do bunkra i już po chwili zobaczył sześć plam szarości znaczących pozycje ludzi Dowództwa Operacji Specjalnych. Oddział pokonał truchtem kilkanaście metrów terenu przed bramą i zapadł pomiędzy skałochwyty, by za chwilę pojawić się tuż obok zespołu Morten i samego Steinmanna.
– Jak sytuacja? – zapytał porucznik.
Ku jego zaskoczeniu, oes odpowiedział.
– Przeszli metodycznie pomieszczenie po pomieszczeniu – mówił, odbierając od niskiej, drobnej kapral uruchomioną konsoletę. Spojrzał na ekran. – Wybili całą obsadę, prawie bez walki, nasi prawdopodobnie zorientowali się, że są atakowani, dopiero w chwili, kiedy wysadzono wrota. Fachowa robota. Sprzętu prawie nie tknęli podczas akcji, zniszczyli go później.
Oddał konsoletę podwładnej, od której ją zabrał. Coś do niej powiedział, ale na prywatnym kanale, a poprzez deszcz Steinmann nie wyłapał ani słowa. Potem zwrócił się na powrót ku dowódcy plutonu.
– Bardzo prawdopodobne, że próbują przechwycić łączność, ale wygląda na to, że się nacięli, przynajmniej trochę.
– Skąd pan wie?
Tamten przez chwilę milczał, obserwując kapral przy zestawie łącznościowym.
– Wiem. – Sprawdził magazynek, po czym odwrócił się w stronę podwładnej i znowu coś powiedział, bo tamta skinęła głową. – Panie poruczniku, za moment…
Imperium uderzyło nagle i bez ostrzeżenia, dokładnie tak, jak Steinmann się obawiał. Niczego nie wyłapały oczka, ogłuszone przez usiany skałami teren i rzęsistą ulewę. Nagle po prostu usłyszał w słuchawce na ogólnym kanale głos Evela, niewyraźny i znienacka urwany. Dokładnie w tym samym momencie w komlinku rozległ się podniesiony głos Fuchs.
– Ogień na pozycje drużyny C z kierunku zero-pięć-osiem! – meldowała sierżant. – Oznaczam pozycje trzech strzelców, Evel dostał!
– Ogień na pozycje drużyny A, kierunek dwa-dwa-cztery – zgłosił Kolm. Pośród szumu deszczu oficer usłyszał stłumiony jazgot karabinu maszynowego, a po chwili wtórujące mu karabinki drużyny sierżant.
– Cele, meldować cele. – Skierował karabin na podany przez Fuchs namiar, ale nic nie dostrzegł. Obrócił się więc do Morten. – Obstawcie zero-pięć-osiem, natychmiast, chcę mieć obraz tamtego terenu jak najszybciej!
Dwa kierunki, pomyślał zdenerwowany. Tamci jak nic zdążyli się przygotować i uderzyli dopiero, kiedy uznali, że mają wystarczająco dobre pozycje do ataku. Prawdopodobnie usiłowali ich zagonić na południe, a to znaczyło, że tam zapewne też ktoś czeka. Spojrzał bezradnie w ciemność w kierunku przeciwległym do natarcia wroga, z irracjonalną nadzieją, że wypatrzy pułapkę, ale oczywiście nie dostrzegł nikogo.
– Poruczniku, musimy się ewakuować jak najszybciej – zwrócił się do oesa. – Spróbujemy uderzyć pełną siłą na północny wschód przez zero-pięć-osiem.
– Doskonały pomysł.
– Może nam pan pomóc?
Gdzieś bardzo blisko rozległo się równe staccato erkaemu Morten, do którego chwilę później dołączyły krótkie serie z karabinków jej ludzi.
– Spróbujemy przedrzeć się na południe – powiedział spokojnie oficer oesów. – Ruszymy jednocześnie z wami. Powodzenia.
– Jasne. – Spojrzenie Steinmanna na szczęście było zupełnie niewidoczne przez zestaw wizyjny. Oczywiście, że oesy nie mogły mu pomóc, po co pakować się w nocną potyczkę, skoro może ją za nich załatwić piechota. Zaklął głośno, upewniwszy się jednak, że wcześniej wyłączył mikrofon komlinka. Wierzbowski jednak już zajmował się czymś innym, zwrócony w stronę własnego oddziału. Zresztą nie to było teraz ważne. Steinmann musiał zadbać o swoich.
Porucznik rozejrzał się, wsłuchując w stłumiony odgłos wystrzałów. Jak nic dwa kaemy, pomyślał, przynajmniej pięć do sześciu osób, na każdym z kierunków ataku… Seria eksplozji rozjaśniła ekran jego gogli, zabłysnął biało-złotym światłem odczyt termiczny, jeden, potem szybko kilka następnych. W komlinku usłyszał głośny meldunek Kolm. Na odczytach zniknęły sygnały dwóch oczek, ktoś – trudno mu było powiedzieć kto – wydarł się do mikrofonu. Bliski zasięg, ocenił, granaty moździerza automatycznego. I to od razu celne, nawet w tych pieprzonych warunkach.
– Roe! Tiley! – wrzasnął do mikrofonu. – Namierzcie mi, skąd wali moździerz! Kolm, Morten, Vickers, za mną, zero-pięć-osiem!
Ruszył w wyznaczonym kierunku, starając się trzymać nisko i w pobliżu wyższych głazów. Dookoła migały mu sylwetki ludzi Morten, na przemian pojawiających się i ginących pomiędzy skałami. Minęła minuta, potem kolejne kluczenia prawie na oślep. Cholera, nie widział jeszcze ani jednego wroga, czasem jedynie strzelał, mierząc w pojedyncze błyski wybuchów i delikatne cieplne odczyty prowadzenia ognia.
– Roe, Tiley?
– Tiley, jest ruch na zachodniej ścianie, cztery osoby, rozkazy?
– Przekaż namiar Vickersowi. – Steinmann odruchowo spojrzał w podanym kierunku. – Vickers, walcie z erkaemów na podany namiar, Tiley, koryguj!
Zajazgotały dwa ręczne karabiny maszynowe drużyny Vickersa, po chwili dołączyły do nich granatnik i lżejsza broń. Krótką, intensywną kanonadę zakłócił kolejny wybuch granatów, gdzieś między Steinmannem a zespołem Fuchs.
– Tu Roe. Mam namiar na moździerz, jest za północną krawędzią, obstawiam jakieś osiemdziesiąt do stu metrów – usłyszał zduszony meldunek zwiadowcy. – Według odczytu transporter.
– Cholera. – Steinmann zatrzymał się, oparł o skałę. – Morten, stać, mają ciężkie wsparcie.
Transporter, był tego pewien, nie pojawił się tam sam, zapewne Imperium miało rozstawioną przynajmniej drużynę piechoty na pozycjach osłonowych.
– Wytną nas tutaj! – wrzasnął ktoś, całkiem trafnie podsumowując ich sytuację.
Pewnie, że wytną, pomyślał porucznik. Wyjrzał zza skały tylko po to, by cofnąć się natychmiast, kiedy tuż obok niego bzyknęła kula, tak blisko, że usłyszał ją mimo ulewy. Chwilę później kolejna seria moździerzowych granatów uderzyła w dno kotliny.
– Nie możemy iść na północ, wpakujemy się w ich ciężkie wsparcie. – Tym razem był niemal pewien, że zobaczył strzelca nie więcej niż pięćdziesiąt metrów od siebie. Bez namysłu wymierzył i posłał kilka krótkich serii w stronę cieplnego odczytu, po czym skulił się i błyskawicznie zmienił pozycję, wpadając za kępę skałochwytów.
– Roe, Tiley, potrzebujemy trasy ewakuacyjnej, nie możemy tu zostać – powiedział, strzepując krople z mokrych rękawic. – Vickers, połącz nas z batalionem, musimy mieć wsparcie z powietrza. Wstrzymujemy marsz na północ, znajdźcie osłony i czekamy!
Działo się dokładnie tak, jak się obawiał. Przeciwnik otoczył kotlinę i teraz wyłuskiwał ich, otoczonych na gorszych pozycjach. Steinmann miał wrażenie, iż to, że pluton nadal walczy, wynika głównie z fatalnej pogody. Ale to nie mogło trwać długo.
Prawie kwadrans minął, nim dostali odpowiedź z batalionu, kwadrans, w którym jego oddział ani trochę nie poprawił własnej sytuacji. Ostrzał Vickersa zmusił do cofnięcia się imperialne wojsko na zachodnim zejściu, ale sierżant musiał przerwać akcję, kiedy z kolei w jego drużynę wstrzelał się transporter. Morten nie żyła, a przynajmniej – nie odzywała się. Fuchs i jej ludzie nadal prowadzili ogień w kierunku pojedynczych kontaktów, które pojawiały się na dnie skalistej niecki. Kilka minut temu zginął Roe, tak nagle, że Steinmann nie wiedział nawet, co się stało. Ale wróg na krawędzi kotliny pozostawał dla nich praktycznie nie do ruszenia, nie z ich pozycji.
– Poruczniku, jest wiadomość z batalionu! – Macov, łącznościowiec Vickersa, mówił głośno, próbując przekrzyczeć trzaski na łączach. – Nawiązali kontakt bojowy z wrogiem. Wyślą nam wsparcie, kiedy tylko będą w stanie.
Na kilka sekund wokół Steinmanna zapadła absolutna cisza. Umilkł deszcz, wystrzały i trzask komlinków, umilkły nawet eksplozje moździerzowych granatów. Przez krótką chwilę po otrzymaniu wiadomości porucznik słyszał tylko swój oddech.
Kontakt z wrogiem. To znaczyło, że pomocy nie będzie. Batalion miał własne problemy i pluton Steinmanna był na dalekim miejscu, jeśli chodzi o uwagę dowódców. Zła noc, pomyślał zrezygnowany, słuchając meldunku Fuchs, która właśnie traciła kolejnego żołnierza w bliskiej eksplozji.
– Tiley? – powiedział znużonym głosem. – Wycofuj się poza strefę walki, nie otwieraj ognia do nikogo, chyba że będziesz bezpośrednio zagrożona.
