34,90 zł
"Zbiór opowiadań ze świata „Algorytmu wojny”. Niezwykłe historie, echa wydarzeń z czasów po Dniu.
Doskonały sposób, by dowiedzieć się więcej o uniwersum Michała Cholewy lub rozpocząć przygodę, która rozwija się w Gambicie, Punkcie cięcia, Forcie oraz Inwicie.
Co szmugluje frachtowiec ""Verona""? Jakie tajemnice Łeby odkrywa pozornie niegroźna awaria? Jak radzi sobie z odosobnieniem załoga wojskowej stacji łącznościowej? Do czego zmierza kult na pokładzie Arki? Czy ""Mephisto"" przywiózł do bazy Sheringham złe wieści?
Sprawdź, czy bez żadnego wsparcia przetrwasz ciszę po katastrofie ludzkiej cywilizacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 488
Echa
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2017 Michał Cholewa
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Zub
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
ISBN 978-83-64523-82-3
Ustroń 2017
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Pierwszy raz chciał uciec do innego świata, kiedy był z wizytą u ciotki.
Pamiętał ją jako zrzędliwą starą kobietę, mieszkającą w gigantycznym apartamencie w Red Hills. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, często odwiedzał ją z rodzicami. Przestronne pokoje w jej domu miały podłogi kryte staromodnymi wykładzinami i całe ściany porośnięte pnącymi liliami Higginsa, o białych płatkach wybuchających srebrzystym pyłkiem, kiedy pstryknęło się paznokciem w złote pręciki. Znajdowały się tam także hologramy rodzinne sięgające chyba pięciu pokoleń wstecz. Ich przodkowie byli pierwszymi kolonistami na New Memphis, o czym kobieta bardzo lubiła wspominać.
Miała wielki księgozbiór, ułożony pedantycznie na pachnących antystatykiem, imitujących drewno półkach. Małemu Bernardowi nigdy nie wolno ich było dotykać, ale chłopiec nie przejmował się tym zbytnio. Wolał oglądać vidy albo grać na przywiezionym z domu virtualu. Czasem też lubił patrzeć na kopalnię, położoną raptem kilkaset metrów od domu ciotki. Celujące w ciemnoszare niebo smukłe wieże odprowadzania gazów migotały czerwonymi światłami, a wielkie towarowe windy jeździły tam i z powrotem, pożerając lub wypluwając małe w porównaniu z nimi dwustutonowe ciężarówki czy też całe stada ludzkich mrówek.
Szczególnie atrakcyjnie zakład wyglądał w nocy. Red Hills nigdy nie zasypiało całe, dzień zawsze trzymał przyczółki przy kompleksie kopalnianym i drogach do magazynów. Wyglądało to tak, jakby kilka kroków mogło przenieść przedsiębiorczego dziesięciolatka z późnej nocy w sam środek roboczego popołudnia. Wszędzie przemykali odziani w kolorowe kombinezony robotnicy, po drogach sunęły wypełnione rudą mersennu ciężarówki, a czasem widać było przylatujące vteelki, mrugające czerwonymi i zielonymi światłami pozycyjnymi. W ciemnym mieszkaniu ciotki Clary mały Bernard miał wrażenie, że podgląda zupełnie inną cywilizację, stworzoną wokół metalowych prowadnic i wiązek kabli zasilających, rozbudowaną według niepojętych schematów kolorowych kurtek i oznaczeń umieszczonych wzdłuż nitek komunikacyjnych.
Ostatni raz był w Red Hills na pogrzebie ciotki. Wtedy też po raz ostatni patrzył na obcą cywilizację za oknem. Wydawała się… zwyczajna. Być może wynikało to z faktu, że znalazł się tam w ciągu dnia. Być może dlatego, że otworzyli okna, a dźwięki sprawiały, iż wszystko stawało się bardziej ludzkie. Bardziej przyziemne.
A może po prostu wtedy jego umysł nie potrzebował już budować własnego, tajemniczego świata? W końcu – po co dorosły ma uciekać do takich miejsc?
***
Bernard obudził się zmęczony. Nie najlepszy znak na nadchodzący dzień. Od ponad miesiąca męczyło go prawie wszystko. Irytował uduchowiony Ponyriow ze swoją rozkwitającą twórczością nieodmiennie traktującą o samotności w pustce, denerwowali wiecznie wesołkowaci Pauley i Brown. Watson i jego nieustanne analizy stanu Stacji były zwyczajnie przygnębiające, natomiast Claude Frollo, niby wiecznie skupiony na modlitwie, cały czas zerkał pożądliwie na Es.
Sama dziewczyna również była ostatnio bez przerwy zirytowana. Nawet kiedy przychodziła do jego kabiny, zdarzało się, że po prostu przez kilka godzin siedzieli w milczeniu, patrząc na siebie.
Zresztą nerwowi byli wszyscy i na Stacji kłótnie wybuchały o byle co, stanowiły po prostu dodatek do codziennej rutyny sprawdzania anten, kontroli reaktora i ciągłego wyczekiwania na jakikolwiek sygnał.
Od kogokolwiek.
Byłby to pierwszy nowy głos, jaki Bernard usłyszałby od siedmiu lat.
***
Nazywali ją po prostu Stacją i stanowiła dla nich połowę świata. Połowę składającą się z kabin sypialnych, pomieszczenia dziennego, centrali przekaźnika i poziomu technicznego. Była też śluza, mała klitka obok szafki ze skafandrem. Drzwi do drugiej połowy świata, jaki mieli.
W ciągu ostatnich lat, jako główny inżynier, Bernard miał mnóstwo okazji, żeby wychodzić na zewnątrz. Rutynowe kontrole, drobne naprawy, ręczne dostrajanie anteny.
Lubił to i robił o wiele częściej, niż musiał. W końcu jak długo można przebywać w małej stalowej puszce z piątką ludzi i Watsonem?
Z drugiej strony, to w końcu mogli być ostatni ludzie na świecie. Nikt nie wiedział, co wydarzyło się pod koniec roku 2204 – równie dobrze wszystko mogło zniknąć. Anihilować.
Mógł też przyjść Dzień Sądu Ostatecznego, a oni zwyczajnie się nie załapali, bo byli daleko. Czy można opuścić Dzień Sądu? Czy Bóg, lub ktokolwiek tam był, mógł o nich po prostu zapomnieć? A może nie opuścili i wylądowali w piekle? Albo w czyśćcu? Bernard kiedyś rozmawiał o tym z Frollo, zanim zorientował się w uczuciach tamtego do Es. Chudy jak szczapa mężczyzna powiedział wtedy, że Bóg przyjdzie do każdego i kiedy zapadnie wyrok, na pewno będą o tym wiedzieli.
Ale z drugiej strony, co taki Frollo mógł wiedzieć? Nie przeżył przecież jeszcze nigdy końca świata, prawda?
***
Znowu zaspał na śniadanie – i oczywiście nikt go nie obudził. Kiedyś wszystkie posiłki załoga Stacji zjadała razem, oprócz jednej osoby, która siedziała w sterowni. Nudne zadanie wyczekiwania na sygnały można było, co prawda, zlecić SI, ale zawsze lepiej mieć ludzkiego operatora. W ostatnich latach nikt tego nie pilnował, więc każdy zaczął dostosowywać życie do własnego planu. I każdy jadł, kiedy akurat przyszła mu na to ochota. W końcu i tak bez przerwy na siebie wpadali, nie było więc powodu, żeby jakoś specjalnie się starać o wspólne aktywności. Zwłaszcza że w kuchni, w wyniku tradycyjnej optymalizacji kosztów robionej przez jakiegoś anonimowego urzędnika, i tak były tylko dwa krzesła, a miejsca przy stole niewiele więcej.
Tym razem czekająca na niego, wraz z kolorowym zestawem pigułek, paczka zawierała – jeśli wierzyć nadrukowi – ryż z owocami. Szczęśliwy traf. Według Watsona niewiele go zostało. Szczęście, że Stacja była nabita zapasami po same włazy, kiedy urwał się kontakt – SI twierdziła, że mieli jeszcze mnóstwo czasu, zanim trzeba będzie zacząć racjonować posiłki.
Es podeszła do niego, kiedy czekał przy podgrzewaczu. Es, z delikatnymi rysami, zmęczonym, jakby rozmytym uśmiechem i zapachem trawy. Bernard ledwie pamiętał ten rzeczywisty. Ale zapach dziewczyny właśnie z tym mu się kojarzył. Z trawą i łąką, z kwiatami i wiatrem od strony lasu. Czasem zdawało się, że cały jego optymizm i pamięć o domu tkwiły w niebieskookiej kobiecie.
– Zjedli bez ciebie. – Pocałowała go w ucho. – Ale postanowiłam poczekać, aż przyjdziesz.
– Zrobiłaś to tylko dlatego, że nie masz nic do roboty. – Przytulił ją i skrzywił się teatralnie. – Gdyby tylko w rozkładzie dnia było jakiekolwiek zajęcie dla ciebie, zaraz porzuciłabyś mnie dla niego.
– Cholera, skąd wiedziałeś? – Pokazała mu język. – Dorwałeś mój pamiętnik?
– Tak. Włamania do cudzych kajut to moje życie.
Zawsze przygryzała mu lekko wargę podczas pocałunku. Uwielbiał to.
– Sprawdziłaś może w swej machiavelliczności wykaz zajęć na dziś? Nie chciałbym wejść na odcisk Watsonowi. – Zgrabnie wydobył pojemnik z podgrzewacza i zerwał wieczko. Zapachniało podgrzaną papką owocową. – Hmm, musiałem być dobrym człowiekiem. Sztuczne maliny.
– Twój? – Sięgnęła po plastikowy widelec i szybko nabrała porcję posiłku, nim zdążył umknąć z tacką. – Taa. Sprawy techniczne, masz dziś wyjście w przestrzeń, konserwacja Trójki.
Bernard zmarszczył brwi. O ile uwielbiał spacery, to akurat prace przy antenie odbiorczej numer trzy z jakiegoś powodu budziły w nim jedynie niechęć. Może to kwestia przejścia przez martwą strefę komunikacyjną, gdzie był pozbawiony łączności z Centrum, lub wysoka zawodność czujników akurat w tamtym rejonie, przez co bez przerwy trzeba było je przekalibrowywać – dość, że choć technik doskonale zdawał sobie sprawę z irracjonalności swoich odczuć, nie potrafił ich zmienić.
– Zawsze ja… – mruknął z irytacją. – Jakby nie mógł wysłać Frollo.
– Tylko ty jesteś wykwalifikowanym technikiem, chérie. – Zmierzwiła mu włosy i oparła brodę na jego ramieniu. – Poradzisz sobie. Frollo nie zna się na niczym. A Watson doskonale o tym wie. Przykro mi, nadmiar kwalifikacji tak działa.
– Kiedy?
– Dzisiaj. To wszystko, co jest napisane. Powiedz, kiedy będziesz szedł. Załatwię sobie dyżur na radio. – Stała tuż za nim, mówiąc mu prawie dokładnie w ucho. Jej oddech śmiesznie łaskotał go w szyję.
– Wspaniale, tylko ty, ja i Watson…
Parsknęła śmiechem i obróciła go twarzą do siebie. Pocałował ją lekko. Nie wiedział, jak to robi, ale smakowała truskawkami. Nawet teraz.
Zaraz po posiłku udał się do sterowni. Sam. Do sterowni zawsze chodziło się pojedynczo. Czasem żartowali, że teraz, kiedy Stacja jest samotną wyspą, po prostu każdemu potrzeba miejsca, gdzie może pielęgnować nadzieję. Czasem, aby po prostu wsłuchiwać się godzinami w sygnały odbierane poprzez anteny Stacji, czasem, żeby szaleńczo analizować ich strukturę w poszukiwaniu najmniejszych śladów ludzkiej obecności.
