34,90 zł
Trwa wyścig o światy stracone lata temu, gdy nastał Dzień i technologia zwróciła się przeciw ludziom.
Kolejna po "Gambicie" i "Punkcie cięcia" powieść Michała Cholewy przenosi czytelnika na skalistą i pogrążoną w ciemności planetę Atropos. Znajdująca się na niej kolonia na wiele lat została odcięta od reszty ludzkości.
Teraz wreszcie na pokładzie unijnego krążownika przybywa ekspedycja ratunkowa. Odcięci od wsparcia na surowej planecie, żołnierze Unii muszą stawić czoła tajemniczemu wrogowi, by rozwiązać zagadkę z czasów świata, który przeminął.
Kapral Wierzbowski oraz jego oddział wciągnięty w niebezpieczną grę dowiaduje się coraz więcej o planecie, swoim przeciwniku i w obliczu dylematów wymuszonych chłodną kalkulacją... o sobie.
I nie wiadomo, która z tych rzeczy jest najbardziej przerażająca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 852
FORTA
© 2014 Michał Cholewa
© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Projekt graficzny, eBook mastering:
Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux,[email protected]
Ilustracja na okładce: Joanna Wolska
ISBN 978-83-64523-13-7
Ustroń 2014
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Sensory znów złapały kontakt, szósty raz w ciągu ostatnich kilku godzin. Irytujący pisk systemu zbiegł się ze zniknięciem sfery przypuszczalnej pozycji, po raz kolejny zastąpionej punktem pozycji dokładnej. Po raz kolejny bliżej „Oslo” niż poprzednio.
– Łobuz zmienił kurs na dwadzieścia – dwadzieścia – zameldował operator sensorów. – Czas do kontaktu bojowego dziesięć godzin, osiemnaście minut.
Antoinette Serra nieznacznie kiwnęła głową. Nieprzyjaciel był co prawda jeszcze daleko, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, by nagle zmienił kurs na inny niż ku Atropos.
– Nawigacja, wyznaczcie najbardziej prawdopodobny kurs Łobuza dla scenariuszy ataku na „Oslo”, ataku na Nijmegen i desantu. Łączność, kiedy tylko te dane będą gotowe, prześlijcie je do wyrzutni naziemnych.
– Tak jest. – Szeroki jak dowolnych dwóch innych oficerów podporucznik Holta uruchomił połączenie z wyrzutniami na powierzchni planety. Ekran jego konsolety rozjarzył się ikonami przesyłu danych.
Na szaro-czarnej powierzchni Atropos odebrali je ludzie majora Crepe’ego obstawiający cztery placówki defensywne Nijmegen. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, będą w stanie praktycznie podwoić możliwości bojowe „Oslo”, o ile ewentualna walka rozstrzygnie się tuż przy planecie.
– Potwierdzenie rozpoznania?
– Nie – zaprzeczył oficer. – Ledwo udało się wyłapać emisję, musi uruchamiać tylko minimalny ciąg.
– Dziękuję.
Dłoń komandor wybiła nierówny rytm na oparciu fotela. Jak dotąd, od momentu kiedy wychwycili decelerację Łobuza ponad dobę temu, okręt nie zdradził się żadnym zbyt otwartym manewrem. Wtedy Sekcja Taktyczna sklasyfikowała go jako niszczyciel, co dla „Oslo” było raczej złą wiadomością. Ale póki co mieli tylko ten jeden odczyt.
– Niech Nijmegen wyśle do nas kilka wiadomości szerokopasmowo, koniecznie z naszym identyfikatorem.
– Tak jest – potwierdził Holta. – Ale jeżeli chcemy przekazać, kim jesteśmy, może po prostu nadawać bezpośrednio do nich?
– Na razie wolę, by nie wiedzieli, że ich widzimy. – Oficer odgarnęła za ucho niesforny kosmyk włosów. – A tak może przechwycą wiadomości i sami się do nas odezwą.
Antoinette przygryzła wargi. Sytuacja nie wyglądała tragicznie. Fakt, że nieprzyjaciel cały czas robił, co mógł, aby pozostać niewykrytym, również przemawiał na jej korzyść – oznaczało to, że nie wie, iż jest obserwowany. A to zawsze była przewaga.
Łobuz jako niszczyciel nie mieścił się w klasie jednostek, które chciała spotkać, będąc na pokładzie „Oslo”. Ale przecież – jeśli już przyjdzie im walczyć – była gotowa.
– Co z promami? – zapytała.
– Pierwsza grupa kończy kalibrację sieci. Jeżeli mają iść na niskiej emisji, będą z powrotem w ciągu dwóch godzin. – Holta nawet nie spojrzał na konsoletę, nadal zajęty komunikacją z planetą. – Drugi zespół dopiero dociera na wyznaczoną pozycję.
Komandor potarła dłonią podbródek, obserwując jasnoniebieskie znaczniki dwóch wahadłowców, uwijających się pomiędzy „Oslo” a Łobuzem, i drugiej pary, głębiej w przestrzeni. Zwykle nie przepadała za polami minowymi, ponieważ były dość nieelastyczne i ich efektywne użycie z reguły okazywało się niemożliwe. Nawet dwieście rakiet bez wsparcia potężnych bloków WE okrętu zazwyczaj stanowiło łatwy łup dla systemów defensywnych. Teraz jednak, kiedy dość dokładnie znała przypuszczalną pozycję domniemanego nieprzyjaciela i miała czas na przygotowania, sytuacja mogła być inna. Jeżeli uda im się zaskoczyć wroga z krótkiego dystansu, może zwyczajnie nie zdążyć zakłócić ich wszystkich. A przecież nie potrzebowała zbyt wielu trafień. Jeżeli przeciwnik zdecyduje się ich zaatakować, prawdopodobnie będzie to krótka i nieprzyjemna walka.
– Dziesięć godzin, panie i panowie – powiedziała do swoich ludzi. – Za cztery godziny będziemy wiedzieć wszystko.
Oparła się wygodniej w fotelu dowódcy i na krótką chwilę przymknęła oczy. Jeżeli przeciwnik nie zmieni kursu, wkrótce sprawa się zakończy. To pozwoli odhaczyć przynajmniej jedno z długiej listy jej zmartwień.
***
Sygnał był ledwo odczytywalny przez zakłócenia i momentami Antoinette wydawało się, że to jedynie duch w maszynie, efekt przemęczenia lub stresu. Przetworzony przez filtry stanowiska łącznościowego, stawał się aż nadto wyraźny.
– Sześciosekundowy zapętlony przekaz – powiedział Holta, zwracając się do oficer. – Powtarza się w kółko, odkąd go wychwyciliśmy.
– Łobuz?
– Teoretycznie możliwe. – Norweg pokręcił głową, jednoznacznie dając do zrozumienia, że akurat ta teoria nie jest według niego przesadnie wiarygodna. – Ale obstawiałbym jakąś inną jednostkę, możliwe, że uszkodzoną. Stąd prawdopodobnie zaszumienie, choć może to być też kwestia dystansu.
– Dystansu?
– Nie wykluczam pochodzenia pozasystemowego.
Antoinette w milczeniu przesunęła dłonią po ciemnych włosach. Sygnał mógł oznaczać bardzo złe wieści, choć z drugiej strony, jeżeli faktycznie pochodził spoza systemu, prawdopodobnie był echem jakieś dawnej tragedii sprzed lat.
– Potrafisz to odszyfrować?
– Zdecydowanie nie – powiedział łącznościowiec, patrząc ponurym wzrokiem na sunące przez ekran jego stanowiska dane. – A już na pewno nie szybko.
Antoinette westchnęła. Warto było spróbować, choć w zasadzie nie liczyła na żadną inną odpowiedź.
– Zapisz, zobaczymy, co na to powiedzą spece w domu.
– Tak jest.
Raz jeszcze spojrzała na ekran, gdzie analizator wypluwał z siebie kolejne cykliczne wykresy ilustrujące przebieg przechwyconego sygnału, opatrzone dodatkowo komentarzami programu deszyfrującego. Strumień danych docierał do końca, po czym znikał na ułamek sekundy, by natychmiast rozpocząć się znów. I znów.
Jeżeli Holta miał rację, prawdopodobnie widzieli echo czyjejś łączności sprzed wielu lat. Kogoś, kto zapewne już nie żył, i jedyne, co po nim pozostało, to ta wiadomość.
Albo też Łobuz miał gdzieś przyjaciół.
***
– Pani komandor, łączność – zameldował Holta.
Z jakiegoś jednak powodu czuła niepokój. Nie była pewna, czy udzielała się jej ponura atmosfera Atropos, czy podświadomie oczekiwała zasadzki. A może po prostu była to kwestia tego, że od samego początku misji „Oslo” nic, ale to nic nie szło dobrze.
– Crepe? – Odruchowo spojrzała na ekran taktyczny, lecz wszystkie cztery stanowiska rakietowe Nijmegen nadal wyświetlały się na nim jako aktywne.
– Nie, pułkownik Brisbane.
– Oczywiście. – Zanim Antoinette zdążyła zareagować, jej dłoń odruchowo zacisnęła się w pięść.
William Brisbane. Kiedy otrzymała rozkazy wzięcia na pokład zespołu Dowództwa Operacji Specjalnych pod jego komendą, podskórnie wyczuła nadciągające problemy. Operacje Specjalne na misji ratunkowej – to nie brzmiało zbyt dobrze, zwłaszcza przy złej sławie, jaka otaczała tę formację.
Ale początkowo sytuacja nie była zła. Brisbane – całkiem przystojny, nie dało się ukryć, ciemnowłosy czterdziestolatek o minimalnie kanciastej twarzy i przenikliwym spojrzeniu szarych oczu – wydawał się podobnie jak ona świadom niezręczności sytuacji. On i jego oddział trzymali się przede wszystkim przydzielonych im kwater i nie wchodzili w drogę załodze „Oslo”. Zmylił ją.
– Tu Brisbane, do dowódcy „Oslo”. – Na monitorze pojawiła się ledwie widoczna twarz pułkownika. Obraz rwał się od zakłóceń, a głos Australijczyka zdawał się lekko falować, przez co jego ton stracił nieco ze zwykłej irytującej nuty.
– Tu dowódca „Oslo”. – Prawdopodobnie jakość połączenia sprawiła, że zmarnowała naprawdę dobre wyniosłe spojrzenie. – Słucham.
– Zmiana priorytetów misji – powiedział Brisbane. – Proszę przekazać do wszystkich naszych jednostek na powierzchni planety rozkaz wycofania się i przygotować okręt do opuszczenia orbity.
Do zachowania spokoju Serra wykorzystała niemal całą swoją zdolność samokontroli. Zmiana priorytetu misji. Kolejna zmiana priorytetu.
– Słucham? – zapytała odrobinę podniesionym głosem, ale tamten pewnie nie wyłapał tego przez zakłócenia. – To niemożliwe, jesteśmy w trakcie przygotowań do bitwy, na powierzchni planety mamy ponad tysiąc cywili…
– To rozkaz, komandorze. Nie pytanie o rekomendację.
Rozkaz dowódcy misji ratunkowej. Gdyby nie było to tak tragiczne, byłoby śmieszne.
Zmiana dowodzenia nastąpiła pod koniec trzeciego tygodnia rejsu „Oslo”, kiedy przeszukiwali kompleks kopalniany, wymarły od co najmniej kilku lat, wraz z przycumowanym wrakiem wojskowego transportowca z martwą załogą i czterdziestoma siedmioma ciałami w nieczynnych hibernatorach. Dość normalny obraz w przestrzeni, którą załogi chodzące w podobne rejsy nazywały „ziemiami odzyskanymi”. Stare kolonie i groby – w tej lub innej formie.