– A co z plutonem? – spytała rzeczowo i porucznik poczuł nagle pewną dumę z podwładnej.
Steinmann westchnął ciężko. W słuchawce rozległ się czyjś krótki, rozpaczliwy krzyk.
– Pluton wycofuje się indywidualnie – odparł cicho. – Częstoliwość awaryjna trzecia, sprawdzaj co godzinę.
Przełączył komlink na kanał ogólny, by wydać odpowiednie rozkazy swoim ludziom. Pogoda była fatalna, liczebność do niczego. Jeśli mieli uciekać, to teraz były doskonałe warunki. Co nie znaczyło, że mają duże szanse. Przez chwilę pomyślał jeszcze o oesach, które zapewne wykorzystały chaos potyczki, by wycofać się po cichu. Cholerne dranie.
***
Unijny niszczyciel zabłysnął aktywacją napędu metrycznego, a potem zniknął, pozostawiając po sobie jedynie pustą przestrzeń. Admirał Liao Tzu przez dłuższy czas milczał, patrząc na ekran taktyczny „Szmaragdu”, na ikony reprezentujące idące z pościgiem okręty wyasygnowane z jego eskadry.
– Łączność z „Pieśni Bojowej” – zgłosił łącznościowiec, spoglądając ukradkiem na admirała i stojącego przy nim mandaryna.
Admirał ledwo dostrzegalnie skinął głową. Dowodząca „Pieśnią” była ambitna i z pewnością nieudana pogoń będzie ją trapiła jeszcze przez jakiś czas, nawet jeśli Liao spodziewał się takiego rezultatu, z chwilą kiedy wyznaczył oba niszczyciele do pościgu za umykającym „Piołunem”. Thermia, nad którą obecnie znajdowała się większość eskadry „Szmaragdu”, była zbyt daleko od Gorignaka, by zdążyć.
– Proszę przekazać komandor Gao, że wywiązała się z nałożonego na nią obowiązku wzorowo – powiedział, spoglądając na łącznościowca. – Teraz niech zawróci swój zespół i powróci na orbitę Thermii.
Spojrzał raz jeszcze na holograficzny ekran tuż obok swojego stanowiska. Wyświetlał on raport z przesłuchania unijnych żołnierzy schwytanych przy posterunku łącznościowym Eta-29. Oczywiście domyślali się, że w bazach danych placówki znajdowało się coś istotnego, w innym przypadku przecież Dowództwo Operacji Specjalnych nigdy nie wysłałoby tam swoich ludzi. Nie mieli jednak pojęcia, co dokładnie. Żaden z nich nie wiedział o wiadomościach na temat przechwyconych przez UE operatorów projektu Dedal, które wysłano wkrótce po bitwie w Theta II Kepler właśnie za pośrednictwem tamtej placówki. Nikt nawet nie łączył obecności żołnierzy Dowództwa z pobytem w systemie eskadr umykających z Bortali.
– Pozwolę sobie zadać pytanie, szlachetny Żurawiu, gdyż pozostaję bezradny wobec złożoności zamysłu Niebiańskiego Smoka – powiedział Liao, przeniósłszy spojrzenie z hologramu na starca w żółtych jedwabnych szatach, obserwującego go nieruchomym spojrzeniem czarnych jak obsydian oczu. – Czy nie osłabiliśmy własnej pozycji poprzez nasz nieudany pościg za „Piołunem”?
– Wręcz przeciwnie. – Na pomarszczonej jak suszona śliwka twarzy mandaryna wykwitł pogodny uśmiech, a opuszki długich, chudych palców zetknęły się na wysokości piersi starca. – Dopiero teraz obraz, który chciał namalować Niebiański Smok, jest kompletny. Dopiero teraz można wyciągnąć z niego wnioski, na które mieliśmy nadzieję. A jak mówi mędrzec, jeśli znasz siebie i swego wroga, przetrwasz pomyślnie sto bitew.
Liao Tzu spojrzał na ekran taktyczny, potem na wyświetloną obok niego mapę sieci połączeń metrycznych, wraz z naniesioną na nią złotą kulą, mającą środek w jednym z unijnych systemów.
– Obawiam się, o szlachetny, że pozwoliliśmy wrogowi poznać nasze serca i zamiary. Teraz będzie gotowy.
Mandaryn przez dłuższy czas milczał, przyglądając się Liao spokojnym wzrokiem.
– Kiedy przeciwnik pozwala trwodze o życie opanować umysł, prowadzi go instynkt – powiedział w końcu. – Nie myśli i nie planuje. Tylko działa. I pędzi ratować, co ma najcenniejszego. Wprawny łowca wie, że wystarczy tylko spojrzeć dokąd. ■
Pomost bojowy jeszcze przez ułamek sekundy po przejściu trwał w dziwnym zawieszeniu. Potem rzeczywistość rozpoczęła gwałtowne nadrabianie opóźnienia.
Elise Moore najpierw poczuła gwałtowne szarpnięcie i na moment zawisła w pasach, następnie pojawił się skręcający, odbierający siły ból w żołądku, a zaraz potem dowódca „Piołunu” wykaszlała krew na wewnętrzną powierzchnię filtra hełmu. Płuca paliły ją żywym płomieniem, pulsujący ból żołądka promieniał na całe ciało obezwładniającą falą. Rozmazany obraz wrócił, najpierw na moment, potem na dłużej, ukazując widok jak z koszmarnego snu.
Holowyświetlacze tworzące świetlną półsferę wokół stanowiska migotały, oświetlenie pomostu na kilka chwil przeszło na alarmowe, a później jeszcze parę razy zmieniło natężenie światła. W kolejnych uderzeniach jasności Moore widziała, w jak ciężkim stanie jest pomost, jak bardzo nieczysto „Piołun” wszedł do systemu. Nawigator Poya krzyczał coś do komunikatora nad czarnym, wyłączonym wyświetlaczem, a porucznik Rosario, niewzruszenie pracująca przy trzech ekranach swojego stanowiska inżynieryjnego, zdawała się tonąć w piekielnej poświacie połyskujących na nich alarmów. Niski, drobny Chandra niemal składał się wpół, wstrząsany donośnym, mokrym kaszlem, a na filtrze jego hełmu pojawiały się kolejne czerwone rozbryzgi. Pozostali zbierali się po ciosach, jakie sprowadziło na nich przejście metryczne. Nawet wpięty w stanowisko wachtowego pułkownik Brisbane z Dowództwa Operacji Specjalnych wydawał się blady jak ściana.
– Wszystkie… – Dopiero próbując wydać polecenie, komandor zorientowała się, że gardło ma zalepione śluzem. Odkaszlnęła kilka razy, pociągnęła długi łyk z zapasów wody skafandra. – Wszystkie stanowiska, raportować!
Teraz było już lepiej, choć nadal tylko minimalnie.
– Kadłub szczelny – głos Rosario brzmiał uspokajająco, nawet jeśli sama porucznik była zdenerwowana. – Reaktory działają na połowie mocy, podtrzymywanie życia żółte, ale z perspektywami. Szperacz przeciążona, transportowana do ambulatorium. Stanowisko odłączone.
– Ofiary?
– Nikt nie zgłasza.
Elise Moore powoli skinęła głową, drżącymi dłońmi uruchamiając system czyszczący, który starł plamę krwi z wizjera, pozostawiając jednak czerwonawy powidok. To był całkiem niezły test działania rąk i komandor odnotowała go jako umiarkowany sukces.
– Mam raporty z osiemdziesięciu procent sensorów, odzyskują sprawność, potrzebuję trzydziestu sekund – zameldował Chandra głosem tłumionym przez kaszel.
– Melduj, kiedy cokolwiek zobaczysz.
– Wyrzutnie jeden–osiem zgłaszają gotowość, stiletto gotowe do odpalenia, brak namiarów. – Haskell ciągle jeszcze przeglądał dane na dopiero co uruchomionym ekranie własnego stanowiska. – Obrona punktowa sprawna w sześćdziesięciu pięciu procentach, wywołuję resztę baterii. Laser dalekiego zasięgu gotów do wyprowadzenia.
– Anteny krótkiego zasięgu milczą, ma’am, główna ma problem z doprowadzeniem mocy, ale jest sprawna.
– Nadal nie wiem, gdzie jesteśmy, potrzebuję minuty lub dwóch.
Minuty lub dwóch, skrzywiła się Moore. Mogło być gorzej, choć opóźnienie wskazywało, że zarządzane przez Poyę systemy mocno ucierpiały w ich szalonym, całkowicie niezgodnym z prawidłami nawigacji metrycznej wyścigu do Beskidów. Ale tego mogła się spodziewać. I nie tylko.
– Rosario, co z napędem metrycznym?
Moore spojrzała wściekle na pułkownika Brisbane’a. To z powodu Australijczyka „Piołun” wykonywał kolejne pospieszne skoki na granicy przeciążenia napędu praktycznie od czasu ucieczki z Tau I Thermia. Spokój, z jakim Brisbane zdawał się prezentować coraz to nowe uprawnienia, by w kolejnych sprawach móc wydać polecenia na jej pomoście bojowym, potwornie działał jej na nerwy.
– Sekcja zgłasza przeciążenie systemu. – Ciemnoskóra porucznik jakby czekała na to pytanie. – Dystrybucja mocy, kalibracja, połączenie ze stanowiskiem szperacza.
Elise Moore spojrzała na własną kopię ekranu inżynieryjnego, zajmującego już swoje miejsce na otaczającej ją szachownicy projekcji. Nieprzyjemny pomarańczowy kolor raportu wcale jej się nie podobał, a te szczegóły, które była w stanie z niego szybko wyłowić, zdawały się potwierdzać pesymistyczne oczekiwania.
– Jak źle? – zapytała cicho.
– Potrzebujemy co najmniej kilku godzin. – Rosario jednocześnie z meldunkami pisała kolejne kwerendy na klawiaturze własnego stanowiska. – „Piołun” jest niezdolny do kolejnych przejść bez rekalibracji i sprawdzenia systemu.