Czasem, żeby dla rozrywki poszperać w gigantycznych bankach danych udostępnianych przez SI.
Czasem, żeby wypalić papierosa wygrzebanego z tych nędznych resztek, które jeszcze pozostały.
Czasem, żeby pogapić się w monitory.
Czasem, żeby się modlić, a czasem, żeby przeklinać Boga.
Wszystko w obecności zawsze czuwającego Watsona.
SI, co prawda, starała się zachowywać niezwykle dyskretnie, ale wszyscy byli świadomi jej ciągłej obecności. Każdy czujnik, każda kamera, każdy głośnik, wszystko spinała sieć kontrolowana przez Watsona. Maszyna wiedziała o wszystkim, co dzieje się na Stacji. Dozowała jedzenie, leki, administrowała tysiącami drobiazgów, zbyt mało ważnymi dla człowieka. Nie spała nigdy, cały czas zatopiona w swoich symulacjach i analizach. A może jeszcze w czymś innym? Kto wie, co kryje się wewnątrz umysłu komputera?
***
– Dzień dobry, Bernardzie, w czym mogę ci pomóc? – Watson odezwał się, kiedy tylko mężczyzna usiadł przed konsoletą. Spokojny, uprzejmy głos SI był zapewne opracowywany przez całe sztaby psychologów, aby budzić wyłącznie sympatię. Należało przyznać, że ich praca nie poszła na marne. Spośród wszystkich obecnych na Stacji Watson był zdecydowanie w czołówce ulubieńców Bernarda.
– Cześć, Watsonie. Podobno mam dzisiaj spacer. Wiesz coś może o tym? – Pomachał umieszczonej obok holowyświetlacza kamerze.
– Tak, wspominałem ci o tym kilka dni temu. Widzę, że dobre wieści rozchodzą się szybko. Kto cię poinformował?
– Głupie pytanie. Czy ktokolwiek poza Es sprawdza mój rozkład dnia? – Przeciągnął się w fotelu.
– Istotnie, mogłem się spodziewać, że właśnie ją wskażesz – zgodziła się SI. – W każdym razie – trzeba wyregulować antenę numer trzy, nie daje czystego sygnału. Z dużym prawdopodobieństwem normalna kalibracja, ale oczywiście będziemy w kontakcie, gdyby miało się wydarzyć coś niespodziewanego.
– Oczywiście, jak zwykle. Es będzie chciała być przy łączności, dopuścisz ją?
– Nie widzę problemu. Jeśli tylko będziesz chciał, będzie z tobą.
– Skąd pewność? – zaśmiał się technik. – Może mnie nie chcieć.
– Wiem z doświadczenia – powiedziała maszyna. Z głośnika dobiegło też coś bardzo przypominającego westchnienie, jakby Watson wyrażał niechęć czy też raczej pobłażanie.
***
Z zewnątrz Stacja robiła wrażenie olbrzymiej. Wzdłuż pancernej konstrukcji, od końca wysięgnika nadajnika krótkiego zasięgu numer dwa do wierzchołka wieży olbrzymiej Jedynki, było niemal trzysta metrów.
Większość urządzeń od dawna nie działała – po co zużywać moc na coś, czego Stacja nie potrzebowała? Tak naprawdę stale utrzymywali jedynie odbiorniki i radiolatarnię. Radar, nadajniki dalekiego zasięgu, łącze systemów wojskowych – z czasem jedno po drugim odłączano, aby zmniejszyć obciążenie reaktora i zapewnić sobie źródło części zamiennych. Pozbawione swojej funkcjonalności olbrzymie konstrukcje stawały się po prostu elementami architektonicznymi, pomnikami cywilizacji – wymarłej może siedem lat temu, może tysiąc. Kiedy inżynier miał złe dni, zastanawiał się, kiedy cała Stacja stanie się takim monumentem. Orbitującą wokół Sigmy II Libra pamiątką po rasie, która zniknęła.
Bernard nigdy nie mógł się powstrzymać od spacerów i każde jego wyjście trwało dłużej, niż powinno. Ale przecież i tak donikąd im się nie spieszyło. W ciągu ostatnich lat zdążył dokładnie zmierzyć krokami praktycznie całą powierzchnię zewnętrznego pancerza. Miał swoje ulubione miejsca, takie, z których można było niekiedy zobaczyć Svalbard, a czasem nawet i Wyspę Niedźwiedzią, orbitujące wokół Nordkapp.
Zdarzało się, że po prostu siedział na kompozytowych płytach i patrzył w gwiazdy. Czy ktoś tam jeszcze w ogóle o nich pamięta? Czy ktoś tam jest? Potrafił wskazać sektor Nowego Waszyngtonu, Memphis, a nawet kierunek, gdzie należało szukać malutkiej, bladej Sol. Kiedy mocno się skupił, potrafił sobie przypomnieć miasta, w których trzeba było przepychać się przez tłum, cały dzień spotykać ludzi i nie zobaczyć drugi raz tej samej twarzy.
Czy naprawdę tak było? Czy może wszystko mu się tylko śniło, a od zawsze przebywał na Stacji? Pamiętał rodziców i młodszego brata, który poszedł do Marynarki Wojennej. A może tylko mu się zdawało?
***
Tabletki ogłupiały. Miał wrażenie, że zbyt długo po nich sypiał, że jego umysł był jakby otulony watą. Widział, że tamten stawał się silniejszy z każdym dniem.
Tylko głupiec nie połączyłby tego z jego własnym słabnącym zdrowiem.
Nie był pewien, kiedy upiór podszył się pod dowódcę. Początkowo nawet nie zauważył zmiany, ale z czasem widać ją było coraz wyraźniej. Niepokojący błysk w oczach. Odsunięcie go od jego własnych obowiązków. Kontrolowanie przepływu informacji.
Być może wiadomości nadeszły już dawno temu. Może cały czas ich szukano, a stwór nie wzywał pomocy, bo chciał się nim bezpiecznie pożywić? Pewnie dlatego wychodził sam – obawiał się, że ofiara mogłaby wpiąć się bezpośrednio do rejestrów anten…
Dzisiaj nie wziął tabletek. I dobrze zrobił. Kiedy może godzinę po obiedzie wyśliznął się z pokoju, tamtego nie było.
– Gdzie poszedł? – spytał komputera. – Gdzie on polazł?
– Nastawiać antenę numer trzy. Nie powinieneś odpoczywać? Jesteś przemęczony, wiesz o tym. – Maszyna mówiła spokojnym, uprzejmym głosem. Dokładnie tak, jak zwracałaby się do wariata.
– Co się z nią stało? Znowu?
– Problemy z kalibracją, drobiazg, ale nie da się tego naprawić od środka.
No jasne… Miał rację. Cały czas miał rację.
Teraz widział to wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem.
***
Krok za krokiem, wyćwiczonymi doświadczeniem ruchami, wspiął się ku talerzowi Trójki. Kratownica wieży anteny wystawała sporo poza główną bryłę Stacji i pomimo braku ciążenia wyprawa dawała silne wrażenie zawieszenia nad otchłanią. Wpiął linę w kolejny z szeregu zaczepów bezpieczeństwa i przemieścił się o następny metr.
– Bernardzie, denerwujesz się? – usłyszał głos Watsona w słuchawce.
– Nie, wszystko w porządku. – Kolejny krok po ażurowej konstrukcji. Gwiazdy pod stopami układały się w znane wzory. Takiego nieba nie dało się zobaczyć w Sol. Nazwy, które zdążyli im nadać na Stacji, były po latach lepiej znane niż gwiazdozbiory ziemskiego nieba. Zasłonięty przez but skafandra Szaleniec toczył walkę z Astronautą. Kiedy spojrzało się wzdłuż kratownicy, można było dostrzec Upiora, błyszczącego czerwonym blaskiem Theta III Draconis, pod którym jasno świeciły gwiazdy Es. Bernard uśmiechnął się do siebie. Es miała na początku nazywać się Dama, ale przecież obiecał dziewczynie własny gwiazdozbiór.
– Skoczyło ci tętno. Pewnie nic poważnego. Zbliżasz się do martwego sektora, oczekuj zakłóceń łączności.
– Tęsknię za chwilą samotności, więc właściwie dobrze się składa. – Postarał się zabrzmieć wesoło. Odruchowo spojrzał na uchwyt drabiny serwisowej – to zwykle koło niej łączność z Centrum urywała się, aby powrócić dopiero przy samym talerzu anteny.
– Nieładnie, czuję się trochę zlekceważona. – Radio nie zdołało pozbawić głosu Es jego zwykłej miękkości. – Jak na spacerze, dobrze się bawisz?
– Wręcz idealnie. Nie pada, nie wieje, a niebo jest piękne jak nigdy. Przynieść ci coś?
– Piękny kwiatek i jakąś zabawkę – zaśmiała się dziewczyna. – Albo ładne zdjęcie.
– Zobaczę, co się da zrobić. – Jeszcze dwa kroki. Jeden. – A teraz daj mi momencik…
– Chciałbym po raz kolejny zasugerować… – Głos Watsona umilkł w pół zdania, kiedy technik minął granicę strefy. Miejsce, poza ciszą w eterze, nie różniło się niczym od reszty Stacji. Szara kratownica prowadząca aż do Trójki, przetykana opancerzonymi rurami na przewody i elementami silnikowymi systemu samej anteny.
I lina.
Lina nie stanowiła elementu konstrukcyjnego – była świadectwem awaryjnego odstrzelenia systemu zasilającego Trójkę i uruchomienia natychmiast potem układu kotwiczącego części do kadłuba Stacji. Automatyczna procedura, wywołana ryzykiem eksplozji ogniwa i uszkodzenia anteny, miała miejsce parę lat temu i od tego czasu Watson za każdym razem, kiedy Bernard wychodził w przestrzeń, sugerował zwolnienie zaczepu. SI twierdziła, że prawdopodobnie promieniowanie uszkodzonego ogniwa jest odpowiedzialne za zakłócenia łączności, z pragmatyzmem dodając, że zabranie urządzenia do wnętrza Stacji jest zbyt ryzykowne, a na ekipę techniczną i tak na razie nie można liczyć. Jej całkowicie racjonalne argumenty nie potrafiły jednak być przekonujące na zewnętrznej powłoce Stacji. Bernard nie mógł zdobyć się na odrzucenie potencjalnie użytecznych części. Tak przynajmniej tłumaczył się Watsonowi, choć… kiedy się nad tym zastanowił, miał wrażenie, że chodziło raczej o to, iż lina jest częścią historii Stacji, fragmentem, których było coraz mniej. Czasem miał wrażenie, że przeszłość zwyczajnie umyka i znika za niewidzialnym horyzontem, że sam nie pamięta już wszystkiego i z każdym dniem coś traci w rutynie życia na placówce.
Starał się, co prawda, prowadzić dziennik, ale kiedy go przeglądał, znajdował całe tygodnie bez wpisów. Może kiedyś za pomocą rzeczy takich jak lina będzie mógł jakoś odzyskać zaginione dni. Może. Tak więc lina pozostawała na swoim miejscu. Samemu Watsonowi najwyraźniej też nie zależało na zmianie sytuacji, ponieważ nie naciskał na Bernarda ani nie wysłał nikogo innego. Być może uznał, że martwa strefa nie jest najgorszym rozwiązaniem na Stacji, gdzie nie dało się nigdy być tak naprawdę samemu. Może rozumiał tłumaczenia Bernarda. Albo prawdziwe powody jego postępowania.