Brisbane przyszedł do niej czwartego dnia badania kompleksu i pokazał jej nowe rozkazy. Oczywiście z tym samym, jakby lekko przepraszającym uśmieszkiem, który prezentował, gdy wchodził na pokład. Ukradł jej okręt. I, przy okazji, „Hermesa”, przydzieloną jej jednostkę kurierską. Rozkaz oddania dowodzenia nad operacją wydawał się całkiem niedorzeczny, ale wszystkie kody autoryzacyjne się zgadzały – sprawdziła trzy razy gdzieś pomiędzy przekleństwami a rozważaniem opcji wszczęcia otwartego buntu. Z godziny na godzinę cały rejs stał się akcją Dowództwa Operacji Specjalnych.
Pułkownik nakazał obu okrętom wziąć kurs na Gamma I Stratos, system znajdujący się daleko poza planowaną trasą rejsu. Tam trafili na Atropos i niegdyś pięciotysięczną Nijmegen. Tysiąc osób powitało ich z niedowierzaniem i w ciszy, ale jednak z nadzieją. Co znaczyło jedynie, że w kwestii oceny oficera oesów nie byli mądrzejsi od niej.
– Pułkowniku, z całym należnym szacunkiem. – Antoinette odkryła, że potrafi coraz lepiej kontrolować głos. Jeszcze dwa, trzy zdania i zapewne uda się jej symulować całkowity spokój. – Do planety idzie nieprzyjacielski okręt i mamy powody przypuszczać, że będzie chciał zaszkodzić cywilnej populacji.
– To jedynie przypuszczenia – odparł Brisbane. – Zresztą, kolonia zachowa swoje zwykłe środki obrony przed atakiem orbitalnym.
– Nie sądzę, żebyśmy musieli się martwić akurat bombardowaniem.
Koloniści opowiedzieli im wiele historii, których Antoinette bała się słuchać. O latach powolnej śmierci i walki z bezlitosną Atropos, z burzami pyłowymi, uszkodzeniami, chorobami. Głodem. O atakach nieznanych sił. Grabieżców, tak ich nazywali. Crepe sądził, że stoi za tym jakiś niezależny kacyk, który postanowił wykroić swoje dominium. Sama Antoinette obstawiała raczej siły wewnętrzne, kogoś, kto w ten sposób próbował załatwiać własne porachunki. Brisbane powstrzymał się od komentarza. Jak zawsze zresztą. Dość, że mieszkańcy Nijmegen bali się Grabieżców jak samego diabła, przez co jeszcze bardziej entuzjastycznie witali unijny personel. W każdym razie na początku.
– W chwili obecnej to nieistotne, prawda? – Twarz Brisbane’a na ekranie łączności nie zmieniła wyrazu.
– Moim zadaniem…
– Pani zadaniem jest wykonywanie rozkazów dowódcy. Zdaję sobie sprawę, że odbiegają one od tego, po co miała pani tu przybyć. Ale teraz inne aspekty naszej misji mają pierwszeństwo.
Australijczyk dość szybko dał do zrozumienia zarówno kolonistom, jak i kadrze oficerskiej „Oslo”, że nie pojawił się tutaj z zamiarem pomagania komukolwiek. W zasadzie Antoinette powinna była tego oczekiwać, w końcu wiele słyszała o oesach. Po prostu chciała wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Idiotka.
Zezwolił na zejście na planetę wyłącznie części jednostek desantowych. Żadnych medyków, inżynierów, żadnych zapasów poza naprawdę symbolicznymi. Mieszkańcy Nijmegen po latach samotności spodziewali się pomocy, a dostali bazę wojskową. Milczące patrole opancerzonych żołnierzy, uzbrojony personel we wszystkich kluczowych dla kolonii instalacjach i zapewnienie, że „chwilowo wsparcie w większym wymiarze jest niemożliwe”. Tylko że było – całe cholerne wsparcie, jakiego planeta mogła potrzebować, wisiało ponad nią na orbicie. Z rozkazem oczekiwania na dalsze polecenia.
Wszelkie działania Brisbane’a i wściekłego nań, lecz obowiązkowego majora Crepe’ego wysyłały jasny przekaz – przybysze oczekują kooperacji mieszkańców kolonii, ale raczej nie należy na nich liczyć. Antoinette nawet nie musiała sobie wyobrażać, co mogli czuć koloniści. Widziała to. W nagraniach, do oglądania których zmuszała się każdego dnia. W ich spojrzeniach śledzących unijnych żołnierzy. W kilkunastu prośbach o zaopatrzenie, które odrzucała na rozkaz Australijczyka.
Morale załogi było nie lepsze. Pułkownik podszedł do misji niemal jak do zdobywania wrogiego terytorium. Kazał uruchomić wszystkie procedury alarmowe, pełną sieć sensoryczną wokół planety, pogotowie na systemach uzbrojenia, ciągły trzeci stopień gotowości, aktywację wszystkich protokołów przeciwko infiltracji. Załoga chodziła w oporządzeniu bojowym, przez co system bezpieczeństwa włączał się średnio kilka razy na godzinę. Po trzech dobach ciągłych alarmów Antoinette dezaktywowała go na własną odpowiedzialność, ale wtedy „Oslo” było już po siedemdziesięciu dwóch godzinach bez snu. Ludzie popełniali błędy. Dorzucając do tego personel, który powinien być na planecie, a został zmuszony do pozostania na „Oslo”… okręt stanowił wrzący sagan. A pułkownik właśnie podkręcał ogień.
– Pułkowniku – spróbowała inaczej. W końcu nawet jeżeli Brisbane miał gdzieś ocalenie Nijmegen, nie będzie chciał utracić okrętu. – Jeżeli opuścimy orbitę, nie jestem w stanie zagwarantować przetrwania „Oslo”.
– Będzie pani musiała spróbować.
– Jeżeli nieprzyjaciel nie zmieni kursu, wystarczy nam kilka godzin…
– Czy zrozumiała pani rozkaz? – Zakłócenia pozbawiały głos Australijczyka wszystkich emocji, ale dowódca „Oslo” była w stanie doskonale wyobrazić sobie jego pełen nacisku ton. Zacisnęła zęby.
– Tak, zrozumiałam – wycedziła. – Przekażę majorowi Crepe’emu pana sugestię, by wycofał swoich ludzi. „Oslo” będzie gotowe do wymarszu w ciągu godziny.
– Dziękuję. Bez odbioru.
Australijczyk przerwał połączenie, pozostawiając Antoinette wściekle wczepioną w poręcze dowódczego fotela.
Polecenie pułkownika nie miało, z punktu widzenia Serry, żadnego sensu. „Oslo” znajdowało się na jednej z niewielu pozycji w systemie, na której mogło toczyć walkę z niszczycielem i zachować spore szanse na wygraną – i Brisbane zamierzał ich z niej zabrać. Zamierzał też wycofać wszystkich żołnierzy z Nijmegen. Nie tylko patrole i żandarmów obstawiających stanowiska kontrolne, ale też załogi wyrzutni defensywnych. A ona jakoś nie mogła uwierzyć, żeby pułkownik chciał zawierzyć ostrzał kolonistom.
Coś znalazł? Być może, ale co to było, że nie mogło poczekać zaledwie kilku godzin? Dlaczego musiał uciekać już teraz? Wściekła Antoinette wbiła wzrok w ekran taktyczny, usiłując odgadnąć znaczenie zdawkowych poleceń pułkownika. Brisbane z pewnością wiedział, że „Oslo” największe szanse ma tutaj, na orbicie. Poza nią wojskowy transporter w walce z niszczycielem musiał liczyć na szczęście, i to niemałe. Zapewne więc istniał jakiś inny powód wydania takiego, a nie innego rozkazu. Coś, co sprawiło, że Australijczyk uznał pobyt w cieniu systemów obronnych Nijmegen za bardziej niebezpieczny niż próbę odejścia od planety.
Przyjrzała się krytycznie odczytom. Może pułkownik nie ufał wyrzutniom Nijmegen, zastanowiła się. Nie, natychmiast odrzuciła tę myśl. Gdyby Brisbane obawiał się ataku ze strony kolonii, raczej zostawiłby tam obsadę albo po prostu zniszczyłby tamtejsze posterunki. Antoinette nie wątpiła, że oes nie miałby żadnego problemu z wydaniem podobnego rozkazu. Może wiedział więc coś o napastniku? Gdyby Łobuz był na przykład tylko częścią sił nieprzyjaciela, wycofanie się do punktu skoku miałoby sens, o ile ocaliłoby ich przed konfrontacją z większą liczbą okrętów. Z kolei wiedza o stanie technicznym Łobuza mogła całkowicie zmienić szanse zwycięstwa w ewentualnej walce – jeżeli nieznany okręt faktycznie należał do Grabieżców, oznaczało to prawdopodobnie, że nie miał dostępu do doku naprawczego przez co najmniej kilka lat.
Punkty na obrazie holograficznym milczały jednak uparcie, zazdrośnie strzegąc swoich tajemnic. No nic, pomyślała Antoinette. Najwyraźniej czas na uzyskiwanie informacji miał dopiero nadejść.
***
Dwa wahadłowce z czterdziestotrzyosobową grupą naziemną „Oslo” zadokowały się na pokładzie transportowca dwie godziny później. Przywiozły wściekłego majora Crepe’ego i jego ludzi, a także cztery drużyny żandarmerii, pracujące dotychczas przy posterunkach kontrolnych na lądowisku Nijmegen. Antoinette musiała przyznać, że choć nagłe rozkazy Brisbane’a niemal ją rozjuszyły, miło jednak było zobaczyć wojskowych na pokładzie. Wkrótce też dołączył do nich poobijany, cywilny wahadłowiec wiozący zespół pułkownika oesów.
Antoinette czekała na Australijczyka w skąpanym w świetle hangarze, pomiędzy uwijającymi się jak w ukropie technikami. Podświadomie zakładała, że pułkownik przywiezie… właściwie cokolwiek. Coś, po co poleciał na Atropos, co usprawiedliwi zmianę trasy lotu „Oslo” i wpakowanie się tutaj bez osłony. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Ze stateczku wysiadł jedynie sam oficer i jeden z jego czterech ludzi, a chwilę później rampa wahadłowca zamknęła się na powrót. Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu, a następnie skinął na drugiego żołnierza i obaj skierowali się wprost ku zaskoczonej Antoinette.
– Nietypowy transport. – Komandor przyjrzała się Brisbane’owi krytycznie. Dni spędzone na poszukiwaniach poza Nijmegen odcisnęły wyraźne piętno na obu żołnierzach. Ciemne mundury pułkownika i jego podwładnego pokrywał brudnoszary pył Atropos, podobnie zresztą jak przesunięte na hełm gogle systemu wizyjnego. Wydawali się lekko przygarbieni, a zwykle skrzywiona ironicznie twarz Brisbane’a tym razem była po prostu maską zmęczenia. – Koloniści nie mają z tym problemu?
– Potrzeby działań wojennych. – Mężczyzna potarł grzbietem rękawicy brudny policzek i przez chwilę Antoinette poważnie rozważała mord.
– Gdzie reszta pańskiego zespołu?
– Pilnują ładunku – powiedział Brisbane, nawet się nie odwracając. – Na razie pozostaną na pokładzie. Prosiłbym, aby obsługa techniczna nie zbliżała się do promu.
– Mogę zatem wiedzieć, co jest ładunkiem? – Odruchowo zerknęła na cywilną maszynę.
