Dzisiaj trzeba wybrać. O potędze Maryi, walce duchowej i czasach ostatecznych - ks. Piotr Glas, Tomasz Piotr Terlikowski - ebook

Dzisiaj trzeba wybrać. O potędze Maryi, walce duchowej i czasach ostatecznych ebook

ks. Piotr Glas, Tomasz Piotr Terlikowski

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O potędze Maryi, walce duchowej i czasach ostatecznych

JEDEN Z NAJBARDZIEJ ZNANYCH W POLSCE REKOLEKCJONISTÓW W SZCZEREJ ROZMOWIE O WIELKIEJ MOCY BOGA!

KSIĄDZ PIOTR GLAS od wielu lat ewangelizuje, prowadzi modlitwę o uzdrowienie i wyjaśnia niebezpieczeństwo duchowych uwikłań. Posługuje w Wielkiej Brytanii, a do Polski przyjeżdża regularnie, by głosić słowo Boże i nieść duchowe wsparcie wszystkim zagubionym. 15 października 2016 roku na Błoniach jasnogórskich w czasie WIELKIEJ POKUTY w obecności ponad 200 tysięcy wiernych odmówił modlitwę o uwolnienie Polski spod mocy ciemności.

W rozmowie z TOMASZEM P. TERLIKOWSKIM ks. Piotr Glas opowiada o swoim życiu, kryzysie duchowym, drodze do Boga oraz posłudze kaznodziei i egzorcysty. Przypomina, że Jezus nas kocha i chce naszego dobra, niestety często sami zamykamy przed Nim drzwi. Ta książka to nie tylko przewodnik po życiu duchowym, lecz przede wszystkim piękne świadectwo nawróconego kapłana, który całkowicie zawierzył swoje życie Jezusowi i Maryi.

Opowieść człowieka, który z urzędnika duchowego stał się Kapłanem. Ksiądz Glas to wielki wojownik, świadek prawdy, komandos Maryi.

KS. SŁAWOMIR KOSTRZEWA, DUSZPASTERZ AKADEMICKI

Mocna lektura. Ksiądz Glas walczy w wojnie, w której – chcemy tego, czy nie – bierzemy udział wszyscy. I która nie polega jedynie na odprawianiu egzorcyzmów.

JAKUB JAŁOWICZOR, „GOŚĆ NIEDZIELNY”

Rozmowę z ks. Piotrem Glasem czyta się jednym tchem! Lepiej sprawdź, czy nie masz jakichś koniecznych obowiązków do wykonania na najbliższych kilka godzin, bo gwarantuje, ze nie oderwiesz się od niej!

KS. DOMINIK CHMIELEWSKI SDB, DUSZPASTERZ I REKOLEKCJONISTA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 236

Oceny
4,7 (136 ocen)
104
23
5
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justyna_gazda

Dobrze spędzony czas

porządnie napisana ksiazka.
00
MartaOrlinska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!!!
00
Ane_Gor

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Wciągnęła mnie na maxsa. Ważne kwestie do przemyślenie. Druga to książka ktora przeczytalam. Polecam też książke "Dialog" też ks Glad
00
m_krzesniak

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca, czas się obudzić.
01
Kris1970r

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Piotr Glas to ksiądz,który ma silną wiarę i to daje się odczuć w tej książce. W tym co mówi o innych duchownych i o grzechach Kościoła ma całkowitą rację moim zdaniem.
01

Popularność




Copyright © by Piotr Glas & Tomasz P. Terlikowski 2017

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2017

All rights reserved

FOTOGRAFIA NA OKŁADCE:

© ksiądz Sławomir Kostrzewa

REDAKCJA: Diana Osmęda, Ewa Micyk

ISBN 978-83-65847-62-1

Wydanie I, Kraków 2017

WYDAWNICTWO ESPRIT SP. Z O.O.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Ta książka jest bardzo ważna dla każdego – księdza, męża, żony, młodego człowieka, tego, kto jest blisko Boga, i tego, kto nic o Nim nie wie. Ksiądz Piotr Glas to szczególny komandos Maryi, zaprawiony w walce duchowej, świadomy czasów, w których Kościół staje do ostatecznej walki z szatanem o dusze ludzkie. Podejmuje najważniejsze tematy życia duchowego bez ściemy, udawania, głaskania i ogólników, tak żeby się nikomu nie narazić. Znajdziesz w tej książce treści, które mogą wywrócić życie do góry nogami, zburzyć dotychczasowe rozumienie Boga, Maryi, szatana, Kościoła, kapłanów i walki duchowej. Może z niektórymi poglądami autora nie od razu się zgodzisz, może będziesz musiał wejść w metanoję, do której zachęca Jezus w Ewangelii, czyli nawrócić się przede wszystkim przez zmianę dotychczasowego myślenia. W każdym razie gwarantuję ci, że nie będziesz mógł zostać już nigdy obojętny wobec treści, które przeczytasz. Ksiądz Glas zabierze cię w fascynujące, w niektórych momentach nawet zabawne i pełne zaskakujących wydarzeń świadectwo swojego kapłańskiego życia. Poznaj komandosa Maryi, weterana duchowej walki, kogoś, kto zgłębił tajemnice niewidzialnego świata i pierwszy raz tak wyczerpująco chce się nimi z tobą podzielić.