– Rozumiem.
– Kontakty, trzy, poprawka, cztery – zameldował Chandra już spokojniejszym głosem. – Siedemdziesiąt sześć-osiemnaście, dystans sto osiem.
Na ekranie taktycznym, dotychczas pokazującym jedynie samotny punkt reprezentujący „Piołun” w czarnej przestrzeni, teraz pojawiły się ikony nieznanych kontaktów po prawej burcie niszczyciela, zdecydowanie na dystansie bojowym.
– Obrona punktowa, dajcie mi gotowość na tym wektorze. – Moore z namysłem przyjrzała się nowym kontaktom. To, że były tylko cztery, wydawało się dobrym znakiem. Żadnych rakiet, przynajmniej na razie. Choć z drugiej strony, nie musieli się spieszyć. – Identyfikacja? I Poya, na litość boską, masz potwierdzenie lokalizacji?
Zanim nawigator zdążył się odezwać, meldunek zgłosił Pallatio. Rosły łącznościowiec, przez bujną brodę i ogorzałą twarz budzący mocne skojarzenia z dawnymi piratami, obrócił się w stronę stanowiska komandor.
– Wywołują nas, ma’am – powiedział. – To EUS „Włócznia”, patrol systemowy Beskidów.
Przez kanał łączności przetoczyło się kilka radosnych pomruków. Sama Elise Moore odetchnęła głębiej. Beskidy. Trafili więc tam, gdzie zamierzali. I – co ostatnimi czasy wcale nie było oczywiste – system nadal był pod kontrolą Unii.
– Daj ich na bezpośrednie. – Pierwszy raz od dobrych kilkunastu godzin pozwoliła sobie na uśmiech, po czym obróciła się w stronę Brisbane’a.
Szare oczy pułkownika mierzyły ją nieruchomym spojrzeniem.
– Tym razem się udało – powiedziała Moore. – Ale następnego skoku nie zatwierdzę bez przynajmniej dwudziestu czterech godzin…
– Ma pani rację. – Australijczyk skinął głową pod hełmem. – Nie możemy ryzykować bardziej, niż to absolutnie konieczne. W Beskidach jest, na ile pamiętam, spora kolonia, w dodatku z własnym dokiem remontowym. Proponuję zatrzymać się tu na czas potrzebny do pełnego przygotowania „Piołunu” do dalszego rejsu.
Zanim oficer zdołała się na dobre zdziwić, ekran łączności jej stanowiska ożył, ukazując ponurą twarz komandor porucznik Oesterlund, dowódcy „Włóczni”.
Dziwne, ale Moore nie czuła teraz, jak jeszcze przed chwilą, ulgi. Jej miejsce zajął niepokój, podsycany spokojnym, pewnym siebie spojrzeniem oficera oesów.
Clansman osiadł powoli na skąpanym w ostrym świetle reflektorów lądowisku kosmoportu. Kilkanaście sekund później świszczący dźwięk pracujących silników powoli wygasł, a pilot nadał sygnał: „Zabezpieczony”. Rampa desantowa wahadłowca powoli opadła na wilgotny beton, ukazując czekający na żołnierzy off-road i stojącą przy nim parę marines w polówkach i lekkim opancerzeniu.
– Nie mają pogotowia bojowego na kosmoporcie. – Szczeniak rozpiął pasy i podniósł się ze swojego miejsca. – Jest tak dobrze czy są aż tak optymistyczni?
Thorne, który też właśnie wstawał, tylko prychnął ironicznie, ale nie powiedział nic, zresztą w jego wypadku komentarz byłby zaskoczeniem. Wiecznie jakby znudzony weteran, jeśli chodziło o gadatliwość, był chodzącym przeciwieństwem Holendra.
– Nasi nigdy nie są przesadnie optymistyczni – zauważył Weiss, podnosząc się z własnego stanowiska desantowego jednym płynnym ruchem. – Myślę, że możemy spokojnie założyć, że jesteśmy na bezpiecznych wodach.
Jasnowłosy Niemiec jak zawsze sprawiał wrażenie wypoczętego i energicznego, jakby przebywanie w komorach kriogenicznych nie wywierało na nim żadnych negatywnych efektów. Po latach wszyscy z oddziału, zwykle o wiele bardziej zmęczeni i wymięci po tego typu operacjach, zdążyli się przyzwyczaić, ale cień zawiści pozostawał.
– Pewnie, że tak. To miejsce to zadupie, kto by je atakował? – wymamrotała pod nosem Delaviente, trzymając w zębach cienkie rękawiczki i z zapamiętaniem grzebiąc w kieszeniach munduru. Nagle przerwała i spojrzała na Wierzbę. – Znaczy, bez urazy.
Marcin milczał, wpatrując się w płytę lądowiska i słabo widoczne w blasku reflektora odległe światła Kazimierza. Nowy Kraków. Kolonia, gdzie się urodził, przeżył dzieciństwo, horror Dnia i okresu tuż po nim. Ostatni raz był tu… dawno. W innym życiu, jako zupełnie inny człowiek. Teraz nie wiedział, czy bardziej cieszy się, że znów ma okazję, czy też tego lęka, jakby sama obecność oesów na służbie miała zbrukać spokój tego miejsca, ostatniego zachowanego w wyobraźni bezpiecznego portu.
– Wierzba? – Delaviente szturchnęła Polaka łokciem. – Wszystko w porządku?
– Jasne. – Skinął jej krótko, ale nadal się nie ruszył.
– Chodź, Marcin – zwykle gadatliwa, wesoła Isaksson teraz mówiła zaskakująco łagodnie. Poklepała porucznika po ramieniu. – Wysiądziesz, wyśpisz się, ogarniesz dalsze plany. Mamy sporo czasu, a teraz jesteśmy wypluci. Oprócz Wunderwaffe, oczywiście, ale to robot.
Niemiec ukłonił się lekko. Marcin dostrzegł też, że odkąd Günter Weiss wstał z miejsca, nie ruszył się nawet na krok, zamiast tego obserwując go badawczo.
– W każdym razie nic nie wymyślimy – podjęła Isaksson z podszytą troską sztuczną wesołością. – Chodź, póki nasz transport się nie rozmyśli, bo trzeba będzie drałować piechotą.
Wierzbowski pokiwał głową, posłał Szwedce uspokajający uśmiech i rozpiął pasy. Nie czuł się ani trochę lepiej, kiedy podnosił się z miejsca i szedł po rampie, po raz pierwszy od lat stawiając stopę na planecie, którą kiedyś nazywał domem.
Nie pamiętał nawet, którędy dokładnie jechali z kosmoportu do garnizonu – nowego, nie przypominał go sobie – gdzie przydzielono im kwatery. Przekomarzanie się Szczeniaka i Delaviente zlało mu się w jeden szum. Milla coś do niego mówiła, a on jej odpowiadał – lecz nie bardzo wiedział co. Patrzył przez okno off-roada, próbując wyłowić z ciemności kształty miasta spod widocznej na horyzoncie łuny świateł. Zastanawiał się, jak bardzo się zmieniło przez ostatnie lata. Czy w ogóle powinien tu wracać? Narażać się na spotkanie któregoś ze starych znajomych? Czy mógłby odnaleźć dawnego siebie, zapomnieć o oesach i tym, kim się stał przez te lata?
Nadchodzące dni przepustki napawały go większym strachem niż ostatnie miesiące kampanii.
***
Jego zespół otrzymał kwaterę w bazie Pułaski, gdzie stacjonował garnizon Kazimierza – największa samodzielna jednostka na Nowym Krakowie. Instalacja została niedawno rozbudowana, wyraźnie dało się rozpoznać nowsze, zbudowane z prefabrykatów budynki i charakterystyczne zgrzyty w działaniu nie w pełni jeszcze zintegrowanego kontyngentu wojskowego. Przydzielony oddziałowi Polaka moduł garnizonowy sprawiał wrażenie w ogóle nieużywanego – a na pewno taka właśnie była oficerska kwatera, którą otrzymał Marcin. Niewielkie okno pozwalało obserwować przestrzeń przed warsztatami bazy. Przez otwarte wrota oświetlonego hangaru widział równy szereg spartanów otoczonych mrowiem techników. Czołgi, choć dzieliły oznaczenia jednostki, wyraźnie różniły się detalami wyposażenia, a jeden z nich – mimo że Marcin nie był pewien z powodu odległości – zdawał się nosić ślady niedawnego łatania. Musiano je ściągnąć z różnych oddziałów, uświadomił sobie Polak, by na szybko łączyć je w kompanie dopiero tutaj. Nowy Kraków zbroił się, nie tylko przygotowując punkt oparcia dla działań floty, ale też budując gotowość do bitwy naziemnej. Ktoś odpowiednio wysoko musiał uznać, że Beskidy nie są tak daleko od frontu, jak by się mogło zdawać.
Marcin uruchomił przydzieloną mu konsoletę i przez jakiś czas bezmyślnie przeglądał informacje o mieście w publicznej sieci. Kazimierz, do którego przybył, wydawał się całkiem podobny do tego, który opuścił wiele lat temu – wszystko zdawało się toczyć zwykłym trybem niezbyt wielkiej i niezbyt ważnej, ale jednak zauważalnej kolonii, której mieszkańcy teraz dodatkowo zorientowali się, że tuż obok stacjonuje nagle dużo większy garnizon spragnionych rozrywki i towarów żołnierzy. Kluby, studia vidowe, knajpy zachęcały do odwiedzin, burdele – prawdziwe i sensowe – wabiły erotycznymi projekcjami, centra handlowe, lepsze i gorsze hypno-chambery konkurowały z rozrywkowymi przelotami Wąwozami Mickiewicza i wyprawami skałkowymi na Smoczy Ogon. Jakaś firma produkująca gry AR reklamowała nowy produkt wraz z oczekiwanym czasem przybycia pierwszych kopii na planetę.
