34,90 zł
"Michał Cholewa, laureat Nagrody im. Janusza Zajdla, przedstawia kolejną powieść w cyklu Algorytm Wojny.
Po zagładzie świata, który przeminął w Dniu, gdy Sztuczne Inteligencje postanowiły unicestwić ludzkość, ta jednak przetrwała i teraz podzielona na trzy mocarstwa walczy o pozostałości dawnej cywilizacji.
Zasady nie obowiązują, moralność nie istnieje. Ludzie są jeszcze bardziej bezwzględni niż SI, a do tego nielogiczni, małostkowi, aroganccy, gotowi mścić się i mordować w imię prywatnych ambicji.
Marcin Wierzbowski ze swoim oddziałem weteranów zostaje wciągnięty w szeregi niezawodnego, lecz cieszącego się złą sławą Dowództwa Operacji Specjalnych Unii Europejskiej. Dowodzący nimi pułkownik Brisbane zabiera żołnierzy w kolejną misję, tym razem na Liberty, planetę, która zadziwiająco dobrze poradziła sobie z buntem maszyn i dysponuje aż dwiema kopalniami caellium, niezwykle cennego surowca. Niestety Liberty leży w strefie wpływów potężnych Stanów Zjednoczonych i znowu misterne operacje specjalne muszą zastąpić inwazję na pełną skalę.
Tym razem jednak szans na sukces nie dostrzegają nawet magowie, ludzie-komputery żyjący w komorach medycznych, którzy stracili kontakt ze swoim gatunkiem, w zamian zyskując niemal nieograniczone możliwości analizy i zdobywania wiedzy.
Brisbane wierzy jednak Colette, dziewczynie ukształtowanej w projekcie Dedal, który miał za zadanie stworzenie następcy SI.
Czym będzie zwycięstwo i jaką cenę trzeba za nie zapłacić?"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 779
INWIT
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Michał Cholewa
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, [email protected]
Ilustracje: Grzegorz Bobrowski
ISBN 978-83-64523-441
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
Narvik uratowała tylko i wyłącznie chwilowa słabość porucznika Varaska. Sześćset czterdzieści kobiet i mężczyzn oraz centrala analityczna Dowództwa Operacji Specjalnych zawdzięczali swoją szansę plotkarstwu oficera pełniącego funkcję łącznościowca EUS „Hydra”.
To właśnie gadatliwość sprawiła, że Varasek, zamiast ograniczyć się do standardowej wymiany komunikatów, zdecydował się na dłuższą rozmowę z kolegą z podchodzącego do stacji wojskowego transportowca „Stenton”. Każdy regulamin uznawał wojskowy kanał komunikacyjny za ściśle reglamentowany zasób floty i jego przeznaczeniem miały być wyłącznie istotne komunikaty, a nie osobiste rozmowy.
Varasek miał jednak tego dnia wyjątkowo nudną wachtę, a łącznościowca na „Stentonie” znał od dawna. Wiedział też, że ani „Hydra”, ani sam transportowiec nie mają otwartych żadnych kanałów łączności i nie zanosiło się na to, żeby to miało ulec zmianie. Co więcej, frachtowiec, który przeszedł obowiązkową kontrolę kodów godzinę wcześniej, szedł już korytarzem wyznaczonym wiązką prowadzącą z Narviku do strefy postojowej stacji, co oznaczało sporo roboty dla sternika, ale pracy na stanowisku łączności było relatywnie niewiele. Z tego też powodu porucznik nie czuł specjalnych wyrzutów sumienia, nieregulaminowo wykorzystując wojskowy zasób na prywatną rozmowę.
Potrzeba było zaledwie kilku zdań, by Varasek nabrał nieokreślonego wrażenia, że coś ze starym znajomym jest nie w porządku. Po dalszej minucie, z pewnymi wątpliwościami, zdecydował się zgłosić sprawę zastępcy dowódcy, który miał akurat wachtę na pomoście bojowym. Ten – mając za sobą dokładnie taką samą nudną wachtę – uznał, że wykorzysta okazję, by przeprowadzić ćwiczenia z przechwycenia i zajęcia jednostki wroga. „Hydra” nadała więc na stację Narvik informację o ćwiczeniach, po czym nakazała frachtowi wyzerowanie prędkości względnej wobec stacji i oczekiwanie na kontrolę. W odpowiedzi na wezwanie „Stenton” zerwał łączność i wyciskając każdy wat mocy z reaktorów, ruszył w kierunku instalacji.
Miał do niej trzy minuty marszu, kiedy na wszystkich okrętach eskadry wartowniczej i na samym Narviku zawyły syreny alarmowe. Sekcje taktyczne wszystkich jednostek, jak również ta na Narviku momentalnie doszły do tego samego wniosku – dowodzący frachtowcem chce uderzyć w stację lub przynajmniej zasypać ją pędzącymi z jak największą prędkością odłamkami. Wysnuły też drugi wniosek – dysponując taką przewagą na starcie, „Stenton” ma na to szanse.
Najbliższe niszczyciele, których dowódcy zdali sobie nagle sprawę, jak bardzo spóźnione jest ich działanie, ruszyły w rozpaczliwą gonitwę za frachtowcem, ale wiedziano, że kryzys rozwiąże się najpewniej pomiędzy stacją, „Stentonem” i „Hydrą”.
Niszczyciel wystrzelił wszystkie pociski niemal równocześnie z salwą antyrakiet z Narviku – wobec przewagi prędkości „Stentona” były to jedyne pociski, które mogły mieć znaczenie w starciu. Odpalone pospiesznie dwie salwy z lasera dalekiego zasięgu uzyskały tylko dwa niesatysfakcjonujące błyski rozproszenia wiązki na powłoce refleksyjnej celu.
„Stenton” odpalił odpalił pierwszą salwę defensywnych stiletto w kierunku bliższych pocisków Narviku i istotnie ten atak został zatrzymany. Osiem exocetów „Hydry” natrafiło tylko na jedną linię obrony wystrzelonej w ostatniej chwili drugiej salwy. Ku ogromnemu zaskoczeniu oficerów na pomoście niszczyciela cztery z ofensywnych pocisków zostały zniszczone i w strefę obrony bezpośredniej, w ogień krótkozasięgowych laserów IR wpadły tylko cztery rakiety.
Tylko jedna detonowała w zasięgu ataku i nawet ona spowodowała jedynie nieznaczne uszkodzenia na kadłubie celu. Ale to wystarczyło – laser dalekiego zasięgu „Hydry” uderzył znowu, przy idealnie wyliczonej rotacji celu, trafiając dokładnie w uszkodzony sektor powłoki refleksyjnej. Promień przebił się przez pancerz jak cios gigantycznej pięści, rozdarł pokłady i przerwał kadłub serią eksplozji, w ułamku sekundy zamieniając w pełni sprawny okręt w chmurę szczątków.
Ta właśnie chmura dotarła czterdzieści sekund później do Narviku.
***
Generał Gunnar Solskjaerd w milczeniu obserwował unoszące się przy ścianie gabinetu holoprojekcje ukazujące obrazy z kamer stacji. W tak bladoniebieskich, że niemal białych oczach starszego mężczyzny migotały odbite obrazy miriad połyskujących w przestrzeni szczątków oraz zorganizowane układy świateł pozycyjnych na skafandrach roboczych grup technicznych. I rozdarty kadłub, z którego trzewi usuwano ciała w poprzebijanych skafandrach.
– Przełom – powiedział wreszcie cichym, prawie bezosobowym głosem. – Spodziewałem się go później.
Stojący kilka metrów za nim pułkownik William Brisbane nie odpowiedział. Szef Dowództwa Operacji Specjalnych nie oczekiwał tego zresztą. To, co komunikował Brisbane’owi, było raczej krótkimi wyjątkami z nieustających przemyśleń, dającymi ogólne pojęcie, co może ukrywać się za poznaczoną siecią zmarszczek, nieruchomą jak maska twarzą Norwega. Czas konkretów dopiero miał nadejść.
– Będziemy zmuszeni do kontrakcji – dodał Solskjaerd po chwili ciszy. Najbliższy monitor ukazywał teraz dokładnie to samo co panoramiczny iluminator w gabinecie generała, tarczę planety z oznaczonymi na jej tle niewyraźnymi duchami niszczycieli eskadry patrolowej. – Szybko, dopóki sprawy nie nabrały rozpędu.
William Brisbane, korzystając z faktu, że znajduje się niemal za plecami przełożonego, skrzywił się lekko. „Zmuszeni do kontrakcji” nie brzmiało dobrze, zwłaszcza kiedy duża część ruchów Dowództwa była de facto wymuszona. Specjalne zaznaczenie tego faktu mogło oznaczać wiele nieprzyjemnych rzeczy. Plany o stopień mniej precyzyjne, odrobinę mniejsze przygotowanie, większe marginesy błędów. Czynniki, które przenoszą akcje z pola eleganckich, chirurgicznych cięć w stronę szerokich zamachów tasakiem.
– Jest pan zaniepokojony? – Gunnar Solskjaerd obrócił się powoli, by spojrzeć na podwładnego. W jego oczach odbijało się światło z otaczających ich projekcji.
– Tak – odparł Brisbane bez namysłu.
Na poznaczonej zmarszczkami twarzy Norwega pojawił się cień uśmiechu, ledwie zauważalne uniesienie kącików wąskich warg.
– Ja też.
Podszedł do szerokiego biurka o czarnym, połyskliwym blacie i krótkim gestem uruchomił jeden z wmontowanych weń projektorów. Holograficzna projekcja ekranu zabłysła nad płaszczyzną biurka. Tym razem nie był to jednak kolejny obraz z systemów obserwacyjnych, a surowa biel list raportowych.
– Wysłałem zapytanie do Konklawe – powiedział Solskjaerd, ledwo dostrzegalnymi ruchami chudych palców wywołując kolejne, niewidoczne z miejsca, gdzie stał Brisbane, pozycje. – W sprawie potencjalnych wektorów ataku, jakie możemy wykorzystać.
– I co powiedzieli?
– Właśnie przyszło dla nas wezwanie.
Zaskoczony pułkownik uniósł brew. Wiedział, że Konklawe, główny dział analityczny Dowództwa Operacji Specjalnych, nie wysyła swoich raportów nawet świetnie zabezpieczoną siecią wewnętrzną Narviku, zwykle polegając w takich przypadkach na oficerze łącznikowym. Tym razem jednak nie tylko zażyczono sobie obecności generała na miejscu, ale również – jeśli rozumieć dosłownie „nas” – Brisbane’a. Ale z drugiej strony i sytuacja była nietypowa.
***
Sektor, w którym mieściły się przedziały Konklawe, był z pewnością najlepiej strzeżonym fragmentem Narviku. Idących przez kolejne strefy zastrzeżone dwóch oficerów kontrolowano praktycznie co kilkadziesiąt kroków, a od połowy drogi towarzyszyła im przydzielona przez szefa ochrony Konklawe drużyna żołnierzy. Nawet dla dowódcy oesów nie robiono wyjątków, kiedy chciał wejść do gniazda magów.
Istniało wiele mitów na temat magów, ludzi z zaimplantowanym neurozłączem, pełnym interfejsem łączącym układ nerwowy z systemami elektronicznymi. Częściowo ich źródłem był strach – zachowanie magów, będące wynikiem zmian neurologicznych wynikających ze wszczepienia neurozłącza i z nieco innego niż ludzkie podejścia do widzianego przez strumienie analizowanych danych świata, dla wielu było niepokojące. Prawie bezpośrednio podłączając swój układ nerwowy do maszyn, budzili u wielu dodatkowy lęk jako osoby zbyt bliskie SI, aby im ufać. Innym źródłem mitów mogła być fascynacja – magowie, bez wyjątku osoby o niezwykle efektywnie dostosowanym układzie nerwowym, byli na polu wojny elektronicznej i analizy danych istotami w zasadzie półboskimi, praktycznie bez porównania z najlepiej przygotowanymi ludźmi.