– Nie. – Zmęczenie sprawiło, że zapewne zaplanowany jako złośliwie-uprzejmy uśmieszek wyszedł po prostu krzywo.
Antoinette parsknęła zirytowana.
– Pułkowniku…
– Widzę, że źle się wyraziłem. – Australijczyk nie podniósł głosu. Ukryte pod ciemnymi brwiami oczy przyglądały się nieruchomo Antoinette. – Kiedy powiedziałem „prosiłbym”, to nie była tak naprawdę prośba.
Komandor zacisnęła wargi. Przez chwilę milczała, walcząc z przemożnym pragnieniem rozerwania Brisbane’a gołymi rękami.
– Dysponujemy bezpiecznymi przedziałami. Hangar nie jest jednym z nich – powiedziała wreszcie.
Brisbane spojrzał na nią, jakby czekał na dalszy ciąg.
– Cieszę się – odparł konwersacyjnym tonem. – Nie rozumiem jednak, jakie to ma znaczenie.
Kobieta już otwierała usta do odpowiedzi, ale zrezygnowała. Słyszała oczywiście, że Dowództwo Operacji Specjalnych bywa lekko paranoiczne, jeśli chodzi o jego sekrety, ale zachowanie Australijczyka nadawało słowu „lekko” zupełnie nowe znaczenie.
Antoinette przez chwilę jeszcze przyglądała się stojącej na lądowisku kanciastej, niezgrabnej w porównaniu z clansmanami sylwetce cywilnego wahadłowca. Czego mogła pilnować pozostała trójka ludzi Dowództwa Operacji Specjalnych, co było tak cenne, że Brisbane nie zdecydował się nawet wypakować tego z promu? Co było warte konfliktu z nią, a wkrótce zapewne i z Crepe’em? Starała się przebić wzrokiem pancerny kadłub pojazdu, spojrzeć przez ściemnione osłony kabiny, ale te nie chciały nagle stać się przeźroczyste. Wreszcie wzruszyła ramionami i przywołała bosmana Kohlera, odpowiedzialnego za wyładunek.
– Niech nikt nie zbliża się do tego wraku na trójce. – Wskazała ruchem głowy cywilny prom.
– Tak jest. – Szczupły mężczyzna, wyglądający bardziej jak baletmistrz niż bosman, zasalutował energicznie.
– Kiedy skończycie, chcę mieć szóstkę wartowników w hangarze – dodała. – Cały czas.
– Tak jest. – Błyskawiczne zerknięcie na lądowisko numer trzy było niemal niezauważalne.
– Dziękuję, odmaszerować. – Nie czekając na kolejne potwierdzenie, Antoinette obróciła się i odeszła, z trudem opierając się wrażeniu, że trójka żołnierzy Brisbane’a patrzy na nią z wnętrza nieruchomego wahadłowca.
***
Zjawił się na pokładzie dowodzenia, kiedy kończyła wydawać rozkazy. Oczywiście, opancerzony jak na wojnę – dobrze, że chociaż nie zabrał karabinu. Kilka osób uniosło głowy znad stanowisk, ale zaraz wróciło do pracy.
– Pułkownik Brisbane – zameldował oficer wachtowy. – Pani komandor?
Nie bez widocznej satysfakcji na twarzy oficer wycelował w przybysza karabinek. Przez chwilę Antoinette walczyła z chęcią wyrzucenia Australijczyka, a potem tłumaczenia tego brakiem przepisowego skafandra. Powstrzymała się jednak.
– Wpuścić – rozkazała, maskując żal w głosie. Miło byłoby choć raz móc zachować się jak małostkowa suka. Ale nie teraz. Zbyt dużo miała na głowie.
Oficer opuścił broń, a Brisbane śmiało wkroczył na pomost i zmierzył go beznamiętnym spojrzeniem spod uniesionych na hełm gogli.
– Czy jesteśmy gotowi do opuszczenia orbity? – zapytał półgłosem, obserwując ekran taktyczny.
Był zmęczony, to dało się od razu zauważyć. Cały wydawał się jakby zmatowiały, a w jego głosie nie pojawiła się ta nuta złośliwości, która doprowadzała ją zawsze do białej gorączki.
– W ciągu kwadransa możemy rozpocząć manewry – odparła. Nie była to do końca prawda, jej okręt mógł odpalić napęd główny choćby i teraz, ale liczyła, że pułkownik da się zmylić. Potrzebowała jeszcze trochę czasu, żeby ewentualna walka z nieprzyjacielskim niszczycielem toczyła się w nieco dogodniejszej dla niej lokalizacji.
– Rozumiem. – Brisbane podszedł do ekranu taktycznego i przez chwilę obserwował oznaczone na nim punkty. – To jest ten wrogi okręt?
– Tak. – Skinęła głową, choć odwrócony tyłem Brisbane nie mógł tego zauważyć. – Podchodzi do Atropos na minimalnym ciągu od ponad doby. Sądząc z jego zachowania, usiłuje ukryć się przed nami, ale co jakiś czas łapiemy go na korektach kursu. Prawdopodobnie nie ma zasobników mikromanewrowych i musi używać ciągu.
Australijczyk obrócił się w jej stronę, przekrzywiając lekko głowę.
– To nasze boje?
– Pola minowe – poprawiła. Najpierw odniosła wrażenie, że Brisbane nie przeczytał żadnego z jej raportów. Potem pojawiła się myśl, że jest to kolejna z gier pułkownika. Sama nie wiedziała, co było teraz gorsze. – Dlatego chciałam przyjąć walkę na orbicie, kiedy możemy je w pełni wykorzystać. Miałam nadzieję, że zgodzi się pan poczekać z opuszczeniem orbity…
– Nie. – Teraz Brisbane obserwował w skupieniu wyświetlane ikony.
– Nie. – Powtórzyła, dokładając starań, by irytacja zabrzmiała choć trochę jak zaciekawienie. Zapewne zresztą bez efektu. – Mogę wiedzieć dlaczego?
– Ponieważ wydałem taki rozkaz – wyjaśnił Brisbane, całkowicie ignorując niebezpieczne nuty w jej głosie. – Jestem dowódcą operacji. Jesteśmy w wojsku.
Antoinette zacisnęła zęby. Słowa Brisbane’a musiały być obliczone na sprowokowanie jej. I doskonale spełniały swoje zadanie.
– Czy naprawdę takie jest pańskie stanowisko, pułkowniku? – zapytała tylko. Kilku oficerów odwróciło się, by spojrzeć na konfrontację. Nie trzeba było szczególnych umiejętności, by wiedzieć, że najprawdopodobniej do niej dojdzie. Antoinette zbliżała się do granicy, za którą była gotowa pogodzić się z ewentualnymi konsekwencjami stanięcia w opozycji do Australijczyka i jego specjalnych uprawnień. Brisbane również to dostrzegł.
– Widzę, że wyraziłem się niewłaściwie – powiedział, obracając się w jej stronę i unosząc pojednawczo dłonie. – Jestem po prostu zmęczony. Przepraszam.
Antoinette z trudem ukryła zaskoczenie. Od wyjścia z bazy Marynarki Wojennej Singapur rozmawiała z pułkownikiem kilka razy i pierwszy raz słyszała, jak za coś przeprasza lub choćby się wycofuje. Teraz to robił, w dodatku bez ironicznego grymasu twarzy, który zwykle całkowicie wypaczał znaczenie jego słów. Choć – musiała też przyznać – brzmiało to raczej jak wyuczona formułka niż szczere przeprosiny. Pewnie Australijczyk nie usprawiedliwiał się zbyt często w swoim życiu.
– W pełni rozumiem. – Zdecydowała się przyjąć honorową kapitulację. To, że do pułkownika dało się jakoś dotrzeć, było dobrym znakiem. Psucie sobie pozytywnego kierunku rozmowy zbytnią zajadłością nie miało sensu. – Zatem, jeśli pan pozwoli, wyjaśnię panu, co zamierzam zrobić…
– Źle mnie pani zrozumiała – przerwał jej Brisbane. – Nadal sprzeciwiam się pani pomysłowi. Po prostu przyznaję rację, że nie powinienem pozostawić mojego stanowiska bez argumentów.
– Może jednak pozwoli pan przedstawić zamysł…
– Nie ma powodu. – Ciemne pod ocieniającym twarz hełmem oczy pułkownika na chwilę zatrzymały na niej nieruchome spojrzenie. – Doskonale wiem, jaki jest pani zamysł. Pozostaje jednak całkowicie niepraktyczny. Naszym celem nie jest zniszczenie wrogiego okrętu, a powrót do bazy.
– Odkąd uznaliśmy Nijmegen za naszą kolonię, naszym zadaniem jest jej obrona.
Spodziewała się ironicznego uśmiechu, ale i tym razem ją zaskoczył, bo jego twarz pozostawała całkowicie bez wyrazu.
– Pani komandor – powiedział. – Uznaję za mało prawdopodobne, by nasz przeciwnik chciał uderzyć na Nijmegen. Gdyby tak było, zapewne nie wybrałby sobie na atak momentu, kiedy na orbicie jest nasz okręt. To raczej my jesteśmy jego celem. A „Oslo” przecież potrafi się bronić.
– Jest pan tego pewien?
– Albo jest w stanie uderzyć na Nijmegen z orbity, albo nie. Jeżeli nie jest, a przyznam, że tak uważam – wesprzemy kolonię po powrocie, do tego czasu przetrwa. Jeśli jest, prawdopodobnie jest też okrętem, z którym sobie nie poradzimy.
– Nie zgodzę się. – Antoinette powstrzymała narastającą wrogość wobec Australijczyka. – Mogą zwyczajnie wykonać desant i wejść do kolonii z wojskiem.
– Wątpliwe, by chodziło im o eksterminację ludności cywilnej. Najpewniej o zasoby lub okupację, a w obu przypadkach nasz powrót załatwi sprawę.
– Nie bez ofiar – zaprotestowała.
– Pojedyncze ofiary nie mają znaczenia w świetle przetrwania całości. – Twarz Brisbane’a pozostawała nieludzko spokojna. – Poza tym okupacja daje nam jeden, bardzo istotny plus.
– Mogę wiedzieć, jaki? – Serra poczuła, jak jej dłoń zacisnęła się w pięść.
– Kiedy tu wrócimy, wróg będzie na orbicie i nie musimy już go szukać. Odbijemy kolonię, zniszczymy lub przejmiemy wrogi niszczyciel i odzyskamy większość populacji. Bez ryzyka.
Komandor przygryzła wargi. To, co mówił Australijczyk – neutralnym, bezosobowym głosem, prawie bez zmiany wyrazu twarzy – było okrutne. Było niemoralne. I było – o czym Antoinette doskonale wiedziała – absolutnie akceptowalne dla Sztabu. Śmierć wszystkich kolonistów w zasadzie nie wchodziła w grę, zniszczenie infrastruktury – pewnie też nie, w końcu czemu napastnicy mieliby to robić? To oznaczało, że Unia, kiedy wróci na Atropos po niecałym miesiącu, znajdzie większość tego, o co jej chodziło. Po co więc ryzykować specjalistów i sprzęt, skoro w ostatecznym rozrachunku nic się nie zmienia?
Antoinette westchnęła. Nie była w stanie przekonać Australijczyka do słusznej decyzji, wiedziała również, że nikt w dowództwie nie potępi go nawet za jego plan. Mogła tylko okazać rozsądek. Albo też zrobić coś strasznie głupiego.
Rozejrzała się po pomoście bojowym. Większość oficerów zajmowała się swoimi obowiązkami, ale kilku nadal przyglądało się konfrontacji dowódcy z pułkownikiem oesów. Teraz spoglądali na nią wyczekująco. Wiedziała, że wykonają jej rozkazy.