ks. Dominik Chmielewski SDB,

duszpasterz akademicki i rekolekcjonista

Nie ma wątpliwości, że w Kościele w Polsce coś się dzieje. Świeccy katolicy organizują wielką akcję modlitewną, która ma być zadośćuczynieniem za grzechy aborcji i komunizmu i przybywa na nią, na Jasną Górę, niemal dwieście tysięcy osób, by modlić się, uczestniczyć w Mszy Świętej, a na koniec wziąć udział w wielkiej modlitwie o uwolnienie dla Polski i Polaków. W wielu kościołach, halach sportowych, na wielu stadionach odbywają się gigantyczne spotkania młodych (i starszych też) ludzi, którzy modlą się o wylanie Ducha Świętego, uzdrowienie, a także uwolnienie dla siebie i innych. W coraz większej liczbie domów coś się zmienia, a codzienna modlitwa nabiera nowej mocy. Mnożą się też wspólnoty charyzmatyczne, a kolejni kapłani odkrywają moc Chrystusowego kapłaństwa i posługiwania charyzmatami Ducha Świętego. I wreszcie coraz więcej jest egzorcystów, którzy uwalniają ludzi od zniewoleń i opętań, a także otwarcie mówią o działaniu złych duchów. Dla jednych jest to dowód na szczególne wylanie Ducha w Polsce w ostatnich latach, na szczególną rolę, jaką Polska ma mieć do odegrania w przyszłości, dla innych – bardziej krytycznie do zjawiska nastawionych – to raczej element pentekostalizacji i w mniejszym stopniu protestantyzacji katolicyzmu, odejścia od racjonalnych i rozumowych podstaw wiary i zastąpienia ich… emocjami, charyzmatami i przeżyciami. I jedni, i drudzy muszą się jednak zgodzić co do tego, że coś się w naszym kraju dzieje, że nasza religijność, pobożność, wiara nabierają w ostatnich latach nowego smaku, nowego charakteru.

Ksiądz Piotr Glas jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych, najbardziej znanych symboli tego zjawiska. Jedni uważają go więc za „oszalałego charyzmatyka”, który „wszędzie widzi demony” i straszy nimi, dla innych jest zaś nauczycielem dojrzałej wiary. Jedni potępiają go, bo za dużo wymaga, inni uważają, że opiera się na emocjach. Ksiądz Glas zaś – i to jest w nim niezwykłe – wciąż wymyka się jasnym podziałom na charyzmatyków i ich przeciwników. Gdy bowiem trzeba, ostro i jednoznacznie krytykuje te zjawiska w ruchach charyzmatycznych czy w ogólnopolskim wylaniu Ducha Świętego, które uważa za niebezpieczne duchowo, zwodzące na manowce wiary, za mało katolickie czy wreszcie płytkie i niewprowadzające wiernych i kapłanów na głębię. Wbrew temu, co się bowiem w pewnych środowiskach powtarza, wiara ks. Glasa wcale nie opiera się na emocjach, ale jest pogłębioną refleksją nad doświadczeniami własnego życia, nad lekturami, i wreszcie nad nieustanną walką duchową, jaka się wokół nas toczy. Jest ten rosły (oj, tak) kapłan wiecznym wojownikiem, który ma świadomość, że przeżycia i emocje są ważne, lecz nie na nich, ale na nieustannej walce, buduje się prawdziwą i mocną wiarę. Duchowe zabawy mogą być sympatyczne, ale nie zastąpią dojrzałego spotkania z Bogiem.