Kiedy jednak przyjrzał się uważniej, dostrzegł w przekazach płynących z miejscowej sieci inne tony. Obok zwykłego zewu „kupuj, korzystaj, baw się, kupuj jeszcze więcej”, normy, której oczekiwał, widział oferty przeróbki off-roadów na de facto ruchome obozy, reklamy prep-zestawów, ba, nawet lekkich skafandrów czy wręcz broni. „Bądź gotów!”, grzmiał napis, poparty klipem wideo czerwonego, burzowego nieba ponad górskim obozem. Reklama nie mówiła oczywiście, na co klient miał być gotowy – zapewne dlatego, że jej twórca musiałby wtedy przyznać, że w wypadku ewentualnej inwazji planetarnej skafander wystarczy na godziny, off-road zostanie bez wątpienia skonfiskowany przez wojsko, a broń… Polak nawet nie chciał myśleć, jak może skończyć się starcie nawet dobrze uzbrojonego cywila z choćby jednym imperialnym żołnierzem. Były też informacje o obowiązkowych ćwiczeniach i reklamy społeczne trąbiące o krwiożerczym Imperium, jak zwykle w podobnych przypadkach odwołujące się do patriotyzmu. Piękni, odważni, profesjonalni członkowie Korpusu, Marynarki Wojennej, Sił Powietrznych, Gwardii Cywilnej nawoływali każdego, by się do nich przyłączył, stał się równie piękny, odważny i profesjonalny. Oraz zapewnił tym samym, dodawał nobliwy oficer na vidzie werbunkowym, ubezpieczenie medyczne i opcje edukacyjne dla najbliższej rodziny.
Marcin skrzywił usta w gorzkim uśmiechu. Wojsko, jak zawsze, grało z cywilami znaczonymi kartami, w społeczeństwie braków dysponując dostępem do tego, czego chcieli wszyscy. Ubezpieczenie medyczne było w końcu tym, czym kupiono jego. Przesłużysz jeden kontrakt, jak zapewniał oficer werbunkowy, a niemożliwie droga operacja chorej siostry stanie się priorytetem. Ostatecznie bohaterowie Unii muszą walczyć, wiedząc, że byt ich bliskich jest zapewniony. Ręka Polaka powędrowała do kieszeni mundurowej bluzy, gdzie – jak zawsze, od pierwszego dnia – tkwiło zdjęcie Barbary, zanim syndrom Vasilieva wyniszczył jej ciało, wyostrzył rysy i zgasił uśmiech. Zanim zaczęła kurację, a potem rehabilitację na Nowym Dreźnie. Zanim zginęła w bombardowaniu orbitalnym. Wyjął dwoma palcami zabezpieczone plastikiem zdjęcie. Kiedyś zastanawiał się, czy siostra byłaby z niego dumna. Potem bał się odpowiedzi. Ostatnio mało o tym myślał.
Chyba to martwiło go najbardziej.
Następnego ranka, upewniwszy się najpierw, że Brisbane nie skrócił im w nocy pobytu na planecie, i sprawdziwszy, gdzie dokładnie jego zespół został umieszczony w strukturze administracyjnej bazy Pułaski, Wierzba wydał wszystkim papiery na trzydobową, sześćdziesięciosześciogodzinną przepustkę. Wrażenie było… podwójnie dziwne. Najbliższe trzy dni miały być pierwszym prawdziwym wolnym od czasu, kiedy oesy zostały przydzielone do Strefy Zero. Najpierw kryzys z okrętem SI, potem rejs do Imperium, wybuch wojny… Rajd dokładnie po linii cofającego się frontu, siedem, nie, osiem zrzutów, trzy bojowe, a z dalszych trzech bojowa była ewakuacja. Zajęte miesiące, w których jedynym wypoczynkiem były krótkie momenty pomiędzy komorami kriogenicznymi a wahadłowcami.
No i było to wolne tutaj, w Kazimierzu, pod samymi drzwiami rodziców. W zasadzie nie miał wyjścia i musiał ich odwiedzić. Tęsknił za nimi niemal każdego dnia. Ale tęsknił z innego świata, świata krótkich, niezręcznych wiadomości i służby. Nie myślał w ogóle, co się stanie, kiedy będzie musiał stanąć na ich progu, i teraz bał się jak cholera.
– Więc tak wygląda moment, kiedy mogę przez jakiś czas mieć wszystkie rozkazy w nosie? – Szczeniak wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu.
– Szacunek dla szarż nadal masz wykazywać – prychnął Wierzba.
– Och, wie pan porucznik, co mam na myśli. – Holender wykonał ruch, który stanowił skrzyżowanie salutu z dwornym ukłonem. – W sensie: nie muszę wszędzie siedzieć z dłonią na kaburze. I jesteśmy w końcu w jakimś normalnym miejscu, gdzie mogę z tego wolnego skorzystać! Jak ja się będę bawił!
– To trzy dni, Szczeniak. – Wywróciła oczami Delaviente, która, choć sama wyraźnie zadowolona, nigdy świadomie nie przyznałaby racji Van Reutersowi. – Jak wypijesz jedno piwo, to przesypiasz tyle samo.
Starszy szeregowy pokazał jej obraźliwy gest.
– Gdzie się bawimy? – zapytał Weiss pozornie rozluźnionym głosem, ale Wierzba dostrzegł jego badawcze spojrzenie. Wunderwaffe doskonale wiedział, że Polak pochodzi z Nowego Krakowa, i jakimś sposobem wyczuwał, jak ciężko mu jest teraz. Niby luźne pytanie było tak naprawdę propozycją wsparcia i towarzystwa. Ale Marcin nie mógł się zgodzić. Żadne z nich nie mogło pomóc, nie jemu, nie teraz.
– Wy to nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć, na wypadek, gdyby Brisbane się zaktywizował. – Zaśmiał się krótko. – Ja mam do odwiedzenia kobietę.
– Odezwiemy się z nieznanego numeru, w nocy. – Niemiec poklepał Wierzbę po plecach. – Jak dalej będziesz się bawił, po prostu nie odbierzesz.
Marcin spojrzał na sierżanta z wdzięcznością. Jakoś tak się działo, że Wunderwaffe zawsze wiedział, co powiedzieć.
***
Pod dom trafił dopiero pod wieczór, spędziwszy kilka godzin na bezcelowym kręceniu się po okolicy, podświadomie odsuwając w czasie moment spotkania z rodzicami. Odkąd był tu ostatnio, okolica nie zmieniła się wiele. Ot, tu i ówdzie remont elewacji, ktoś w końcu naprawił projektory miejskie, za to nikt nie zajął się uszkodzeniami drogi, która jak dawniej straszyła kierowców wszystkich wozów na niskim zawieszeniu. Dzielnica, w której kiedyś mieszkał, leżała na pograniczu miasta, z jednej strony wychodząc na agresywne kolory centralnych rejonów, z drugiej na ciemne przedmieścia znikające na wzgórzach i odległe światła piramidy przetwornika atmosferycznego, teraz stanowiącego główną elektrownię miasta. Marcin znał tu każdy kąt, od kiedy będąc jeszcze dzieckiem, grał w gry AR i rozgrywał scenariusze prezentowane mu przez edukacyjne SI. Znał wszystkie zakamarki, przejścia i dukty techniczne puszczonych na estakadach ciągów komunikacyjnych. Wiedział też, jaki dokładnie był rytm przerwań uszkodzonego projektora, gdzie nie widzą go kamery monitoringu i jak zamienić zastrzeżone dukty techniczne w miejsce najpierw gonitw, potem pierwszych spotkań z alkoholem. Później też innych.
Wypożyczony wóz pozostawił na parkingu przy odnowionym centrum rozrywkowym, wysokim na dziewięć kondygnacji budynku oplecionym holograficznym smokiem. Gad ział błękitno-zielonymi iskrami unoszącymi się ku niebu, aż do zasięgu projektorów. Wierzba powoli przeszedł przez pełen pojazdów parking i w poprzek prowadzącej do jasno oświetlonego wejścia estakady, przez rzekę ludzi, hologramów i niewidzialnych dla niego tworów AR w szkłach dzieciaków. Szedł naprzód, a ludzie omijali go – ci w AR dzięki alarmom zbliżeniowym, pozostali po prostu zostawiali mu miejsce, jakby wyczuwali jego obcość. Marcin był ciekaw, czy w ogóle byłby w stanie wmieszać się w tłum, jak kiedyś udało mu się to zrobić w Fushun. Pewnie teraz musiałby się do tego specjalnie szkolić.
Przeszedł tunelem dla pieszych, ignorując skaczące mu przed oczy reklamy. Minął knajpkę, która podczas ostatniej wizyty była ledwo działającą spelunką, a teraz nosiła ślady szybkiego remontu i pyszniła się powiewającym hologramem skrzyżowanych mieczy unijnych marines oraz zniżkami dla żołnierzy. Powiększony garnizon generował nowe możliwości dla tych, którzy nie bali się ryzyka.
Był już całkiem blisko domu rodziców, kiedy dostrzegł rury i odruchowo zatrzymał się w pół kroku. Wszechobecna niegdyś instalacja kontroli środowiskowej teraz była miejscami wysadzona i rozkruszona jak pozostałości sieci wielkiego, dawno martwego pająka. Zaczopowano jej przekroje i pozwolono zniszczeniom stać się zarzewiem erozji, ale ku zdziwieniu Polaka nikt jej nie rozmontował, nie zniszczył czy spalił. Ani zaraz po Dniu, ani potem. Szerokie, oznaczone ledwo widocznymi niebieskimi pasami rury nadal tworzyły potrzaskany szkielet infrastruktury dzielnicy. Niegdyś instalacja była rozwiązaniem największych problemów Nowego Krakowa, który skolonizowano zbyt szybko, nim terraforming wyciągnął wszystkie toksyny z atmosfery. Tłoczono nią mieszankę leków i środków odpornościowych w atmosferę centrów mieszkalnych. To jedno pozwalało kolonistom żyć tu niemal normalnie. Do Dnia, oczywiście, który zadał kolonii niemal śmiertelny cios, choć tutaj SI nie spuściła na miasta termonuklearnej zagłady. Nie musiała. Ludzie zginęli podczas przygotowań do Wigilii, tak jak stali, leżeli czy bawili się, gdy systemem kontroli środowiska zamiast środków medycznych popłynęła przygotowana przez nią mieszanka. Nagle po prostu zesztywnieli i powoli umierali, bo stężałe mięśnie nie pozwalały im oddychać. Gdy wkroczyło wojsko, żołnierze znaleźli jedynie niedobitków. I mnóstwo, mnóstwo ciał, zastygłych niczym woskowe figury.