Nigdy nie planowała zbyt spektakularnej kariery.
– Rozumiem pański punkt widzenia – powiedziała wreszcie. – Ale jako dowódca Marynarki Wojennej nie mogę się na niego zgodzić.
Spojrzał na nią z czymś na kształt zainteresowania w szarych oczach, ale nie powiedział nic. Może to i lepiej.
– Dlatego jestem zmuszona prosić pana o opuszczenie pomostu bojowego. „Oslo” szykuje się do bitwy i to nie jest miejsce dla pana.
Nie zmienił wyrazu twarzy i chyba to było w nim najbardziej przerażające. Antoinette boleśnie zdała sobie sprawę, że pułkownik ma broń, w przeciwieństwie do większości jej ludzi. Zapewne też, będąc oesem, często jej używa. Spojrzała na oficera wachtowego, ale ten już podnosił karabinek.
– Crasster? Proszę wyprowadzić pułkownika Brisbane’a. Holta, przekazać pierwszy stopień gotowości na okręt.
– Przyjąłem, przekazuję gotowość jeden na sieć wewnętrzną. – Porucznik założył hełm. Jego palce przesunęły się po klawiaturze.
– To naprawdę zła decyzja – powiedział Brisbane obojętnym tonem, zupełnie ignorując podchodzącego Crasstera.
– Nie wykluczam…
– Komandorze, mam problem z Łobuzem. – Hadji lekko przeciągnął ostatnią sylabę, gwałtownie przesuwając ukrytą w rękawicy dłonią przed sobą. Ekran holograficzny powiększył się nieznacznie, posłuszny gestom porucznika.
– Melduj. – Ton podwładnego sprawił, że natychmiast przerwała rozmowę z Brisbane’em. – Co robi?
– W tym właśnie rzecz. – Oficer obrócił się w stanowisku i spojrzał na Antoinette zza filtra założonego już hełmu. Na smagłej twarzy malowała się dezorientacja. – To nie Łobuz.
– Co masz na myśli? – Zaskoczona Antoinette podeszła do porucznika i spojrzała na jego ekran.
– Wykryliśmy kolejny rozbłysk manewrówek i z tego dystansu byłem w stanie lepiej się im przyjrzeć. – Słowa Hadjego docierały do Antoinette równolegle z nawałą jej własnych myśli i świadomością, że właśnie wpadła w pułapkę. – To dwa oddzielne echa silników małych jednostek, najprawdopodobniej wahadłowców…
– O Boże… – Na prawie trzy sekundy komandor zamarła. Tysiąc myśli przebiegło jej przez głowę jednocześnie. Wróg wyprowadził ich w pole, chciał, aby śledzili dwa wabiki, chciał, aby uznali, że podchodzi z tego kierunku… – Ster, zwrot dziewięćdziesiąt – zero, pełny ciąg, schodzimy z orbity.
– Jest, dziewięćdziesiąt – zero. – Jeżeli nawet sternik był zaskoczony, komunikatorowi udało się zamaskować wszelkie nuty niepokoju w jego głosie.
Antoinette poczuła pod nogami delikatną wibrację kadłuba „Oslo”, kiedy transportowiec wykonywał zwrot.
– Hadji, gdzieś w pobliżu jest Łobuz, znajdź mi go jak najszybciej. Nie przejmuj się dyskrecją, włączaj wszystko, co mamy.
– Tak jest. – Porucznik skinął głową wewnątrz hełmu i skupił się na wyświetlaczu.
– Brisbane…
– Kontakt, poprawka dziewięć kontaktów! – krzyknął prawie natychmiast Hadji. – Trzydzieści – osiemnaście – sto trzydzieści pięć! Osiem skraca dystans, czas do uderzenia osiemdziesiąt!
Ekran taktyczny rozbłysnął czerwienią, kiedy nagle zmaterializowała się na nim ikona nieprzyjacielskiego okrętu i osiem szybko zbliżających się pocisków. Nad błyskawicznie pokonującymi dystans punktami nieprzyjacielskiej salwy pojawił się zegar odliczający czas w dół. Osiemdziesiąt sekund. Blisko, jak potwornie blisko…
– Alarm bojowy!
– Jest alarm bojowy.
Wewnątrz „Oslo” zawyły syreny, uruchomiły się alarmowe sygnały świetlne, a system zarządzania wezwał całą załogę na stanowiska.
– Obrona punktowa, gotowość za siedem, sześć…
Sieć defensywna „Oslo” przekalibrowywała się na ostrzał z nowego kierunku. Zdąży, to było pewne. Pytanie, czy to cokolwiek da.
– Rozpoczynam rotację.
Okręt był gotowy do bitwy już wcześniej, teraz pozostawało tylko uruchamianie procedur. Możliwe, że całkowicie niewystarczające – wróg dopadł ich na zbyt bliskim dystansie, z ofensywnymi exocetami w wyrzutniach. Antoinette źle widziała nadchodzące kilka minut i nawet nie była pewna, czy może sięgać wyobraźnią aż tak daleko w przyszłość.
– Odpalić ze wszystkich wyrzutni, przeładować na stiletto – rozkazała półgłosem, sprawdzając szczelność kombinezonu. Odpalenie w tej sytuacji było zdecydowanie lepsze niż rozładowanie exocetów. Oznaczało szybszą reakcję. – Crasster, proszę wyprowadzić stąd pułkownika Brisbane’a i skierować go do skafandrów awaryjnych. Pierwszy stopień gotowości na okręcie.
– Tak jest. – Potwierdzenie ze stanowiska uzbrojenia nadeszło dokładnie w momencie, kiedy cztery exocety „Oslo” opuściły wyrzutnie i zabłysły na ekranie taktycznym naprzeciwko ośmiu emek wroga. Następne miały być już defensywne stiletto, choć istniała całkiem spora szansa, że braknie na nie czasu.
– Bloki WE?
Antoinette Serra spojrzała z namysłem na ekran taktyczny. Powinna odpuścić. Naprowadzenie exocetów przeciwko niszczycielowi nie miało zbyt wielkiego sensu, a z wolnymi blokami WE zyska nieco większe szanse na obronę własnego okrętu. Każdy rozsądny dowódca by to zrobił.
Ale też prawdopodobnie dokładnie to przewidział ich przeciwnik.
– Trzy na naprowadzanie naszych pocisków, jeden pod obronę – rozkazała.
Wóz albo przewóz.
Na ekranach pojawiło się ostrzeżenie o pierwszym stopniu gotowości. Przeciągła, zawodząca pieśń alarmu nadal brzmiała w korytarzach i wnękach stanowisk „Oslo”, nawołując do pośpiechu, pospołu z uprzejmym męskim głosem systemu podtrzymania życia.
– – Uwaga – mówił spokojnie, z podręcznikowym akcentem. – Zerowanie ciśnienia nastąpi za czterdzieści dwie sekundy.
Na pokładzie „Oslo” załoga uszczelniała skafandry lub ukrywała się w nielicznych strefach bezpieczeństwa, gdzie system nadal miał utrzymać atmosferę.
Do uderzenia wrogich pocisków pozostało siedemdziesiąt sekund.
– Kurs w kierunku planety, nadajcie nowe namiary do Nijmegen, potrzebujemy wsparcia ogniowego.
Antoinette spojrzała na to, co do niedawna brała za wrogi okręt. Dwa wahadłowce. Tamci zdecydowanie wiedzieli, co robić – najpierw dali się wykryć i zidentyfikować, potem zniknęli, na swoje miejsce zostawili wabiki, a kiedy „Oslo” obserwowało cel, sami podeszli prawie po sam nos transportowca. Sprytne, ale wcale nie do uniknięcia. Powinna była to uwzględnić. Była na siebie wściekła – w ten sposób przynajmniej słabiej czuła strach.
– Pani komandor. – Głos Brisbane’a w słuchawce komunikatora był całkowicie pozbawiony emocji.
– Jestem trochę zajęta – odparła, uruchamiając ruchem dłoni kolejny wyświetlacz. Tuż przed nią zmaterializowały się dane ze stanowiska uzbrojenia. Nie w pełni rozumiała wszystkie detale wyświetlane na raporcie systemów walki elektronicznej, ale mogła przynajmniej ocenić ogólny obraz. Ku jej zaskoczeniu nie wyglądał tragicznie – niszczyciel co prawda górował nad „Oslo” liczbą bloków WE, ale były one słabsze. Kolejny dowód na to, że nie walczą z regularną flotą.
– Potrzebuję zezwolenia na start dla mojego wahadłowca.
– Już pan ucieka? – Pozwoliła sobie na złośliwy uśmieszek, którego zresztą Australijczyk nie mógł zobaczyć.
– Wycofuję moich ludzi, tak. – Pułkownik wyraźnie nie wyczuł ironii w jej głosie. Albo ją zignorował. – Nie przydadzą się pani.
Miał rację – jeżeli „Oslo” przetrwa, cywilny wahadłowiec oesów najwyżej powróci. Jeżeli nie, może oddział Brisbane’a zdoła ukryć się na planecie. I tak to jedyny prom gotowy do startu, szkoda by było tego nie wykorzystać.
– Są wolni, proszę się nie krępować.
– Dziękuję. – Pułkownik rozłączył się natychmiast.
Antoinette spojrzała na zegar. Czterdzieści sekund. Za dwadzieścia siedem wyrzutnie przeładują pociski.
– Co z Nijmegen?
– Będziemy w ich strefie obronnej za sześć minut.
Sześć minut… Jeżeli nadal będą wtedy żyć, Nijmegen okaże się przydatne. Ale ta perspektywa nie była wcale taka pewna. Spojrzała na ekran taktyczny. Do uderzenia nieprzyjacielskich pocisków pozostało trzydzieści pięć sekund. Jeżeli nieprzyjaciel potrafił przeładowywać tak szybko jak oni – za pół minuty Łobuz odpali kolejną salwę. A potem kolejną.
Liczenie na pomoc z Nijmegen wydawało się coraz bardziej utopijne. Antoinette westchnęła.
– Pani komandor, M-1 do M-8 przechodzą, dojdą za dwadzieścia pięć... dwadzieścia. – Wyraźnie zdenerwowany Hadji mówił nieco piskliwie.
– Zerowanie ciśnienia zakończone – obwieścił spokojny głos w komunikatorze. Dowódca „Oslo” uśmiechnęła się krzywo. Przynajmniej nie grozi im pożar.
– Obrona punktowa? – zapytała.
– Gotowa.
Antoinette wbiła wzrok w ekran taktyczny. Osiem pocisków przeciwko krótkozasięgowym laserom IR. Jeżeli im się uda zatrzymać atak, będą mogli mówić o szczęściu. Ale innego wyjścia nie było.
– Kolejna salwa? – zapytała.
– Jak dotąd nic.
Komandor zmarszczyła brwi. Być może opóźnienie oznaczało, że nieprzyjaciel ma jakieś problemy techniczne. To z pewnością zwiększyłoby ich szanse.
– Co z naszymi wyrzutniami?
– Stiletto gotowe za T minus dziesięć.
– Rozumiem.
Jasne punkty pocisków „Oslo” nadal mknęły ku Łobuzowi. Na ekranie taktycznym już niemal pokryły się z celem, ale w tej chwili Antoinette o wiele bardziej martwiła się rakietami wroga.
– Uderzenie za pięć, cztery, trzy… – zgłosił Hadji wysokim głosem.
Komandor miała jeszcze moment na zastanowienie się, jak blisko wahadłowca dotarł Brisbane.