I pewnie tak otwarte mówienie o potrzebie walki, o wiecznym nawracaniu się, a także o działaniu złego ducha tak wielu w ks. Glasie irytuje. On nie udaje, że chrześcijaństwo jest proste, miłe i przyjemne, on nie proponuje jakiejś Ewangelii w wersji light, ale otwarcie mówi, dokąd może zaprowadzić nas grzech, jak działa szatan i co może nam zrobić, jeśli nie zachowamy wierności Bożym przykazaniom i samemu Bogu. A opowiada to nie dlatego, że gdzieś to wyczytał, ale dlatego, że sam się z tym wszystkim zetknął w swojej pracy egzorcysty, a także rekolekcjonisty i kierownika duchowego. On, jak sam mówi, nie musi już wierzyć w istnienie szatana, bo go spotkał. Ale nie oznacza to, że koncentruje się tylko na złu, bowiem sam doświadczył również wielkiej mocy Eucharystii, Krzyża, Matki Bożej czy świętych. Katolickie prawdy wiary nie są dla niego już tylko teorią, ale praktyką życia duchowego i codziennego. Praktyką, którą chce się dzielić i o której chce opowiadać innym. Jeśli coś zaś go boli, to tylko to, że tak wielu (kapłanów, zakonników i sióstr zakonnych, ale także świeckich) nie chce w nie wierzyć, że traktuje je jak bajki dla niegrzecznych dzieci, jak legendy rodem ze średniowiecza. On sam tak zrobić nie może, bo gdy spotkało się diabła i pokonało go mocą Chrystusa, nie jest już możliwe udawanie, że tej rzeczywistości nie ma, że ona nie istnieje. A nie wolno o tej prawdzie milczeć, bo tak wielu ludzi potrzebuje pomocy, wsparcia, oczyszczenia, modlitwy. I tak niewielu jest tych, którzy chcą ową pomoc nieść. Słowa o potrzebie kolejnych pracowników w winnicy, kolejnych kapłanów, którzy pójdą na wojnę ze światem i szatanem, nieustannie w czasie naszej rozmowy wracały. Tak jak nieustannie powracał temat ludzi, także kapłanów i sióstr zakonnych, którzy potrzebują pomocy, i żal, że nie ma im kto jej udzielić…

Nie zawsze jednak tak było. Ksiądz Piotr Glas nie ukrywa, że on sam także potrzebował nawrócenia, duchowej przemiany, odkrycia mocy Bożej. A przyszła ona do niego po wielu latach kapłaństwa. Teraz stara się więc potrzebę tej przemiany, a także sposoby jej doświadczania przekazać innym, tak by wielkie duchowe przebudzenie szło w Polskę, by kolejni kapłani odkrywali moc Chrystusowego kapłaństwa, piękno oddania się w duchową niewolę Matce Bożej i bogactwo posługiwania modlitwą. I nie chodzi tu o jakieś szczególnie charyzmatyczne przeżycia lub zaangażowanie, ale o powrót do prostej wiary katolickiej, w której są i egzorcyzmy, i modlitwa wstawiennicza, a przede wszystkim jest Eucharystia, maryjność i Różaniec! Każdy może sam wyruszyć w tę drogę. Jeśli tylko chce. Ja mogę tylko zapewnić, że warto, bo warto być księdzem z pasją, kapłanem z misją, człowiekiem zaangażowanym. Takim jest, co do tego nie mam wątpliwości, ks. Glas.

Ale ten wywiad to nie tylko opowieść o życiu, nawróceniu i posłudze jednego księdza, to także niewielki przewodnik po walce duchowej, ostrzeżenie przed zbliżającym się przełomem duchowym, a także ciekawa analiza sytuacji w Kościele, zarówno polskim, jak i powszechnym. O pewnych kwestiach bohater tego wywiadu mówi o wiele ostrzej niż księża pracujący w Polsce, o innych mówi jako jedyny. Dlaczego? Pewnie dlatego, że z zewnątrz widać więcej, a do tego nie każdy służy i chce służyć Matce Bożej. Ksiądz Glas chce i dlatego powstała ta książka.

Tomasz P. Terlikowski

Warszawa, 14 września 2017,Święto Podwyższenia Krzyża Świętego

ROZDZIAŁ 1NARODZINY WOJOWNIKA

Czuje się Ksiądz wojownikiem?

Coraz bardziej czuję się wojownikiem. Jestem co prawda zrzeszony w pewnej drużynie, ale na walkę wyruszam samotnie. Czasami czuję się jak rycerz, który idzie przez pustynię i wie, że ma do spełnienia misję. Wie także, że nie jest to misja wymyślona przez niego, ale zadanie powierzone przez Pana Boga. W tym obrazie od kilkunastu lat coraz bardziej odnajduję siebie. Samotny wilk, który nie ma łatwego życia. Nie ja jedyny zresztą. To cecha tych wszystkich, którzy chcą coś jeszcze zrobić, a nie tylko być przeciętniakami, bo przeciętność zabija ducha walki.

Samotny wilk, ale jednak w jakiejś drużynie?

Ostatnio pewna bardzo bliska Bogu kobieta napisała do mnie, że Pan Bóg powołuje „komandosów”, których jest coraz mniej, którzy niekiedy ryzykują bardzo dużo, byle wypełnić służbę dla Pana. Wybiera ich Bóg, ale zawsze przez Maryję. I to oni, jak mówiła Matka Boża do ks. Gobbiego, stają się Jej armią. Trudno jest oczywiście mówić o sobie, że jest się częścią tej armii, ale mam czasem takie wrażenie, szczególnie gdy dochodzi do jakiejś kolejnej potyczki, gdy trzeba stanąć znowu wobec jakiegoś wyzwania, wyjechać na jakąś, by posłużyć się terminologią militarną, akcję komandosów Pana Boga. W normalnym czasie często czuję się osamotniony, nie widzę oazy, czasem trudno wyruszyć mi w dalszą podróż. Kiedy zaczyna się walka, czuję przy sobie niewidzialną armię. To jest potężne wewnętrzne poczucie.