Jasna, prowadząca gdzieś w przestrzeń kreska została zaczepiona o kratownicę systemem elektromagnetycznych kotw, jakich zwykle używa się przy czasowym montażu elementów w przestrzeni albo w zestawach ratunkowych skafandrów. Kiedy Bernard spoglądał wzdłuż niej, zdawało mu się, że na jej odległym końcu, w chmurce zamarzniętego gazu, widzi biały kształt zestawu zasilającego. Równie często jednak zawieszony na drugim końcu liny obiekt jawił mu się jako statek kosmiczny albo wirujący w skafandrze próżniowym człowiek.
To było niemal jak wpatrywanie się w chmury. O ile dobrze je pamiętał. Brakowało mu chmur.
Potrząsnął głową wewnątrz hełmu i ruszył dalej po kratownicy. „Zaczynam zachowywać się jak Ponyriow”, skarcił się w myślach.
Kilka kroków dalej powróciła łączność.
Wysłużona aparatura wtłoczyła powietrze do ciasnej śluzy. Bernard zdjął hełm i otarł grzbietem rękawicy spocone czoło. Nie był nawet zmęczony, ale pewnie w skafandrze znowu szwankowało ogrzewanie. Jedną po drugiej odpiął ciężkie robocze rękawice i przypiął je do pasa obok pustej kabury. Stacja była obiektem wojskowym, ale dwa pistolety – całość zgromadzonej tu broni – znajdowały się w zamkniętej na cztery spusty szafce obok centrum komunikacyjnego. Bernard nie pamiętał ani jednej sytuacji, kiedy strzelano by z nich do żołnierzy wroga, zresztą – nie potrafił wyobrazić sobie, że ktokolwiek zaplanowałby uderzenie na Stację i dał się odeprzeć dwoma pistoletami. Ale regulamin był regulaminem.
Odłożył hełm na właściwą półkę, obok drugiej, opisanej nazwiskiem „McMillan”. Uśmiechnął się do siebie.
Nazwisko było jedną z pomyłek systemu, momentów, w którym wyćwiczone regulaminy zawodzą i objawia się zwykła, ludzka natura, oparta na błędach. Kimkolwiek był McMillan, musiał zostać kiedyś przydzielony na Stację. Może zmieniono mu przydział lub wydalono go ze służby czy przesunięto transfer… Cokolwiek się wydarzyło, nigdy tu nie dotarł. Ale miejsce na sprzęt opisano, zgodnie z dyrektywami wydanymi za jakimś biurkiem zaopatrzeniowców. I tak odległy zapewne o setki lat świetlnych McMillan, przy wsparciu bezrozumnych procedur, na zawsze pozostawił ślad w Stacji.
Bernard często zastanawiał się, kim był McMillan. Miał rodzinę? Przyjaciół? Jak by się dogadywali, gdyby jednak tu trafił? Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że nigdy się tego nie dowie.
Był po prostu jeszcze jedną pozostałością po świecie sprzed Stacji.
Tymczasem dłonie Bernarda wykonywały kolejne punkty rytuału śluzy bez udziału zajętej myślami świadomości. Kontrola zasobnika tlenowego, odłączenie elementów systemu cyrkulacji powietrza, rozpięcie pasów mocujących, zdjęcie zasobnika tlenowego – czynności procedury powrotu przez śluzę były tak mocno zapisane w umyśle Bernarda, że wykonywał je niemal na zasadzie odruchów.
O wielu rzeczach na Stacji praktycznie się już nie myślało. Powtórzone setki razy procedury stały się równie naturalne jak oddychanie czy jedzenie. Człowiek w istocie był organizmem idealnie dostosowanym. Z czasem tryb życia Bernarda dograł się do systemów Stacji, a on sam przywykł do braku wiatru i wąskich korytarzy oraz ciągle tych samych rozrywek z tymi samymi ludźmi. Niekiedy technik myślał o tym jako o ewolucji. Specyficznym kierunku rozwoju umysłu, który umożliwiał przetrwanie w małej grupie tak długiego czasu w całkowitym odosobnieniu.
Czasem – jak o obłędzie.
***
Zamachnął się i rzucił narzędziem, ale wróg uskoczył i po chwili już wdrapywał się na kratownicę. Ciężki klucz do otwierania pancernych paneli, wirując, odleciał w przestrzeń. W skafandrze upiór wyglądał niemal jak człowiek, choć poruszał się nienaturalnie zwinnie. Gdzieś na krańcu umysłu pojawiła się instynktowna myśl – uciekać. Ale wiedział, że to prosta droga do śmierci. Z podnóża Trójki do najbliższej śluzy było jednak niemal pięćdziesiąt metrów. Nie da rady. Zdąży zrobić najwyżej dziesięć–piętnaście, kiedy upiór skoczy mu na plecy, rozedrze delikatny skafander próżniowy, wpuści zimno i pustkę… Popatrzył na postać, zamarłą w bezruchu kilkanaście metrów od niego, zaplótłszy ramiona wokół kratownicy. Spojrzenie płonących, czerwonych oczu upiora błyszczało pod filtrem hełmu i zdawało się przewiercać go na wylot, powoli wypełniać całą przestrzeń. Nie widział już gwiazd ani świateł pozycyjnych Stacji, jak zaczarowany wpatrując się w bestię. Szumy w słuchawkach radia zaczęły układać się w dziwną, hipnotyczną melodię. Ostatkiem sił sięgnął po broń i wtedy tamten skoczył.
***
Poczuł chwilę nieważkości, po czym ciążenie wróciło i uderzył o podłogę kabiny. Elektryzujący ból łokcia obudził go momentalnie.
– A żeby to cholera… – Przetoczył się na plecy i otworzył oczy. Jedynym widocznym punktem w całkowitej ciemności kajuty był wyświetlacz zegara. Trzecia dwadzieścia osiem, głosiły błyszczące zielenią cyfry. – Watsonie, światło.
Zawsze usłużna SI zareagowała natychmiast. Bernard osłonił przedramieniem przymrużone oczy. Wzrok potrzebował kilku sekund, żeby przestawić się z całkowitej ciemności na powódź białego światła. Es siedziała na łóżku, jej długie ciemne włosy opadały na twarz, a zielona koszulka przyjemnie układała się na piersiach.
– Znowu koszmary? – W dobiegającym z łóżka głosie Es zaspanie mieszało się z troską.
– Nie, pomijając oślepienie, wszystko w porządku – rzucił uspokajająco. – Przetoczyłem się w złym kierunku. Zamierzałem zmiażdżyć cię o ścianę, a zamiast tego spadłem. Uczciwa pomyłka. Śpij.
Pozbierał się z podłogi i podszedł do stolika, na którym przezornie zostawił kubek z wodą. Upił kilka łyków. Es wpatrywała się w niego badawczo.
– Krzyczałeś. – Odgarnęła włosy i opuściła smukłe nogi na podłogę. – Może powinieneś pogadać o tym z Watsonem? Coś ci poleci.
– Co? Prochy? Terapię? – Wzruszył ramionami i odstawił kubek. – Nie ma sensu. Zawsze mogę sobie porozmawiać z żywymi ludźmi. No i jesteś ty. Nie potrzebuję niczego innego, kiedy jesteś obok.
Es uśmiechnęła się. Ślicznie się uśmiechała.
– Jakkolwiek uważam, że jest to tylko sztuczka mająca zagwarantować ci seks, miło mi to słyszeć. Nadal jednak sądzę, że fachowa pomoc przydaje się, jeśli problem się powtarza. A ten się powtarza.
– Radzę sobie. – Usiadł obok kobiety i objął ją ramieniem, ale odsunęła się. Patrzyła na niego poważnie.
– Nie możesz bagatelizować wszystkiego. W ostatnich tygodniach wydajesz się ciągle zmęczony. Jesteś nerwowy, miewasz koszmary. Wszyscy to zauważają, a ty udajesz, że jeśli będziesz zaprzeczał odpowiednio długo, to nagle sytuacja magicznie się poprawi.
– Radzę sobie – powtórzył, uśmiechając się uspokajająco. – To tylko złe sny.
– Rozmawialiśmy już o tym i obiecywałeś, że pomówisz z Watsonem…
– Obiecywałem, że pomówię, kiedy stanie się to problemem. Na razie to po prostu zmęczenie. Zdarza się. – Bernard wywrócił oczyma.
– Tak, ale nie możemy ignorować takich rzeczy, zwłaszcza że nikt nie może tutaj po prostu wyjechać na dwa tygodnie. Zrób to, choćby dlatego, że cię o to proszę. – Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami. Niebieskie oczy kobiety zdawały się pochłaniać kolory z całego pomieszczenia. – Martwię się o ciebie.
– Nie masz powodu. – Przesunął dłonią po jej długich, miękkich włosach. – To pewnie przemęczenie.
– Niewiele mamy tu do roboty, Bernardzie. – Przechyliła głowę i spojrzała na niego z lekką irytacją. Ostatnio łatwiej się denerwowała. – Wiesz, o co mi chodzi.
– Czasem po prostu miewam gorsze dni.
– Nie cztery razy na tydzień! – Podniosła głos. Pierwszy i na ogół ostatni sygnał ostrzegawczy, niemniej zmęczony mężczyzna po prostu go zignorował. – Budzisz się albo z krzykiem, albo na podłodze. I jak sobie radzisz? Zamykasz się w kajucie z tymi twoimi antykami… – Wskazała ręką na półkę z książkami. – I wychodzisz po trzech dniach, zakładając, że wszyscy zapomnimy, że coś jest nie tak. Że ty sam zapomnisz.
– Działa doskonale i naprawdę nie potrzebuję niańki. – Żachnął się, jednak już kiedy wypowiadał te słowa, wiedział, że popełnił błąd.
– Jasne. – Zatrzymała się w pół kroku i posłała mu wściekłe spojrzenie. – Potrzebujesz tylko kogoś do pieprzenia.
Wyszła zamaszystym krokiem, nie zadając sobie trudu, żeby zabrać leżące na podłodze spodnie. Bernard podniósł się i ruszył za nią, ale dziewczyna była już u siebie w kajucie, za szarymi drzwiami z zalepioną taśmą plakietką z nazwiskiem. Westchnął ciężko. Nie było sensu się dobijać. Teraz nie zechce rozmawiać, potem przez jakiś czas będzie go unikać. Pewnie do wieczora, kiedy da się przeprosić. W tym momencie tylko by pogorszył sytuację. Wytrzymałość nerwowa wszystkich szwankowała, na nieszczęście z reguły w tym samym czasie.
Musiał istnieć jakiś mechanizm psychologiczny związany z pozostawaniem cały czas w tym samym towarzystwie. Bernard nie był psychologiem, ale pewnie znalazłaby się jakaś opisująca to teoria. Kiedy on był nerwowy, najczęściej akurat złe samopoczucie dotykało również innych. Zupełnie jakby załoga Stacji wyrobiła sobie wspólny rytm. Może z biegiem lat powstała pomiędzy nimi jakaś przedziwna więź, która sprawiała, że doskonale wyczuwali swoje wzajemne nastroje, przez co wpływali na siebie nawzajem? Faktem było, że pomimo ciasnoty Stacji rzadko kiedy zdarzało mu się spotkać osobę, której naprawdę nie chciał spotkać. Może trzeba będzie zapytać, czy inni zauważyli to samo. Oczywiście nie teraz. Na rozmowę z Es nie miał chwilowo szans, a z nikim innym jakoś nie chciał gadać.
Westchnął ciężko i sięgnął do szafki, na chybił trafił wyciągając stamtąd książkę. „Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu” – wiedział to w chwili, kiedy dotknął okładki. Cóż. Niech będzie.