Mówiło się na przykład, że aby w ogóle zainstalować neurozłącze, wzorce ośrodkowego układu nerwowego musiały być zbliżone do tych, jakie mają psychopaci, że każdy mag jest w zasadzie kimś w rodzaju seryjnego mordercy na uwięzi. To była oczywista bzdura, choć Brisbane świetnie rozumiał, skąd się wzięła taka teoria – większość magów z czasem coraz bardziej traciła kontakt z własnymi emocjami i mogła robić wrażenie, jakby traktowała ludzi wyłącznie jako źródła informacji i – czasami – rozkazów.
Inni twierdzili z kolei, że najwyżej dziesięć procent wyznaczonych do neurozłącza kandydatów staje się magami, a reszta jest czymś w rodzaju produktów ubocznych. I te z kolei plotki akurat częściowo odpowiadały prawdzie, choć – jak to zwykle w przypadku plotek – było prawie dokładnie na odwrót, niż opowiadano.
Prowadzeni przez szóstkę uzbrojonych i opancerzonych żołnierzy oficerowie dotarli do granicy strefy wewnętrznej – ostatniego punktu kontrolnego przed samymi przedziałami zajmowanymi przez Konklawe. Znad zatrzaśniętej pancernej śluzy spoglądały na wojskowych obiektywy kamer i końcówki sensorów, a na szerokim panelu obok umieszczono czytniki pozwalające na dodatkową identyfikację.
– Porucznik Krieg, druga drużyna wartownicza, kod wejścia A-306. – Prowadzący zespół ich aniołów stróżów oficer zsunął gogle zestawu wizyjnego i przystawił oko do czytnika siatkówki, a potem wsunął dłoń do med-skanera. Wreszcie zdjął z szyi kartę kodową i włożył ją do gniazda. – Prowadzimy generała brygady Gunnara Solskjaerda i pułkownika Williama Brisbane’a, zgodnie z rozkazem 303-201-18.
Krieg cofnął się o krok i spojrzał znacząco na dwóch oficerów spod uniesionych na hełm gogli.
– Proszę wsunąć prawą dłoń do skanera.
Brisbane poczekał, aż przełożony wykona polecenie, by zrobić to samemu, trzeci raz, odkąd rozpoczęli marsz w stronę sektora Konklawe. System bezpieczeństwa nie musiał oczywiście znów zbierać danych o ich odciskach palców czy składzie krwi – kolejne testy miały sprawdzić, czy skóra reaguje zgodnie z wprowadzonym wzorcem na minimalne zmiany składu atmosfery w kolejnych przedziałach.
– Identyfikacja potwierdzona – powiedział uprzejmy, automatyczny głos z zestawu komunikacyjnego, a potem szerokie wrota rozsunęły się, ukazując jasny korytarz strefy Konklawe.
– Panie generale, panie pułkowniku, proszę do środka. – Porucznik Krieg cofnął się o kolejne kilka kroków. – Będziemy tu na was czekać.
Wielu ludzi twierdziło też, przypomniał sobie Brisbane, wchodząc za przełożonym do wewnętrznego sanktuarium Narviku, że gdzieś w mózgu każdego maga kryje się stara, stłamszona osobowość rozpaczliwie bijąca pięściami w ściany skrojonego na potrzeby armii umysłu i obserwująca bezradnie własne zanikanie.
Oczywiście, William Brisbane, sam nie będąc magiem, nie mógł tego wiedzieć. Znał ich jednak całkiem wielu. I musiał przyznać, że te historie mógłby uznać za prawdziwe.
***
Sporo racji kryło się w plotce, iż jedynie mały odsetek ludzi przystępujących do programu staje się magami – istotnie, taka była prawda. Mrożące krew w żyłach historie na temat wysypisk pełnych ciał tych, którym się nie powiodło, dało się natomiast śmiało włożyć pomiędzy bajki. Poza naprawdę ekstremalnymi przypadkami tacy kandydaci nie ginęli. Zamiast tego dostawali stopień oficerski i stanowisko specjalisty do walki elektronicznej. Byli dokładnie tymi osobami, których przeciętny żołnierz znał jako magów. Można było wręcz wysnuć tezę, że osoby z niewystarczająco wysokim poziomem dostępu spotkały w życiu wyłącznie tych nieudanych magów. I mogły to uznać za szczęście ze względu na własne zdrowie psychiczne.
Prawdziwy mag przekraczał linię, za którą nie było już ludzi. Uzyskiwał możliwości widzenia drobnych zależności i korelacji, które prawdopodobnie nawet SI miałyby problem zobaczyć. Dysponował obrazem świata, który jest mechanizmem, gdzie każdy trybik wydarzeń łączy się z nieskończoną liczbą innych trybików i gdzie te połączenia można analizować. Tracił za to niemal całkowicie styczność z gatunkiem, poczynając od jakiegokolwiek zrozumienia jego potrzeb, aż po zdolność komunikacji. Zapatrzony w narkotyczny ciąg danych, z fascynacją śledzący łańcuchy drobnych połączeń pomiędzy faktami, mag zmarłby z głodu, gdyby nie był podtrzymywany sztucznie.
Aby w ogóle nakierować go na tematy interesujące centrum kontrolne, potrzebna była dedykowana grupa nieudanych magów i inna, która mogła podjąć próbę interpretacji potoku przetworzonych danych, cały czas pojawiających się na wyjściu interfejsu członka Konklawe. Nikt nie potrafił powiedzieć, w jaki sposób myślą prawdziwi magowie. Ale odpowiedni wysiłek pozwalał czasami zrozumieć coś z tego, co przekazywali.
Brisbane kilka razy w życiu widział magów Konklawe – więźniów swoich jednostek, bo ludzkość uczyła się na własnych błędach i tak potężne istoty trzymała na naprawdę krótkiej smyczy. Wpiętych w specjalne uprzęże, unieruchomionych w med-stanowiskach ciągle monitorujących ich stan, z grubym pękiem światłowodów połączonych poprzez neurozłącza z gigantycznym rdzeniem bazy danych Narviku. Bladych i chudych, o mocno uwypuklonych żyłach, zielononiebieskich przez krążący w nich koktajl medyczny. Z szaleństwem ziejącym w czarnych jak studnie, nieproporcjonalnie wielkich oczach.
Cena wejścia na wyższy stopień egzystencji była wysoka.
***
Szefem zmiany w centrum kontrolnym Konklawe był przysadzisty major o twarzy przywodzącej na myśl dobrodusznego wujka. Pomimo rozpiętej bluzy mundurowej i ciągle pracującej klimatyzacji mężczyzna był mocno spocony, wilgoć kręciła mu ciemne włosy, a kropelki potu gromadziły się wokół krzaczastych brwi i na śniadych skroniach. „Garcia”, głosiła plakietka z nazwiskiem.
– Witam w Konklawe – powiedział znużonym głosem człowieka, który stanowczo zbyt długo jest już na nogach. – Rozumiem, że ściągnięcie panów tutaj jest, hm, niecharakterystyczne. Jednak polecenie generała Solskjaerda było, powiedzmy, dość nietypowe.
Otarł pot z czoła, pozostawiając na nim suchą smugę, i krótkim gestem wskazał na centrum kontrolne. Przestronne, chłodne pomieszczenie wypełnione ekranami ukazującymi przedziały zajmowane przez podpiętych do aparatury medycznej magów Konklawe, serie bioodczytów, ciągi surowych danych i raporty stworzone przez sekcję analiz. Przy ośmiu stanowiskach siedziała grupa oficerów – wszyscy bez wyjątku z aktywnymi neurozłączami i jednolicie czarnymi oczami. Pomniejsi, mniej udani magowie na straży tych prawdziwych.
– Przywykliśmy do pytań o analizę danych – tłumaczył dalej major, patrząc na milczącego Solskjaerda. – Prośba o propozycje scenariuszy jest…
Niebezpieczna, dopowiedział w myślach Brisbane. Jest stąpaniem po cienkiej linie, daniem Konklawe zbyt dużej ilości informacji w jednej porcji. Umożliwieniem magom wyciągnięcia zbyt precyzyjnych wniosków. Wreszcie – postępowaniem wbrew wytycznym Sztabu.
– …bezprecedensowa – dokończył Garcia.
– Jakie uzyskaliście wyniki? – zapytał krótko Solskjaerd, pozwalając Garcii prowadzić się pomiędzy stanowiska.
– Konklawe przeanalizowało zadane przez pana warunki symulacji – odparł major, po raz kolejny ocierając czoło wilgotnym rękawem bluzy. – Muszę tu dodać, że były one dość wymagające. Przez dość długi czas magowie naradzali się odnośnie do kilku opcji, ale czterdzieści minut temu doszli do konsensusu.
– Naradzali się? – Brisbane uniósł brwi.
– Oczywiście, to w zasadzie całkiem normalne, przynajmniej w zwykłych warunkach. Najczęściej różnice zdań skupiają się wokół wag czynników wpływu i funkcji kosztu interpretacji, tutaj zapewne to samo dotyczy badanych scenariuszy. Nie potrafimy, naturalnie, zrozumieć ani słowa z tego, ale niewątpliwie komunikują się między sobą.
Na jednym z ekranów Brisbane zobaczył kobietę o śniadej cerze i ciemnym meszku włosów na ogolonej głowie, z oznaczeniami maga wytatuowanymi na odsłoniętym ramieniu. Wielkie czarne oczy oficer otaczała pajęczyna mocno widocznych żył, przypominających nieznane, małe istoty próbujące wypełznąć z oczodołu. Kobieta dygotała wewnątrz swojej komory jak w ataku drgawek, ale nikt z obsługi medycznej nie reagował – najwyraźniej wszystko było w normie. Mag otwarła poczerniałe usta i wymówiła jakieś krótkie słowo. Monitor wyjścia pod jej obrazem natychmiast wypluł z siebie cyfrowy zapis przekazu, a ten prezentujący próbę tłumaczenia – analizę tonacji głosu, zmian wilgotności oddechu, ruchu warg, pozycji oczu i setek innych czynników, które zakwalifikowano jako istotne w odczytywaniu przekazu Konklawe.
– Co powiedziała? – zapytał generał, patrząc pytająco na Garcię.
Ten podszedł do stanowiska maga przed monitorem i spojrzał w skupieniu na generowany przezeń raport.
– Grupa bojowa IS „Szmaragd” zostanie odwołana z linii granicznej pomiędzy USA i Imperium w ciągu dziewięćdziesięciu sześciu godzin.
– To dotyczy pytania, które zadaliśmy?
Garcia ponownie otarł pot z czoła i spojrzał na niego z niemalże pełnym politowania uśmiechem.
– Może. Może nie. – Wzruszył ramionami. – Dla maga Konklawe ruchy grup floty są równie ciekawe jak obserwacja burzy pyłowych na małej, całkowicie nieważnej planecie. Kiedyś jeden z magów przez tydzień serwował nam informacje na temat warunków atmosferycznych na New Quebec. To taka mała amerykańska kolonia w środku niczego, jak rozumiem głównie mglista. Interpretacja wiadomości Konklawe to poważny problem badawczy i nie jesteśmy w stanie ocenić czegokolwiek ze stuprocentową pewnością. Nawet dział analiz ma z tym kłopoty.
Mag obsługujący stanowisko uniósł wzrok znad konsolety. Zmiana pozycji była niewielka, ale przy dotychczasowym bezruchu oficera – zdecydowanie zauważalna.
– Prawdopodobnie ta wiadomość jest zresztą zaledwie jakimś ułamkiem procenta tego, co tak naprawdę powiedziała pułkownik Prim. Ona często obserwuje Imperium. Myślę, że po prostu to lubi.