O czym Ksiądz mówi?

Zawsze byłem raczej nieśmiały i niepewny, nie lubiłem publicznych występów, bycia na scenie. To było dla mnie bardzo trudne, szczególnie kiedy miałem mówić o rzeczach niepopularnych. A teraz, gdy wiem, że moje słowa mogą wywołać konflikt, konfrontację z jakąś osobą lub zjawiskiem, gdy muszę stanąć przed wielką grupą ludzi, to czuję, jak coś się zmienia. Strach mija, Duch Święty mnie ogarnia, osłania i zaczyna prowadzić, a ja wiem, że za sobą mam armię ludzi modlących się. Niekiedy daje to tylko odwagę do mówienia rzeczy niepopularnych albo trudnych, ale niekiedy sprawia, że mówię zupełnie coś innego, niż zaplanowałem i przygotowałem. Po półgodzinie lub godzinie mówienia „budzę się” i uświadamiam sobie, że zupełnie zmieniłem temat, że nie wykorzystałem niczego, co wcześniej przygotowałem. Takie doświadczenia są dla mnie potwierdzeniem tego, że nie mówię od siebie, tylko Ktoś mnie prowadzi. Ja przecież nie jestem ani intelektualistą, ani uczonym, ani teologiem, który studiuje pisma, ale w danym momencie wiem, co mam powiedzieć. Ludzie potem mówią do mnie: „Ksiądz mówił z jakąś wielką mocą”. A ja przecież sam z siebie nie mam żadnej mocy. Jeśli ktoś dotyka ich serc, to nie ja, tylko Duch Święty.

A potem?

A potem znowu przychodzi samotność. Szatan zaczyna atakować, przekonuje: „Zobaczysz, teraz cię zniszczę, teraz to już były twoje ostatnie konferencje, teraz już nie masz szans”. W tym czasie pojawiają się pokusy, oskarżenia, poczucie bezsensu, bezsilności i osamotnienia. I znowu człowiek idzie przez tę pustynię, przez odludzia – i tak aż do momentu, kiedy Pan Bóg znowu chce go użyć w jakimś swoim celu. Sam nigdy się nie narzucam, nigdy sobie nic nie wynajduję, tylko czekam na jasny znak, że Bóg chce, żebym gdzieś był. Bardzo często odmawiam, ale często też Pan Bóg daje mi rozeznanie, że gdzieś powinienem być, że On tego chce. Tak było, gdy jechałem do Szczecina na Maryjne Forum Charyzmatyczne. Miałem przekonanie, że trzeba powiedzieć, i to właśnie wtedy, że Maryja jest pierwszą charyzmatyczką Kościoła. Nie mamy prawa Jej omijać i wykluczać w posługiwaniu charyzmatycznym. Na tym polega rola komandosa Pana Boga. Idzie się na akcję nie dla popularności, nie dla pieniędzy, nie dla spektaklu, ale po to, by zrealizować wolę Pana Boga. To jest trudne, bo czasem wiele kładzie się na szalę. Ludzie są tylko ludźmi i mogą niszczyć. Człowiek nie wie, czy nie będzie to jego ostatnia „akcja”, ostatni wyjazd, czy nie pojawi się jakiś zakaz, ktoś nie postawi kolejnego „muru berlińskiego”. Do tej pory jednak Pan Bóg daje niesamowite owoce, i ja to widzę. Kiedy czuję się samotny, kiedy szatan atakuje, mówię: „Panie Jezu, wystarczy, dość, ja już tego nie mogę znieść, jest ciężko”. I wtedy Bóg przysyła ludzi, którzy mnie podnoszą na duchu, dają świadectwo.

Na przykład?

Ktoś do mnie podchodzi i mówi: „Dziękuję, ksiądz zmienił moje życie, nawróciłem się”. Innym razem ktoś mówi o uzdrowieniu żony, spowiedzi z całego życia, powrocie do Boga. To są piękne chwile i nadzwyczajna łaska. Bardzo często ja tego nie widzę. Chwilami jestem nawet zły na siebie i na Pana Boga. Mówię sobie wtedy: chcę mieć tylko zwykłą parafię, ludzi, obowiązki duszpasterskie, robić to, co przeciętny kapłan robi gdzieś tam na parafii mniejszej czy większej. Nie chcę już nic więcej. I w tym momencie przychodzą następne polecenia, o których wiem, że nie mogę odmówić. I wracam do akcji.

A na parafii nie trzeba być wojownikiem?