Książki. Kiedy przylatywał na Stację, antyczne, bardzo drogie i mocno niepraktyczne – te same utwory można było spokojnie mieć na czytniku – stanowiły kaprys, raczej ozdobę niż faktyczną lekturę. Bernard odziedziczył całą kolekcję – jedenaście sztuk klasyki, na uszlachetnianych prawdziwym papierem stronach – po Clarze Demoines, siostrze matki. Lubił ich zapach, utwardzane okładki i szorstkość papieru. Uspokajały go. W ciągu ostatnich lat stały się czymś jeszcze – kieszonkowymi światami, miejscami, w których Bernard mógł się schronić. Znał wszystkie swoje książki niemal na wyrywki i często w ogóle ich nie otwierał. Nie musiał. Przesuwał palcami po okładce „Władcy Pierścieni” i czuł zapach ziela fajkowego oraz wiatr znad Rivendell. Kroczył ulicami Chiba City, sunąc wzdłuż linijek „Neuromancera”, podziwiał Londyn oczyma ciekawskiego niedźwiadka z Peru. Słyszał śmiech Behemota, kiedy kartkował „Mistrza i Małgorzatę”, i widział troskę na pyszczku Królika, gdy jego wzrok padał na ciemnoczerwony grzbiet „Alicji w Krainie Czarów”.
Potrafił siedzieć godzinami, tylko przesuwając palcem wzdłuż kolejnych linijek. Czasem myślał o czasach, kiedy antyczne tomy powstawały. Jeśli wierzyć drukowi na przedostatniej stronie, kolekcja ciotki pamiętała czasy, kiedy uruchamiano procesy terraformingu na Nowym Edenie i Jedności. Przed pierwszą wojną kolonialną. Przed następnymi. Kiedy kosmos był miejscem, w którym ludzie chcieli zbudować nowy dom, lepszy niż ten na Ziemi. Nie miejscem, które pamiętał Bernard.
Dokładnie takim samym jak Ziemia.
W myślach spacerował ulicami dwudziestowiecznej Moskwy, podróżował po Anglii, wykłócał się z tubylczymi przewodnikami pod Kilimandżaro. Nie rozumiał wielu rzeczy, tworzył teorie i schematy, według których zachowania i reakcje ludzi sprzed wieków miały sens. Konstruował wzorce, do których próbował dopasowywać bohaterów. Potrafił spędzić całe godziny w sterowni, wyciągając z pomocą Watsona strzępki informacji z historycznych baz danych.
Poznawał obcą cywilizację, którą kiedyś byli ludzie.
Najwyraźniej znowu potrzebował ucieczki.
***
Jonathan Brown przyszedł do niego następnego dnia. Bernard lubił młodszego z szyfrantów. O ile humor Pauleya był złośliwy i sarkastyczny, Jonathan okazał się po prostu optymistą – chyba jedynym na Stacji. W ostatnich latach była to cecha, na którą panował wysoki popyt.
– Tak jakby nie wychodzisz z kabiny, Bernardzie. Mogę wejść? – Nie czekając na odpowiedź, wpakował się do środka. – Trochę się martwimy, wiesz. Co czytasz? Powinieneś chyba dogadać się z Es.
Bernard nie mógł powstrzymać uśmiechu. Utrzymanie wątku było trudną sztuką dla młodszego z szyfrantów.
– „Dracula”. Bram Stoker. Klasyka. Nie orientujesz się. – Postukał paznokciem w grzbiet leżącej na stoliku książki. – Dlatego mało mnie widujecie. Siedzę tutaj i czytam.
– To jedna książka, oszuście, znaczy szefie. – Jonathan uniósł brew, przyglądając się powieści okiem znawcy. – Nie zajmie ci więcej niż parę godzin. Reszta to ani chybi chęć siedzenia tutaj. Oczywiście rozumiem, ale wiesz – pora wyłazić.
– Coś się stało? – Bernard wzruszył ramionami.
– Nic się nie stało. Ale po co masz tak siedzieć? Życie przegapisz. – Brown już był przy jego półce, niemal przystawiając nos do grzbietów książek. – „Władca Pierścieni”. Matma?
– Nie, literatura. Tolkien. – Inżynier wywrócił oczyma. – Co takiego jest do przegapiania na zewnątrz? Nieznany gatunek racji żywnościowych?
– Nie, przynajmniej jak dotąd nie, ale to nie znaczy, że nic się nie wydarzy za godzinę. Albo jutro. – Brown rozszył ręce i zakręcił się w koło. – Kto wie?
– Co z Es? – Bernard starał się zadać to pytanie w sposób możliwie nonszalancki, ale oczywiście rozmówca zareagował natychmiast. Oczy szyfranta rozbłysły radośnie.
– Es jest naburmuszona. Wiesz, kobieta. Powinieneś z nią pogadać. Tak, tak. Teraz. Już.
– Nigdy nie tracisz wiary? – Bernard naciągnął bluzę na podkoszulek. Może Jonathan miał rację. Tęsknił za Es, nawet jeśli starał się do tego nie przyznawać, żeby nie dać dziewczynie nowej amunicji.
– Sczeźlibyście beze mnie, bando ponuraków. Idziesz? – Brown był już przy drzwiach.
– Taaa, chodźmy. I tak miałem sprawdzić, czy nie zdemolowaliście Stacji.
***
Znalazł ją oczywiście w ich miejscu, w doku startowym kapsuły ratunkowej. Siedziała na podłodze, opierając się plecami o ścianę i wpatrując w martwe ekrany wyłączonego systemu kontroli startu. Coś cicho nuciła, chyba „Iluzję”. Dobry kawałek.
Czasami żartowali, że kiedy będą mieli już dosyć pozostałych, wsiądą do dwuosobowego stateczku i zdadzą się na los. Gdy miał złe dni, sądził, że to naprawdę dobry pomysł, mimo iż szanse przechwycenia kapsuły przez kogokolwiek były katastrofalnie wręcz niewielkie.
Nie odezwała się ani słowem, kiedy wszedł, nawet na niego nie spojrzała.
Usiadł koło niej na podłodze, wsłuchując się w melodię. Piosenka mieszała się z cichym szumem urządzeń.
Kiedy umilkła, oparła mu głowę na ramieniu. Nadal nic nie mówiła, ale przecież nie musiała. Siedzieli tak w ciszy może chwilę, a może godzinę… Bernard nigdy nie liczył czasu w takich momentach.
Bo i po co?
***
Zawsze, kiedy Bernard przekraczał gródź prowadzącą do sterowni, miał nadzieję dowiedzieć się, że otrzymali jakąkolwiek wiadomość. Pamiętał pierwsze miesiące służby, gdy przynajmniej raz w tygodniu przez punkt skokowy coś przechodziło: czasem frachtowiec, innym razem okręt patrolowy, jeszcze kiedy indziej smukły i złożony niemal wyłącznie z potężnego silnika kurier.
Teraz, nie licząc oczywiście okien testów diagnostycznych i raportów o stanie Stacji, większość ekranów wypełniały monotonne ciągi wyjścia algorytmów analizy szumu. Szanse na wyłowienie jakiegokolwiek śladu informacji z przypadkowych fal wyłapanych przez anteny były poniżej wszelkich wskaźników – ale przecież zawsze większe od zera. I zawsze była nadzieja. Nadzieja jest potężną bronią, zwłaszcza kiedy nie ma się niczego innego. Codziennie inżynier wchodził do świątyni Watsona i każdego dnia liczył na to, że pośród zwykłych „Odrzucone” pojawi się choć jedno „Przekierowane do analizy drugiego stopnia”.
Że chociaż raz Watson nie powita go uprzejmym: „Przykro mi, Bernardzie”.
Jak dotąd bez sukcesu. Ale dzisiaj nie obchodziło go to wcale.
Właśnie wkraczał do pomieszczenia, kiedy główny ekran komunikacyjny zabłysnął, wyświetlając komunikat, którego nie wyświetlał od lat.
„Ślad wyjścia ze skoku metrycznego”.
Ślad wyjścia! Ktoś do nich przyleciał! Wreszcie! Bernard o mało się nie wywrócił, biegnąc w stronę stanowiska.
– Es! Chodź tutaj! Chodźcie tutaj wszyscy, mamy kontakt radarowy! Ktoś przyleciał! Wali prosto na nas! Pauley, Brown! Ponyriow! Wszyscy! – wrzeszczał bez opamiętania, niesiony nieprawdopodobną, pijaną radością. – Watson!
– Słucham, Bernardzie.
– Nadaj identyfikator, niech usłyszą, że tu jesteśmy – rozkazał. – Wiemy, co to za jedni?
– Odebrałem komunikat – powiedziała SI. W głosie maszyny zabrzmiał jakby namysł. – Jednostka zgłasza się jako frachtowiec EUCS „Conrad”. Ale…
– Ale?
– Nie rejestruję żadnej innej aktywności ze strony kontaktu. – Bernard prawie wyobraził sobie, jak Watson ściąga brwi. – Nie ma ani odczytu aktywnych sensorów, ani ciągu. Wydaje się, że „Conrad” nie podjął po skoku żadnej akcji poza transmisją.
Bernard zmarszczył brwi. Skok metryczny oznaczał dość skomplikowaną procedurę sam w sobie i można było oczekiwać po „Conradzie” jakiejś aktywności. Dodatkowo prawo nakazywało jednostkom cywilnym jak najszybciej opuścić strefę skoku – co w szczególności wymagało zwiększenia prędkości, uruchomienia sensorów, rzadziej wystrzelenia boi. Tymczasem „Conrad” nie robił żadnej z tych rzeczy. Po prostu bezwładnie dryfował w ich stronę.
– Może chce najpierw nawiązać łączność?
– Być może – zgodził się Watson.
– Co nadaje?
– Tu EUCS „Conrad”, rejestrowany na Falcon Mining Inc., navstamp Sol, strefa skokowa Pluton. Wiadomość nadana drugiego stycznia 2205.
– Co to ma znaczyć?
– No jak to? – Jonathan uprzedził odpowiedź SI. – To stara wiadomość. Duch w antenie, może destabilizacja systemu po skoku.
– Prawdopodobnie uszkodzenie systemu łączności. Być może „Conrad” doznał ciężkich uszkodzeń w trakcie wykonywania skoku i automat nadał wiadomość dopiero teraz – Watson potwierdził słowa Browna.
– Po siedmiu latach? – zdziwił się Pauley.
Es nic nie mówiła, pochyliła się tylko nad ramieniem Bernarda i zaplotła mu ramiona wokół szyi. Na uchu czuł jej przyspieszony oddech. Sytuacja faktycznie wyglądała niezbyt optymistycznie. Wiadomość sprzed siedmiu lat oznaczała w optymistycznej wersji, że „Conrad” nie przechodził żadnej diagnostyki przez cały ten czas – co tłumaczyłoby, choć nadal nieprzekonująco, pozostanie komunikatu w buforze anteny. W pesymistycznej – że statek tak zepsuł skok i przejście przez metryczną zajęło mu aż tyle czasu.
– Szyfrowana? – Spojrzał na wyświetlone na ekranie parametry, jeszcze zanim usłyszał odpowiedź SI.
– Nie. Cała wiadomość została nadana otwartym tekstem.
Bernard pokiwał głową, bardziej dla siebie niż kogokolwiek innego. Na szczęście nadawcy nie zależało na tajności. Zabezpieczone przekazy miały jawną tylko część nagłówkową, a wszystkie klucze, którymi dysponowali, pochodziły sprzed ponad siedmiu lat.
– Watsonie – powiedział powoli, starając się nadać głosowi uroczyste brzmienie. – Otwórz wiadomość.
Pozostali milczeli w napięciu. Musieli dojść do tych samych wniosków, co on. W zakłócanej jedynie oddechami ciszy na ekranie pojawiła się treść komunikatu.
Wieża kontrolna Sao Penelope, EUCS „Conrad” zgłasza sytuację awaryjną.
Nadal brak potwierdzenia poprzedniej wiadomości, brak łączności z nadajnikami Sol-1 do Sol-221. Brak ruchu radiowego na Ziemi, brak kontaktu z NavSatem. Próby od 07:02 do 11:56 czasu pokładowego. Czujniki średniego i dalekiego zasięgu identyfikują 271 wojskowych i 406 cywilnych boi ratunkowych.