Ekran ukazujący komorę kobiety zamigotał alarmem medycznym i niemal w tej samej chwili szóstka sanitariuszy wpadła do pomieszczenia. Siedzący przy konsolecie w centrum kontrolnym mag obserwował to z pozornie absolutnym spokojem, niczym kamienny posąg.
Czasami Brisbane zastanawiał się, co myślą magowie, patrząc na tych, w przypadku których wszczepienie neurozłącza poszło dokładnie zgodnie z planem. Zamkniętych na stałe w med-komorach, pojonych gigantycznymi ilościami chemii i o umysłach tak oddalonych od reszty gatunku, że nawet najlepsze zespoły analiz były w stanie przetrawić jedynie fragmenty ich przekazu. Czują zazdrość czy ulgę? Z jakiegoś powodu obie odpowiedzi zdawały się budzić lekki niepokój.
– Konsensus – powiedział cicho Solskjaerd. – Był pan przy konsensusie.
– Tak, w istocie. – Major tym razem powstrzymał się od ocierania czoła. Zamiast tego wydobył z kieszeni datapad i podał go Norwegowi. – Istnieją dwa punkty wskazywane przez Konklawe jako newralgiczne w ciągu najbliższych pięciu miesięcy. Nie znaczy to oczywiście, że nie będzie ich więcej, po prostu te jesteśmy w stanie wyznaczyć. – Garcia skrzywił się w przepraszającym grymasie, po czym uruchomił dotychczas uśpioną konsoletę. Projektor holograficzny obudził się z krótkim piskiem, ukazując trójwymiarową mapę sektora. – Kolejny pojawi się później, przypuszczamy, że za mniej więcej rok.
– Nie możemy tyle czekać – odparł generał, przeglądając dane z szybkością, do jakiej większość ludzi nie byłaby zdolna.
– Zdaję sobie sprawę. – Garcia przetarł czoło chusteczką, którą wyciągnął z kieszeni. – Jak pan jednak widzi, plan zawiera pewne elementy... niecharakterystyczne dla wniosków Konklawe.
– Niecharakterystyczne. – Głos Solskjaerda był płaski i całkowicie pozbawiony intonacji. Generał podał datapad Brisbane’owi. – Istotnie.
Garcia przez chwilę przenosił spojrzenie pomiędzy dwoma oficerami.
– Scenariusz zawiera dość rozległe bombardowania – powiedział, widząc, jak brwi Brisbane’a wędrują do góry. – Jest on za to dość pewny, jeżeli chodzi o wynik, i ma bezpośrednie przełożenie zaangażowanych sił na szanse powodzenia.
– Zakłada de facto zdobycie dobrze bronionego systemu. – Pułkownik uniósł wzrok znad datapada i spojrzał na ekran ukazujący stanowisko pracy, czy raczej celę najbliższego członka Konklawe. Podpułkownik Hagi. A przynajmniej tak się nazywał, kiedy stopień i nazwisko były w jakikolwiek sposób istotne.
– Siły Unii są do tego zdolne. – Garcia wskazał na trzymane przez Australijczyka urządzenie. – Wystarczy spojrzeć na wyniki symulacji.
– Nie wiem, czy Sztab będzie miał podobne zdanie – mruknął generał. Obliczenia magów były jak zwykle precyzyjne, zawierały jednak, nie licząc nawet bombardowań, pewną pulę wyników podawanych z niepokojąco szerokimi rozkładami prawdopodobieństw. Wymagana inwestycja sił była spora. Ryzyko też, nawet jeżeli nie liczyć faktu, że Sztab prawdopodobnie rozerwie ich na strzępy, kiedy się dowie, że dopuścili Konklawe do bezpośredniego planowania.
– Jak tłumaczą tak zdecydowane kroki? – zainteresował się Brisbane, zatrzymując wzrok na jednym z ekranów, po którym sunął niekończący się blok całkowicie niezrozumiałego tekstu, przetykany załączonymi pozornie losowo logami napięć podawanych na neurozłącze i kilkunastu obrazów sprawiających wrażenie postimpresjonistycznego koszmaru sennego. Język magów, w najbardziej surowej formie, pozostawał całkowicie niejasny.
– Nie tłumaczą. – Major Garcia wyglądał na rozbawionego pytaniem. – To Konklawe.
Solskjaerd milczał przez chwilę.
– Co twierdzi Salomon? – zapytał.
Garcia zerknął w stronę pancernych wrót prowadzących do hali zajmowanej przez rdzenie Salomona – niezależnego systemu analitycznego sprawdzającego każdą wypowiedź Konklawe. Choć taka weryfikacja była wielokrotnie prostsza niż wysnucie wniosków, do których dochodzili magowie, system nie miał łatwego zadania i Brisbane nie mógł się czasem powstrzymać od myśli, że to zabezpieczenie przed ewentualną niesubordynacją Konklawe służy głównie do uspokojenia operatorów.
– Salomon nie doszukał się żadnych błędów w otrzymanych wynikach – powiedział Garcia, ale na jego twarzy zagościł cień niepewności.
– Istnieje, jak rozumiem, alternatywa? – zapytał Solskjaerd.
– Tak. – Wyraźnie zaskoczony Garcia przetarł czoło. – Miałem właśnie o tym powiedzieć. Udało się nam w końcu uzyskać w miarę pewne dane z przekazu Dedala i...
– Chodźmy więc.
***
Pomieszczenie, w którym mieszkała Colette, jedyna ocalona z projektu Dedal, znacząco różniło się od przyprawiających o silny niepokój cel magów Konklawe. Zdecydowanie bardziej przypominało zwykłą kwaterę oficerską na Narviku, z wąskim łóżkiem, biurkiem z projektorem klawiatury i ekranem konsolety osobistej, szafką oraz przesuwnymi drzwiami prowadzącymi do mikroskopijnej łazienki.
Sama Colette zresztą również wyglądała zupełnie inaczej niż prawie całkowicie nieludzcy magowie Konklawe. Drobna, blada młoda dziewczyna z burzą ciemnych włosów i dużymi czarnymi oczami mogłaby z łatwością przejść się ulicami dowolnego dużego miasta bez zwracania na siebie uwagi.
– Komunikuje się zupełnie inaczej niż reszta. – Stojący przed ekranami monitoringu pokoju Garcia szybkimi gestami przesuwał kolejne ekrany raportów dotyczących przekazów otrzymywanych od Colette. Trójka magów skupiona na swoich konsolach zdawała się całkowicie ignorować przybyłych. – Jej stwierdzenia są nieco łatwiejsze do interpretacji, ale na ogół o wiele bardziej wieloznaczne. Dość szybko dochodzimy do kilku możliwych opcji i na ogół zatrzymujemy się w miejscu.
– Ludzie mówią, że nie ma potworów, ale kochają potwory. Dzieci czują żal, ale to wiedzą – mówiła cicho dziewczyna, pochylona nad jedną z dziesiątek kartek rozłożonych w wyraźnie precyzyjnie dobranych miejscach. Jedna z holograficznych projekcji obok Garcii ukazywała różne próby rozpracowania powstającego powoli wzorca. – Wie o nas? – spytał Brisbane, patrząc na ekran.
Garcia rozłożył ręce.
– Dostaje informacje z tego samego rdzenia danych co reszta Konklawe.
William Brisbane uśmiechnął się. Colette wiedziała również o podziale zdań wśród magów i o tym, że zapewne pojawi się tu Solskjaerd – i on sam też, zważywszy, iż zdobycie wyników projektu Dedal było jego operacją.
– Król goblinów tak mówił. – Colette nie podnosiła wzroku znad kartki, na której zapamiętale coś rysowała. – To był mądry król.
– Król goblinów? – Pułkownik zerknął pytająco na Garcię.
– Istnieje mnóstwo referencji do takich postaci, od legend przez rozrywkę po sztukę. – Oficer z ledwo zauważalną wyższością wskazał na kolejny z ekranów, na którym na bieżąco pojawiały się możliwe interpretacje słów dziewczyny, ich intonacji, głośności oraz przerw między wyrazami. – To nie takie proste, ale jak panu zależy, pokażemy panu raport z tego zdania, kiedy już będziemy mieli pełną analizę.
Garcia podszedł do jednej z konsolet, przyłożył kciuk do czytnika, a następnie wprowadził szybko kilka poleceń. Na ekranie rozjarzyła się najpierw ikona rozpoznania DNA, potem druga, wskazująca na pozytywną identyfikację rytmu pisania.
– Wyniki analiz Dedala różnią się całkowicie od rezultatów, które już panowie widzieli – powiedział major. – W ramach testów kazaliśmy jej rozważyć wyniki Konklawe. Odrzuciła je natychmiast.
– Dlaczego?
– Niestety, nie potrafimy zinterpretować odpowiedzi, której nam udzieliła. – Garcia uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Dedal jest zupełnie inna niż Konklawe, musimy się jeszcze wiele nauczyć...
– Próbował pan zrobić to też w drugą stronę?
– To znaczy podać jej rozwiązanie pod rozwagę magów? Tak – odparł major. – Natychmiast je odrzucili. Według ich analiz zależności zakładane przez Dedal są zdecydowanie przeszacowane, a przez to wyniki bliskie losowym.
Brisbane skinął głową.
– Salomon? – zapytał po krótkiej chwili milczenia.
– Salomon akceptuje większość komponentów proponowanego scenariusza – odparł major. – Sukces całości widzi jednak jako, hm, wątpliwy. Może to wynikać z faktu, że nie jest jeszcze dobrze dostrojony do analizy danych z Dedala, braku potwierdzonych połączeń węzłów sieci zdarzeń…
– A co pan sądzi?
– Ja? – Garcia zaśmiał się sucho, ironicznie, nieprzyjemnie. Kropla potu ściekła mu po nosie i kapnęła na podłogę. – Jestem tylko człowiekiem. W ogóle nie widzę żadnych zależności, nawet w tym, co Konklawe uznaje za oczywiste. Jestem w stanie przyglądać się ich raportom, ponieważ mam ze sobą grupę magów, którzy z dużą determinacją przekładają przekazy na nasz dziecinny i gaworzący język.
Brisbane lekkim ruchem brwi dał do zrozumienia, że przyjął do wiadomości słowa majora, po czym pogrążył się w lekturze zaprezentowanej przez Colette alternatywy.
Była w najlepszym przypadku hazardem, w najgorszym proszeniem się o katastrofę. Zakładała idealne rozegranie sporej ilości ludzi, praktycznie gwarantowała straty i wydawała się niezwykle wyczulona na poślizgi w koordynacji. I co najgorsze, nawet przy idealnej realizacji nadal wymagała szczęścia. Szczęście było elementem, na który Brisbane oduczył się liczyć.
– Karkołomne, nieprawdaż? – Garcia musiał dostrzec jego minę.
– Panie generale. – William Brisbane nie odrywał wzroku od datapada. – Proponuję wrócić do projektu Konklawe.
– Projekt Konklawe – głos Norwega był spokojny i całkowicie pozbawiony emocji – wymaga środków, których możemy nie uzyskać, porównywalnej koordynacji ataku oraz zmasowanego bombardowania, co zwykle kończy się oskarżeniami o zbrodnie wojenne.
Tym razem pułkownik uniósł spojrzenie znad ekranu datapada, by zerknąć znacząco na generała.
– Teraz sytuacja jest inna – powiedział Solskjaerd. – Tym razem nasza kadra dyplomatyczna będzie musiała prawdopodobnie rozmawiać z tymi ludźmi, a zrównanie z gruntem ich miast może utrudnić te rozmowy.
Brisbane skrzywił się lekko. Dostrzegł, że jeden z magów majora Garcii nagle odwrócił się w jego stronę. Nieprzeniknione czarne oczy oficera zdawały się przewiercać go na wskroś.