Dzisiaj każdy ksiądz powinien, a nawet musi być wojownikiem. Nawet na zwykłej parafii trzeba być znakiem sprzeciwu. Jeśli ksiądz nim nie jest, to kto ma nim być? Kto ma walczyć o dusze, o ludzi, o prawdę Ewangelii? Dzisiaj potrzeba wydzierać dusze szatanowi z rąk. Walczyć o nie. Jeśli ksiądz przestaje być wojownikiem, jeśli zajmuje się wyłącznie sprawowaniem sakramentów, to staje się w istocie tylko urzędnikiem, kimś, kogo interesuje tylko to, by przeżyć do pierwszego i by w miarę wygodnie funkcjonować, ułożyć się ze wszystkimi, być lubianym i cenionym przez biskupa czy przełożonego. A to przecież za mało. Taka pokusa świętego spokoju, niestety, staje przed każdym księdzem. Także przede mną. W efekcie mamy coraz mniej wojowników. W Kościele zaczął paraliżować nas strach.

Strach o co?

O swoje życie, o wygodę, o święty spokój, a przede wszystkim o opinie na swój temat wśród wiernych i własnych przełożonych. Rozumiem, że świecki mężczyzna może się bać o rodzinę, o to, za co ją utrzyma, ale czego może się bać ksiądz? Z głodu nie umrze, zawsze będzie miał gdzie mieszkać i co robić. Jeśli się więc czegoś boimy, to tego, że jak zaczniemy mówić prawdę, to stracimy popularność, ludzie przestaną nas lubić i nie będzie sukcesu, a jak nie będzie sukcesu, to i w wielu przypadkach awansu.

Lękamy się braku sukcesu?

Tak. Kiedyś mój kolega ksiądz zaczął mówić ludziom prawdę, bolesną prawdę. Z pięciuset parafian nagle do kościoła zaczęło przychodzić dwudziestu. Naskoczyli na niego przełożeni, w oczach innych kapłanów był przegrany. Po ludzku nie odniósł sukcesu, nie miał pełnego kościoła, ludzie nie przychodzili, nie garnęła się do niego młodzież. W takim momencie pojawiają się pytania, czy nie zrezygnować, czy mówić delikatniej, czy nie pójść w kierunku półprawd, kompromisu. Szczególnie gdy inni kapłani, w tym przełożeni, zaczynają mówić, że jest się złym księdzem, że rozbija się parafię, że przez nas ludzie nie chodzą do kościoła. W takiej sytuacji tamten ksiądz poszedł do kaplicy i zaczął płakać przed Panem Jezusem. „Po co mi to wszystko było?” – pytał. Jezus mu wtedy odpowiedział: „Nie bój się, ja chcę, żebyś był autentyczny, żebyś nie szedł za wszystkimi, za peletonem. Musisz stać się samotnym jeźdźcem, musisz stać się Moim wojownikiem”. „Ale oni mnie zniszczą” – odpowiedział ksiądz. „Nie bój się, oni cię nie zniszczą” – zapewnił go Jezus. Dopiero po tym doświadczeniu, po miesiącach z dwudziestoma wiernymi, którzy zostali z wielkiej niegdyś parafii, coś zaczęło się zmieniać. Zaczęli przychodzić nowi wierni, którzy powiedzieli: „Chcemy być z tobą, bo nie boisz się mówić prawdy”. Po roku, może dłużej, to była największa parafia w okolicy. Starzy wierni odeszli, ale pojawili się nowi, a parafia stała się mocna Duchem. Wcześniej jednak jej proboszcz musiał przejść przez ogień strachu, poczucia, że jest beznadziejnym księdzem, że rozwalił parafię, że jest przegrany. To było jego prawdziwe oczyszczenie. Wielu w tym momencie załamuje się, ucieka w uzależnienia albo ustępuje. On nie. Rzucił się na kolana przed Jezusem i powiedział tylko: „Robiłem wszystko, co chciałeś, co się stało – nie wiem”. A Jezus powiedział mu: „Nie lękaj się, ja wyszlifowałem cię jak diament”. I odszedł. Wtedy parafia zaczęła się zmieniać.