O 12:06 czasu pokładowego wykryto obiekt na kursie zbliżeniowym vec 204-16, korytarz 33-91. Brak sygnatury napędu i radiolatarni pozycyjnej, podejrzewamy jednostkę wojskową. O 12:08 nadano zapytanie o identyfikację, brak potwierdzenia.
Przewidywany kontakt 13:45 czasu pokładowego, będziemy powtarzać wiadomość do 13:20, w razie niepowodzenia wykonujemy awaryjny skok ze strefy Pluton. Kontrola lotów Pluton, Sol-106, jeśli nas słyszycie, prosimy o oczyszczenie strefy.
– Plik telemetrii jest urwany w połowie. Albo pakiet został uszkodzony, albo nie dali rady wysłać go całego – przerwał długie milczenie Watson. – Spróbuję odzyskać z niego, co się da.
– Tak. – Bernard niemal wyszeptał polecenie. – Tak właśnie zrób.
Wbił wzrok w „Sol-1 do Sol-221”. Wszystkie wieże kontroli lotów w układzie. I żadna nie odpowiadała. Inżynier niemal słyszał, jak z hukiem upada w nim nadzieja.
***
Spędził dzień w kajucie. Nie chciał rozmawiać z nikim i choć nikomu tego nie mówił, wszyscy zdawali się wyczuwać jego potrzebę samotności, bo nikt, nawet Es, nie zakłócał mu spokoju. Bernard krzyczał, płakał, ciskał o ściany książkami i zmiętymi w kule ubraniami. Patrzył tępo w ścianę i na obraz z zewnętrznych kamer, na ciemną, pustą przestrzeń dookoła Stacji. Kiedy usłyszał głos Watsona, był już kolejny poranek.
– Bernardzie. – SI wydawała się szczerze zatroskana.
– Nie chce mi się z nikim gadać.
– To ważne – nalegała maszyna. – Sprawa dotyczy bezpieczeństwa Stacji.
Bernard spojrzał w stronę kamery.
– Jakiego bezpieczeństwa Stacji?
– Grozi nam zniszczenie. – Ton Watsona nie wzbogacił się o nawet cień nacisku, nadal był współczująco-pojednawczy jak u cholernego psychiatry. – Potrzebuję twojej obecności w sterowni.
Bernard zamarł. Słowa maszyny wybiły go z rozpaczy, kierując w stronę czegoś w rodzaju ponurego zainteresowania.
– Już idę – powiedział, szybko wciągając spodnie.
***
Wbiegł do pustej sterowni i zasiadł w jednym z dwóch znajdujących się tam foteli dla obsługi. Na trzech z czterech uruchomionych holowyświetlaczy sunęły normalne kolumny rutynowych raportów o stanie Stacji i danych z łączności. Ostatni – obraz sensorów – sygnalizował żółty alarm.
– Co się dzieje? – spytał, pospiesznie przeglądając logi.
– EUCS „Conrad” nadal nie wykazuje żadnej aktywności – powiedział Watson. Na ekranie sensorów pojawiły się kolejne raporty dotyczące zachowania frachtowca w ciągu ostatnich godzin. – W szczególności nie wykonał żadnego manewru, co oznacza, że nadal znajduje się na kursie kolizyjnym ze Stacją.
– Kolizyjnym? Poważnie? – Bernard podrapał się w głowę. – Znaczy uderzy w nas?
– Jeżeli nic nie zrobimy, na ponad dziewięćdziesiąt siedem procent tak – potwierdził Watson. Jednocześnie holo sensorów pokazało estymowany kurs „Conrada” wraz z możliwymi odchyleniami na tak znacznym dystansie. – To duży statek, a my mamy jego przybliżoną pozycję i może w istocie wyminąć nas, ale będzie to w najlepszym wypadku kwestia kilometra. W najgorszym uderzy w nas całą masą, co doprowadzi do zniszczenia obu jednostek.
Bernard spojrzał na wyświetlacz, nadal nie dowierzając. Kolizja w przestrzeni była prawie całkowicie nieprawdopodobna, nie przy dystansach, na których się zwykle operowało. Może w portach, gdzie z konieczności jednostki przebywały blisko siebie, albo podczas dokowań, ale tak po prostu…? Tworzone przez Watsona symulacje nie pozostawiały jednak wątpliwości.
– Co możemy zrobić?
Watson milczał przez moment, jakby się zastanawiał – choć Bernard doskonale wiedział, że maszyna zapewne zna już wszystkie dostępne opcje.
– Stacja wyposażona jest w wyrzutnię pocisków defensywnych – powiedziała SI spokojnym głosem. – Przeprowadziłem jej diagnostykę i test gotowości. Jest w pełni sprawna. Sugeruję użyć jej do zniszczenia „Conrada”. Zanim będzie w stanie poważnie nam zagrozić.
Mężczyzna prawie cofnął się w głąb fotela.
– Chcesz zniszczyć cywilny frachtowiec?
– Nie – sprostował Watson. – Uważam, że musimy go zniszczyć, by zagwarantować bezpieczeństwo Stacji. Do tego oczywiście jest potrzebna twoja zgoda, jako pełniącego obowiązki dowódcy.
– Zaraz, zaraz. – Bernard za plecami usłyszał głos Jonathana Browna i odwrócił się gwałtownie. Zajęty urządzeniami w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że ktoś przyszedł, a tymczasem stali za nim zarówno obaj szyfranci, jak i Es. – Watson chce rozwalić ten statek?
Bernard bezradnie wskazał na odczyty sensorów.
– Może być, że to albo oni, albo my.
– Absolutnie nie „oni”. – Watson wyraźnie odczytał zdanie jako skierowane do siebie. – Jak dotąd nie mamy żadnego dowodu, że na pokładzie są żywi ludzie. „Conrad” nie dał znaku życia od czasu wysłania wiadomości, którą, przypominam, scharakteryzowaliśmy jako awarię.
– Nie dał też dowodu na to, że nikogo na nim nie ma – zauważył McCoy Pauley, patrząc kosym okiem w kamerę Watsona i wślizgując się na fotel obok Bernarda. – Mogą być zahibernowani i zwyczajnie w wyniku jakiejś innej awarii nadal się nie wybudzać.
– Czy on ma rację? – zapytał Bernard niepewnie.
– W jakiej sprawie?
– Że tam mogą być żywi ludzie?! – Zirytowany Bernard podniósł głos. Maszyna wyraźnie chciała unikać odpowiedzi na trudne pytania, ale nie zamierzał jej na to pozwolić. – A w jakiej może jeszcze mieć?
– To prawda – powiedziała SI spokojnym półgłosem. – Nie jesteśmy w stanie stwierdzić na pewno, że na pokładzie „Conrada” nie ma jakichś ocalałych. Tym niemniej to nieistotne. Jeżeli frachtowiec w nas uderzy, ci potencjalnie żywi ludzie i tak zginą. Ale i Stacja nie przetrwa uderzenia.
– A co, jeśli się obudzą? – spytała Es. – Dajmy na to za godzinę, kiedy pocisk będzie już wystrzelony?
– Właśnie. – Bernard wskazał ręką dziewczynę jakby dla podkreślenia wagi jej słów. – Co wtedy? Pocisk leci w końcu jakiś czas, a jeśli tam są ludzie, w każdej chwili mogą się wybudzić. Nie potrzeba wiele, żeby zmienić kurs frachtowca. Przynajmniej nie na tyle, żeby minął Stację.
– Może ich też tam nie być. Lub mogą się nie wybudzić, tak jak nie wybudzili się dotychczas – skontrował Watson. – Lub mogą obudzić się i nie móc nic zrobić. Nie znamy sytuacji na „Conradzie”. Znamy natomiast sytuację tutaj.
– Czyli my albo być może oni, a być może nikt – powiedział Brown z ponurym uśmiechem na ustach. – Nie zazdroszczę ci decyzji, szefie.
Bernard popatrzył na niego, marszcząc brwi, a Es trzepnęła szyfranta w tył głowy. Na ekranie sensorów EUCS „Conrad” zbliżał się do Stacji powoli, acz nieuchronnie.
– Obawiam się, że muszę nalegać na wydanie rozkazu, Bernardzie. – Watson nadal mówił spokojnym głosem. Tym razem, jak nigdy, nie przypominał człowieka.
Bernard spojrzał na Es, potem na Browna. Wreszcie przeniósł wzrok na ekran sensorów, gdzie jaśniał pojedynczy punkt znaczący pozycję „Conrada” – być może statku jedynych, poza nimi, ludzi na świecie.
– Nie – powiedział wreszcie. – Próbuj ich wywołać co dziesięć minut od teraz. Melduj, jeżeli coś się wydarzy. I spróbuj wymyślić jakiś sposób, żeby się do nich dostać.
Brown poklepał go po ramieniu, a Es uśmiechnęła się z ulgą. Nikt nie chciał choćby potencjalnie mordować ludzi. Zresztą był jeszcze czas.
– Bernardzie, to naprawdę nic nie da. – Watson mówił nadal cichym, równym głosem. Teraz technik praktycznie wyczuwał całkowity brak jego człowieczeństwa. Jakby SI relacjonowała zestrzelenie pustego kontenera. – Ryzykujemy kolizję z „Conradem”, co może być katastrofalne dla Stacji.
– Na razie jeszcze nie. Nie zamierzam żyć z myślą, że nawet nie spróbowałem.
Obrócił się na pięcie i wymaszerował z pomieszczenia. Es i Brown poszli za nim, co przyjął z ulgą. Dobrze ich było mieć przy sobie.
***
Spędził cały dzień, pracując nad wymyśleniem sposobu dostania się na „Conrada” lub choćby sprowokowania go do zmiany kursu. Nikt mu nie przeszkadzał, jedyną osobą, która pojawiła się w mikroskopijnej mesie w ciągu całego dnia, był Ponyriow, ale jego idiotyczne uwagi o nieszczęściu i przeznaczeniu szybko sprawiły, że Bernard dość dosadnie powiedział mu, co o nim myśli. Od tego momentu miał mesę dla siebie. Na stole rozłożył wyświetlacz pokazujący schematy techniczne Stacji, na drugim z dwóch foteli – stos papierów do notatek.
Niestety, żaden pomysł nie pojawił się ani od razu, ani kilkanaście godzin później. Pozbawiona jakichkolwiek statków – nie licząc kapsuły ratunkowej – Stacja nie oferowała zbyt wielu opcji. Jedynym sposobem na fizyczne podejście do frachtowca były pociski defensywne, ale z oczywistych powodów nie dało się ich zastosować. Detonacja prędzej zniszczyłaby jednostkę, niż zmieniła jej kurs, a system nie pozwalał na zbyt skomplikowane manewry pocisku, nawet pozbawionego głowicy. Powolne zepchnięcie „Conrada” z kursu nie wchodziło więc w grę. Przez jakiś czas rozważał desperacką wyprawę samą kapsułą, ale szybko zrezygnował. Oznaczało to całkowite zdanie się na nieznany stan statku, bo, jak usłużnie wyliczył Watson, samo osiągnięcie pozycji frachtowca i zadokowanie w zasadzie pożerało większość zasobów napędu. Inżynier nakazał Watsonowi ciągłe próby połączenia się, jeśli nawet nie z załogą, to może choć z SI nawigacyjną jednostki – bez sukcesu. Zasnął po prawie dwudziestu godzinach, przy wystygłej kawie, wpatrując się w informacje o silnikach pozycyjnych Stacji.
Obudził się zmęczony i wymięty. Miał watę w głowie, a kości bolały go, jakby spał w szafce na skafander. Przetarł oczy, dopił kawę i udał się do sterowni. Potrzebował chwili w spokojnym sanktuarium, by zebrać myśli. Potem wróci na śniadanie i zabierze się za dalszą pracę.