– Istnieje wiele podobieństw pomiędzy negocjacjami a flirtem. Istnieją też różnice – powiedziała Colette, wpatrując się uważnie w obiektyw kamery w swoim pokoju. Stojący dokładnie obok ekranu monitoringu Brisbane nie mógł się wyzbyć wrażenia, że zdanie kierowane jest nie do obsady pomieszczenia, a do niego osobiście.
– Mało czasu na opracowanie operacji, niewielkie siły, praktycznie zero szans na przygotowanie jednostek na miejscu. Część z tych założeń już teraz wygląda na niewykonalne.
– Tak. – Solskjaerd patrzył na podwładnego, zupełnie jakby oczekiwał ciągu dalszego.
– Koszty mogą być bardzo dotkliwe.
– Tak.
Brisbane spojrzał najpierw na generała, potem na milczącego Garcię, wreszcie na nadal wpatrzoną w obiektyw kamery Colette. Wiedział, że przegrał, i co gorsza wiedział, że Solskjaerd ma rację. Decydował się po prostu na plan trudny, przedkładając go ponad taki, który nawet jeżeli się uda, postawi ich w bardzo trudnej sytuacji.
– Będziemy potrzebowali sporo szczęścia – powiedział wreszcie. – Każda wpadka może nas zabić.
Po drugiej stronie kamery bezpieczeństwa Colette spoglądała na niego poważnymi, ciemnymi oczyma. Brisbane próbował się doszukać w nich tej samej pewności, jaką widywał u magów, kiedy przedstawiali swoje analizy, ale zamiast niej widział tylko smutek.
Zadaniem ukrywającego się w pierścieniu planety na pełnej dyscyplinie emisji, niewidzialnego, ale też niemal ślepego i głuchego niszczyciela było w zasadzie jedynie czekać. Prawdziwą misję wykonywał Skalpel – mieszana grupa wywiadu i oesów operująca na skalistej powierzchni czwartego księżyca Meksyku, znanego jako Alamo. Od dziewięćdziesięciu sześciu godzin czternaścioro mężczyzn i kobiet Skalpela monitorowało ruch radiowy znajdującego się na księżycu centrum koordynacji platform obronnych strzegących orbity Meksyku. Tylko bierny nasłuch, żadnych aktywnych wycieczek, które mogłyby zdradzić obecność zespołu, a co za tym idzie i cichego jak trusia „Syriusza”. Tak przynajmniej zapewniał dowódca Skalpela. Komandor Kell jednak wiedział swoje. Po co tak liczna grupa tylko do prowadzenia nasłuchu, który spokojnie mógłby zostać wykonany przez, powiedzmy, cztery osoby? Dlaczego Skalpel potrzebował nie jednego, ale dwóch magów, skoro i tak cała analiza danych mogła być wykonywana już w bezpiecznej odległości od zabójczo bliskich platform defensywnych Meksyku?
Za każdym razem, kiedy zespół naziemny wysyłał o oznaczonej porze pakiet danych z obserwacji, przepuszczał go przez własną Sekcję Taktyczną. Analiza była dość jasna – nie mieli żadnych szans na pozyskanie tego rodzaju danych jedynie poprzez bierny nasłuch. Skalpel wyraźnie usiłował dokonać wejścia w system stacji kontrolnej Alamo i uzyskać dodatkowe informacje. Proszenie się o kłopoty, twierdziło z żelazną pewnością wieloletnie doświadczenie komandora Kella. Mając jednak do wyboru porzucenie zespołu wywiadowczego na księżycu lub uzbrojenie się w cierpliwość – i żelazne nerwy – Kell wybrał to drugie, spokojnie układając sobie listę ostrych uwag, jakie zawrze w raporcie po powrocie. Oczywiście to samo wieloletnie doświadczenie mówiło, że prawdopodobnie i tak nikt nie zwróci na nie uwagi, ale komandor liczył, że choć on sam poczuje się od tego lepiej.
Wpadka musiała nastąpić na powierzchni planety – sam „Syriusz” przez cały czas postoju nie wykonywał żadnych nieplanowanych manewrów, a dyscyplina emisji była przestrzegana co do punktu. Okazała się za to tak katastrofalna, że komandor nawet nie zdążył poczuć satysfakcji.
Nie było ostrzeżenia. Wróg rozpracował ich dokładnie i precyzyjnie – co do metra pozycji ukrywającego się niszczyciela. Pierwsze pociski kinetyczne przeszły niewykryte przez daleki perymetr pozbawionego aktywnych sensorów okrętu, potem przez strefę obrony punktowej i uderzyły o piątej czterdzieści trzy czasu pokładowego, pod sam koniec nocnej wachty. Trafienia wyłączyły siłownię A, rozniosły większość bloków walki elektronicznej i całkowicie zdehermetyzowały śródokręcie. „Syriusz” nie zginął, ale była to zapewne kwestia szczęścia. Wśród alarmów i płynących przez uszkodzony system komunikacji wewnętrznej raportów Kell, w ciągu kilku sekund pokonawszy drogę od zasypiania do pełnego rozbudzenia, wiedział jedno – następna salwa bez wątpienia zniszczy okręt. Zatem jedyną szansą dla jego jednostki było niedopuszczenie do kolejnego ataku.
Myśli komandora Kella pędziły jak szalone. Przeciwnik trafił „Syriusza” sześcioma pociskami, a nie sześćdziesięcioma, co mogło oznaczać, że był pewny siebie lub po prostu niedbały. Niszczyciel, będący na pełnej dyscyplinie emisji przed trafieniem, nie uruchamiał żadnych aktywnych systemów ani silników, słowem – zachowywał się jak wrak. Kolejna salwa nie nadchodziła – Amerykanie nadal czekali na jakiś ruch, który powiedziałby im, że ofiara jeszcze wierzga. Próba ucieczki w tej chwili, na ślepo, byłaby samobójstwem.
– Utrzymać dyscyplinę emisji – nakazał przez interkom. – Zespoły naprawcze do najpoważniejszych awarii, niech opanują reaktory. Potrzebuję jak najwięcej biernych sensorów.
Oficerowie na pomoście bojowym byli wyraźnie zaskoczeni rozkazem, ale nikt nie dyskutował. I dobrze, bo Kell nie miał na to czasu. Musiał zaplanować najbliższą godzinę. Wróg miał teraz kilka wyjść – mógł ich oczywiście dobić, ale na to nie było rady. Mógł też obserwować ich przez jakiś czas, a potem wrócić do bazy, co w warunkach pierścieni Meksyku dawało „Syriuszowi” minimalną, ale jednak swobodę manewru. Mógł wreszcie podejść bliżej. I na to „Syriusz” musiał być gotowy.
– Przeładować wszystkie wyrzutnie na exocety – polecił półgłosem komandor. – Sensory, sprawdź, z iloma bojami sieci czujników jesteśmy w stanie nawiązać łączność.
– Tak jest. – Głosy dwójki oficerów w komunikatorze zlały się w jedno.
Kell szybko wprowadził zapytanie do Sekcji Taktycznej. Wiedział oczywiście, że okaleczony okręt będzie musiał dopuścić wroga blisko, by uzyskać szansę trafienia, był jednak ciekaw skali wyroku. Odpowiedź – trzydzieści jednostek – oznaczała praktycznie spotkanie nos w nos, ale komandor obawiał się, że będzie gorzej. Na razie sytuacja zdawała się tragiczna, lecz z pewnymi perspektywami na poprawę.
Swój błąd dostrzegł zbyt późno. Zapamiętały w planowaniu zrazu zignorował raporty porucznika Pitali o utracie łączności z dwiema kolejnymi grupami technicznymi. Dopiero kiedy stracił kontakt z siłownią, fakty ułożyły mu się w głowie w pełen obraz sytuacji.
Powinni byli zginąć. Sześć pocisków kinetycznych, wszystkie w celu. Okręt klasy „Syriusza” nie miał praktycznie prawa przetrzymać uderzenia. Chyba że trafienia wcale nie miały go zniszczyć. Chyba że ktoś, mając unijny okręt na widelcu, uznał, że przez ślepą strefę obrony można przerzucić o wiele więcej niż zwykły ostrzał kinetyczny.
Nie chcieli nas zestrzelić, pomyślał zrezygnowany Kell, dokładnie w momencie, kiedy rozległ się alarm ogólny, a łączność wewnętrzna odezwała się, przekazując rozpaczliwe meldunki o wrogu na pokładzie. To nie były pociski, a on stracił dobre dziesięć minut, myśląc, że zna sytuację.
Kell, zawieszony pomiędzy wściekłością z powodu własnej nieuwagi i podziwem dla architekta ataku na „Syriusza”, zabrał się do realizacji protokołu obronnego. Uzbroić zespoły bojowe, zabezpieczyć siłownię, pomost bojowy, uzbrojenie i nawigację. Przygotować się do ewakuacji załogi i zniszczenia okrętu. Każda z tych rzeczy była sama w sobie prosta i nawet przy uszkodzonym systemie łączności wewnętrznej niszczyciela wykonalna. Brakowało tylko czasu.
Komandor był w trakcie wydawania pierwszych rozkazów, kiedy śluza pomostu bojowego eksplodowała i do pomieszczenia wpadł amerykański zespół uderzeniowy. Dowódca „Syriusza” sięgnął po broń, ale w starciu ze szturmowcami oddziałów abordażowych nie miał żadnych szans. ■
Niebo Nowej Kaledonii niegdyś było błękitno-różowawe, ale teraz tych kolorów praktycznie nie dało się dostrzec. Straszyło brudną czerwienią, nieprzyjazne i drżące od gorąca. Każdym tchnieniem porywistego wiatru przypominało dzień, w którym jankeskie bomby chemiczne podpaliły atmosferę planety, w jednej chwili okaleczając unijną obronę. Sztucznie stworzone piekło w ciągu ostatnich miesięcy pochłonęło już niemal dziesięć tysięcy istnień i nadal łaknęło ofiar. A Unia cierpliwie mu je składała, z bolesną konsekwencją, powoli łamiąc amerykański chwyt na Nowej Kaledonii.
Nad wrakiem jacksona nadal unosił się dym, brudny i oleisty. Celnie umieszczony pocisk przebił pancerz i eksplodował wewnątrz pojazdu, chwilę później wywołując wtórny wybuch amunicji. W kadłubie ziała osmalona czarna jama, otoczona nierównymi krawędziami rozprutego od wewnątrz pancerza. Wieża leżała kilkanaście metrów dalej, niczym oderwana głowa przedpotopowego potwora. Jedynym śladem załogi był nierówny brunatnoczerwony rozbryzg na wewnętrznej stronie otwartego włazu. Oznaczenie na pokiereszowanym boku maszyny mówiło, że jankeski czołg należał do Siódmej Brygady Kawalerii Pancernej. Nieco dalej ku niebu planety unosiła się kolumna dymu z podobnej maszyny. I jeszcze jednej. Wśród nadal płonących wraków sunęła unijna kolumna pojazdów: przodem niskie, przysadziste transportery opancerzone, dalej wyższe i bardziej pękate ciężarówki. I piechota – żołnierze zwycięskiej Dwudziestej Drugiej Dywizji UE.
Obraz zwycięstwa wydawał się bardziej niż jednoznaczny. Więc naturalnie był fałszywy.
– Widzą państwo jeden z typowych widoków na odzyskiwanej Nowej Kaledonii. – Kamera obróciła się, by ukazać stojących obok zniszczonej maszyny dwóch mężczyzn w unijnych pancerzach. Nosili ciężkie hełmy z odsuniętymi matowymi filtrami systemów wizyjnych, a pod brodami mieli zsunięte teraz na szyje ustniki masek tlenowych. Jeden z nich nie posiadał broni, miał natomiast jasne oznaczenie korespondenta wojennego. Usłużny realizator wyświetlił na pasku informację, że dziennikarz nazywa się Greg Burdette. – Przedwczoraj Trzynasta i Dwudziesta Druga Dywizja przełamały strefę obronną amerykańskich sił okupacyjnych i idą w błyskawicznym tempie na Santa Ana.