Można powiedzieć, że miał cierpliwych przełożonych…

To jest istota problemu. Ilu z nas będzie miało tak mądrych przełożonych, że nas nie zmienią, nie wyrzucą, nie przeniosą? Raczej powiedzieliby: „Rozłożyłeś parafię, rozbiłeś wszystko, nie nadajesz się”. W tym przypadku jednak się udało, bo ludzie szukają dzisiaj autentycznych głosicieli Słowa. Czasem to trwa, ale jeśli się poczeka, to się uda. Jest jednak lęk, że biskup czy przełożony zakonny tego nie dostrzeże, a ludzie ocenią i uznają cię za nieudacznika czy wręcz świra. Znam wielu księży, którzy mówią: „Jak zacznę to robić, to mnie biskup od razu uziemi, to mnie od razu przełożeni przeniosą, to od razu mnie oskarżą o wszystko. Ja nie mam szans z tą całą machiną”. Jeśli więc ksiądz nie ma wiary, to nie ma mocy, dzięki której może się temu przeciwstawić. Jeśli jest tylko urzędnikiem Kościoła, jeśli nie prowadzi życia modlitwy, to sobie nie poradzi. A jakby tego było mało, to dzisiaj w Kościele niemal nie mówi się o walce duchowej mistyków, o nocy ciemnej, o doświadczeniach, o próbach, o tym, że szatan będzie ich kusił. Zamiast tego mamy kolejne wytyczne, drogi, hasła, plany duszpasterskie i pragnienie odniesienia sukcesu. Dzisiaj mało kto wchodzi na drogę mistyków, ale mamy stadiony, hale, wielkie masowe widowiska i uzdrowienia. Wszędzie musi być sukces, piękna muzyka, duchowy fast food, a tylko nieliczni chcą iść wąską drogą, często bolesną i trudną, o której Jezus tak pięknie mówi w Ewangelii.

Dziś, gdy kończy się seminarium, od razu trzeba odnieść sukces. Zostać superwikarym, a potem stopniowo budować karierę, zostać proboszczem albo pójść do kurii lub do innych kościelnych instytucji. Nie ma nic gorszego dla kapłana niż chęć pójścia drogą kariery lub budowania za wszelką cenę swojego pustego wizerunku. Trzeba wybierać: albo droga awansu, kariery i związanej z nią często pychy, albo droga Krzyża, droga Prawdy. Wytrwanie na drodze Krzyża jest potężnym wyzwaniem we współczesnym świecie. Wielu tego nie potrafi.

Dlaczego?

Bo to często wiąże się z odrzuceniem, i to nawet nie tyle przez wiernych, ile przez współbraci w kapłaństwie, przez przełożonych. To jest najtrudniejsze, gdy ci, którzy powinni cię wspierać, odrzucają cię, odwracają się od ciebie plecami, traktują jak kogoś, kto stracił zmysły. To jest dramat wielu kapłanów. Wielu takich spotkałem w mojej posłudze. Trzeba mocnej wiary, świadomości własnej misji w kapłaństwie, jakby powołania w powołaniu, by się nie załamać, nie zrezygnować. Samotny wilk wiary ma świadomość, że ostatecznie nie ma znaczenia, co o nim myślą ludzie, co myśli biskup czy przełożony zakonny. Najważniejsze jest, co myśli o nim Bóg. Ja, tak jak każdy kapłan, pracuję dla Boga. Nie dla biskupa, nie tylko dla ludzi ani dla rady parafialnej, ani tym bardziej dla osobistego sukcesu, popularności, ale dla Pana Boga. I to On decyduje, często przez posłuszeństwo głosowi przełożonego, czy będę w tej czy innej parafii, czy będę robił to, czy coś innego. I to Bóg ma być z mojej pracy zadowolony. Z pracy, która przyniesie Jemu samemu uwielbienie i chwałę. Gdy kapłan nie ma wewnętrznej świadomości, że to on sam ma być Bożym wojownikiem, wówczas zaczyna się piekło na ziemi. Samotność atakuje pierwsza, potem alkohol, złamanie celibatu, obawa przed osądzeniem przez swoich. Nie mówię tego, by oceniać czy osądzać kogokolwiek, ale po to, by powiedzieć, że jest z tego wyjście.

Kiedyś pracowałem z kapłanem, to był już starszy ksiądz, który mi opowiedział swoje dość burzliwe dzieje. Długo go słuchałem, a na koniec on mi powiedział: „Jesteś pierwszym księdzem, który mnie nie oceniał, nie rzucił we mnie kamieniem, tylko podał rękę”. I zaczął płakać. Widziałem, że całe jego życie to była jedna wielka walka, negatywna walka, z samotnością, osobistą słabością, z brakiem ukierunkowania w swoim życiu. Stracił on smak kapłaństwa, jak ta ewangeliczna sól. Chociaż miał misję Kościoła, miał parafię, miał kapłaństwo, nie miał tej prawdziwej misji, która nadaje sens i cel pomniejszym misjom. Ktoś ładnie kiedyś powiedział, że w prawdziwym kapłaństwie najważniejsze jest to, żeby w misji ogólnej Kościoła zobaczyć to, co naprawdę Pan Bóg chce zrobić z moim życiem. Dopiero gdy się ową misję odkryje, zaczyna się znajdować Żywego Boga w swoim życiu, czuć Jego oddech i prawdziwie nawracać.

A kiedy Ksiądz odkrył swoją misję?