Marcin zatrzymał się i odruchowo prześledził wzrokiem przebieg zniszczonych rur, wypatrzył nienawistne błękitne pasy widoczne pod skorupą wielu warstw graffiti. Zatrzymał wzrok w miejscach, gdzie przewody były zerwane, tam gdzie widział otwory, może efekt działań jakichś bardziej zawziętych mieszkańców, a może ślady po kulach marines sprzed dziesięciu lat. Możliwe, że to pierwsze, bo wzór zniszczeń pasował do tego, który podpowiadała mu pamięć. Spojrzał niżej, tam, gdzie nadal na budynkach widniały tablice z długimi rzędami nazwisk. Pod wieloma wciąż jaśniały ciemnoczerwone lampki. Plastik i metal, nie światło. Do upamiętnienia tych, którzy zginęli, a potem leżeli w układanych przez żołnierzy stertach, długo, o wiele dłużej, niż powinni, nie nadawały się hologramy.
Rodzina Wierzbowskich trafiła do wojskowego schronu tuż po uderzeniu maszyn. Marcin w każdym miejscu widział ciała, gromadzone przez nadal zdezorientowane wojsko przed wywózką do mogił. Przez dobre kilka godzin nikt nie wiedział, co się dzieje, sądzono, że to zamach, awaria, jakiś wyjątkowo bestialski atak… Potem żołnierze musieli stawić czoła androidom i o pogrzebach nikt już nie myślał. Piętnastoletni Marcin wrócił do domu kilkanaście dni później, a mieszkańcy jego dzielnicy nadal byli tam, gdzie ich porzucono. Żywi mieli na głowie inne rzeczy. Rodzice zajmowali się wtedy młodszą Basią, a pomoc psychologiczna była w rozsypce – wcześniej stanowiła domenę SI – i Marcin musiał sam sobie poradzić z tym, co wtedy widział. Pamiętał, że przez ponad rok nie podnosił głowy, bojąc się, że znów zobaczy ciała.
Kiedyś liczył, że rodzice będą chcieli się wyprowadzić z tego miejsca, ale wyraźnie ich przywiązanie do Kazimierza było większe niż trauma, nawet kiedy Marcin i Barbara jeszcze z nimi mieszkali. Gdy Marcin odszedł na front, a jego siostra zginęła… nie było już nic, co mogłoby wyrwać korzenie, które zapuścili państwo Wierzbowscy. Zresztą w tej dzielnicy mieszkało wielu im podobnych – ocalonych z Dnia, którzy z powodu przywiązania, braku przekonania lub po prostu uporu zdecydowali się nie opuszczać ani Kazimierza, ani nawet dzielnicy.
Jego własne centrum mieszkalne było niczym kapsuła czasu, jakby próbowano zbudować tu dokładną replikę świata tuż sprzed Dnia. Przestronne korytarze i lobby strefy wspólnej były prawie identyczne jak te, które Wierzba pamiętał z dzieciństwa. Była tablica informacyjna z kilkunastoma drobnymi ogłoszeniami, zawieszony obok niej tandetny obrazek z górskim krajobrazem. W końcu lobby umieszczono stół i kilka foteli – nie widział wśród nich nawet dwóch takich samych, ale mimo to wszystkie dziwnym trafem pasowały do siebie. Za nimi znajdowało się coś, co można było nazwać tylko próbą stworzenia plantacji lokalnych i zaszczepionych roślin w rzędach różnobarwnych pojemników. W głąb budynku prowadziły korytarze pokryte zieloną wykładziną – zapach płynu do czyszczenia nie zmienił się od lat i z jakiegoś powodu uspokajał. Przez chwilę prawie oczekiwał, że usłyszy śmiech dziewięcioletniej wersji siebie i paplaninę młodszej o trzy lata Basi, echa którejś z eskapad, kiedy życie miało być inne. On chciał być odkrywcą, Basia pilotem towarowych ciężkich wahadłowców, które uwielbiała oglądać w kosmoporcie. Zmitygował się dopiero po chwili, zorientowawszy się, że stoi nieruchomo w lobby wsłuchany w ciszę, zakłócaną tylko ledwie słyszalnym bzykiem instalacji elektrycznej.
Z każdym krokiem w stronę modułu rodzinnego było mu coraz dziwniej. Nie wiedział, co powie. Nie wiedział w ogóle, o czym może rozmawiać z rodzicami. Przecież nie mógł im powiedzieć, co robi. A nawet gdyby powiedział, jak wytłumaczy znaczenie własnych słów? Wysiadłszy z windy i pokonawszy ostatni fragment korytarza, z trudem zmusił się, by nie przejść obok znajomych drzwi i uciec do windy w drugim końcu korytarza. Kiedy zatrzymał się i nacisnął dzwonek, był spocony jak po szturmowaniu pozycji wroga. Minęło kilka sekund, które wkrótce zamieniło się w kilkanaście. Myślał już, że może nikogo nie zastał, może rodzice spędzają wieczór u znajomych albo na spacerze. Był gotów zawrócić i zajrzeć jutro – a w każdym razie na pewno o tym pomyśleć – kiedy drzwi się otwarły.
Zmieniła się przez ten czas. Poruszała się trochę ciężej, kosmetyka i ćwiczenia maskowały wiek odrobinę mniej efektywnie, zmarszczki wokół zaskoczonych oczu były głębsze, dłonie szczuplejsze i poznaczone delikatnymi śladami błękitnych żył.
– Mamo – odezwał się, jakby walcząc z tym słowem.
– O Boże Przenajświętszy… – powiedziała i rzuciła mu się na szyję. Była lekka i jakby krucha, płakała bardzo gorącymi łzami.
***
Ojciec nie płakał. Nigdy nie płakał. Nawet kiedy Marcin przyjechał do Kazimierza po śmierci Barbary. Uścisnął mu dłoń i zamknął go w niedźwiedzim uścisku, którego żołnierz prawie nie poczuł. Mówił. Mama też mówiła, Marcin wyłapywał co któreś słowo z szumu, jaki dźwięczał mu w uszach. Potem chyba się zorientowali, że jest oszołomiony jeszcze bardziej niż oni – rodzice zawsze widzą takie rzeczy – bo zamilkli, jakby próbując wyczuć dystans.
Niczego nie zmienili w pokojach jego i Barbary, wszystko wyglądało w nich tak, jak w dniu, kiedy wyjeżdżali. Rzędy virtuali i stare soczewki, zestaw sensoryczny. Książki, te kilka fizycznych, które odziedziczył bardziej jako artefakty niż cokolwiek innego. Ubrania, teraz wszystkie za ciasne. Marcin spędził dobre kilka chwil, próbując wyczuć pod palcami fakturę materiałów, z jakich zrobione zostały należące niegdyś do niego rzeczy. Pamiątki z wycieczki do Wawelu, Bronowic i z tego jednego wyjazdu, kiedy polecieli na orbitę planety, wyjazdu, który przekonał Basię, że kiedy dorośnie, z pewnością będzie pilotem. Zapach. Dotyk starego koca i ukrytej za łóżkiem maskotki, misia z wymontowanym chipem, którego ukrywał od dziesiątego roku życia, kiedy ojciec powiedział mu, że już jest zbyt duży na takie zabawki.
Wszystko, czym był porucznik Wierzbowski, kiedy jeszcze był Marcinkiem, a potem Marcinem, kiedy miał być dziennikarzem – bo przecież nie odkrywcą, był zbyt dorosły na dziecięce marzenia – i życie miał zaplanowane. Rzeczy wyznaczające kierunek na drogach, o których dawno zapomniał. Wszystko, czym nie był.
– Zostawiliśmy tak, jak było – tłumaczył ojciec z lekceważącą miną, sugerującą, że to wszystko było pomysłem mamy. – Nam, starym, dodatkowe pokoje na nic, świetnie mieścimy się w reszcie modułu. A zresztą nie wiedzieliśmy, co chcesz zachować.
Marcin uśmiechnął się i pokiwał głową, nadal oszołomiony. Próbował się zorientować, czy przejrzeli go na wylot. Czy widzą, że nie jest już chłopcem, którego kochali, a potworem, który zabijał i patrzył na śmierć towarzyszy, którzy powinni byli przeżyć. Przy herbacie i kolacji mówił ostrożnie, ale uspokajająco, tak jak się nauczył, że mówić należy. Nie, nie zostanie tu długo, to krótka przepustka, ale przecież bardzo chciał zajrzeć. Oczywiście, że uważa na siebie, to pierwsza rzecz, jakiej uczą w armii. Dlaczego nie mówił nic o awansie? Bo zdarzył się nie tak dawno i gdy zamierzał coś napisać, to dowiedział się, że i tak jest już w drodze tutaj. Jasne, że pisał, ale wiadomo, jak działa poczta korpusu. Wojna? A co o niej słyszeli? No właśnie, nie ma czego się bać, ruchy na froncie jak zawsze. Nie, jego jednostka to głównie zwiad, nie za dużo kontaktu z wrogiem, przez większość czasu nic mu nie grozi.