Ponad wrakiem przemknął klucz lekkich strumieniowców Mangusta, ciemnoszarych, zwinnych kształtów na czerwonawym niebie. Na ekranie pojawiły się też odnośniki do przygotowanych przez dział promocji Korpusu infostron na temat sprzętu wojskowego UE i Dwudziestej Drugiej. Oraz rzecz jasna stron werbunkowych.
– Jest ze mną major Olsen, oficer łącznikowy sztabu sił obronnych. – Burdette wskazał na towarzyszącego mu żołnierza, postawnego mężczyznę o kwadratowej szczęce i ostrych rysach twarzy. – Panie majorze, czy możemy uznać, że sytuacja na Nowej Kaledonii została opanowana?
– Tak. – Oficer skinął głową, rzucając obojętne spojrzenie na przejeżdżające za wrakiem jacksona transportery opancerzone. – Pomimo zbrodniczego ataku Amerykanów w pierwszej fazie inwazji naszym siłom udało się utrzymać na planecie i zabezpieczyć lądowanie posiłków. Dwa dni temu uzyskaliśmy przełamanie i odepchnęliśmy napastnika od centrów industrialnych Nowej Kaledonii. Dzisiejsze starcia można uznać właściwie za zabezpieczenie zdobytego terenu i mniejszych instalacji wokół Santa Ana. Przeciwnik jest w odwrocie i obecnie nie uważamy, żeby miało się to zmienić.
„Skieruj TUTAJ swój PTerm, by zobaczyć więcej wiadomości o przełomach na froncie USA”, głosił opis półprzeźroczystego symbolu odnośnika. „Wyjątkowe materiały do pobrania”.
– Rozumiem – rozpromienił się dziennikarz, znacząco spoglądając w stronę widzów. – Czyli zwycięstwo?
– Tak, myślę, że w tej chwili…
Marcin Wierzbowski rzucił niechętne spojrzenie na ekran. Nie miał najmniejszej ochoty pobierać oferowanych przez NLNews wyjątkowych materiałów na temat, ani chybi, militarnych sukcesów UE. Sięgnął po stojącą na stole wysoką szklankę. Przez chwilę bawił się naczyniem, przesuwając je tam i z powrotem po imitującym zniszczone drewno blacie, wreszcie podniósł do ust, ignorując wyświetlaną na wewnętrznej ściance animację reklamową.
– Nie odpowiada ci współczesne dziennikarstwo? – Jasnowłosa Isaksson musiała mówić głośno, żeby jej słowa przebiły się przez panujący w „Róży i koronie” gwar.
– Nie odpowiada mi jego stopień manipulacji. – Marcin spojrzał na Szwedkę znad szklanki. Na ekranie realizator ukazał na moment szerszy obraz pola walki. Nadal żadnej zniszczonej unijnej jednostki. Zresztą Polak nawet się temu nie dziwił.
– Masz na myśli społeczne zaangażowanie? – zaśmiała się dziewczyna. – Ja tam je świetnie rozumiem. Jeżeli Unia chce nowych żołnierzy, raczej musi unikać przedstawiania wojennej rzeczywistości w złym świetle.
– Najlepiej w ogóle się do niej nie zbliżać. – Polak pociągnął kolejny łyk.
– Od ponad dwóch lat front w zasadzie jest ustabilizowany. – Na ekranie Greg Burdette przyjął minę pełną demonstracyjnej ciekawości. – A jednak takie wydarzenie jak inwazja na Nową Kaledonię miało miejsce. Czy możliwa jest ponowna eskalacja?
Aha, odezwało się w głowie Marcina szkolenie z analizy danych. Okazja, żeby powiedzieć ludziom, czy mamy się bać Amerykanów, czy nie.
– Osobiście nie uważam, żeby atak na dużą skalę był możliwy. – Język ciała Olsena mógłby służyć za studium uspokajającego autorytetu. Trudno było nie podziwiać jakości szkoleń dla oficerów łącznikowych. – Naturalnie, nigdy nie można być w stu procentach pewnym. Ważne jest jednak, że konflikt ze Stanami Zjednoczonymi zdecydowanie zmniejszył tak skalę stosowanych środków, jak i dynamikę.
Pod wizerunkiem majora pojawiła się kolejna porcja odnośników, zapewne do oficjalnych korpusowych feedów na temat sytuacji na froncie. A przynajmniej jej niezbyt precyzyjnego przybliżenia.
Kilku młodych chłopaków siedzących przy barze wymieniło głośne uwagi, prezentując barwione ciemnymi farbami policzki i ozdobne kolczyki. Marcinowi zdawało się, że dosłyszał coś o „pieprzonych chinolach”, gdzieś pomiędzy zwyczajowymi: „Ja tobym od razu…” oraz „Przecież to oczywiste, że to wszystko…” wypowiedzianymi w mieszaninie nowolondyńskiej linguy i jakiegoś nieznanego mu slangu. Cywile zawsze wiedzą najlepiej.
System wychwycił słowo „chinole” błyskawicznie i zareagował, wypluwając z siebie całą listę holograficznych linków do wiadomości na temat Imperium.
– Przecież w zasadzie to wszystko prawda. – Isaksson uśmiechnęła się niewinnie i upiła trochę tęczowego napoju. Kiedy ruszyła dłonią, miniaturowe tęcze rozszczepionego na kolorowym alkoholu światła zatańczyły na sztucznym drewnie blatu. – Zresztą naprawdę moglibyście odpuścić sobie gapienie się na wiadomości z frontu, nudziarze.
– Majorze Olsen. – Dziennikarz zatoczył ręką półokrąg, wskazując okolicę. Jak na zawołanie nieopodal wraku amerykańskiego jacksona przejechała wojskowa ciężarówka, a obok niej przemaszerowała kolumna jeńców, prowadzona przez czwórkę żołnierzy Unii. Ciemnoszare powierzchnie nieaktywnych powłok maskujących CSS odcinały się od rdzawego krajobrazu, a uzbrojeni żołnierze byli minimalnie wyżsi niż pozbawieni większości elementów pancerza Amerykanie. Montażysta, który ich wkleił w materiał, musiał być artystą. – Wśród widzów NLNews znajdzie się wielu, którzy będą zaniepokojeni zarówno obrazami, które prezentujemy, jak i faktem, że flota nadal toczy potyczki na Linii Montgomery’ego. Boją się, że wojna może zapukać i do ich drzwi.
„Dowiedz się więcej o polityce UE wobec jeńców”, głosił kolejny odnośnik, dyskretnie unosząc się ponad maszerującą kolumną.
– Absolutnie nie ma się czego obawiać. – Major pokręcił głową. – Służę w korpusie kolonialnym od dawna i proszę mi wierzyć, że naprawdę dużo się zmieniło. To zupełnie inny konflikt niż ten z Imperium. Na Nowej Kaledonii nastąpił ograniczony atak na instalacje wojskowe i siły kolonialne. Od lądowania Amerykanów nie zginął ani jeden cywil. Takie działanie nazywamy właśnie konfliktem ograniczonym.
Olsen spojrzał prosto w kamerę – na tyle znacząco, by widz mógł odnieść wrażenie, że słowa oficera są dla niego istotne, i na tyle krótko, by nikt nie uznał tego za nachalne.
– Można zatem powiedzieć, że nie musimy się martwić? – W głosie Grega Burdette’a zabrzmiał entuzjazm, zbyt mocny, by uznać go za autentyczny.
– Patrząc na ostatnie miesiące na tym froncie, raczej nie musimy.
Marcin posłał znaczące spojrzenie koleżance po drugiej stronie stołu. Milla Isaksson, drobna blondynka o wesołych oczach i wyrazie twarzy złośliwego skrzata, piła swojego drinka, teraz demonstracyjnie ignorując program.
– Nadal uważasz, że nie ma w tym żadnej manipulacji? – zapytał uprzejmym tonem.
Szwedka potrząsnęła sztucznie przedłużonymi włosami. W pełni korzystając z przysługującej im po szkoleniu przepustki, dziewczyna zrobiła wszystko, co mogła, by dopasować się do imprezowej atmosfery Nowego Londynu – pełna kosmetyka ciała była częścią jej wersji emulacji cywilnego życia.
– Święcie wierzę, że nie powiedział ni słowa kłamstwa. – Uśmiechnęła się tęczowymi wargami.
– Ani słowa o podpaleniu pieprzonej atmosfery. – Szczeniak wsparł się na łokciach i w zadumie spojrzał na wiszący na ścianie baru ekran. Odkąd cała trójka wysiadła na wojskowym kosmoporcie Shadwell, Holender wydawał się spięty. Może był to stres związany z zapowiadaną wizytą u dziecka, może coś innego – w każdym razie Szczeniak nie chciał o tym rozmawiać, zamiast tego racząc ich kwaśnym fatalizmem, nieco nawet mocniejszym niż zwykle. – Ani słowa o Piątej Dywizji czy o rozwaleniu naszych kopalń caellium. I o tym, że od dziesięciu miesięcy nie potrafimy ich stamtąd wyprzeć.
Marcin mimowolnie drgnął. Wspomnienie nocy w bazie Churchill, kiedy przywieziono rannych z Nowej Kaledonii, stanęło mu przed oczami tak wyraźnie, jakby zdarzenie miało miejsce wczoraj, a nie prawie osiem miesięcy wcześniej.
– Piąta Dywizja zdecydowanie była jednak celem wojskowym – zauważyła dziewczyna. – Zresztą ile ma wiedzieć przeciętny mieszkaniec Nowego Londynu?
– Że jesteśmy niepokonani? – Holender łypnął na nią sponad własnej szklanki.
– No co ty. – Wskazała ruchem głowy na ekran. – Posłuchaj go tylko. Wszystko, co mówi, ma jeden przekaz. Amerykanie to puchate misie, w zasadzie nasi kumple. Nie ma co się ich bać, atakują tylko wojsko, bardzo elegancko i uczciwie. Nic osobistego, jest wojna. Wszystkie te odnośniki podają zapewne dokładnie to samo. Jeszcze mimochodem wspomniał, że z Imperium jest inaczej…
– Bo Imperium nie atakuje – parsknął Szczeniak, ale jakoś bez przekonania. Po raz któryś tego wieczora zabębnił palcami w górną kieszeń bluzy mundurowej. – I dobrze zresztą, bo pewnie nic by z nas nie zostało.
– Jeżeli przejrzysz prasę, mój politycznie nieświadomy przyjacielu, zobaczysz coś zupełnie innego. – Isaksson spojrzała na Van Reutersa z pełnym wyższości uśmiechem. – Stawiam miesięczny żołd przeciw orzeszkom, że szykujemy podkładkę propagandową pod rozwój tamtego frontu.
Marcin uniósł brew. Milla aż zbyt dobrze wchłonęła kilkumiesięczne szkolenie w Dowództwie Operacji Specjalnych. Tak dobrze, że czasem się zastanawiał, co Szwedka w ogóle robi razem z nimi, zamiast siedzieć gdzieś o wiele wyżej.
– Tknięcie Imperium to trochę jak walnięcie w nos śpiącego Weissa. – Szczeniak przygładził krótkie ciemne włosy i nerwowym gestem poprawił zapięcie munduru. W przeciwieństwie do Isaksson nie chodził w cywilnych ciuchach, tylko w czarnym uniformie oesów. – Jesteś martwy, zanim zdążysz nacieszyć się pierwszym sukcesem.
– Może mamy tajny plan. – Tęczowe wargi Isaksson wygięły się w szelmowskim uśmiechu.
– Dowództwo nie zrobiłoby czegoś tak głupiego.
– Wierzba, mój dzielny rycerzu, zechcesz uratować mnie przed tym potworem, który zeżarł Szczeniaka, przybrał jego postać i twierdzi, że dowództwo robi wyłącznie mądre rzeczy? – Szwedka puściła do Marcina oko. Aktywne szkło kontaktowe zmieniło barwę z intensywnie błękitnej na głęboką czerwień. – Obiecuję, że się odwdzięczę.