Zauważył to, kiedy tylko przekroczył próg pomieszczenia. Ekran sensorów był pusty.
– Watsonie?
– Witaj, Bernardzie – odpowiedziała maszyna pogodnym głosem.
– Co się stało z „Conradem”? – Wskazał oskarżycielsko na ekran. – Czemu go nie widać?
Odpowiedziała mu cisza. Watson milczał, obserwując go przeźroczystymi oczyma kamer.
– Co się stało?! – niemal krzyknął.
Tym razem z głośników rozległo się coś bardzo przypominającego westchnienie.
– Obliczyłem, że EUCS „Conrad”, kontynuując marsz swoim kursem, zagraża tej Stacji i, w konsekwencji, tobie. Dlatego o godzinie czwartej sześć czasu pokładowego wystrzeliłem pojedynczy pocisk klasy Jaskółka, który o czwartej osiemnaście zniszczył jednostkę.
Bernard poczuł, że brakuje mu oddechu. Opadł ciężko na fotel, wbijając wzrok w pusty ekran sensorów. Watson zignorował jego polecenie i zabił załogę „Conrada” – teraz był niemal pewien, że załoga mogła żyć, po prostu z jakiegoś powodu nie udało się nawiązać łączności. Zabił ich.
– Zwariowałeś? – Chciał to wykrzyczeć, lecz z gardła wydobył jedynie zduszony charkot. – Kto ci... zezwolił?
– Jednym z moich podstawowych zadań jest chronić Stację i utrzymać przy życiu jej załogę – odparła SI. – Zwlekałem tak długo, jak to było możliwe, Bernardzie, a nawet jeszcze dłużej. Ale nie mogłem dopuścić do kolizji. Podjąłem więc kroki.
– Jestem dowódcą i wydałem ci bezpośrednie polecenie! – Podniósł się i stanął dokładnie przed kamerą Watsona, wpatrując się w oko obiektywu.
– Jesteś zastępcą dowódcy pełniącym jego obowiązki. – Głos maszyny był nieludzko spokojny. – Ponadto byłeś przemęczony i w wysokim stresie. Z całym szacunkiem, jaki do ciebie żywię, uznałem, że w tym konkretnym momencie byłem w stanie podjąć lepszą decyzję.
Bernard ukrył twarz w dłoniach, czując, jak nagle płynące łzy ściekają mu po policzkach. Najpierw wiadomość o Ziemi. Teraz zniszczenie „Conrada”, pierwszego statku od siedmiu lat – i być może ostatniego, jaki kiedykolwiek się tu zjawił. Zostali sami. Zostali całkiem sami.
– Powinieneś wziąć leki, Bernardzie – mówił Watson swoim najbardziej irytującym, terapeutyczno-współczującym głosem. Tym razem jednak SI nie brzmiała ani trochę ludzko. – Przygotowałem je w dozowniku.
***
Dwa dni przed świętem zmarłych zniknął Jonathan Brown. Na Stacji oczywiście nie traktowano zaginięcia poważnie, nie pod czujnym okiem Watsona. Kiedy więc Pauley zwołał wszystkich do jadalni, nikt nie był nawet zaniepokojony. Gdyby chciano przyporządkować każdemu na Stacji jakąś cechę charakterystyczną, szyfrantów można byłoby opisać jako niespokojne duchy. Z braku zajęć związanych ze swoim stanowiskiem byli od lat zupełnie bezrobotni. Spędzali więc masę czasu albo na wirtualach, albo wymyślając gry i rozrywki, w które – chcąc nie chcąc – była wciągana cała załoga. Oczywiście, ostatnio to się zmieniło.
– Może po prostu chce być sam? – Frollo pogładził kanciasty podbródek długimi palcami. Bladoniebieskie, jakby rozwodnione oczy mężczyzny spoglądały na McCoya Pauleya z pobłażliwością. – Każdy tu od czasu do czasu szuka samotności. Zwłaszcza teraz, w godzinie próby.
– Myślisz, że nie przyszło mi to do głowy? – Pauley nerwowo wybijał paznokciami nierówny rytm na plastikowym blacie. Mówił szybko, jakby wyrzucając z siebie słowa w kilkuwyrazowych pakietach. – Pierwsze, co pomyślałem. Aha. Dlatego najpierw puściłem na komunikację, żeby wyłaził, bo się niepokoimy, a potem spytałem Watsona, gdzie jest. I on nic nie wie. Nic.
Jakby dla dodania wagi swoim słowom, mężczyzna pokiwał kilkakrotnie głową.
– Może źle sformułowałeś pytanie…
– Jak można źle sformułować pytanie „Gdzie jest Brown?”, Frollo, zlituj się. Watson to nie twój Wszechmogący, odpowiada na pytania. – Pauley wywrócił oczyma.
– Może jak pyta go głupek…
– Nie ma możliwości, żeby nie wiedział – przerwała im Es, widząc, że Pauley podnosi się z miejsca. Kobieta uniosła dłonie w pojednawczym geście. – I nie ma co się kłócić. Wszyscy nie jesteśmy w formie. Po prostu zapytamy go jeszcze raz. Watsonie, gdzie jest Jonathan Brown?
SI nie zareagowała. Es i pozostali wymienili zaskoczone spojrzenia.
– Watsonie? – Bernard pomachał wiszącej w rogu pomieszczenia kamerze.
– Słucham – rozległ się uprzejmy głos. Na zimnej krwi – o ile można było to tak nazwać – SI można było polegać.
– Pewnie zauważyłeś, że mamy problem z Jonathanem. Możesz powiedzieć, gdzie on jest?
– Przykro mi, Bernardzie. Obawiam się, że nie mogę tego zrobić. – Ton głosu maszyny nie zmienił się ani trochę.
– Jak to nie możesz? – Bardziej zaskoczony niż zirytowany mężczyzna potrząsnął głową. Ta rozmowa była zdecydowanie dziwna. Es zamrugała szybko kilka razy, a Ponyriow położył egzaltowanym ruchem dłoń na piersi.
– Jak to nie możesz? Jak to, do jasnej cholery, nie możesz? – Pauley poderwał się z krzesła i ruszył szybko do holoekranu kontrolnego SI. Zielone oczy mężczyzny ciskały niebezpieczne błyski i przez moment Bernarda ogarnęło nieodparte wrażenie, że kolega chce uderzyć urządzenie.
– Spokojnie, spokojnie! – Podszedł do zaciskającego pięści szyfranta. – Na pewno istnieje jakiś powód. Prawda? – Spojrzał pytająco na kamerę.
– Oczywiście, Bernardzie. – Maszyna zdawała się nie zwracać uwagi na wściekłego mężczyznę. – Nie mogę podać ci lokalizacji Jonathana Browna, ponieważ nie znajduje się on w zasięgu żadnego z moich sensorów.
Wściekły Pauley zamrugał z niedowierzaniem i cofnął się o pół kroku.
– Jak to? Monitorujesz przecież całą Stację, to niemożliwe, żeby… – Przerwał, kiedy Es położyła mu uspokajająco dłoń na ramieniu. Nabrał powietrza, jakby chciał kontynuować, jednak zrezygnował. Rozłożył tylko bezradnie ręce.
– Watsonie, czy system bezpieczeństwa jest w pełni sprawny? – dokończył za niego myśl Bernard. Przecież Brown musiał gdzieś być i nawet jeśli teraz gdzieś się schował, to musiał najpierw tam dotrzeć. Wydawało się nieprawdopodobne, że wszechwiedzący komputer nie wie, gdzie znajduje się jeden z członków załogi Stacji.
– Potwierdzam. – Na hologramie wyświetlił się trójwymiarowy plan Stacji z zaznaczonymi strefami obserwacji. Białe pola widzenia kamer obejmowały wszystkie korytarze i pomieszczenia. Zielone strefy czujników telemetrii środowiskowej wypełniały dukty techniczne i najbliższe sąsiedztwo urządzeń, wreszcie błękitne linie gun-scanu przecinały korytarze na wysokości każdych drzwi i grodzi. – Wszystkie elementy systemu monitoringu są sprawne i sprawdzone dzisiejszym testem diagnostycznym. Cała załoga placówki znajduje się tam, gdzie powinna być, jednak nie wykrywam obecności Jonathana Browna.
– Nie mógł przecież tak po prostu zniknąć. – Frollo nie krył zaskoczenia.
– Być może poczuł zew pustki? – Ponyriow wpatrywał się w ścianę z natchnionym wyrazem twarzy. – Miał dosyć zamknięcia w pancernym więzieniu z nami i wybrał ucieczkę?
Pauley zmierzył go wściekłym spojrzeniem.
– Niech on się zamknie, bo nie ręczę za siebie – warknął.
– Nic nie zmienisz – parsknął tamten. – Może po prostu zrozumiał, że jesteśmy sami! Sami! – Zaśmiał się bezgłośnie, kryjąc twarz w dłoniach. Głos załamał mu się lekko. – Nikt tu po nas nie przyjdzie. Jesteśmy naprawdę ostatni. Może postanowił sam podjąć decyzję?
– Zamknij się!
– Ponieważ jak będę cicho, to nagle dookoła zmaterializują się ludzie? I nagle nie będziemy ginącą rasą? – Ponyriow uniósł wzrok i spojrzał prosto na Pauleya. Płakał otwarcie, wielkie łzy spływały po zaczerwienionych policzkach na staroświeckie bokobrody, z których magazynier był tak dumny. – Bo będzie lepiej?
– Zamknij się, kurwa mać! – Szyfrant kopnął stojące mu na drodze krzesło i już stawiał pierwszy krok w stronę Ponyriowa, kiedy nagle rozmyślił się i z całej siły uderzył pięścią w stół. – Nieważne – burknął już sporo ciszej. – Po prostu niech się trzyma ze swoimi frazesami z daleka.
– Jasne, McCoy. – Es, za plecami szyfranta, posłała Ponyriowowi mordercze spojrzenie. Wpatrzony w podłogę mężczyzna chyba nawet tego nie zauważył. – Już nie będzie gadał. Ale teraz sądzę, że mamy do rozstrzygnięcia ważniejszy problem. Prawda? – Spojrzała znacząco na Bernarda.
– Słusznie – podjął inżynier. – Zaraz się dowiemy, co się dzieje. Watsonie, kiedy ostatni raz odnotowałeś lokalizację Jonathana Browna?
SI odpowiedziała dopiero po kilkunastu sekundach ciszy i jakby z wahaniem.
– Jonathan Brown nie pojawia się w zasięgu żadnego czujnika w diagnostyce z godziny ósmej.
– Czyli od sześciu godzin? I nic nam nie mówisz? – Pauley rozłożył dłonie i spojrzał na pozostałych z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. – Ktoś o tym wiedział?
Ponyriow burknął ciche „nie”, nie odrywając spojrzenia od wykładziny. Es i Frollo pokręcili jednocześnie głowami.
– Nie miałem pojęcia. – Bernard był zaskoczony. Zniknięcie członka załogi na sześć godzin to coś, co zasługiwało na podanie do wiadomości. Inżynier pełniący funkcję dowódcy placówki powinien wiedzieć o takich rzeczach. – Watsonie, dlaczego o tym nie zameldowałeś?
– Zajmowałem się analizą pakietów z EUCS „Conrad”. – Głos Watsona był irytująco wręcz spokojny. – Uznałem, że skoro nie było sygnałów otwarcia śluzy ani alarmów na żadnym urządzeniu, nie dzieje się nic poważnego. Najwyraźniej błędnie.
– No pewnie, że błędnie! – wszedł mu w słowo Pauley.
– Bardzo przepraszam. – SI wydawała się szczerze zatroskana. – Przykro mi.