Rozpracowali go od razu. Oczywiście, nie wiedzieli, co dokładnie jest nie tak. Ale wiedzieli, że coś jest. Opowiadali historie o sąsiadach, o tym, co się zmieniło w Kazimierzu, o żołnierzach, których ostatnio wszędzie pełno. Ojciec mówił gromkim głosem, który Marcin pamiętał z bardzo dawna, zanim Dzień ściszył go i pozbawił pewności. Matka śmiała się często i trochę z niego żartowała. Wierzba kiwał głową. Sam też się śmiał i coś opowiadał. O bazach, nudnych rejsach i szkoleniach. O wypadkach, jedzeniu i zbyt krótkich przepustkach. Potem przeprosił ich na chwilę. Zajrzał do toalety, a później do pokoju Barbary, dokładnie takiego samego, jaki pamiętał. Następnie do własnego. Obszedł go dokoła, po czym usiadł na łóżku. Przesunął dłonią po narzucie. Wziął do ręki misia. Kiedy wrócili tu po Dniu, ojciec, przed którym go ukrywał, wydobył go z absolutnie tajnej kryjówki i wymontował z niego chip odpowiadający za układ interakcji. Potem bez słowa oddał go chłopakowi. Miś patrzył na niego czarnymi oczami, a Marcin patrzył na zabawkę.
Obraz Fushun uderzył go jak cios. Zobaczył korytarz w centrum rozrywkowym, uciekających ludzi. Imperialnych żołnierzy, którzy domykali sidła zasadzki. Sokole Oko przebijającego się przez tłum z postrzelonym Chińczykiem na plecach. Upadających rannych, skoszonych przez niecelny ogień imperialnych żołnierzy. Rozsypane zakupy deptane przez ogarnięty paniką tłum. Leżącą na połyskliwej podłodze podobną zabawkę.
Prawie poderwał się, kiedy poczuł dotyk na ramieniu. Dłoń zatrzymała się w pół drogi do miejsca, gdzie zwykle była kabura. Zacisnął, potem rozprostował palce.
– Marcin… – w głosie matki słyszał niepokój.
– Wiem, przepraszam – powiedział cicho. – Chciałem zajrzeć tu na chwilę.
Wstał i obrócił się, by spojrzeć w oczy rodzicom. Uśmiechnął się przepraszająco, wyminął ich i wrócił do stołu. Jego herbata była chłodna, podobnie jedzenie. Zaskoczony, spojrzał na zegarek.
– Czterdzieści minut – usłyszał głos ojca, znów tak ściszony i przygaszony, jaki pamiętał z czasów po Dniu. Mężczyzna usiadł naprzeciwko niego. – Martwiliśmy się o ciebie.
Wierzba machnął ręką, ale wyszło jakoś niezgrabnie, a uspokajająca uwaga uwięzła mu w gardle. Przez kilka chwil siedział w milczeniu, patrząc na talerz i rozedrganą powierzchnię herbaty.
– Zabijałem ludzi – powiedział wreszcie, bardzo cicho.
Ojciec chwycił jego leżącą na stole dłoń, a matka podeszła i przytuliła go mocno, jakby chcieli pokazać, że rozumieją i wybaczają.
Nie rozumieli, oczywiście. I pewnie by nie wybaczyli. Bo przecież skąd mogli wiedzieć, że kiedy mówił o zabijaniu, nie miał na myśli wrogów, tylko Cerve’a, pilota wahadłowca, którego zabił nad Atropos, i tych wszystkich ludzi na Liberty, których pozwolił zabić w imię interesów UE, i załogę „Aurory”? Że mówi o wszystkich ofiarach w imię wyższej sprawy? Że nie jest żołnierzem, jakim go sobie wyobrażali?
Nie tłumaczył. Bał się. Zresztą, przecież nie musieli wiedzieć. Kiedy zaproponowali mu nocleg, przystał na to. Spał w swoim dawnym pokoju, w zapachach dzieciństwa przyprószonego kurzem i czasem. Łóżko było krótsze, niż pamiętał, uginało się bardziej niż wojskowe, a może po prostu teraz ciążyły mu poczucie winy i wspomnienia. Nie pamiętał, o czym śnił. Dwukrotnie budził się w nocy, ze wzrokiem wbitym w prawie zapomniane meble i na krótką chwilę niemal pewien, że znowu jest Marcinem, który ma przed sobą wszystkie wybory i decyzje. Potem przypominał sobie, że nie i że już nie ma żadnych. Dwa razy dostrzegł sylwetki matki i ojca, kolejno zaglądających do jego pokoju.
Rano połączył się z nim Brisbane i wezwał go na odprawę. Oczywiście szybszą, niż planowano. Nie był pewien, czy czuł z tego powodu żal, czy ulgę. Pożegnał się z rodzicami, mówiąc, że wróci, jak tylko załatwi sprawy z dowództwem, choć wiedział, że to wierutne kłamstwo. Dodał, żeby się niczym nie martwili, bo przecież to i tak nie miało żadnego znaczenia. Uściskali go, zapewniając, że zawsze może wrócić i że zawsze będą go kochać. Nie wiedzieli, że osoby, do której adresowali te słowa, od dawna już nie ma.
Marcin nie miał pojęcia, czy tej, która zajmowała jej miejsce, powiedzieliby kiedykolwiek to samo.
Zebrali się niecałą godzinę później. Spięta i czujna Delaviente, napakowany prochami przeciwalkoholowymi Szczeniak i mrużąca oczy w jasnym świetle sali odpraw Isaksson, w niewiele lepszym stanie niż Holender. Wsparty na łokciach Thorne, sprawiający wrażenie, jakby nastąpiła katastrofa, której, co prawda, nie chciał, ale absolutnie oczekiwał, wreszcie Weiss w czystym mundurze i gładko ogolony, jakby cały czas, który miał, przeznaczył na doprowadzanie się do stanu jeszcze bardziej reprezentacyjnego niż zwykle. Szwedka usiadła obok Marcina i choć rzuciła mu kilka zaciekawionych spojrzeń, nie zapytała o nic. Wierzba był jej za to cholernie wdzięczny.
William Brisbane nie przyszedł sam – towarzyszyła mu podpułkownik Hex Machiny, którą Australijczyk przedstawił jako Catherine Fae. Ciemne włosy nosiła wysoko spięte i choć była niewysoka i szczupła, od większości znanych Wierzbie wytrenowanych do granic ludzkich możliwości żołnierek odróżniała ją zdecydowanie bardziej miękka, kobieca sylwetka. Kontrastowało z nią przenikliwe spojrzenie niepokojąco jasnych szaroniebieskich oczu. Fae mierzyła szóstkę oesów wzrokiem, który budził w Marcinie skojarzenia z drapieżnym ptakiem obserwującym ofiary. Australijczyk z kolei sprawiał wrażenie niemal znudzonego, jakby cała odprawa była czymś w rodzaju uciążliwej niewygody.
Wierzba przejrzał go od razu. To był spokój, który widział na Fushun, kiedy dowiedzieli się, że nie mogą uciec z planety, i nad Atropos, gdy Australijczyk otrzymał meldunek o zaginięciu niemal wszystkich żołnierzy projektu Dedal. Opanowanie, z którym dowódca odpowiadał na pytania dotyczące wydarzeń w Strefie Zero i nieomal udanej ucieczki „Aurory”. Fałszywy spokój, spokój dla innych. Najgorszy rodzaj reakcji dowódcy. Jeszcze zanim padły pierwsze słowa odprawy, Marcin Wierzbowski wiedział, że szykują się poważne problemy.
***
Łasica była cywilną przeróbką wojskowego strumieniowca typu Mangusta. Eliminacja znacznej części systemów broni czyniła ją przestronniejszą i Marcin musiał przyznać, że w kontekście długiego patrolu była to zmiana zdecydowanie na dobre. Wizja spędzenia prawie dwunastu godzin w ciasnym wnętrzu wojskowego oryginału, nawet z trzema przerwami na lądowania zaopatrzeniowe, była stanowczo nieprzyjemna.
Marszruta strumieniowca była identyczna ze standardową trasą, po której pojazd krążył każdego dnia. Nie zmieniły się kod wywoławczy, godzina startu oraz wysyłane co kwadrans meldunki. Jego załoga również pozostawała tą samą, która figurowała w rozkładzie dyżurów Głównej Komendy Kazimierza – przynajmniej na papierze. W rzeczywistości zarówno aspirant Vaclav Standa, jego drugi pilot, jak i sześcioosobowy oddział interwencyjny policji zostali zatrzymani na sali odpraw, a następnie przeprowadzeni do świetlicy, zamkniętej tego ranka z powodu remontu. Ich miejsce zajęli pilot i major Effington, mag Hex Machiny, oraz szóstka oesów. Odziani w policyjne mundury i niosący takie same jak zwykle torby sprzętu weszli na pokład strumieniowca, który chwilę później ruszył w swoją codzienną trasę ponad centrum miasta. Ale tym razem jego zadanie było zgoła inne, podobnie jak jedenastu innych maszyn, które wystartowały tego ranka.
Monitoring sieci komunikacyjnej Kazimierza wskazał sygnatury transferu sugerujące przesył programów o złożoności co najmniej dziewięć – brzmiały Wierzbowskiemu w pamięci słowa podpułkownik Fae. Wysłane kontrole techniczne odkryły nie tylko fizyczne uszkodzenie dławików transferu w kilkunastu punktach sieci, ale również oprogramowanie, które te uszkodzenia maskowało.
Złożoność dziewięć lub więcej oraz rozmyślne uszkodzenia dławików oznaczały, że nie tylko gdzieś po sieci przemieszcza się co najmniej średniej klasy SI, ale też że ma ona wsparcie kogoś, kto był w stanie uszkodzić dławiki. Agenta imperialnego wywiadu, androida albo ludzkiego stronnika samej SI. Lub autonomicznej maszyny, która potrafiła poruszać się niepostrzeżenie wśród ludzi ogarniętych przecież obsesją na punkcie wrogich maszyn. Kogoś lub czegoś, co można złapać za rękę.
Mój zespół walki elektronicznej będzie obserwował wszystkie punkty transferowe miejskiej sieci – mówiła Fae na odprawie, wskazując gęstą sieć przekaźników tworzących sztukowany i nadal sprawiający wrażenie improwizowanego system bezpieczeństwa elektronicznego Kazimierza. Potrzeba nam jednak będzie odpowiednio szybkiej interwencji, kiedy wykryjemy naruszenie. Fizycznych oddziałów uderzeniowych do dokonania… zatrzymania.