Wierzbowski uśmiechnął się krzywo. Kiedyś ostentacyjne sygnały Isaksson sprawiały, że czuł się nieswojo, po latach przywykł. Żartobliwe uwagi były po prostu jej sposobem bycia – i stałym elementem rozgrywki między nią a Szczeniakiem.
– Żartujesz. – Szczeniak był wyraźnie zdegustowany. – A to akurat jest poważna sprawa, a nie głupota. W końcu jeżeli masz rację, mogą nas tam wysłać.
– Teraz cały front jest głupotą. – Dziewczyna posłała mu promienny uśmiech, ale Marcin odniósł wrażenie, że miał on tylko zamaskować smutek. Jej szkła na zmieniły barwę na deszczową szarość, potem na ostry róż. – Za dwa tygodnie będę z powrotem, jako oes, babrać się w błocie i pławić w nienawiści oddziałów liniowych, dla których jesteśmy w zasadzie wrogiem, tyle że nie mogą do nas strzelać. Teraz chcę się bawić. Teraz chcę być cywilem, choćby przez ten krótki czas.
Kolejne słowa majora Olsena sprawiły, że jeden z siedzących przy barze mężczyzn – krzepki pięćdziesięciokilkulatek w stroju urzędnika niższej klasy – obrócił się w stronę trójki wojskowych i uniósł szklankę w milczącym toaście. Marcin odruchowo powtórzył gest, choć nie miał pojęcia, co dokładnie oficer tym razem powiedział.
– Nigdy nie będziesz cywilem, mamy podpisany pakt z diabłem. – Szczeniak skrzywił się gorzko.
– Z oesami?
– Z wojskiem. – Holender sięgnął po szklankę, ale natychmiast ją odstawił i wydobył z kieszeni munduru staromodny link. Wierzba musiał przyznać, że niechęć Szczeniaka do cywilnego sprzętu była czymś, co go zaskakiwało. Jasne, szkolenie wojskowe – a potem Dowództwa Operacji Specjalnych – wyrabiało poczucie, że montowane w szkłach kontaktowych linki i reszta popularnych gadżetów to cyfrowy odpowiednik kręcenia się w nieodpowiednich dzielnicach. Ale też Szczeniak nigdy nie jawił się Polakowi jako ktoś, kto naprawdę się przejmuje.
– Ethel? – spytał Marcin, ale Holender tylko machnął ręką i wstał od stolika, mówiąc coś cichym głosem do mikrofonu.
– Pewnie ona, psia jej mać. – Isaksson odprowadziła Van Reutersa zatroskanym wzrokiem. – Rychło w czas.
Marcin głośno wypuścił powietrze z płuc. Ethel była przekleństwem Szczeniaka i przypadkowo matką jego syna – owocu krótkiego i na szczęście zakończonego związku. Odkąd trójka żołnierzy wylądowała na Nowym Londynie, Holender usiłował się z nią spotkać, żeby zobaczyć chłopca, ale Ethel zdawała się czerpać perwersyjną przyjemność z odwlekania tego momentu. I nie włączyła dziecka na wizję.
Marcin patrzył na minę pogrążonego w rozmowie Van Reutersa. Nawet ze swojego miejsca dostrzegał oznaki fałszu w nonszalanckiej minie Holendra i sztuczność jego uśmiechu.
– Myślisz, że ma rację, Marcin? – Głos Isaksson wyrwał go z zamyślenia.
– Z czym?
– Że wojsko to pakt z diabłem? – Szczupłe palce dziewczyny obracały szklankę. Kolorowe warstwy drinka falowały hipnotyzująco.
– Nie jest z tobą dobrze, Milla – powiedział cicho – skoro w ogóle przejmujesz się tym, co mówi Szczeniak.
Przez chwilę nie odzywała się. Spoglądała tylko na niego dziwnie sponad szklanki. Aktywne kontakty były teraz fioletowe, długie kosmyki jasnych włosów opadały jej śmiesznie na oczy.
A potem wybuchła śmiechem.
– Tego się obawiałam, opanowuje mnie szaleństwo – powiedziała, kiedy się uspokoiła. – Zresztą ten diabeł nie jest taki zły.
– Pewnie. – Marcin obrócił się w stronę ekranu, na którym obecnie pokazywano skrót ligi speedballa. – Nasz świat jest lepszy. Możemy bezkarnie strzelać do ludzi.
Nie powiedział, co naprawdę myśli. Ale też to nie było miejsce na podobną rozmowę. Nie przy trzecim drinku, Szczeniaku, który zaraz wróci wściekły po kolejnej rozmowie z Ethel, nie, kiedy Szwedka w zasadzie prosiła o potwierdzenie.
Bo o czym miał jej powiedzieć? O snach? O wspomnieniach? O sierżancie McNamarze w czarnym worku termicznym, zarytej w błoto manguście „Królowa Nocy”, wypełnionej okruchami życia rozbitego w drzazgi przez Bagno? Sokolim Oku? Niemi umierającej w trzewiach imperialnego frachtowca? Szafie i porucznik Cartwright? O tym, że wracają do niego co noc, oni i inni, cała defilada twarzy, głosów, gestów? Już wystarczająco zepsuł całkiem znośną imitację cywilnego życia głupim mówieniem prawdy. Nie było żadnego powodu, aby dopełniać zniszczeń. Zwłaszcza że Isaksson już to wszystko wie.
– Teraz tym bardziej. – Śmiech wyszedł Szwedce prawie zupełnie naturalnie. – Jesteśmy oesami. I tak wszyscy uznają nas za zbrodniarzy, więc nie ma się co hamować.
– Tak, dodatkowa korzyść. – Marcin zdobył się na wesołość, ale nie był pewien, czy Isaksson da się nabrać, więc nie odważył się spojrzeć jej w twarz. Zamiast tego skupił się na parce nastolatków obłapiającej się w dość odległej loży. Oboje dzieciaków, zapewne za młodych na wszczepy, miało na oczach AUGlassy. Marcin nawet nie chciał wiedzieć, jak wygląda pub z ich punktu widzenia. – Teraz bardzo trudno nam zrobić coś, co kogokolwiek zaskoczy. To nasza szansa. Na początek rąbnijmy tę Ethel.
– To jeszcze jeden powód, dla którego nie idziecie ze mną. – Nawet nie zauważyli, kiedy Szczeniak wrócił do stolika.
– Zgodziła się spotkać? W końcu? Z ojcem swojego dziecka? Po trzech dniach nakłaniania? – prychnęła Isaksson, rzucając wrogie spojrzenie na link, który Van Reuters chował do kieszeni. – To całkowicie zmienia moją opinię o niej. Pokazała ci go chociaż?
– Nie. – Van Reuters pokręcił głową i ciężko usiadł na swoim miejscu. – Powiedziała, że pogadamy o tym.
Marcin i Isaksson wymienili sceptyczne spojrzenia.
– Kiedy? – spytał wreszcie Polak.
– Jutro w południe.
– I na pewno nie chcesz towarzystwa? – Isaksson wyglądała na zatroskaną.
– Nie. Już i tak czarno widzę to spotkanie. Nie chcę pogarszać sytuacji zbrojną eskortą. Poradzę sobie, duży już jestem.
Przez moment bawił się pustą szklanką, po czym szybko wstał i skierował się do baru. Ludzie schodzili mu z drogi, patrząc na jego mundur z czymś pomiędzy szacunkiem a lękiem. Ale bardziej chyba lękiem.
Za oknem niewielkiego pokoiku mógł podziwiać sześćsettysięczne Limehouse. Pojazdy o karoseriach będących mozaiką rozmytych barw lub płynących obrazów i takie, które miały klasyczną, stonowaną kolorystykę. Ludzi, tysiącbarwny, hałaśliwy rój, w nieustannym pośpiechu mknący po ciągach dla pieszych, z oczyma ukrytymi pod AUGlassami lub w towarzystwie cieni holoAsystentów. Daleką rzekę i połyskujące przy niej światła Docklands oraz wiecznie zapracowane mrówcze zastępy robotników i maszyn przy rzecznych barkach, a także olbrzymie, szybujące po niebie hologramy, zachęcające do nabycia produktów, których Wierzba nie kojarzył, i reklamujące kampanię społecznej inżynierii.
„Każdy może paść ofiarą SI. Kiedy masz podejrzenia, wezwij specjalistów”, głosił falujący tekst pod obrazem trójki speców z Hex Machiny w niemal białych uniformach i o bardzo podobnych, zatroskano-życzliwych wyrazach twarzy. Oczywista fałszywka. Marcin chyba nigdy nie widział rzeczywistych łowców maszyn wyglądających choć odrobinę przyjaźnie.
Z hotelu praktycznie nie mógł zobaczyć gwiazd, podobnie jak dostrzec żadnej z licznych stacji na orbicie Nowego Londynu. Łuna miasta i zagospodarowanie przestrzeni powietrznej skutecznie odcinały ludzi od widoku nieba. Pod tym względem Limehouse bardziej przypominało Marcinowi Fushun niż pamiętany z dzieciństwa Nowy Kraków – choć może po prostu obraz domu z czasem zamienił się w mieszaninę wspomnień i ich wyidealizowanych przeróbek.
Wierzba przez kilka dni próbował nauczyć się wysypiać w niewielkim pokoju hotelowym. Kluczem do niepowodzenia okazały się dźwięki. Limehouse było niewielkim miastem na skale Nowego Londynu – zaledwie pięćdziesiąt kilometrów dalej znajdowało się ponad sześciokrotnie większe City – niemniej nadal nie dało się go porównać do stacji kosmicznej czy nawet naziemnego garnizonu. Tuż za oknami hotelu przebiegał jeden z głównych ciągów komunikacyjnych miasta, długa spirala The Highway łączącej centrum z położonym nad rzeką Docklands. W efekcie ilekroć Polak uchylił okno, Limehouse zalewało pokój dźwiękami, od nierównego szumu silników pojazdów, przez sporadyczny świst turbin strumieniowca nadzoru ruchu, głosy rozmawiających trzy piętra poniżej ludzi, syreny odległych barek, które w Docklands oddawały swój ładunek, trafiający następnie na kolejkę magnetyczną na trasie do Shadwell… Aż po stłumiony głos projekcji reklamowych wiszących ponad miastem.
Każdy z dźwięków natychmiast budził instynkt drapieżnika na polowaniu i był klasyfikowany według stopnia zagrożenia. Każdy natychmiast rozbudzał, wbijał w stan gotowości. Umysł wył ostrzeżeniami o nieistniejących niebezpieczeństwach.
Ostatni raz trafił w takie miejsce wiele miesięcy temu – na Fushun, planecie imperialnej. Wtedy było trudno, teraz – jakby bardziej. Isaksson żartowała, że dziczeją. Sama używała zestawu audio swojego pokoju do wygłuszenia wszelkich dźwięków zewnętrznych. Marcin początkowo uznawał to za kapitulację i próbował przywyknąć. Teraz, po trzech nocach na planecie, coraz bardziej oswajał się z myślą, że nie ma co walczyć z rzeczywistością. Być może po prostu musiał przyzwyczaić się do tego, że najlepszą metodą zasypiania w mieście będzie dobre zagłuszanie i kilka tabletek. Zestaw, który pozwoli zapomnieć, że nie jest w bazie ani na froncie. Taki, który choć na moment odpędzi lęk, że dom po prostu przestał być miejscem dla niego.
Chwilami cieszył się, że nie mógł spotkać się z rodzicami. Co by im powiedział? Wspomnienia podpowiadały, że wszystko, jak zawsze, ale dobrze wiedział, że na wspomnieniach nie ma co polegać. Co ojciec rzekłby na to, że wstąpił do oesów? Jak zareagowałby na myśl, że jego syn służy w jednostce, za którą ciągnie się tak zła sława – co gorsza, słusznie? Czy zobaczyłby w oczach matki tylko przyganę, czy po prostu bliski załamania smutek?