Gdzieś po drżącym „jeden” pociski wpadły w strefę obrony punktowej „Oslo”, dokładnie pod ogień wzmocnionych baterii laserów podczerwonych. Te sprawdziły się idealnie, w ciągu danego im ułamka sekundy zaliczając cztery trafienia.
Pozostałe cztery rakiety eksplodowały w zasięgu ataku. Antoinette zacisnęła dłonie na oparciach fotela.
„Oslo” zadygotało, na moment przygasły światła na pomoście bojowym, a w słuchawce rozległy się piski alarmów… Ale nadal żyli. Komandor Serra rozluźniła napięte mięśnie.
– Colllins, raport uszkodzeń! – powiedziała, nadając swojemu głosowi stanowcze brzmienie. Załoga nie musiała wiedzieć, jak dużą ulgę przynosił jej każdy kolejny oddech. – Hadji, co z Łobuzem?
– Zniosło nam obie anteny, mamy też dehermetyzację hangaru B. Przeciążenie w generatorach jeden i trzy, uszkodzenie powłoki refleksyjnej na komórkach…
Słowa docierały do Antoinette jednocześnie z obrazem ogólnych informacji o okręcie na jej ekranie. Sytuacja wydawała się jak ze snu. „Oslo” nie miał „po prostu” szczęścia, to było coś w rodzaju cudu. Cztery pociski w celu i żadnego naprawdę poważnego uszkodzenia.
– Mieliśmy przynajmniej dwa trafienia – meldował tymczasem Hadji. – Zarejestrowałem eksplozje na śródokręciu celu, jest też dewiacja kursu.
– Strzelają?
– Nadal nie. – Hadji pokręcił głową.
Dobrze, pomyślała Antoinette. Zagrywka opłaciła się z nawiązką. Pierwsza wymiana salw poszła świetnie – jej własny okręt był niemal nietknięty, przeciwnik z kolei zdawał się co najmniej uszkodzony. I nie strzelał już osiemdziesiąt sekund. Czy była to kwestia uszkodzeń, czy też zwyczajnie słabszego systemu przeładowania wyrzutni, nie miała pojęcia.
– Ster, czas do wejścia w strefę obrony Nijmegen?
– Pięć minut, dwie sekundy – padła natychmiastowa odpowiedź.
Serra spojrzała na ekran taktyczny. Najprostszym rozwiązaniem zdawała się ucieczka pod osłonę Nijmegen i przemyślenie kolejnych działań stamtąd. Z drugiej strony, teraz Łobuz był uszkodzony. Może nawet stał się łatwym łupem, ale kto wie, kiedy się z tego pozbiera.
Antoinette wiedziała, że nie może liczyć na to, iż następnym razem będzie miała tyle samo szczęścia co przed chwilą. Mogła natomiast być niemal pewna, że Brisbane nie cofnie rozkazu. Jedyną możliwością zmiany sytuacji było podjęcie ryzyka.
– Ster, zwrot na wroga – zakomenderowała.
– Jest zwrot na wroga – potwierdził sternik. Na ekranie taktycznym pojawił się oczekiwany łuk zwrotu „Oslo”.
– Uzbrojenie, dajcie mi exocety na jedynce i dwójce.
– Pani komandor? – Oficer uzbrojenia spojrzał na nią z niedowierzaniem zza filtra hełmu.
– Rób, co mówię.
– Tak jest, exocety na jedynce i dwójce. – Mężczyzna pochylił się nad konsoletą.
Jeżeli faktycznie uszkodzili przeciwnika, dwa powinny wystarczyć, a jednocześnie dwa pozostałe stiletto pomogą, gdyby tamci mogli cokolwiek odpalić. Jeśli dobrze to rozegra, pozbędą się zagrożenia całkowicie, za jednym zamachem zabezpieczając sobie drogę do domu i mocno upraszczając życie mieszkańcom kolonii.
– Status Łobuza? – zapytała.
– Gubi gaz z prawej burty – zameldował Hadji. – Prawdopodobnie tlen.
„Oslo” wykonał już trzy czwarte zwrotu, wykręcając się dziobem do przeciwnika. Dwie minuty, pomyślała, i jej problemy znikną. A przynajmniej – problemy z Łobuzem. Pozostanie Brisbane i jego podejście do kolonii.
– Osiem kontaktów, oznaczam M-13 do 20 – zameldował nagle Hadji.
Krew jakby zastygła Antoinette w żyłach.
– Odpalić stiletto, obrona punktowa, brać namiar.
– Tak jest.
Komandor spojrzała na wyświetlacz taktyczny. Dwie antyrakiety opuściły wyrzutnie jej okrętu. Tylko dwie. Wyrzutnia jeden i dwa ciągle ładowały niepotrzebne teraz exocety. Zwrot i zmiana uzbrojenia były błędem, pomyślała zrozpaczona, fatalnym błędem. Teraz znajdowali się zbyt blisko, jak podpowiadał jej instynkt, by rozpaczliwe starania „Oslo” mogły coś dać. Inni też musieli to wiedzieć, bowiem w dochodzących do niej przez komunikator meldunkach brzmiały pojedyncze tony strachu. Jej kadra miała świadomość, że patrzy śmierci w oczy. Antoinette chciała przełknąć ślinę, ale jej gardło było dziwnie suche.
– Zarządzam ewakuację okrętu – powiedziała półgłosem.
– Jest ewakuacja okrętu – zgłosił Holta, natychmiast przekazując wieść dalej, do załogi, która po prostu nie miała prawa zdążyć w tak krótkim czasie.
– Inżynieryjne, jak wygląda start wahadłowca oesów?
– Rozpoczynamy procedurę startową – padł natychmiastowy meldunek bladej jak ściana Collins.
Antoinette skinęła spokojnie głową. Na ekranie taktycznym pociski Łobuza zbliżały się szybko, szybciej niż na ćwiczeniach. Ponad hologramem sytuacyjnym zegar odliczał czas do uderzenia. Kiedy spojrzała na niego, wskazywał pięćdziesiąt sześć sekund.
Na pomoście bojowym wszystko z kolei zdawało się toczyć o wiele wolniej niż zwykle, jakby ludzie starali się w pełni wykorzystać każdą z upływających chwil. Hadji pracował cały czas, usiłując uderzeniami impulsów aktywnych sensorów choć minimalnie zmienić przebieg egzekucji. Jego palce poruszały się nad świetlną klawiaturą stanowiska, jak gdyby oficer był pianistą wykonującym jakiś szczególnie skomplikowany utwór. Crasster złożył dłonie jak do modlitwy i pochylił się do przodu, mamrocząc coś pod filtrem hełmu. Antoinette widziała, że Collins coś mówi, ale musiała włączyć prywatny kanał, bo jej słów nie dało się wyłowić na ogólnym. Nie sprawdzała nawet, do kogo.
Uszy Antoinette wypełniał tylko zbiorczy pomruk składający się z nerwowych komunikatów ludzi na ostatniej prostej życia i pulsującego szumu tłoczonej przez rozszalałe serce krwi.
Dwa stiletto wystrzelone z transportowca eksplodowały, mijając nieprzyjacielskie pociski, oba celnie. Hadji uniósł zaciśniętą pięść w tryumfującym geście. Ale to nie miało już znaczenia – jeżeli sześć rakiet Łobuza trafi lepiej niż poprzednio, będą stanowić siłę zdecydowanie wystarczającą do unicestwienia unijnego okrętu.
– Aktywacja systemów kapsuł dwa i cztery. – Meldunek jakby wynurzył się z szumu wypełniającego uszy dowódcy „Oslo”.
– Dziękuję – odpowiedziała, usilnie próbując zachować spokój. Dowódca okrętu nie mógł okazywać strachu, nie w takiej sytuacji.
– Wrota hangaru otwarte, awaryjny start wahadłowca oesów za T minus dwanaście.
– Rozumiem – odpowiedziała cicho, wpatrzona w ekran taktyczny. „Oslo” pozostało dwadzieścia jeden sekund. Prom miał marne szanse ujść śmierci, choć i tak większe niż kapsuły ratunkowe – procedury mówiły o przynajmniej minucie, którą należało im dać na oddalenie się od jednostki macierzystej. Cóż, trzeba będzie trzymać kciuki. – Życzcie im powodzenia.
Jedenaście sekund do uderzenia, potem dziesięć. Powietrze tłoczone przez systemy skafandra Antoinette zdawało się zbyt suche, drapało w gardle i drażniło oczy.
Pozostało sześć sekund do wejścia pocisków w strefę obrony bezpośredniej, kiedy kapsuły odpaliły jednocześnie. Potężne silniki startowe pracowały pełną mocą, próbując unieść miniaturowe stateczki ku bezpieczeństwu i dając wyraźne odczyty na sensorach. Za wolno, oceniła Antoinette. Jeżeli pociski dosięgną transportowiec, kapsuły nie odskoczą na bezpieczny dystans – ani one, ani wahadłowiec, który poruszał się dużo wolniej, jakby ospale opuszczając dok.
Cztery sekundy. Trzy. Dwie. Jedna. Antoinette spojrzała na ekran taktyczny, gdzie jaśniejące punkty emek nieprzyjaciela wpadały właśnie w strefę obrony punktowej „Oslo”.
Tym razem nie mieli szczęścia. ■
Gwiazdy nad głową Marcina Wierzbowskiego drgnęły i runęły w dół, zmieniając się w błękitnawe smugi gazów wylotowych. Promy desantowe opadły ku bazie Churchill niczym rój szerszeni, prosto do celu, w ogłuszającym hałasie pracujących pełną mocą silników. Pośród morza komunikatów korekt kursu i wyznaczania stref lądowania ich załogi odliczały ostatnie sekundy, czekając na moment, kiedy podwozia maszyn dotkną gruntu i opadną wrota desantowe. Garnizon Churchill był doskonale przygotowany. Od zejścia z orbity zbliżające się promy były bacznie obserwowane przez operatorów sieci sensorycznej placówki. Kadra oficerska wymieniała ostatnie uwagi przed lądowaniem, a zgromadzeni na stanowiskach naziemnych specjaliści czekali w napięciu na stworzone przez człowieka spadające gwiazdy. Jeszcze pięć minut. Jeszcze trzy. Jeszcze jedna. Żołnierze – zarówno ci na promach, jak ci oczekujący na powierzchni planety – odliczali czas prawie równocześnie.
Dziesięć sekund przed przyziemieniem maszyna wykonała ostatni zwrot. Tylko na ułamek sekundy zamarła kilka metrów nad lądowiskiem, po czym piloci, nie czekając na pełny zawis, zredukowali ciąg. Clansman, będący w gruncie rzeczy latającą cegłą, trzymaną w powietrzu tylko przez elektronikę oraz dysze kierunkowe, opadł ku ziemi w idealnie wyliczonej deceleracji. Łapy podwozia niemal miękko dotknęły szarej nawierzchni.
– Medycy do noszy, reszta wchodzi po nich i bierze się za hibernatory – komenderowała Cartwright. – Kicia i Carrera, w razie potrzeby bierzcie do pomocy innych.
Odpowiedziało jej chóralne „tak jest”, a potem ciężkie drzwi desantowe opadły z hukiem na płytę lądowiska. Zespół Cartwright ruszył w tej samej sekundzie, wprost w chaos wyładunku. Kicia pierwsza dopadła dwójki żołnierzy dźwigających nosze.
– Na wóz! – Machnęła ręką w stronę stojącego kilka metrów dalej pojazdu technicznego. Wszystkie ambulanse Churchill nie starczyły nawet na większą część przywożonych rannych. – Szybko, szybko!