Po wielu latach kapłaństwa i życia w przeciętności. Wielu ma do mnie pretensje, że otwarcie mówię o tym, iż nawróciłem się naprawdę dopiero trzynaście lat temu, już jako kapłan. Oni mówią, że to wywołuje wśród ludzi zgorszenie. Ale taka jest prawda. Dopiero wtedy zrozumiałem, czym jest życie kapłańskie, do czego tak naprawdę mnie Pan Bóg powołuje.

Co się wtedy stało?

Byłem wtedy zwyczajnym księdzem i proboszczem. Zbytnio się niczym nie przejmowałem, chciałem tylko pracować, by mieć za co żyć i by biskup i wierni byli zadowoleni. Powoli zacząłem sobie uświadamiać, że to wszystko nie ma sensu. Pan Bóg wtedy postawił na mojej drodze małego, bardzo chorego chłopca. Przez siedem lat cierpiał na coś, co wyglądało jak padaczka. Miał straszliwe ataki, tracił świadomość na wiele godzin. Rósł, robił się coraz starszy, silniejszy, a jego rodzice już sobie nie radzili. Kiedyś wezwano mnie do szpitala, bym udzielił mu sakramentu namaszczenia chorych. Zapytałem, dlaczego, bo proszę mi wierzyć, namaszczanie takiego dziecka to nic przyjemnego. Odpowiedzieli mi, że on już jest tak niebezpieczny, że nie ma dla niego żadnego ratunku, że trzeba go przenieść do innego szpitala, w którym zamkną go jak w klatce, na stałe. Pojechałem więc, zawiozłem mu trochę polskich cukierków i pomarańczy, a potem udzieliłem sakramentu chorych. Gdy wyjechałem, on dostał takiego ataku, że niemal zdemolował oddział w szpitalu. Ten chłopak nie chodził do kościoła, do szkoły, znał jedynie dom i szpital oraz wszystkie załogi karetek. Nie miał przyjaciół.

Krótko potem organizowałem pielgrzymkę do Medjugorje, po raz pierwszy dla wiernych z tamtych terenów. Nie wiem dlaczego, kiedyś po niedzielnej Mszy Świętej zamiast pojechać do siebie na plebanię skręciłem w innym kierunku, w ogóle o tym nie myśląc. Gdy się zorientowałem, co się dzieje, byłem już niedaleko domu rodziców tego chłopca, więc pomyślałem, że zobaczę, co się z nim dzieje. Pojechałem więc do tego domu. On akurat tam był. Pamiętam to jak dziś, siedział na sofie, taki blady, mały, jego wielkie czarne oczy były wpatrzone we mnie ze zdziwieniem. Brał po trzydzieści tabletek dziennie, końskie dawki środków na te swoje ataki. Wtedy powiedziałem mu, sam nawet nie wiem dlaczego: „Słuchaj, ja pojadę do Medjugorje i będę się modlił za ciebie, za twoje zdrowie. Ty się tutaj módl, tak jak możesz, a ja będę się modlił tam. I stworzymy takie duchowe połączenie, jakby duchowy pomost”. Tak też się stało. Pojechałem do Medjugorje, po raz pierwszy tam naprawdę pościłem do bólu, odprawiłem trzy Msze Święte w jego intencji oraz drogę krzyżową na górze Križevac. Był straszny upał, na tych skałach temperatura dochodziła pewnie do sześćdziesięciu stopni. Ja nie znoszę upałów, więc było to dla mnie naprawdę bardzo trudne doświadczenie. Cały czas modliłem się za tego chłopaka, prosiłem Boga: „Zrób coś”. 21 maja 2004 roku o godzinie dziesiątej wieczorem było widzenie przy niebieskim krzyżu na Górze Objawień. Poszliśmy tam o szóstej, żeby zająć dobre miejsce. Byłem niedaleko widzącego Iwana i miałem małe szkolne zdjęcie tamtego chłopaka. Kiedy nadeszła godzina dziesiąta i przyszła Matka Boża, zrobiło się cicho, ciemno, i wtedy ja wyciągnąłem zdjęcie i powiedziałem: „Matko Boża, ja wszystko zrobiłem jako ksiądz, jako człowiek. Weź to w swoje ręce i coś zrób. Jeżeli to jesteś Ty. Ja cię nie widzę, nie wiem, wierzę, ale jeżeli tu naprawdę jesteś teraz, to popatrz na to zdjęcie”.

Wcześniej napisałem do jego mamy SMS-a, żeby o tej godzinie, jeśli to będzie możliwe, jeśli on nie będzie miał ataku, modlili się u siebie w domu. I tak się stało. Siedział wtedy sam w ogródku, modlił się i zapalił na stoliku dziesięć świec. O dziewiątej zaczął odmawiać Różaniec. Chłopak u siebie w domu, ja w Medjugorje. Gdy wypowiadałem tamte słowa w miejscu objawień, w ich domu zaczęły – po kolei, nie za jednym razem – gasnąć te świece. Nie był to wiatr. Kiedy zgasła ostatnia, chłopak został całkowicie uzdrowiony. Już nigdy nie miał ataków. Gdy wróciłem do hotelu, dostałem kilkanaście SMS-ów od jego rodziców z informacją, że wydarzyło się coś nadzwyczajnego.