Dwa dni temu skończył pisać list do domu. Dziewiąty, odkąd zaczął szkolenie. Listy z wojska były uświęconym od wieków rytuałem, zwłaszcza w trakcie działań wojennych. Czymś, co rodzice trzymają pod poduszkami, czytając wiele razy w oczekiwaniu na kolejną wieść od syna czy córki. Musiały być więc napisane właściwie.
Każde zdanie listu Wierzby było zgodne z zaleceniami przekazanymi podczas szkolenia z psychomanipulacji, jakie przechodzili w bazie Narvik. Kompozycja idealnie skrojona pod ich portret psychologiczny, oparta na analizie poprzednich listów. Może nie dzieło sztuki, ale z pewnością dobre rzemiosło. Pierwsze praktyczne wykorzystanie szkolenia oesów. Manipulacja rodziną. Brisbane byłby dumny.
Kiedy Marcin skończył, przeczytał list i natychmiast go skasował, przerażony tym, co właśnie zrobił. Potem przez dwie godziny siedział na łóżku, patrząc tępo w ścianę. Następnie napisał kolejny list, dokładnie taki sam.
Wielokrotnie w ciągu pobytu w Limehouse oglądał zdjęcie Barbary i zastanawiał się, czy siostra, gdyby żyła, potrafiłaby złapać z nim tę nić porozumienia, którą zawsze mieli. Czy stałby się dla niej po prostu krewnym, którego się kocha, ale lepiej, kiedy jest daleko? Przeglądał szczęśliwą talię kart, którą od niej dostał, zniszczone kawałki plastiku, które przeszły z nim tak wiele. Próbował przypomnieć sobie momenty, kiedy grała z nim w proste gry, a jej dłonie dotykały figur i blotek, ale zamiast tego pamiętał tylko krwawy szlak bojowy, który amulet przebył razem z nim, i okoliczności, w jakich tracił kolejne karty. Barbara, jej prezent i jej zdjęcie, z którym nigdy się nie rozstawał. Jej głos, więź, jaka była między nimi, wspólne rozmowy. Wszystko zacierało się, zastępowane przez przepełnione zmęczeniem i strachem wspomnienia lat późniejszych.
Nagły brzęczyk w drzwiach przerwał mu rozmyślania. Zmarszczył brwi, zaskoczony – nie oczekiwał nikogo o tej porze.
– Kto tam? – rzucił, włączając interkom.
– Hex Machina, kontrola zgłoszenia. – Głos należał do młodego, śniadego mężczyzny w jasnoszarym mundurze.
– Już. – Podszedł do drzwi i wdusił przycisk zamka.
Za drzwiami, poza oficerem, z którym rozmawiał, znajdowało się jeszcze dwóch szturmowców o przesłoniętych przeźroczystymi filtrami twarzach i pod bronią.
– W czym mogę pomóc? – Cofnął się o krok, zwalczając w sobie gwałtowny skok adrenaliny. Kontrole Hex Machiny, powołanej po Dniu formacji służącej tylko i wyłącznie do walki z SI, zdarzały się na terytorium UE o wiele częściej niż w Imperium czy w Stanach. Najście w pokoju hotelowym nie było może codziennością, ale też niczym szczególnie dziwnym.
Pewnie pozostałych, tych, którzy faktycznie mieli go wyjąć w razie problemów, nigdy nie zobaczy.
– Porucznik Ferguson, patrol Hex Machiny – przedstawił się oficer, wchodząc do pokoju. Jego ton od biedy można było uznać za uspokajający. – Sprawdzamy zgłoszenie. Czy mógłbym prosić o dokumenty?
Szturmowcy natychmiast wsunęli się za dowódcą, zajmując miejsca w dwóch przeciwległych rogach pomieszczenia. Nie unosili broni, ale wszystko w ich postawie mówiło, że są gotowi na walkę. Zespoły Hex Machiny nigdy nie ryzykowały. Ich przeciwnik był wystarczająco niebezpieczny i bez tego.
– Oczywiście. – Marcin cofnął się jeszcze o kilka kroków i wskazał na stolik. – Są w niebieskim etui.
Ferguson, pozornie swobodnie, ale jednak uważając, aby nie przeciąć potencjalnej linii ognia swoich ludzi, podszedł do blatu i zeskanował ID Polaka. Uniósł brew, patrząc na ekran datapada, po czym ledwie dostrzegalnie się rozluźnił.
– Proszę się nie ruszać. – W jego głosie po raz pierwszy pojawiła się nuta uprzejmości.
Wyciągnął przytroczony do pasa tester, podszedł do Marcina i przyłożył mu go do klatki piersiowej. Wierzba poczuł krótki ból ukłucia, po czym oficer wycofał się pod przeciwległą ścianę.
– Mogę zapytać, co się stało? – spytał Marcin.
– Otrzymaliśmy informacje o podejrzanym zachowaniu – odparł oficer, całkiem udatnie modulując ton. Od biedy można go było uznać za przepraszający. – Kamera bezpieczeństwa w pańskim pokoju i dane z meldunku w zasadzie rozwiały nasze wątpliwości, ale rutynowo sprawdzamy takie rzeczy.
– Rozwiały?
– Jest pan żołnierzem – wyjaśnił oficer. – Żołnierze zachowują się inaczej i ludzie często ich zgłaszają.
Spojrzał na ekran datapada i teraz już zupełnie rozluźniony skinął głową. Dwóch szturmowców nawet nie drgnęło.
– Nie jestem jednak androidem? – zapytał Polak zgryźliwie.
– Naturalnie, fałszywy alarm. Przepraszamy za najście – powiedział młody porucznik i wtedy Marcin uświadomił sobie, że mógł być w jego wieku. Teraz, kiedy to dostrzegł, nie był pewien, dlaczego wcześniej uznał go za młodszego. – Jeśli mogę coś podpowiedzieć, wielu żołnierzy zgłasza się na posterunki po powrocie, to bardzo ułatwia wstępną weryfikację zgłoszeń.
– Zgłasza się na posterunki. – Wierzba spojrzał na niego niedowierzająco.
– Tak.
– Żeby potwierdzić, że nie są androidami.
– Tak jest. – Oficer musiał zauważyć wyraz twarzy Polaka, bo skrzywił usta w przepraszającym grymasie. – Po prostu czasem tak może być wygodniej. Dla niektórych. Do widzenia.
Był już na korytarzu, kiedy Wierzba nie wytrzymał.
– Przepraszam, poruczniku?
– Tak? – Ferguson zwrócił się w jego stronę.
– W jaki sposób zachowywałem się inaczej? – spytał Polak. – Pytam z ciekawości.
Oficer pomyślał chwilę.
– Chód. Zachowanie w wolnym czasie. Dynamika ruchu, trochę gesty. – Skrzywił się i potrząsnął głową, jakby nie mógł znaleźć słów. – Nic znaczącego, ale sporo detali. Da się zauważyć.
– Rozumiem, dziękuję.
Kiedy patrol wyszedł, Marcin spędził dobrą godzinę, wpatrując się w odległe światła Docklands i zasnute hologramami niebo.
„Ostrożność nic nie kosztuje! Jeżeli zauważysz podejrzane zachowanie u napotkanej osoby, zgłoś je pod numer…”, wypatrzył nieopodal holo reklamy społecznej. „Pamiętaj, że twoja czujność może ratować życie”.
Przez chwilę zastanawiał się, kto go zgłosił. Może po prostu rutynowo sprawdzano każdą nową osobę wykrytą przez wszechobecne na ulicach i w budynkach kamery bezpieczeństwa? A może ktoś z hotelu, przypadkowy przechodzień? Spojrzał na niego i pomyślał: ten to nie wygląda na człowieka?
Nic znaczącego, ale sporo detali. Właściwie porucznik opisał różnice pomiędzy wojskowymi a cywilami całkiem dobrze. Drobiazgi, ale wystarczająco wiele, by ktoś na niego doniósł. Różnica była na tyle jasna, że po prostu zidentyfikowano go jako obcego. Co prawda – androida, ale zasada pozostawała ta sama. Zdrowe społeczeństwo wyczuwało niepasującego osobnika.
Pakt z diabłem, tak nazwał Szczeniak zaciągnięcie się do armii. A może w ogóle istnienie wojska? Tworu, który czynił z ludzi organiczną broń. I nie chodziło nawet o chemię i cały medyczny syf, które w nich pakowano. Zmieniało się właściwie wszystko, od myślenia o świecie po odruchy.
W ciągu ostatnich lat Marcin przebywał w dużym mieście wszystkiego dwa razy. Pierwszy podczas akcji na imperialnej planecie Fushun. Wtedy sądził, że jego niepokój wynikał przede wszystkim z faktu, że znajduje się na terytorium wroga, i że dziwne wrażenie lęku powodowane było jak najbardziej rzeczywistym zagrożeniem. Drugi raz zdarzył się całkiem niedawno, na przepustce. Wtedy z kolei uspokajał się, że to kwestia powrotu po długotrwałym pobycie z dala od cywilizacji.
Teraz był coraz bardziej pewien, że uczucie obcości opanowujące go na Nowym Londynie już nie odejdzie.
To nie był jego świat. Ani jego, ani Szczeniaka, ani nawet ciągle jeszcze walczącej Isaksson. To był świat cywili, ludzi takich jak pokryty bioluminescencyjnymi tatuażami barman w „Róży i koronie” czy spotykający się tam kibice speedballa i tulące się do siebie pary. Takich jak ci, którzy zawiadomili Hex Machinę. Słabszych, mniej odpornych, niebuzujących wojskową chemią optymalizującą organizm do podróży międzygwiezdnych i walki. Ludzkich. Żyjących pracą, rodziną i dziesiątkami problemów, o których Wierzba nie myślał już w ogóle. A jednocześnie wielokrotnie bardziej przydatnych niż produkty wojskowego chowu, projektowane na niezbyt długi, za to dość intensywny żywot.
Pakt z diabłem dla każdego, kto przekraczał próg punktu werbunkowego. Nowe światy. W zamian za ten.
Poniżej okna, po ulicy, przemykali ludzie, coraz bardziej zdający się Wierzbowskiemu reprezentantami zupełnie innego gatunku. Nie pamiętał już zupełnie, kiedy sam do niego należał.
Limehouse nie miało jako miasto wiele do zaoferowania, ale skoro i tak zamierzali czekać na Szczeniaka, nie było sensu robić wyprawy ani do City, ani tym bardziej do stołecznego Buckingham. Spędzili z Isaksson trochę czasu, kręcąc się nad leniwie płynącą przez miasto rzeką oraz obserwując powolny ruch mniejszych i większych statków czy barek, a potem przeszli pod ażurową kopułę miejskiego ogrodu botanicznego. Z jakiegoś powodu to miejsce zdawało się Marcinowi nieco mniej inwazyjne niż oplecione wielopoziomowymi ciągami komunikacyjnymi centra rozrywkowe i strefy handlowe. Projekcja jasnego, upstrzonego pojedynczymi chmurami błękitu również okazała się wielokrotnie lepsza niż pokryte migotliwymi obrazami niebo nad miastem.
To samo można było powiedzieć o roślinności, rozmieszczonej pomiędzy alejami w pozornym chaosie, całkiem udatnie naśladującym dziko rozrastający się park. Kiedy dodało się do tego nagranie śpiewu ptaków, ogród botaniczny oferował pewien pozór spokoju, nawet w obecności licznych przechodniów.
– Nie ukrywam, że są w tym mieście gorsze miejsca. – Isaksson stukała opuszką palca w kołnierz krótkiej kurtki, wywołując załamania w powierzchni otaczających ją hologramów. Barwne fraktale wykwitały i znikały, częściowo przesłaniając twarz Szwedki. – Trochę nudno, ale co tam.