Przysunęła medskaner najpierw do karty informacyjnej przy noszach, a potem do ramienia unieruchomionego na nich żołnierza o pokrytej opatrunkami twarzy. Dwójka dźwigających rannego kolegę potruchtała we wskazanym kierunku, więc dziewczyna ruszyła za nimi, w biegu wydobywając błękitnie oznaczony pojemnik ze środkiem przeciwbólowym.
Kilka metrów dalej Carrera dokonywał podobnych oględzin rannego – nieprzytomnej dziewczyny, do twarzy której przylgnęły nadtopione fragmenty skafandra bojowego. Tuż obok Weiss badał trzecią ofiarę. Na sąsiednich lądowiskach siadały kolejne clansmany i kolejne zespoły wkraczały do akcji. Nieustabilizowani ranni przywiezieni na noszach wędrowali na pojazdy i do ambulatorium. Hibernatorami medycznymi można było zajmować się w drugiej kolejności – powierzeni im ludzie zostali przynajmniej tymczasowo zabezpieczeni. Wierzba tylko raz spojrzał na przydzielonego mu rannego. Nie od razu zorientował się, że ma do czynienia z istotą ludzką. Szeregowiec – albo szeregowa, Polak nie był pewien – wyglądał, jakby przeżył wyjątkowo bliskie spotkanie z miotaczem ognia. To, że jeszcze uznawano go za żywego, graniczyło z cudem. A przecież w hibernatorach przewożono wyłącznie tych zakwalifikowanych jako stabilnych. Tylko lepsze przypadki.
Z nieba wciąż spadały gwiazdy, wyjące silnikami, niosące dziesiątki i setki rannych, bez przerwy zajmujące miejsca na licznych lądowiskach olbrzymiej bazy. Piąta Dywizja Desantowa, duma Unii, wracała do domu. Na Churchill zapowiadała się ciężka noc.
***
Szary, pochmurny poranek nadszedł długie siedem godzin później. Wierzbę i większość plutonu zluzowano koło trzeciej, kiedy przestali być potrzebni. Formalnie dawało to prawie trzy godziny wypoczynku, ale Marcin nie mógł zasnąć. Cztery nocne godziny zapewniły mu wystarczająco wiele wrażeń, by bał się zamykać oczy. A przecież i tak nie widział wiele, był zaledwie trepem, przydatnym głównie do roboty fizycznej. Kicia, Carrera i wszyscy inni w bazie, którzy mieli choć podstawowe przeszkolenie medyczne, musieli o wiele dokładniej obejrzeć sobie bohaterów osławionej Piątej.
Nie wiedzieli zbyt dużo ani na temat punktu stacjonowania feralnej dywizji, ani jej zadań. Nocne wydarzenia mogły być symptomem różnych problemów – nieudanej ofensywy Unii, nagłego ataku Jankesów, powrotu z igły, jak wtedy, kiedy lądowali na New Quebec. Jedynym, co można było powiedzieć ze względnie dużą pewnością, było to, że katastrofa Piątej stanowiła zły znak.
Marcin nie sądził, żeby całkowita tajemnica miała zostać utrzymana długo – już następnego ranka pojawią się plotki, mniej więcej w połowie bzdurne, ale wszystkie dramatyczne. W ciągu kilku godzin informacje staną się bardziej wiarygodnie i najprawdopodobniej do wieczora, najdalej kolejnego dnia, żołnierze Czternastej Dywizji będą wiedzieć, co w trawie piszczy. Przy tak wielkiej liczbie potencjalnych źródeł informacji było to nieuniknione.
Na razie mogli się jedynie domyślać, a to żołnierze zawsze robią najlepiej. Biorąc pod uwagę wydawane przez porucznik Cartwright rozkazy, ich wyobraźnia miała doskonałą pożywkę.
Niebo nad wzgórzami Sierra Madre pokryte było szarawą zasłoną chmur, wysysającą kolory ze zwykle żelaziście czerwonego krajobrazu. Drobne krople mżawki opadały z ledwo słyszalnym szumem na powierzchnie pancerzy i hełmów, połyskiwały na osłonach broni i skałach pod nogami, utrudniały marsz po wąskich, skalistych ścieżkach. Wkrótce miało się ściemniać, szare niebo już czerniało od wschodu, na zachodzie ukazując za to ledwie widoczny pomarańczowy poblask.
– Weiss, zajmij zachodnią grań – rozkazał Wierzba, wyglądając zza krawędzi kotlinki. Skalne zagłębienie miało średnicę około stu osiemdziesięciu metrów, dokładnie tak, jak zostało im przekazane na odprawie. Otaczał je pierścień rudych skał Sierra Madre, z nierównymi, stromymi ścieżkami prowadzącymi na kamieniste dno. W samym centrum niecki znajdował się cel ćwiczeń – uszkodzona antena wojskowego przekaźnika i tuż obok rozbita transportowa mangusta. Według informacji otrzymanych od Cartwright powinna była ona przywieźć zespół techniczny, mający przywrócić nadajnik do stanu używalności. Techników jednak nigdzie nie widział. Nie dostrzegł też ani przeciwników, ani chroniących przekaźnik automatycznych działek. – Spróbujcie połączyć się z perymetrem – dodał.
– Zrozumiałem – odpowiedział Niemiec. Po prawej stronie Marcina prowadzeni przez niego Szafa i Bueller wbiegali na strome zbocze, otoczeni mgiełką gęstniejącej mżawki. Minimalnie wolniej niż robiliby to na początku dnia, odrobinę mniej równo. Nawet na takich maszynach jak Wunderwaffe Weiss czternaście godzin marszu po wzgórzach odcisnęło jakieś piętno.
– Ruszamy, jak tylko będziemy mieli obstawę – zwrócił się Marcin do swojego zespołu. – Ja i Szczeniak przodem, Isaksson i Mały, utrzymajcie pozycje.
– Oczekujemy problemów? – zapytała Isaksson z niemal dziecięcym podnieceniem. Szwedka pod pewnymi względami była niepoprawna.
– Sami się nie pozabijali.
– Twoja ekspertyza pozostaje nieoceniona, monsignore – burknął Szczeniak ponuro. – To znaczy, że my nadstawiamy tyłki, a Wunderwaffe i Thorne obijają się na skałach.
– Wszyscy chcemy zobaczyć, jak giniesz, Van Reuters – zachichotała Isaksson.
– Może najpierw sprawdzimy cały obwód? – zasugerował Weiss.
– Nie. – Marcin sprawdził zegar misji z ponurą rezygnacją. Scenariusz był jak zwykle idealnie wyliczony tak, żeby nie mogli załatwić sprawy jak należy i musieli ścinać każdy zakręt. – Jesteśmy za blisko limitu czasu.
– Jasne.
Na wewnętrznej powierzchni filtru gogli Polaka podświetlone sylwetki trzyosobowej grupy Thorne’a zbliżały się do wyznaczonych im pozycji na lewo od trasy Marcina, naprzeciw grupy Weissa. Oba zespoły miały asekurować podchodzącego bezpośrednio do celu Wierzbowskiego – choć jeśli mieli do czynienia z zasadzką, prawdopodobnie oznaczało to co najwyżej szansę na odwet na jego zabójcach. Marcin ruszył po stromym zboczu, nie bacząc na ból zmęczonych mięśni. Maska nieco przytłumiała oddech, dodatkowo utrudniając szybki marsz.
– Tu Weiss – usłyszał w komlinku. – Jesteśmy na pozycji, żadnych kontaktów, perymetr stanowiska się nie zgłasza.
– Zrozumiałem – odpowiedział natychmiast. – Thorne?
– U nas też cisza – odparł dowodzący trzecią grupą szeregowiec. Prowadzona przez niego straż przednia zdążyła już zająć pozycje na przeciwległej do pozycji Weissa krawędzi niecki. – Pewnie ktoś, kto załatwił Echo-6, pozbył się też systemów obronnych przekaźnika.
– Czemu więc nie rozwalił go na molekuły? – zapytała Bueller.
Pytanie miało sens. Jeżeli przeciwnik kontrolował teren na tyle, żeby wykończyć poprzedni oddział aż tak efektywnie, mógł też poradzić sobie z samym przekaźnikiem. Z jakiegoś powodu jednak cały system stał nietknięty nieopodal wraku.
– Sprawdzimy, czy nie ma żadnych niespodzianek przy celu. – Marcin ruszył w dół kotlinki, ostrożnie stawiając kroki na mokrych skałach. – Isaksson, czekajcie, reszta, meldujcie kontakty.
Każdy krok wywoływał miniaturową lawinę małych kamieni, ale na szczęście nie było aż tak ślisko, jak się tego obawiał. Przesuwał celownikiem karabinu po krawędziach niecki, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia kroków i nic się nie wydarzyło. Kolejne dziesięć doprowadziło go na nieco bardziej płaski teren.
– Szczeniak?
– Ani śladu wroga, mon capitan. – Pomimo wesołych nut ton Holendra wyrażał prawie wyłącznie napięcie.
Marcin podświadomie spodziewał się ataku. Scenariusze treningowe Cartwright prawie zawsze zawierały w sobie nagłe zmiany sytuacji, na które porucznik oczekiwała natychmiastowej i prawidłowej reakcji. Podkradający się do celu Polak niemal czuł na sobie jej wzrok. Cartwright, przyjmując na czas ćwiczeń stanowisko szeregowca w zespole Thorne’a, nie musiała podejmować żadnej decyzji, jednocześnie będąc na tyle blisko, aby kontrolować rozwój wypadków. Wierzba prawie widział, jak kobieta robi notatki. Nadal jednak nikt nie strzelał. Nie rozległy się alarmujące meldunki o kontaktach. Jeżeli istotnie porucznik zastawiła tu na nich pułapkę, na jej zatrzaśnięcie trzeba było jeszcze poczekać.
Przekaźnik miał mniej niż pięć metrów wysokości. Na jego szczycie umiejscowiono trzy emitery podstawowego systemu kierunkowego łączności laserowej, pomiędzy którymi dało się dostrzec końcówkę konwencjonalnej anteny radiowej. Przy szerokiej podstawie umieszczono zamknięty kilkumetrowy kontener generatora i drugi, według odprawy przeznaczony dla obsługi. Z tej odległości instalacja wyglądała na całkowicie sprawną, czego nie można było powiedzieć o zniszczonej manguście. W ogonie maszyny ziała wyrwa tak wielka, że fakt, iż całość w ogóle jeszcze nie odpadła od kadłuba, był czymś w rodzaju cudu. Jedna z dwóch gondol silnikowych została praktycznie odstrzelona, a cały przedział desantowy nosił wyraźne ślady pożaru. Nigdzie w okolicy nie było widać ciał, czy też raczej fantomów je symbolizujących.
– Jestem przy celu, żadnych kontaktów – rzucił cicho do mikrofonu. – Sprawdzam mangustę. Szczeniak, asekuruj.
– Mogłem to robić z góry – mruknął Holender, zajmując pozycję strzelecką za jedną z niskich skałek kilkanaście metrów od Wierzbowskiego.
Marcin zbliżył się do zniszczonej maszyny powoli, ostrożnie stawiając stopy na rozmiękłej ziemi i kamieniach. Obejrzał urwaną gondolę silnika, a potem zerknął w czarną jamę przedziału desantowego.
– Znalazłem Echo-6 – powiedział. Na miejscach dla pasażerów tkwiło sześć identycznych manekinów w unijnych mundurach. Ktoś posunął się nawet do tego, żeby przyczernić im twarze, dzięki czemu wyglądały na osmalone. – Wewnątrz przedziału. Wydaje się, że wszyscy.