– Przykro ci?! – Głos szyfranta wzniósł się o oktawę. – Przykro? Zgubiłeś Jonathana! Bóg jeden wie, gdzie on teraz może być, ile się mogło stać przez tyle czasu...
– Uspokój się, McCoy. – Frollo nie krzyknął, ale jego ostry ton natychmiast uciął zdanie Pauleya. – To tylko maszyna. Głupia maszyna, ułomny twór człowieka. Nic dziwnego, że jest omylna, w końcu człowiek też jest.
– Zmierzasz dokądś? – Es skrzywiła się ironicznie. Szyfrant po prostu patrzył na niego ponuro.
– Owszem. – Claude Frollo wzruszył ramionami. – Zajmijmy się problemem. Proponuję podzielić się na grupy i przeszukać Stację. Brown musi gdzieś być. On albo, jeśli taka wola Pana, jego ciało. Ale żyjemy w ograniczonej przestrzeni. Prędzej czy później znajdziemy jedno lub drugie.
– Ma rację. – Ponyriow nagle uniósł głowę. Nadal miał lekko zaczerwienione oczy. – Nie możemy pozwolić, żeby otchłań odepchnęła nas od siebie nawzajem. Nie pozwolimy Jonathanowi zaginąć w ciemności.
Es wychwyciła wzrokiem spojrzenie Bernarda i jak na komendę wywrócili oczyma. Ponyriow każde zdanie potrafił sformułować tak, że działało na nerwy wszystkim pozostałym. Choć trzeba było przyznać, że obaj mężczyźni mieli rację. Było oczywiste, że nie dowiedzą się, gdzie jest Brown, od Watsona. Pozostało poszukać go osobiście.
***
Nieliczne działające lampy tworzyły zaledwie brudnożółty półmrok i inżynier polegał głównie na drżącym świetle latarki. Inna rzecz, że jeżeli zaginiony był gdzieś tutaj, nie dało się go przeoczyć – poruszający się w kucki Bernard wypełniał sobą niemal cały przekrój duktu. Ale co on miałby tu robić? Co w ogóle mogło się stać? Przez krótką chwilę miał nadzieję, że coś rzeczywiście poważnego, że nie przetrząsają całej Stacji dla jakiegoś głupiego żartu. Ale szybko zwalczył tę myśl – nie przychodziło mu do głowy nic poważnego, co nie skończyłoby się przynajmniej ciężkimi obrażeniami. A w takim wypadku mogli polegać tylko na Watsonie i zapasach ambulatorium – wśród załogi nie było lekarza.
– Dotarłem do osiemnaście-trzydzieści sześć, przemieszczam się w stronę magazynów. – Postukał kilka razy paznokciem w mikrofon zestawu komunikacyjnego. – Jesteście?
– Słab… szę. …wiłeś osiemnaście, czy sied… …biór? – Z trudem wyłowił poprzez zakłócenia głos Pauleya. Ekranowany tunel był jednym z kilkunastu miejsc, gdzie czujniki Watsona nie działały tak dobrze i gdzie mógł ukrywać się młodszy z szyfrantów. Niestety, łączność miała tam porównywalne problemy.
– Osiemnaście. O-siem-na-ście! Szlag! – zaklął, kiedy wyprostował się za bardzo i uderzył głową w spinającą przewody energetyczne klamrę. Cienie wypełniające dukt zadrżały, kiedy potarł czubek głowy ręką z latarką. – Idę w stronę magazynów! Tam się skontaktuję! Bez odbioru!
Otarł pot z czoła i skierował jasny snop światła latarki w stronę, w którą miał iść. Nic, poza skrzynką wypełnioną wyświetlaczami diagnostycznymi i kilkoma grubymi wiązkami oznaczonych różnokolorowo przewodów. Jakieś dwadzieścia kroków dalej skrzyżowanie. Miał szczerą nadzieję, że dobrze pamięta, gdzie ma zakręcić. Słabo obciążone instalacje Stacji prawie nie wymagały konserwacji, więc wycieczki w wąskie tunele techniczne należały do rzadkich – Bernard nie pamiętał każdego z plątaniny wąskich i ciemnych korytarzyków. Sytuacji nie poprawiał fakt, że kiedy nie patrzyło się na oznakowania, dukty wyglądały właściwie identycznie.
Ruszył naprzód, starając się ignorować ból zgiętych nóg. Kilka niezdarnych kroków dalej oświetlenie duktu zamigotało i zgasło, pozostawiając go w rozświetlanej tylko latarką ciemności. Zaklął cicho i uderzył w najbliższą lampkę. Bez rezultatu.
– Watsonie? – rzucił do komunikatora, ale odpowiedziała mu tylko cisza. – McCoy? Es?
Odczekał kilka sekund, ale nikt się nie odezwał. Łączność musiała paść całkowicie. Niemal wywrzeszczał przekleństwo, uderzając pięścią w ścianę. W powracającym z ciemności zniekształconym echu ledwie rozpoznał swój głos.
– Spokojnie – mruknął do siebie. Odetchnął głęboko kilka razy. – Spokojnie.
Oświetlił korytarz w obu kierunkach. Rzucane na ściany tunelu cienie wyostrzyły się. Przez krótki moment inżynierowi wydawało się, że dostrzegł poruszenie gdzieś na granicy widoczności. Zmrużył oczy i zrobił krok w tamtym kierunku.
– Jonathan? Jesteś tam? – Zabawne, dopiero co słyszał echo, a teraz brzmienie własnego głosu wydało mu się zupełnie głuche. – To ty zepsułeś światło?
Żadnej odpowiedzi. Tylko wypełniona ledwie słyszalnym szumem urządzeń quasi-cisza Stacji. Wyciągnął latarkę na pełną długość ramienia do przodu, ale jej światło wyławiało tylko kolejny kawałek pustego tunelu, którym niedawno szedł. Zdawało się, że awaria była bardziej rozległa, bo nie potrafił dostrzec nigdzie brudnej poświaty oświetlenia technicznego.
– Tajemnicze ruchy w ciemności, które okazują się paranoją, zaliczone – mruknął cicho i zaśmiał się, trochę głośniej i bardziej piskliwie, niżby chciał. Nerwy, doprawdy, doskonały moment na nerwy.
***
Miejscami powierzchnia New Memphis przypominała pumeks, przetykany olbrzymimi bąblami pustej przestrzeni pomiędzy warstwami skał. Gigantyczne jaskinie stanowiły idealne środowisko do doprawionej adrenaliną rozrywki i natychmiast znalazły wielu amatorów. Bernard połknął bakcyla w wieku szesnastu lat. Deepgliding. Najpierw z instruktorem na doskonale oświetlonych i monitorowanych torach, potem w gronie znajomych w Collapsar i innych wielkich kompleksach rekreacyjnych, wzdłuż wytyczanych przez radionamierniki korytarzy sportowych. Wreszcie samotnie, lub z nielicznymi przyjaciółmi, rzucając wyzwanie mało uczęszczanym i dzikim jaskiniom, tylko z plecakiem, paralotnią i radiem.
Rozbił się podczas jednej z takich wypraw w Sieci Karrde’a. Skomplikowany kompleks szerokich jaskiń zaczynał się na głębokości kilkuset metrów, a kończył niemal pięć kilometrów pod ziemią. Całą infrastrukturę stanowiła stacja ratunkowa kilka mil na północ od zejścia oraz ogrodzenie z tablicą ostrzegającą przed wchodzeniem do Sieci bez przewodników.
Nic, co mogłoby zatrzymać nastolatków.
Sieć Karrde’a nie była oświetlona, więc szybując wzdłuż krętych tuneli, kierowali się tylko skanerem krótkiego zasięgu i światłem zamontowanych na kaskach reflektorów. Lot był wymagający, zmienne prądy powietrza szarpały paralotnią, a częste rozgałęzienia i zakręty utrudniały orientację. To tylko podnosiło atrakcyjność i intensyfikowało wrażenia.
Oczywiście, w końcu się zgubił. Pechowe lądowanie uszkodziło turbinę ucieczkową, a radio zredukowało do właściwie samego namiernika. Złamał rękę. Na pomoc czekał trzy dni, bo sygnały namiarowe w Sieci Karrde’a błądziły dokładnie tak samo jak ludzie, odbijając się od niejednolitych złóż, to niknąc, to zwielokrotniając się w setkach zbyt wąskich, by w nie wlecieć, tuneli i dziesiątkach rozgałęzień.
Miał jedzenie i podstawową apteczkę – nawet nastolatki posiadają dozę instynktu samozachowawczego – ale nie wiedział, ile będzie musiał wytrwać. Uszkodzone radio czasem błyszczało kontrolką odebrania sygnału, ale nie było w stanie go odtworzyć.
Trzy dni w ciemności, nie licząc reflektora.
Ale najgorzej radził sobie z samotnością. Najpierw gadał do radia, potem do siebie. Później mówił w powietrze, żeby tylko wypełnić czymś ciszę. Był swoim własnym narratorem i oboma bohaterami dialogów, które toczył. Wymyślał bajki i opowiadał je sam sobie.
Kiedy ratownicy zabierali go z dna Sieci Karrde’a, miał niesamowite wrażenie, że kogoś tam zostawił.
***
Złapał łączność z Pauleyem, kiedy tylko wygramolił się z duktu technicznego. Szyfrant zakończył właśnie swoją część obchodu. Mówił matowym, wypranym z emocji głosem osoby, która powoli traci nadzieję. Do tego czasu zgłosiła się już Es i Frollo, zaś Ponyriow właśnie przemierzał ostatnie metry przestrzeni pomiędzy pancerzem Stacji a zbiornikami wody.
Żadnych wieści.
***
Chwilę zajęła mu zmiana orientacji, ale w końcu nie był to jego pierwszy raz. Spojrzał na zamykającą mu się pod nogami śluzę.
– Zaczynam – rzucił do mikrofonu. – Żadnych widocznych śladów obecności, śluza w normie.
Sprawdzenie zewnętrza Stacji było dosyć desperackim ruchem, zwłaszcza że nie zniknął żaden ze skafandrów. Jonathan nie mógł wyjść, przynajmniej – nie w skafandrze. Bernard miał więc nadzieję, że... niczego tu nie znajdzie.
– System żadnej ze śluz nie raportował otwierania – zabrzmiał w słuchawkach irytująco spokojny głos Watsona. – Nikt poza tobą nie opuścił Stacji.
– Coś mogło się posypać, w końcu Jonathanowi udało się zniknąć. Może nawaliły też śluzy? Włącz światła. – Bernard ruszył po pancerzu, kiedy wokół rozbłysły ostre światła reflektorów serwisowych. Filtr zaskoczył z minimalnym opóźnieniem i oślepiony inżynier przez moment mrugał bezradnie w nagle skąpanej w ostrym świetle przestrzeni. Odruchowo zatrzymał się i sięgnął ręką do twarzy, ale dłoń zatrzymała się na hełmie. – Cholera…
Bernard nie pamiętał, jak dawno temu włączyli jednocześnie wszystkie światła na ciemnej stronie Stacji. Jasnoszary pancerz sprawiał wrażenie niemal białego, a żaden wspornik, żaden odpromiennik i żadna z anten, oświetlonych z wielu stron, praktycznie nie rzucały cienia. Inżynier miał wrażenie, jakby stał na scenie teatru, małej wyspie absolutnej jasności wśród pogrążonej w cieniu widowni.
Rozejrzał się. W każdą stronę rozciągała się z rzadka urozmaicona bryłami systemów zewnętrznych powierzchnia pancerza z równym horyzontem krawędzi Stacji.
– Zaczynam, najpierw pozostałe śluzy. – Mała ludzka sylwetka wznowiła mozolny marsz w kierunku górującej ponad Stacją wieży anteny łączności głównej numer jeden.
Na niebie właśnie wschodził Szaleniec.