Zatrzymanie… Z jakiegoś powodu Fae chciało się bawić w słowa.
Łasica zatoczyła łagodny łuk, tym razem ustawiając się dziobem w stronę wieży magistratu, ósmy raz od momentu, kiedy zespół Wierzbowskiego wszedł na pokład po ostatnim postoju. Marcin poprawił się na siedzisku, sięgnął po manierkę i pociągnął z niej długi łyk. Czuł się znużony – ale w tym konkretnym przypadku znużenie było dokładnie tym, czego sobie życzył. Spojrzał na zegarek. Od wejścia na pokład strumieniowca minęło już dziewięć godzin, co oznaczało, że wkrótce mogą się spodziewać czwartego już lądowania zaopatrzeniowego. I nadal żadnej okazji do działania, ani dla nich, ani dla zespołów Hex Machiny.
– Czasem zastanawiam się, czy nie prościej byłoby budować miasta bez infrastruktury, w której może siedzieć SI. – Szczeniak wyciągnął z fosforyzującego opakowania kolejny już w ciągu ostatniej godziny batonik. Holender zdawał się posiadać niemal nieskończony zapas słodyczy poupychanych w różnych kieszeniach wzmocnionej kamizelki policyjnej.
– Teraz budują – odparła Delaviente, obserwując panoramę miasta przez okienka przedziału transportowego. – Ale Nowy Kraków i jakieś osiemdziesiąt procent miast były budowane przed Dniem, a wtedy chcieliśmy mieć SI w każdym domu.
– Nie no, jasne – zgodził się Van Reuters. – Tylko czemu nie zrobili przeróbek zaraz po Dniu, jak już było wiadomo, że trochę jednak zmieniliśmy zdanie?
Wierzba musiał się przynajmniej częściowo zgodzić ze Szczeniakiem – w końcu SI były największym wrogiem ludzkości jako gatunku. Modyfikacje sieci informacyjnej zdawały się całkiem akceptowalnym środkiem ostrożności wobec takiego przeciwnika.
– Część przerabiają – odezwał się nagle milczący przez ostatnie godziny Thorne. – Duże stare miasta to jednak nie jest robota na dobę, zwłaszcza bez planu.
– Niby czemu? – prychnął Szczeniak, wyraźnie urażony.
Strumieniowiec obniżył pułap, wchodząc w przestrzeń pomiędzy wysokimi budynkami strefy centralnej miasta. Wokół wyrosły spirale ciągów komunikacyjnych z nanizanymi na nie punktami świateł pozycyjnych pojazdów. Gdzieś powyżej maszyny przegalopował tęczowy holograficzny jednorożec, gwałtownym skokiem omijając policyjny korytarz powietrzny.
– Po pierwsze, SI się adaptują – zamiast szeregowca do Szczeniaka zwróciła się Delaviente. – Zaraz po Dniu przerobiono część instalacji, ale maszyny nauczyły się używać nowych. Dławiki okazały się rozsądnym kompromisem, łatwo je wymieniać i tworzą naturalne wąskie gardła systemu. Po drugie, takie sieci to labirynt, w który mało kto potrafi się sensownie zapuścić. Do dziś w sieciach miejskich znajdujemy całe centra przygotowane na moduły SI, w zasadzie gotowe do podłączenia, po prostu nie ma ich na planach. I nadal szukamy.
– „My”, znaczy ty?
– „My”, znaczy ludzie, młotku. – Hiszpanka wywróciła oczyma. – Tłumaczę ci mechanizm. Dławiki są prowizorką, jasne, ale postawienie centrów przekaźnikowych pozwoliło zbudować sieć izolowanych komórek nawet w największych miastach w parę lat, a nie parędziesiąt.
– Sporo o tym wiesz – zauważył Thorne ze swojego miejsca.
Hiszpanka wzruszyła ramionami i prychnęła wyniośle.
– Po prostu zauważyłam, że to może być potrzebna wiedza – powiedziała. – Biorąc pod uwagę okoliczności, dziwię się, że ty nie.
– Jak dotąd się nie przydawało – burknął Szczeniak.
– Ty też nie, a jednak cię trzymamy.
Marcin wyłączył się z rozkręcającej się właśnie utarczki. Po tak długim czasie spędzonym w ciasnym przedziale łasicy jego ludzie z nudów wchodzili w aż nadto znany schemat. Za chwilę do dyskusji dorzuci swoje trzy grosze Isaksson, a Thorne dla zabawy będzie dolewał oliwy do ognia. W ciągu pięciu minut kłótnia rozgorzeje na dobre, robiąc wrażenie zupełnie nieprofesjonalnego bałaganu. Wierzba nie martwił się tym zbytnio – wiedział, że wszystkie dyskusje umilkną dokładnie w momencie, kiedy będzie potrzebował ich uwagi.
Wyjrzał przez okienko na ukryty pod wieczorną mgłą Kazimierz. Gdzieś tam, w jednym z tysięcy węzłów komunikacyjnych miasta, czaiła się SI. Po co przybyła na Nowy Kraków, kolonię, na której nie było nic wartego uwagi? Czy to oznaczało, że wszystkie planety Unii są już zinfiltrowane, więc nawet taka prowincja dostała własnego szpiega, czy wręcz odwrotnie – rodzinna planeta Polaka była ważniejsza, niż na to wyglądało? A może po prostu Nowy Kraków znalazł się na linii imperialnego natarcia i to wszystko dlatego? Miał nadzieję, że istnieje jeszcze jakaś czwarta opcja, bo żadna z tych, które przychodziły mu do głowy, nie podobała mu się ani trochę.
O ile bowiem treść odprawy sama w sobie nie sugerowała nic, werbunek oesów do pomocy przesuwał ją do kategorii bardzo poważnej. Hex Machina nie przepadała za współpracą z dyletantami, a za takich jej ludzie uważali wszystkich spoza ich jednostki. Coś musiało sprawić, że zmusili się do ściągnięcia żołnierzy Brisbane’a.
Marcin spojrzał w górę, na wieczorne niebo Nowego Krakowa. Widział jednak tylko szare strzępy mgły, zabarwianej przez przemykające hologramy i światła pozycyjne szybujących między budynkami bezzałogowców. Niebo było zaledwie czarnymi ranami wydartymi w kolorowo podświetlanej szarości. Gdzieś tam, na orbicie planety, znajdowała się rozległa instalacja doku remontowego, gdzie tkwił „Piołun” – oraz Brisbane, który powrócił na pokład natychmiast po odprawie.
Ostentacyjny spokój pułkownika bardzo Polaka niepokoił. Australijczyk od początku imperialnego natarcia walczył o odzyskanie inicjatywy, o możliwość wyprowadzenia ciosu, tymczasem przeciwnik nie pozwalał im wyjść z defensywy. Nowy Kraków wyraźnie nie stanowił wyjątku i po pułkowniku było widać, że jest już zmęczony brakiem kontroli. A to mogło generować błędy. Wierzba nie chciał być w pobliżu, kiedy Brisbane zacznie je popełniać.
– Mamy wezwanie – usłyszał w słuchawce komlinka głos pilota. – Schodzimy w rejon Dietla–Konarskiego, sześćdziesiąt sekund do lądowania.
– Sześćdziesiąt sekund, zrozumiałem. – Wierzba poczuł znajome kopnięcie adrenaliny. – Proszę o dane akcji.
Dał znak pozostałym i zażarta dyskusja pomiędzy Delaviente i Szczeniakiem urwała się natychmiast. Żołnierze zakładali hełmy, sprawdzali broń i oporządzenie, dopinali uprzęże. Szczeniak bawił się rękawiczkami, jakby usiłował jak najmocniej nasunąć materiał na każdy palec. Isaksson sprawdziła, czy załadowała właściwy, opatrzony jasnoszarym oznaczeniem magazynek z pociskami grafitowymi. Na wyświetlacz systemu wizyjnego Wierzby spłynęły dane dotyczące wezwania. Opcjonalne punkty lądowania razem z możliwymi podejściami do celu z każdego z nich wyświetlały się na świetlnej mapie przesłanej przez mag Hex Machiny, pojawiły się również oszacowania sił wroga – i żadne nie wyglądało optymistycznie.
– Mamy kontakt na drugim obwodzie monitoringu w stacji przekaźnikowej na Dietla – przekazał swoim ludziom, przesyłając każdemu mapę obszaru działania. – Obwód podstawowy milczy.
Marcin przebiegł w pamięci dane z odprawy – przekaźnik sieci miejskiej numer 49 był jedną z niemal osiemdziesięciu identycznych instalacji rozmieszczonych po całym regionie. Do działania samej sieci był całkowicie zbędny – na cały Nowy Kraków wystarczyłoby kilka centrali – stanowił jednak część systemu bezpieczeństwa i kontroli danych. Cały ruch sieciowy był w nim weryfikowany i przepuszczany przez kolejne warstwy zapory bezpieczeństwa i filtry, wreszcie sprzętowe dławiki wychwytujące wielkie, jednoczęściowe transfery danych, jedyny znany sposób poruszania się SI w sieci.
Mała stacja, jedna z wielu podobnych do siebie i niczym się niewyróżniająca. Zawiadywana przez może jednego technika. Może nawet nie, bo Kazimierz zapewne miał mniej techników na dyżurze niż stacji. Teraz jednak mogła być najważniejszym punktem w kolonii.
– Sprytny miś grzebie w dławikach, ale nie zorientował się, że mamy je pod dodatkową obserwacją. – Szczeniak po raz nie wiedzieć który poprawił rękawiczki.
– To może być dobry znak – zauważył spokojnie Weiss.
– Albo pułapka. – Delaviente wyjrzała przez okno, próbując zlokalizować miejsce lądowania.
– Nie wykluczam – ton Niemca był nadal idealnie spokojny. – Ale cóż robić.
– Przejdziemy nisko nad dachem budynku – Marcin usłyszał w słuchawce zimny, wyważony głos siedzącej w kokpicie mag Hex Machiny. – Wylądujemy naprzeciw wejścia głównego. Wsparcie w ciągu minuty po lądowaniu, przesyłam plany.