Przełknął ślinę, przeklinając sztuczki Cartwright. Fantomy były tylko lalkami, ale po ostatniej nocy nieprzyjemnie przypominały mu rannych żołnierzy Piątej. Jeszcze tego brakowało, pomyślał, żeby denerwować się na widok fantoma. Musiał być bardziej zmęczony, niż przypuszczał.
– Teren wydaje się czysty. Isaksson, chodźcie tutaj – nadał. Formalnie powinien się upewnić, czy nikt z odnalezionego zespołu nie potrzebuje pomocy medycznej, ale już pierwszy rzut oka na przedział transportowy strumieniowca nie pozostawiał cienia wątpliwości. – Sprawdzam przekaźnik.
Podszedł do podstawy wieży. Obejrzał z każdej strony główny kontener, mieszczący zasilanie i konsole sterujące, a potem dla pewności skontrolował jeszcze grunt dookoła.
– Jesteśmy w drodze – zameldowała Isaksson. Nad krawędzią kotliny pojawiły się sylwetki jej i Małego, ledwo widoczne poprzez aktywny CSS, pochylone w szybkim marszu. – Oby wszystko wyglądało tak dobrze, jak mówisz.
Marcin nie odpowiedział. Spojrzał najpierw na zachmurzone, ciemniejące niebo, potem na wrak mangusty i otaczające całą kotlinę skały. Układ rekwizytów niepokoił go. Oczywiście mógł założyć, że grupa techniczna się spieszyła i nie chciało jej się rozkładać trupów na zewnątrz. Miał jednak dziwne przeczucie, że fakt, iż całe Echo-6 leżało spokojnie wewnątrz swojego strumieniowca, musiał oznaczać jedno – nie byli świadomi obecności nieprzyjaciela lub też wręcz mieli pewność, że nigdzie go nie ma.
Zupełnie tak, jak oddział Wierzby w tej chwili.
Camilla Isaksson oderwała się na chwilę od pracy i spojrzała w teraz już niemal całkowicie ciemne niebo. Kropelki drobnego deszczu rozbijały jej się na goglach, kiedy Szwedka ostentacyjnie pogroziła chmurom palcem.
– Nie mogłoby choć odrobinę przestać?
– Według prognoz wieczorne deszcze w rejonie Sierra Madre to norma – odezwał się Mały, nadal pochylony nad otwartymi panelami konsoli. – Zresztą chyba nawet zapowiadano…
– Mały, kiedy zadałam to pytanie, nie oczekiwałam tak naprawdę odpowiedzi – żachnęła się dziewczyna.
– Ale zapytałaś…
– Mały, jesteś… – Zdjęła na chwilę hełm i przetarła czoło rękawem. Obróciła się w jego stronę, zapewne posyłając mu jedno ze swoich wyjątkowo zgryźliwych spojrzeń. Ostatecznie jednak zdecydowała się na mniej konfliktową wersję tego, co chciała powiedzieć. – …Zmęczony. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Masz rację, oczywiście. Daj mi trzydzieści sekund i włażę z powrotem.
– Isaksson, Mały, co u was?
– Drobiazgi załatwione, do zrobienia pozostał uszkodzony dławik – odparła radiooperatorka, pukając w obudowę przekaźnika. – Nie mamy, rzecz jasna, własnego na wymianę, ale Mały twierdzi, że uda mu się wyciągnąć go z wraku. Przemontujemy i powinno chodzić. Nie dłużej jak godzina.
Wierzbowski obszedł rozbity strumieniowiec. Z wnętrza zrujnowanego kokpitu raz po raz połyskiwało słabe światło latarki, przy którym pracował Trasic.
– Wszystko spłonęło, a przetrwał dławik? – zdziwił się Szczeniak, zajmujący pozycję osłonową za jedną z pobliskich skał. Choć Marcin doskonale wiedział, gdzie ukrywa się podwładny, w powodowanym częściowo pogodą, a częściowo zbliżającą się nocą półmroku zamaskowany CSS-em żołnierz był zupełnie niewidoczny.
– Dławiki są twarde, naprawdę trudno je zniszczyć. Padają z reguły ostatnie – odezwała się wesoło Szwedka. – Jak myślisz, czemu w ogóle go tam szukaliśmy?
– Więc czemu ten tutaj siadł?
– Prawdopodobnie zużycie materiału… – Głos Trasica w słuchawkach zabrzmiał niepewnie. Z wnętrza kokpitu wraku błysnęło światło, kiedy Mały wyjrzał w stronę, gdzie ukrywał się Szczeniak. – Istnieje też teoria na temat…
– Pewnie dlatego, że takie były założenia ćwiczeń. – Ton Camilli Isaksson sugerował, że nie ma żadnych wątpliwości co do genezy usterki. – Zmusić nas do kolejnej godziny na deszczu.
– A nie możemy po prostu go olać i odpalić bez dławika? – zapytał Holender po chwili. – Wiecie, nie jest konieczny do działania.
– Ale tak nie wolno… – oburzył się Mały.
– Dowództwo urwie nam wtedy nogi przy samych tyłkach – zaśmiała się Isaksson. – „Dławik jest absolutnie niezbędnym elementem bezpieczeństwa systemów przesyłu informacji”. Wiem, że przez całe szkolenie usilnie starałeś się nadrobić straty do normalnie rozwiniętych ludzi, ale to wbijają do głowy na każdym kroku.
– Regulamin – prychnął pogardliwie Szczeniak. – To zabezpieczenie przed przekazem SI, nic więcej. Jak wiele SI będzie próbowało przesyłać się tędy przez najbliższą godzinę? A nawet jeśli, przecież to jest cholerny przekaźnik. Przesyła dane do następnych stacji i one też mają dławiki, bo teraz nawet pieprzone zegarki je mają. Cokolwiek przejdzie tędy, umrze sobie spokojnie gdzie indziej.
– Obawiam się, że my umrzemy wcześniej – odpowiedziała mu dziewczyna zgryźliwie. – Gwarantuję ci, że skoro przekaźnik ma uszkodzony dławik, ktoś tylko czeka, aż uruchomimy system bez niego. Minuta osiem dowiemy się, że właśnie dwieście wrogich SI zaatakowało bazę przez naszą nieudolność.
– Te ćwiczenia nie mają sensu.
– Czekałeś na okazję, by to powiedzieć, co?
Marcin przysłuchiwał się rozmowie podwładnych, nadal rozglądając się po krawędziach niecki. Radiooperatorka miała rację – dowództwo nie przepuściłoby im uruchomienia systemu bez dławika transmisji. W zasadzie trudno nawet było się im dziwić – skoro już zjawisko fenomenu Lasoty sprawiało, że SI nie potrafiły się samoreplikować, a jedynie transferować, dławiki stały się kluczowym elementem każdego systemu komunikacyjnego jako blokada właśnie takich przesyłów. Po ośmiu latach od Dnia, kiedy to SI zwróciły się przeciw ludziom i wytępiły miażdżący odsetek ludzkości… paranoja dowództwa była nawet uzasadniona.
Inna rzecz, że Polak nie przypuszczał, aby porucznik Cartwright liczyła na to, iż popełnią oczywisty błąd i uruchomią przekaźnik bez dławika. W scenariuszu musiało chodzić o coś innego.
Podszedł do Isaksson, skulonej przy panelu dostępowym u podstawy przekaźnika. Dziewczyna pracowała ze zdjętymi goglami, przyświecając sobie latarką. Tuż obok niej, oddzielony skrzynką narzędziową od krawędzi niecki, wisiał błękitny hologram ukazujący kilka nic niemówiących Wierzbie schematów technicznych. Krople deszczu drążyły tunele przez projekcję, na ułamki sekund rozjarzając się na niebiesko.
– Jak myślicie, co się stało z Piątą? – zapytał nagle Szczeniak. – Chłopaki wyglądali… no. Średnio raczej.
Marcin skrzywił się lekko na wspomnienie ostatniej nocy. Był już na froncie, widywał ofiary bitew, ale nie spodziewał się całej dywizji zwalającej się do Churchill. A spędzone na lądowiskach godziny były podobno jedynie drobiazgiem, prawdziwe horrory zaczynały się w szpitalu – i to nie tylko ze względu na ilość pacjentów. Piąta, jak głosiła plotka, wycofywała się w chaosie, w dodatku miała jakieś problemy już poza orbitą i w rezultacie połowa dokumentów medycznych się nie zgadzała, była niekompletna, a części żołnierzy przypisano papiery innych ludzi. Strach było pomyśleć, co w ogóle mogło spowodować aż taką katastrofę.
– Wiem tyle co ty – mruknął, próbując brzmieć nonszalancko. Szczeniak nie słynął z wysokiego morale.
– Liczyłem, że może Kicia coś wie, a masz do niej dostęp dla uprzywilejowanych.
– Szczeniak, jesteś obrzydliwy – prychnęła Isaksson. – Nie możesz mówić jak człowiek?
– No ale co? Ma przecież.
– Kicię ostatni raz widziałem wtedy, kiedy ty, jak poszła z Carrerą po alarmie medycznym – uciął Polak. – Ale jak tylko mi coś powie, natychmiast przybiegnę do ciebie.
– Jakoś wątpię.
– Słusznie.
– Kapralu, melduję, że moduł dławika wymontowany i sprawdzony. – Iriam Trasic uratował ich przed kolejnym podejściem Van Reutersa do zagadnienia błyskotliwej riposty. Pomimo czternastu godzin wysiłku Mały jakoś dał radę wykrzesać z siebie entuzjazm. – Możemy podłączać.
– Dobra, bierz go i zasuwaj do Isaksson.
Marcin rozejrzał się nerwowo. Jeżeli coś miało się wydarzyć, zapewne teraz była na to pora – tylko co? Dlaczego nieprzyjaciel wyeliminował Echo-6, ale nie zaminował nadajnika czy choćby wraku? Czemu po prostu nie weszli w strefę ataku moździerzowego? A jeżeli kierowani scenariuszem Cartwright przeciwnicy czegoś od nich oczekiwali, to dlaczego tego samego nie mogli oczekiwać po poprzednim oddziale? Przecież technicy z Echo-6 byli łatwiejszym celem i z pewnością zespół Wierzby sprawi większy kłopot podczas ewentualnej potyczki. Ze wszech miar bardziej opłacało się użerać z tamtymi.
Rozejrzał się po okolicznych skałach. Nie widział ani zespołu Weissa, ani Thorne’a, ale wiedział, że gdzieś tam są. Obie grupy osłonowe miały naprawdę dużo czasu, żeby znaleźć najlepsze możliwe pozycje, i gdyby Marcin mógł dojrzeć kogokolwiek, oznaczałoby to poważny problem, jeśli chodzi o ich umiejętności.
– Wierzba, rozbrajać system?
– Tak.
Kilka metrów dalej Szwedka wydobyła wąską kartę kodową, uruchomiła ją i wsunęła do gniazda w panelu kontrolnym anteny. Urządzenie przez chwilę nie reagowało, wreszcie zabłysło zielonym światłem.
Marcin mimowolnie przełknął ślinę – jeżeli przeciwnik chciał ich zaatakować, to był dobry moment. System anteny został rozbrojony i przez najbliższe dwie minuty oprogramowanie defensywne musi się deaktywować, aby umożliwić montaż nowego sprzętu. Może o to im chodziło, choć przecież najmniejsza oznaka ataku spowodowałaby natychmiastowe wyrwanie karty ze slotu. Czy Cartwright liczyła na szczęście i szybką eliminację całego oddziału? Ponownie zlustrował wszystkimi systemami okoliczne skały, ale nie wyłapał nawet jednego kontaktu. Choć, oczywiście, to nic nie znaczyło – wszak nie widział też reszty własnego plutonu.