– Doceń przyjazną zieleń, z której raczej nie padną strzały. – Marcin uśmiechnął się, nie unosząc wzroku znad ekranu PTerma.
– Starszy pan postanowił poczytać feeda na ławeczce? – Spojrzała na niego kpiąco. Jej oczy miały teraz jednolicie złoty kolor.
Polak dotknął palcem ikony zakładki na terminalu, otwierając interesujący go fragment.
Odkąd tu przybyli, w związku z nadchodzącymi wyborami do parlamentu Nowego Londynu newsfeedy zalewały ich wystąpieniami politycznymi, złożonym pojedynkiem socjotechników z finałem za półtora tygodnia. Informacje o proponowanych rozwiązaniach dla planety, wizjach Unii i obowiązkowo omyłkach oponentów mieszały się ze zwykłą mieszaniną sportu, tańszej i droższej rozrywki oraz zafałszowanych wieści z frontu. Na tym tle znaleziona w końcu wiadomość prezentowała się całkiem niepozornie.
– Wiesz, czasem są tu interesujące rzeczy – powiedział, otwierając jeden z artykułów. – O, zobacz.
„Rozmowy nad Reykjavikiem zakończone powodzeniem!”, głosił nagłówek. „Już wkrótce dziewięciuset czterdziestu dwóch żołnierzy Piątej Dywizji, pojmanych na Nowej Kaledonii, wróci do domu”. Poniżej znajdowała się krótka notka o obowiązkowo trudnych negocjacjach, nieustępliwym stanowisku strony unijnej i niekwestionowanym sukcesie. Isaksson spojrzała na ekran, mrużąc złote oczy.
– Jeżeli dziwi cię, że nie ma ani słowa o tym, kogo Unia uwolniła w zamian, to jesteś paranoikiem. – Zerknęła na niego, jakby usiłując odgadnąć, o co chodzi. – Nigdy nie mówią takich rzeczy.
– Nigdy również nie mówią o wymianach tak w ogóle – zauważył Polak, dotykając jednego z odnośników, ale ten zaprowadził go tylko do prezentacji sylwetek negocjatorów. – To zawsze załatwiano poza mediami.
Przekrzywiła głowę, jak nagle zainteresowany dziwnym dźwiękiem kot. Barwne holo wokół jej kurtki zawirowało w szalonym tańcu.
– Pewnie czyjaś amunicja wyborcza – zasugerowała.
Ściągnęła błękitne wargi w skupieniu.
– To czwarta informacja o froncie amerykańskim od trzech dni, druga od wczoraj – powiedział Wierzba, obserwując, jak czubki drzew ogrodu lekko uginają się przy powiewach – zapewne sztucznego – wiatru.
– Przecież mówiłam – spróbowała zgadnąć. – Próbują pokazać, że Amerykanie to fajni, rumiani i humanitarni chłopcy i możemy się z nimi dogadać. Społeczeństwo nie jest jakoś przesadnie bystre i przekaz trzeba po prostu powtórzyć kilka razy.
Marcin uśmiechnął się płasko. Kilkanaście kroków dalej może dziesięcioletnia dziewczynka szła środkiem ścieżki z AUGlassami na twarzy. Jej ręce poruszały się w całkowicie niezrozumiałej kombinacji gestów, zapewne obsługując interfejs ruchowy.
– Jakby doprawdy był to pierwszy raz, kiedy Unia robi coś takiego. – Isaksson patrzyła na niego ze zdumieniem, jakby próbował zrobić odkrycie z najnormalniejszej rzeczy pod słońcem.
W zasadzie miała rację. Wojna na wyniszczenie, prowadzona w pierwszych latach po Dniu, zdecydowanie złagodziła swój obraz, z walki ze śmiertelnymi wrogami przeradzając się powoli w mniej bezpardonowy konflikt o pozycję w nowym świecie. Niezależnie od tego, co mówiła propaganda, osoby na szczycie wiedziały, że nie wzięła swojej nazwy znikąd i właśnie na wyniszczenie pozwolić sobie nie mogą.
Nawet dwa lata temu, tuż zanim Imperium zatrzymało się na swoich pozycjach i wszystko wskazywało na to, że UE po prostu zostanie podbita – również wtedy nieustannie prowadzono rozmowy, kurierzy dyplomatyczni kursowali pomiędzy dowództwami, a wymiany jeńców trwały w najlepsze. Po prostu nigdy się o tym nie mówiło. Obywatele chętniej popierali wojnę, kiedy wróg jawił im się jako ktoś, z kim nie można pertraktować.
– Nie mówię o tym, że pierwszy raz paktujemy. – Polak przez moment śledził wzrokiem wirtualną mewę unoszącą się ponad drzewami. – Ale to pierwsza aż tak intensywna kampania. Moim zdaniem tym razem to może być coś solidniejszego.
– Przesadzasz.
Coś trzasnęło, ktoś nagle wrzasnął i Marcin prawie poderwał się z miejsca. Zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek więcej, dostrzegł źródło hałasu. Jakiś chłopak, donośnie przeklinając, podnosił się z chodnika, starając się jednocześnie postawić pojemnik na śmieci, na który wpadł, i utrzymać równowagę na monoblade’ach.
– Proszę się uspokoić, panie komandos. – Szwedka uśmiechnęła się ironicznie, ale Wierzba dostrzegł, że sama dopiero opada na swoje miejsce. Jej dłoń wracała z pozycji przy prawym udzie. Stamtąd, gdzie miałaby pistolet.
– Jestem spokojny.
Skrzywił usta w ironicznym grymasie, patrząc na jej rękę. Isaksson tylko wzruszyła ramionami.
– Odkąd pamiętam, przekazy zawsze skupiały się na ofiarach cywilnych, masowych bombardowaniach i tym podobnych – podjął przerwany wątek. – Mama mówiła, że nawet po New Quebec pełno było wiadomości o bestialskich atakach jankesów. A to przecież była ich planeta i jeżeli ktokolwiek mógł być widziany jako napastnik, to my. A teraz? Szczeniak ma rację. Nie powiedzieli ani słowa o ofiarach cywilnych czy o podpalaniu atmosfery, mimo że media byłyby tym zachwycone.
– Myślisz, że paktujemy bardziej na serio? – Zerknęła na niego z przerysowanym zainteresowaniem, a na jej kontaktach pojawiły się dwa wielkie znaki zapytania. – To naprawdę niesamowite.
– Żartujesz sobie. – Wywrócił oczami.
– Ależ nie, skądże znowu – odpowiedziała kpiąco. Znaki zapytania zawirowały, po czym zniknęły. – Po prostu przejmować się tym będę dopiero za dziesięć dni, po przepustce. Na razie chcę sobie poudawać wzorcową obywatelkę obijającą się w ogrodzie botanicznym.
Wskazała gestem na spacerujących ludzi, po czym pomachała krótko do wiszącej nieopodal kamery monitoringu.
– Wolisz obserwować, jak Szczeniak rozwiązuje swoje problemy rodzinne?
Isaksson nagle posmutniała.
– Nie wierzysz, że mu się uda?
– Nie – westchnął Polak. Kawałek od nich dwie osoby w h-avatarach postaci z jakiejś gry fantasy obściskiwały się na ścieżce. Smukła elfka z obowiązkowym łukiem i olbrzymi, muskularny drągal z mieczem dwuręcznym na plecach, dwie projekcje idealnie współgrające z ukrytymi pod nimi właścicielami. – Szczeniak nie tylko jest żołnierzem, ale jeszcze oesem. Nawet jeżeli wygasi ten kryzys, któryś kolejny go załatwi.
– Jesteś strasznym czarnowidzem. – Jej oczy przybrały fiołkowy odcień.
Marcin skrzywił się w grymasie, który miał być uśmiechem, ale zupełnie nie wyszedł.
– Realistą – powiedział, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy. Isaksson znała go zbyt dobrze, żeby nie móc go rozpracować, a nie chciał tego w tej chwili. – Jasne, ta jego Ethel nic nie wie o tym, co robią oesy, ale to nieistotne. Szczeniak może z tym walczyć, ale już żołnierzowi ciężko się wraca do domu… Jako oes będzie miał jeszcze trudniej.
Przez chwilę milczała.
– Wiesz, są jednak żołnierze z rodzinami. Jemu zresztą nie chodzi o tę dziewczynę, tylko o kontakt z dzieckiem, a to chyba może wywalczyć, prawda? – powiedziała wreszcie ostrożnie.
– Oby – odparł. Przed oczami stanęła mu wizyta patrolu Hex Machiny. I fakt, że w ogóle ktoś go zgłosił jako potencjalnego androida. Że nie zachowywał się jak człowiek. – Myślę po prostu, że pewne przepaści dość trudno zasypać.
Przez chwilę patrzyła na niego z wyraźną troską.
– Między oesami a zwykłymi żołnierzami nie ma też aż tak dużej różnicy. – Jej głos był bardzo cichy, prawie zagłuszany przez słaby gwar ogrodu botanicznego.
Mógł się spodziewać, że i tak go rozpracuje.
– Wyraźnie jest – odparł, starając się, żeby to zabrzmiało jak najbardziej naturalnie. Oczywiście się nie udało.
Przez całe szkolenie próbował nawiązać jakikolwiek kontakt z Kicią, ale od czasu ich ostatniej rozmowy na „Piołunie” nie udało mu się wydobyć z niej nic poza pełnym zimnej furii spojrzeniem. Starał się. Przez pierwsze miesiące pisał codziennie. Potem co trzy dni, potem co tydzień. Gdzieś pod koniec szkolenia dotarło do niego, że bitwa jest przegrana. Że z chwilą, kiedy stał się oesem, przestał być dla niej istotą ludzką, a stał się jednym z demonów, których nienawidziła.
– Wiesz, daj jej ochłonąć. – W głosie Camilli Isaksson zabrzmiał dziwny żal. – Spokojnie.
– Nie rozmawiajmy o tym. – Podjął próbę posłania jej nonszalanckiego uśmiechu. Nie wiedział, jak wyszło. Na wszelki wypadek nie otwierał oczu, bojąc się, co przyjaciółka w nich zobaczy.
– Jasne.
„Uwaga: Jeżeli zaobserwujesz nietypowe zachowanie jakiegokolwiek urządzenia elektronicznego o stopniu złożoności algorytmów powyżej piątego, natychmiast dzwoń pod numer specjalnej linii…”, głosiła treść nagle zajmującego pół ekranu datapada ogłoszenia.
– Łowcy SI mnie nawiedzili – powiedział, stukając w odnośnik do strony informacyjnej Hex Machiny. – Wyobraź sobie, nie jestem jednak androidem.
– A wiesz, u mnie byli dziś rano – odparła, zabawnie marszcząc nos. – Dobrze, że Imperium nie jest aż takie czujne, bo nie przetrwalibyśmy na Fushun dwudziestu czterech godzin.
– Może bliżej Zakazanego Miasta działają podobnie.
– Albo według Chińczyków bardziej przypominamy ludzi – zauważyła. – Tutaj chyba…
Link Wierzby zasygnalizował połączenie, a sekundę potem odezwało się również urządzenie Szwedki. Dwójka żołnierzy wymieniła zaniepokojone spojrzenia.
– …nie zabawimy zbyt długo. – Marcin sprawdził identyfikator nadawcy. Wojskowy.
– Camilla Isaksson. – Szwedka otwarła połączenie jako pierwsza. – Słucham.
Wierzbowski westchnął i wdusił przycisk akceptacji.
Godzinę później byli już w drodze. Szczeniak dołączył do nich na kosmoporcie Shadwell, ostentacyjnie zrzędliwy i donośnie złorzeczący na rozkazy. Dużo mówił i śmiał się jakby zbyt głośno. Nie zapytali.