***
Es czekała na niego w korytarzu, zaraz za wewnętrznymi wrotami śluzy. Uśmiechała się, ale w jej oczach czaiło się napięcie.
– Co się…? – Nie zdążył skończyć, bo dziewczyna nagle przylgnęła do niego, w namiętnym, smakującym malinami pocałunku. Przymknął oczy i oddał pieszczotę, wplatając dłoń w jej włosy, kiedy mocno przygryzła mu wargę.
– Au, drapieżna z ciebie bestia – mruknął, uśmiechając się lekko, ale kiedy tylko na nią spojrzał, niemal się przestraszył. Es wpatrywała się w niego z powagą i niepewnością, może nawet ze strachem. – Hej, nie martw się, znajdziemy go…
Tyle zdążył powiedzieć, zanim wargi dziewczyny przesunęły się wzdłuż jego policzka, aż wreszcie dotarły do ucha. Smukły palec wyłączył słuchawkę komunikatora.
– Dukt koło magazynu. – Jej szept zabrzmiał nienaturalnie głośno. – Musimy porozmawiać. Nie mów nikomu.
Oderwała się od niego, na pozór uśmiechnięta figlarnie, ale przecież nadal z rysami ściągniętymi napięciem.
– Ciąg dalszy po prysznicu? – Powoli oblizała wargi, patrząc mu w oczy. – W jakimś ustronnym miejscu?
– Małe, ciasne korytarzyki, gdzie nikt nas nie znajdzie? – Przesunął palcami wzdłuż kosmyka jej włosów. – Może te ciemne zakamarki, po których kręciłem się ostatnio? W sam raz dla dwojga.
– Dziesięć minut? – Uniosła brew, przechylając lekko głowę. Musiał przyznać, że zabrzmiało to niemal naturalnie. – Nie spóźnisz się?
– Za nic w świecie.
Niemal biegł do swojej kwatery. Czego mogła chcieć Es? Może coś się wydarzyło, kiedy on był poza Stacją, a Watson jeszcze mu o tym nie zameldował?
Załoga musiała być nadal zajęta poszukiwaniami, bo nie spotkał po drodze nikogo. Mgliście przypominał sobie, że Pauley chciał wybrać się znowu do sekcji reaktora. Szyfrant pewnie nie pozwoli nikomu spocząć, dopóki nie znajdą Browna lub choćby jakiejkolwiek wskazówki, co się z nim stało – dzięki temu nikt go nie zatrzymywał i bez problemu dotarł do sekcji magazynowej. Szerokie, przeznaczone do przejazdu wózków załadunkowych korytarze na ogół świeciły pustkami – z wyjątkiem coraz bardziej sporadycznych kontroli nie było sensu się tu zapuszczać. Dziewczyna stała zaraz obok otwartego wejścia do duktu technicznego obok D-4 – z tego, co pamiętał Bernard, magazynu żywności. Kiedy tylko go zobaczyła, skinęła nań ponaglająco i, zanim zdążył o cokolwiek zapytać, zniknęła wewnątrz tunelu.
Inżynier rozejrzał się niepewnie, podświadomie oczekując złośliwych uśmiechów reszty załogi patrzącej, jak daje się wkręcić w jakiś nieznany mu żart, ale – poza lampką sygnalizacyjną kamery Watsona – nie było tu nikogo.
Westchnął i wgramolił się do wnętrza duktu. „Przynajmniej światło działa”, przebiegła mu przez głowę myśl.
– Chodź. – Es czekała kilkanaście metrów dalej, przy skrzyżowaniu. Była drobna i w wąskim tunelu poruszała się niemal bez przeszkód. – Jeszcze tylko kilka kroków.
– Co się…? – Zanim dokończył, dziewczyna położyła palec na ustach. Kiwnął z rezygnacją głową, w kucki pokonując dzielącą ich odległość. – Możesz mi w końcu wytłumaczyć, co się stało?
Przez chwilę jakby zastanawiała się, wreszcie wyszeptała, szybko, jakby chciała zmieścić całe zdanie w jednym słowie.
– Myślę, że to Watson zabił Jonathana.
– Co? – Bernard pokręcił z niedowierzaniem głową. – Dlaczego miałby to zrobić?
– Tego nie wiem. – Rozejrzała się szybko. – Ale zastanów się. To, co nam mówi, nie ma sensu. Nie mógł go zgubić. To niemożliwe, nie dla niego. On widzi wszystko, prawie wszędzie, a Jonathan nie pakowałby się w tunele, nie mówiąc nam tego. To bez sensu.
– Hej, spokojnie. – Położył jej dłoń na ramieniu. Przez cienki materiał bluzy roboczej wyczuwał, że dziewczyna lekko drżała. – Watson przecież nie ma powodu, żeby nas zabić. A jakby miał, mógłby to zrobić bez trudu, a nie bawić się w likwidowanie nas po kolei.
– Nie rozumiesz. – Szept Es stał się bardziej donośny. Dziewczyna co chwila lękliwie patrzyła ponad jego ramieniem, w stronę odległego o spory kawałek wyjścia z tunelu. – Może on nie chce nas zabić, tylko zrobić coś innego, nie wiem co, a Jonathan mu przeszkodził?
– Ale co miałby chcieć zrobić Watson? To SI. Ma nas chronić.
– Ale nie pierwszy raz podjął decyzję o zabijaniu, prawda? – Spojrzała na niego wyzywająco. – Co ci wtedy powiedział, pamiętasz? Bo ja tak. Ma za wszelką cenę chronić Stację. A co, jeśli uznał, że Brown robi coś, co mu zagrozi?
– Es, spokojnie. Spokojnie. – Wziął ją za ręce i lekko uścisnął, choć wcale nie czuł się pewnie.
Żachnęła się i wyrwała mu dłonie.
– Nie traktuj mnie jak dziecko, tylko posłuchaj, co mówię. Musimy coś zrobić! – Podniosła głos i natychmiast zamilkła, zasłaniając rękami usta.
– Dobra, powiedzmy, że Watson załatwił Jonathana. Co zrobił z ciałem? – Miał nadzieję, że może, jeśli wskaże lukę w jej rozumowaniu, Es choć trochę przestanie się denerwować. – Brown powinien leżeć tam, gdzie umarł, a my szukaliśmy już wszędzie.
Es spojrzała na niego ironicznie.
– Kotku, szukaliśmy tylko tam, gdzie on nie ma sensorów, prawda? – Jej szept był podszyty irytacją, jakby tłumaczyła coś po raz setny. – Poza tym mógł wyrzucić go przez śluzę, a potem zafałszować odczyt, zresztą, hej – kto patrzy na odczyty, skoro Watson zawsze wygodnie podsuwa wnioski? Robimy de facto dokładnie to, co on nam zasugeruje.
Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Właściwie Watson na Stacji robił wszystko. Ufali mu bezgranicznie. Jeśli miałby nadużyć tego zaufania, nie było nic łatwiejszego. Ani nic trudniejszego do wykrycia. Po prostu tak przywykli do jego kompetencji, że dane pochodzące od niego traktowali niemal jak surowe, jego obróbka stała się dla nich całkiem przeźroczysta.
Z drugiej strony, ochrona ludzkiego życia była najwyższym priorytetem każdej sztucznej inteligencji i Watson nie był wyjątkiem. Z trzeciej, SI już raz zignorowała bezpośredni rozkaz i zabiła załogę „Conrada”. A w każdym razie była gotowa to zrobić. Bernard zrazu uznał to za zwykły priorytet protokołów – ochrona Stacji ponad rozkazem personelu – lecz teraz, pod wpływem podejrzeń dziewczyny, nie był tego taki pewien.
– Jeśli uwzględniasz morderstwo, to mógł je popełnić każdy. SI nie może tak po prostu zabić człowieka. – „Chyba”, dodał w myślach. – Jest większa szansa, że zrobił to ktokolwiek inny niż ona.
Opuściła głowę i przez chwilę myślał, że trafił. Mylił się, jak zwykle w odniesieniu do Es. Spojrzała na niego spod kosmyków włosów.
– Chyba że uznał, że chroni całą resztę, prawda? – Coś w jej głosie sprawiło, że poczuł nagłe zimno. – Wtedy protokoły bezpieczeństwa nie działają już tak idealnie. I kto inny wiedział dokładnie, kiedy będzie diagnostyka, ten jedyny moment na dokonanie morderstwa, żeby dane po prostu zniknęły? Ty tego nie wiesz, ja też nie. Normalnie nawet nie pytamy, to jego sprawy. Diagnostyka trwa osiemdziesiąt sekund, a kto poza SI potrafi wykorzystać tak wąskie okno czasowe? Tylko Watson wiedział dokładnie, kiedy można to zrobić i gdzie. – Uniosła głowę. Jej cera zdawała się blada w niezdrowym oświetleniu tunelu, włosy jakby wyblakłe. Jedynie oczy, zwykle szaroniebieskie, teraz lśniły turkusowym blaskiem. – Tylko on.
Kiwnął bardzo powoli głową, potem jeszcze raz. W słowach Es czaiła się niepokojąca logika, która, kiedy raz już dotarła do Bernarda, nie dała się ignorować. SI mogła łatwo dokonać morderstwa, ot, na przykład otwierając śluzę, kiedy Jonathan był w sąsiednim korytarzu. Mając pod kontrolą wszystkie systemy Stacji, nie byłoby problemem po prostu nie uruchomić alarmu dekompresyjnego – i pozostali nigdy by się o tym nie dowiedzieli. Inżynierowi nie przychodził, co prawda, do głowy żaden motyw takiego morderstwa, jednak SI to przecież nie istoty ludzkie. Ich motywy opierały się często na zupełnie niewidocznych dla człowieka powiązaniach przyczynowo-skutkowych i Bernard nie był pewien, czy Watson nie znalazł jakiejś zawiłej ścieżki rozumowania, w myśl której zabójstwo szyfranta było najlepszym dla załogi wyjściem.
– Es, sądzę, że najpierw powinniśmy sprawdzić, czy mamy rację, wiesz, zanim podejmiemy jakieś działania – powiedział w końcu ostrożnie. – W takiej sprawie lepiej się nie pomylić.
– I jak zamierzasz to sprawdzić? – Nie zmieniła pozycji, włosy nadal opadały jej na twarz, a oczy lśniły niemal hipnotycznym blaskiem. – Watson kontroluje dane.
– Te w głównym terminalu tak, ale na przykład śluzy mają własne logi. Obejrzę je, może to coś da.
– Tylko go ostrzeżesz. Jeśli się zorientuje, będzie dziesięć razy trudniej. – Niemal szeptała, choć teraz mówiła powoli, melodyjnie, niemal uwodzicielsko. Bernard zamrugał zaskoczony.
– Es?
– Tak? – Poderwała głowę i spojrzała na niego pytająco. W ułamku sekundy zniknęła blada cera i nienaturalny blask oczu, a głos zmienił się w nierówny, pełen niepokoju szept.
– Nic. – Potrząsnął głową. Cholerne nerwy, jeszcze brakowało mu zwidów. – Nic. Zrobimy tak: przejdę się wzdłuż śluz i sprawdzę ich logi sprzętowe. Watson nie mógł ich zmienić. Ty staraj się zachowywać normalnie. Nie ma powodów, żebyś ryzykowała.
Es pokiwała głową. Szybko, nerwowo.
– Dobrze. Ale bądź ostrożny. Watson jest inteligentny. Dasz mu jakąkolwiek wskazówkę, a domyśli się.
Inżynier uśmiechnął się uspokajająco i pogłaskał dziewczynę po policzku. Wtuliła twarz w jego dłoń, odpowiadając słabym grymasem.
– Poradzimy sobie. – Miał nadzieję, że uspokoił tym chociaż ją.
– Pewnie. Idź już.