– Okej, mam chwyty, podłączam.
Nie, plan nie mógł polegać na ataku, skonstatował Marcin. Za mało zysku, za dużo ryzyka. Rzucił okiem w stronę skulonych przy podstawie anteny technikach. I nagle zamarł.
– Milla, stop.
– Co? – Radiooperatorka obróciła się w jego stronę. Z goglami przesuniętymi do góry jej hełm wyglądał na groteskowo duży przy oświetlonej blaskiem wyświetlacza drobnej twarzy.
– Odłącz dławik i czekaj na dalsze rozkazy.
Przekrzywiła głowę i wbiła w niego pełne zaskoczenia spojrzenie, jakby chciała o coś zapytać, ale ostatecznie się powstrzymała.
– Jasne.
Wunderwaffe nie miał natomiast żadnych oporów.
– Wierzba, wszystko w porządku? – zapytał.
– Słuchaj, przyszło mi do głowy, że nie mamy żadnej pewności co do bebechów dławika – odparł Marcin. Czuł, jak adrenalinowe gorąco pełznie mu wzdłuż żył, jak musi kontrolować ruchy, by nie stały się rwane i gwałtowne. – Nie uważam, żeby jego instalacja była bezpieczna. Co o tym sądzisz?
Niemiec milczał dwie, trzy, cztery sekundy. Polak, przechodząc kolejno przez tryby wizyjne i usiłując wyłapać potencjalną zasadzkę, w napięciu czekał na odpowiedź. Czy jego obawy miały sens, czy przekraczały już granicę zdrowej wojskowej paranoi?
– Możesz mieć rację.
– Dzięki. – Niemal odetchnął z ulgą. Fakt, że Niemiec rozumiał jego podejrzenia, dawał miły komfort psychiczny. Wprowadzenie lewego sprzętu do rozbrojonej anteny oznaczało de facto zamontowanie w niej furtki dla przeciwnika. Nie chciał nawet myśleć, jak wpłynęłoby to na ich wyniki ćwiczeń. – Dobra, załatwimy to kulturalnie. Isaksson, weź dławik i wycofajcie się z Małym z tej cholernej strzelnicy. Szczeniak i ja osłaniamy, dołączymy do was, jak wyjdziecie. Szczeniak, strefy bez zmian.
– Jasne – odpowiedział ponuro Holender, który pewnie wyobrażał już sobie powrót do domu. – Mam nadzieję, że właśnie nie spieprzyłeś nam ćwiczeń, bo tego cholernego spaceru to ci nie wybaczę.
Marcin kilkoma skokami oddalił się od anteny i wraku i przycupnął za sięgającym mu do połowy uda głazem. Potem powoli położył się na mokrym gruncie, omiatając celownikiem możliwe podejścia po drugiej stronie niecki.
Nadal nie widział nikogo.
– Jeżeli mam rację, tamci już wiedzą, że się nie nabraliśmy. – Bezskutecznie usiłował ukryć napięcie w głosie. – Przygotować się. Weiss, meldować kontakty, nie strzelać bez rozkazu.
– Zrozumiałem, meldować kontakty, nie strzelać bez rozkazu.
– Milla, dacie radę przyjrzeć się temu dławikowi, jeśli zapewnimy wam trochę spokoju?
– Jasne, pewnie zeżre to jakąś…
Głos Szwedki utonął nagle w zwielokrotnionym huku. Kilkanaście czerwono-złotych holograficznych eksplozji zabłysło jednocześnie na krawędziach niecki.
– Ostrzał! – krzyknął Marcin, przypadając do ziemi. Rozejrzał się szybko, ale nadal nie widział strzelców. – Moździerze, chyba! Nadajnik nietknięty, kontynuujemy wycofywanie się! Raportować!
– Grupa Weissa niezdolna do walki! – usłyszał głos Szafy. – Rozkazy?
– Brak celów! – Szczeniak prawie wrzeszczał do słuchawki. – Walą znikąd!
Marcin rozejrzał się za kolejną osłoną. Najbliższy wart tej nazwy kamień był dobre kilkanaście metrów dalej. – Thorne? Cartwright, Neve, jesteście tam?
Odpowiedziała mu cisza. Trzy, cztery, pięć sekund. Marcin zaklął bezgłośnie.
– Szafa, przemieść się natychmiast, grupa Thorne’a, meldujcie się! Szczeniak, melduj kontakty!
– Nie ma żadnych pieprzonych kontaktów!
– Przyjąłem, przemieścić się. – Wardowi nawet nie drgnął głos.
– Thorne, Neve, Cartwright, co z wami? – Marcin zmienił kilka razy tryb wizyjny, ale nadal nie widział niczego poza słupami ciepła emitowanymi przez granaty treningowe. Wróg musiał tam jednak być, a on sam znajdował się na nie najlepszej pozycji. Szlag.
Odetchnął głębiej i rzucił się biegiem do osłony. Pięć, siedem kroków. Przy ósmym absolutnie odporne na poślizgi buty omal go nie zabiły, kiedy nastąpił na mokry kamień. Zabalansował ciałem i przykucnął, tylko po to, żeby natychmiast pobiec dalej.
Dziewięć, dziesięć, wreszcie!
Słuchawki wypełnił nagły, rwany charkot uszkodzonej łączności, a potem drugi i trzeci raz.
– Kto mówi? Thorne, grupa Cartwright, przemieszczajcie się naty…
Nastąpiło kolejne kilkanaście eksplozji, praktycznie dokładnie w tych samych miejscach. Filtr gogli zaskoczył, ale ułamek sekundy za późno i oślepiony błyskiem Marcin przymknął oczy. Jaskrawe powidoki przemaszerowały pod powiekami.
– Szafa, Isaksson, status? Szczeniak, widzisz coś? – Zamrugał rozpaczliwie, ale na szczęście widzenie wracało, w sam raz by zobaczyć opadające holograficzne płomienie.
– Szafa, ranny, noga i korpus, biorę chemię.
Zmełł w ustach ciche przekleństwo. Trafiono praktycznie dokładnie w te same miejsca, co za pierwszym razem. Jeżeli pierwszy strzał poharatał porucznik i jej ludzi, drugi musiał ich dobić.
– Jesteśmy na krawędzi kotliny, oboje sprawni – meldowała Isaksson, wyrzucając z siebie słowa tak szybko, że niemal zlewały się w jedno. – Nie widzę niko… nie, zaraz!
– Kontakt, druga! – krzyknął jednocześnie Szczeniak. – Mam go na infra, dwieście pięćdziesiąt metrów!
– Mam, potwierdzam – pisnęła radośnie Isaksson.
– Dobra, czekajcie, aż się odsłoni i…
– Pod ogniem! – wrzasnął Van Reuters, wyjątkowo bardziej wściekły niż przestraszony. – Przyszpilony! Kurrrwa, jak te skurr…
Nowe kontakty pojawiły się nagle, ale zanim Wierzba wymierzył w ich stronę, bliska eksplozja zmusiła go do ukrycia się. System pancerza zgłosił przebicie, usztywniając część medycznej powłoki pod spodem. Marcin poczuł na skórze chłód żelu antyseptycznego.
– Isaksson, strzelaj tylko na pewniaka, Szczeniak, jesteś cały? – spytał szybko.
– Tak jest! – Van Reuters wystrzelił dym, a potem drugi. Oba granaty pomknęły w stronę wroga, by rozbić się na skałach kilkanaście metrów poniżej. Kłęby szarej, gorącej zasłony natychmiast przesłoniły dotychczasowe kontakty.
Seria pocisków przeleciała gdzieś bardzo blisko – jeśli wierzyć sprzężonemu z komputerem ćwiczeń systemowi wizyjnemu. Przynajmniej ta chybiła. Ledwo czuł zaprawiony antyseptykami bok.
Tamci mieli ich jak na widelcu, jakby od razu dokładnie wiedzieli, gdzie mają strzelać. Już miał wściec się na oszukańczo zaprojektowany scenariusz, kiedy jego wzrok padł na antenę przekaźnika.
Przymknął oczy, bezgłośnie przeklinając własną głupotę.
Oczywiście, że tamci wiedzieli, gdzie są Wierzba i Szczeniak.
– Mamy jakiś plan spierdalania? – zapytał pragmatycznie Holender, odpalając kilka serii w zasłonę. Ogień przeciwnika tym razem chybił, ale nie na tyle, by umożliwić Van Reutersowi swobodne wyjście zza osłony.
Wierzba przygryzł wargi. Tamci mogli ich rozwalić w każdej chwili, choćby zasypać pociskami z moździerza. Jeżeli tego nie robili, to znaczy, że istniał powód. Nie trzeba było długo myśleć, jaki. Poza strefą śmierci nadal były trzy osoby.
– Isaksson – powiedział najspokojniej, jak umiał. – Natychmiast wycofaj się ze swojej pozycji, podbierz Szafę i zmykajcie. Szczeniak, na mój sygnał ruszasz, spróbuję cię osłonić.
– Żartujesz? – prychnęła Szwedka w komlinku.
– Nie, spieprzajcie – odparł, tym razem głośniej. – Już. Szczeniak, gotowy?
– Pewnie. – Van Reuters załadował rezerwowy pakiet do granatnika i natychmiast wystrzelił kolejny dym. Przynajmniej on nie dyskutował. – Kiedy tylko powiesz.
Marcin odpiął od uprzęży oba granaty dymne. Prawy bok był kawałkiem martwego mięsa. Rana musiała być rozleglejsza, niż myślał. Zamachnął się lewą ręką i cisnął je jeden po drugim tuż pod wieżę przekaźnika.
– Ruszaj! – krzyknął do mikrofonu, jednocześnie posyłając kilka serii w kierunku bliższych kontaktów. Z trudem podniósł się z ziemi i niezgrabnie ruszył naprzód. Przełożył karabin na lewe biodro, usztywnił chwyt i wystrzelił znowu. Przy odrobinie szczęścia uznają, że idzie pomóc.
Nie nabrali się, naturalnie.
Wrzask Holendra zlał się z hukiem symulowanego wybuchu. Tamci musieli stwierdzić, że nie wyłapią ich wszystkich. Marcin rzucił się na ziemię, ale pociski i tak go dopadły. System najpierw zameldował kilkanaście trafień, a potem zgasł.
Treningowa śmierć gryzła skórę gęstym, gorącym dymem zasłony i śmierdziała przefiltrowanym przez maskę tlenową powietrzem.
Strumieniowiec sunął ponad skalistym krajobrazem wzgórz, ledwo widocznym pod zachmurzonym, nocnym niebem. Nieopodal dało się dojrzeć blask świateł pozycyjnych drugiej mangusty wiozącej resztę zespołu. Przez otwarte drzwi desantowe do wnętrza przedziału dostawały się pojedyncze krople teraz już ulewnego deszczu, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Szczeniak przysypiał, oparty o pokładową apteczkę, Szafa próbował choć trochę przetrzeć ubabrany fioletowym żelem medpowłoki pancerz. Isaksson uruchomiła konsoletę, wpatrując się z fascynacją w wyświetlane przez nią kolumny danych. Porucznik Cartwright przyglądała się Wierzbowskiemu nieruchomym wzrokiem. W tej chwili kojarzyła się mu z wężem, przygotowującym się do ataku.
– Pani porucznik nas oszukała – powiedziała nagle Isaksson bez cienia żalu. – Przeglądam odczyty z diagnostyki, dławik wydaje się czysty jak łza.
– Nie diagnostyką to się sprawdza – odpowiedziała Cartwright, nie spuszczając oczu z Polaka. – Ale akurat tę jedną rzecz zrobiliście porządnie.