Wierzbowski spojrzał na dokładne architektoniczne schematy budynku na skrzyżowaniu Dietla i Konarskiego i zaklął cicho – budynek miał cztery oddzielne wejścia, nie licząc tego, że i przez dach dało się z niego wydostać. On zaś miał tylko pięciu ludzi i mniej niż pół minuty na przygotowanie akcji. Skrzywił usta, próbując rozwikłać daną mu łamigłówkę.
– Cywile? – spytał, ale bez większych nadziei.
– Trzydzieści do sześćdziesięciu osób w zasięgu akcji. Ewakuacja po lądowaniu – mag potwierdziła jego obawy. Taka liczba postronnych praktycznie gwarantowała cywilne ofiary, co więcej – dawała ich dywersantowi wymarzoną okazję do wmieszania się w tłum. Ich jedyną przewagą było zaskoczenie. Krótkotrwały zysk, jak sądził, ale będzie musiał wystarczyć. Pospiesznie przejrzał dane zbliżających się bezzałogowców wsparcia i kilkoma poleceniami naniósł na przesłany plan pozycje wyznaczone dla jego ludzi oraz przesłał dane na zestawy wizyjne pozostałych.
– Możemy zdalnie dostać się do systemu zabezpieczeń budynku? – spytał mag przez radio.
– Tak – odpowiedziała natychmiast Effington.
– Świetnie. Kiedy tylko wylądujemy, proszę zamknąć wszystkie wyjścia i otwierać je wyłącznie na wezwanie. Zawiadomcie wszystkie Feniksy, że wchodzimy do akcji.
Spojrzał przez okno na zbliżający się szybko budynek i przemykające wokół niego figurki pieszych i pojazdów. Westchnął cicho. Zapowiadała się ciężka przeprawa.
***
Łasica przemknęła nad dachem niskiego budynku mieszczącego przekaźniki sieci miejskiej, tylko na krótki moment zwalniając, by dać czwórce żołnierzy czas na opuszczenie pokładu i wylądowanie pośród zabudowanych elementów systemu chłodzenia i wentylacji. W powietrze uniosła się chmura kurzu i śmieci, wzbita przez pracujące silniki maszyny. Następnie strumieniowiec zatoczył krótki łuk i osiadł kilkanaście kroków przed na wpół przeźroczystymi drzwiami budynku.
– Zaczynajcie – powiedział Wierzba do komlinka, jednocześnie wyskakując na brudny chodnik. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że stopy Wunderwaffe dotknęły gruntu praktycznie w tej samej chwili.
– Zajmujemy pozycje – w głosie Isaksson brzmiał autentyczny entuzjazm.
– Kobold do wszystkich grup, wkraczamy do akcji – zameldował Wierzba.
Pilot uruchomił wszystkie systemy zabezpieczenia terenu i łasica jarzyła się teraz błękitno-czerwonymi światłami. Strumieniowiec rozrzucił markery ostrzegawcze. Wokół przedniej części budynku zabłysło pomarańczowe, jaskrawe półkole, a kawałek dalej – żółte. Na obu natychmiast zamigotały holograficzne oznaczenia wyświetlane przez projektory pojazdu.
– Proszę natychmiast przemieścić się poza strefę oznaczoną kolorem żółtym – z głośników maszyny gruchnął donośny komunikat. – Przeprowadzana jest akcja policji. Powtarzam, proszę…
Przechodnie przyjęli komunikat ze zwykłą mieszaniną podekscytowania i ciekawości. Większość szczęśliwie faktycznie cofnęła się za wyznaczoną markerami i projekcjami strefę. Kilku zamarło w charakterystycznym bezruchu osób nagrywających wszystko szkłami wizyjnymi, jeszcze inni wręcz podchodzili, by widzieć lepiej. Nowy Kraków, Nowy Londyn, pomyślał wściekle Marcin, wszędzie wszyscy tacy sami. Jeszcze…
Dostrzegł to dopiero po sekundzie, tak idealnie zmieszane z ich działaniami, że niemal nieodróżnialne. Dwa, sześć, dziewięć nowych hologramów, podobnych do ich własnych, policyjnych, ale w innych miejscach. Ludzie, nagle otoczeni przez krzyczące do nich markery, przerwali wpatrywanie się w akcję i zaczęli nerwowo uciekać w stronę wolnej przestrzeni. Ktoś coś zawołał, ktoś wpadł na sąsiada.
– Strefa czerwona – rozległ się beznamiętny komunikat mag. Na wyświetlaczu zamigotało czerwone ostrzeżenie. – Startujemy.
Reakcja Polaka była spóźniona. Powinien był zadziałać natychmiast, kiedy dostrzegł hologramy, kiedy zobaczył, że tamci byli gotowi na ich przybycie. Teraz ciało rzuciło się do próby nadrobienia czasu, którego odzyskać się nie dało.
– Weiss!
Ładunki pułapki eksplodowały jednocześnie, zasypując przedpole budynku odłamkami. Wzmocniony pancerz Wierzby uratował mu życie, ale energia kinetyczna zrobiła swoje i Polak padł na ziemię.
– Raport! – wykaszlał do komlinka. Poprzez dzwonienie w uszach słyszał wrzaski, zmieszane z „Proszę się rozejść” z głośnika i wizgiem silników policyjnej łasicy. – Łasica, odetnijcie budynek!
– Cały – głos dotarł do niego w chwili, kiedy Wunderwaffe rzucił krzykacza, stawiając gorącą, wyjącą na niemal wszystkich częstotliwościach zasłonę dymną.
– Zespół B aktywny, bez strat – w głosie Isaksson dało się wyczuć napędzany adrenaliną entuzjazm. – Skoordynowane detonacje na celu i pobliskich budynkach. Nas ominęło, ale na dole na pewno są ranni. Co się stało?
– Byli na nas gotowi. – Wierzba odkaszlnął ponownie. Chyba nie było źle. Wycie znikało, kiedy słuchawki dostosowywały się do przekazanych przez Wunderwaffe czystych częstotliwości krzykacza, odfiltrowując wszystko inne. – Rzucajcie ładunki i bierzcie się do obserwacji, może będą chcieli nawiać.
– Zrozumiałam.
Marcin poderwał się na nogi i z karabinem przy ramieniu ruszył biegiem przez gorący dym. Przefiltrowany krzyk rannych i uciekających gapiów brzmiał mu w uszach upiornymi, niemal nieludzkimi piskami.
– Systemy drzwi nieaktywne – zameldowała mag spokojnie. – Łasica uszkodzona, lądujemy awaryjnie. Wsparcie w drodze.
Gdzieś cholernie daleko rozległ się nieprzyjemny odgłos konstrukcji strumieniowca uderzającego o grunt. Wierzba zaklął, mierząc tam, gdzie według naniesionych przez system wizyjny konturów budynku powinny być drzwi.
– Milla, nie mamy kontroli nad wejściami, pewnie będzie próbował się wycofać.
– Wszędzie pełno cywilów – odpowiedziała Szwedka. – Oznaczam…
Gogle Wierzby wyświetliły kilkanaście sylwetek nadanych mu przez obserwatorów siedzącego na dachu budynku zespołu B. Prawie wszystkie albo znajdowały się przy budynku-celu, albo do niego zmierzały. Marcin nie miał czasu zajmować się przyczynami tego stanu – kluczowe w tej chwili były jego efekty.
– Może używać ich do osłony ucieczki, bądźcie uważni i nie dajcie mu nawiać.
– Zrozumiałam.
Pierwsze maszyny wsparcia miały przybyć sześćdziesiąt sekund po ich lądowaniu. Jeszcze czterdzieści dwie, jak wskazywał zegar akcji. Długo.
– Günter, naprzód! – Marcin z karabinem przy ramieniu ruszył do wnętrza budynku centrali przekaźnikowej. Tu dymu było mniej, w powietrzu unosiły się za to lepkie płatki chemicznych markerów pochodzących z ładunków, które Isaksson zdetonowała w ujściach systemu wentylacyjnego. Wśród wirujących, jaskrawych we wzmacniaczu obrazu drobinek Marcin czuł się, jakby maszerował przez śnieżycę.
– Parter, korytarz południowy, czysto.
Czuł własny przyspieszony oddech pod kryjącą twarz maską. Głowę wypełniały myśli o tym, jak bardzo android dominuje nad nim zdolnościami do prowadzenia walki, o ile jest szybszy, odporniejszy. O tym, że się nie boi.
Minął zakręt korytarza, według planu zbliżając się do wejścia do głównego mainframe’u stacji. Drzwi zewnętrzne były rozsunięte, tuż obok na ziemi leżało ciało w mundurze technika. Marcin zrobił krok naprzód, starając się wypatrzyć jakieś rany, ale bez skutku.
– Wunderwaffe, osłaniaj.
Rzucił visor, policyjną wersję wojskowego czujnika, w korytarz za drzwiami i z boku wyświetlacza pojawił się obraz z zamontowanej kamery. W krótkim korytarzyku wiodącym do drugich – również rozsuniętych – drzwi do pomieszczenia mainframe’u nie było nikogo.
– Jesteśmy przy celu, żadnych kontaktów. Jak widok z góry?
– Tłum ludzi w pobliżu budynku, ściągnęły ich tu te fałszywe wezwania policyjne.
Marcin zacisnął wargi. Gdyby był androidem, który chce uciec z budynku, dokładnie takiej sytuacji by chciał – tłumu przerażonych cywilów, na których trzeba będzie uważać i którzy będą przesłaniać linię strzału. Przypomniał sobie centrum handlowe w Fushun.
– Pozbądź się ich.
Uklęknął przy ciele, przyłożył czujnik do odkrytej szyi. Wszystko wskazywało na to, że nieprzytomny żył – lub funkcjonował, jeśli był androidem. Sięgnął po przygotowane kajdanki – nie wiedział, z kim ma do czynienia, i nie chciał zostawiać leżącego za plecami.
– Jak mam to zrobić bez wsparcia maga?
– Puść im serię nad głowami, nie…