Od razu wiedzieliście, że to cud?

A skąd! Wróciłem do Wielkiej Brytanii i obserwowaliśmy z rodzicami tego chłopca. Czekaliśmy tydzień, czekaliśmy dwa, a tu nie było żadnych ataków. Miesiąc, nie ma ataków. Rodzice zabrali go więc na wakacje do Lourdes. Miał wtedy ze trzynaście lat, stał z rodzicami przed grotą, wokół tłumy Włochów, wszystko ogrodzone, a on nic nie widział, bo był mały. Nagle jeden z porządkowych zauważył go i powiedział: „Chodź tutaj”. Rodzice nie chcieli go puścić. Ale on podbiegł do niego. Porządkowy otworzył mu bramkę i wpuścił go do groty. To było niesamowite. Nikt się nie dostał, tylko on. Inni też chcieli wejść, ale porządkowy powiedział: „Tylko ten chłopczyk”. Gdy wracali z Lourdes, zatrzymali się w jakimś niewielkim hoteliku, jeszcze we Francji. Zjedli kolację i wyszli na spacer. W rękach mieli pełną siatkę lekarstw, na wypadek gdyby doszło do ataku. I właśnie wtedy, gdy wychodzili z hotelu, rozmawiając o ostatnich wydarzeniach, zatrzymał się przed nim wielki autokar pełen Włochów. Na autobusie, na przedniej szybie był obraz Matki Bożej i napis „Medjugorje”. Co robił autobus pełen Włochów w środku Francji? To było zupełnie nie po drodze, to trochę tak, jakby jechali do Rzymu z Warszawy przez Nowy Jork. Matka zaczęła płakać i stwierdziła, że trzeba jechać do tego tajemniczego Medjugorje.

Co na to jego ojciec?

Długo nie mógł w to uwierzyć. Męska duma i zachodnia mentalność. Cuda w tych czasach? To był dyrektor największej szkoły, wierzący, ale wciąż bił się z myślami. To niemożliwe, aby jego syn został uzdrowiony. Nie tu, nie teraz i nie w tych czasach.

Lekarze potwierdzili to uzdrowienie?

Tak. Po trzech miesiącach, w czasie których chłopiec nadal brał leki, zebrało się nad nim całe konsylium lekarskie. Badali go, zastanawiali się, co się stało, i wreszcie zadali pytanie rodzicom: „Czego byście chcieli?”. Chłopak odpowiedział za rodziców: „Odstawcie lekarstwa”. „To niemożliwe, jesteś chory, miałeś potężne ataki – odpowiedzieli lekarze. To grozi ci śmiercią”. A on na to, przed tymi wszystkimi, pewnie w większości niewierzącymi lekarzami: „Matka Boża mnie uzdrowiła”. Lekarze zapytali więc mamę chłopca, co mają zrobić. „Zróbcie, jak mówi”. I zaczęli proces odstawiania leków, który trwał trzy czy cztery miesiące. Chłopak zaczął chodzić do szkoły, a równo rok później pojechaliśmy razem do Medjugorje.

21 maja, w rocznicę uzdrowienia, poszliśmy z jego mamą do kościoła na Mszę Świętą. Miałem ją koncelebrować, bo o byciu głównym celebransem lub kaznodzieją mogłem najwyżej pomarzyć. To trzeba ustalać z rok wcześniej. Pięć minut przed Mszą ksiądz koordynator, Amerykanin, który ją organizował, podszedł do mnie, a było tam wielu księży, i prosił: „Słuchaj, czy byś nie poprowadził Mszy dzisiaj?”. „Ja? Mszę? Przecież tu jest tylu księży” – odpowiedziałem. „Weź poprowadź, bo ten ksiądz, który miał być głównym celebransem, nie dojechał dzisiaj, powiedz parę słów, jakąś homilię”. Wtedy do mnie dotarło, że jest 21 maja, rocznica uzdrowienia. Ja nawet nie wiedziałem, o czym jest Ewangelia. Nic. Szedłem do ołtarza z biegu. Tysiące ludzi, pełno księży, ja odprawiam Mszę, a w Ewangelii jest napisane: „Jeśli wierzysz, dla Boga nie ma nic niemożliwego”. Tak mnie to wtedy uderzyło, po prostu nie mogłem mówić, zacząłem płakać przy ambonce. Powiedziałem wówczas świadectwo, co się stało, dlaczego tu jestem i jaka jest dzisiaj rocznica. Ludzie płakali. To było niezwykłe przeżycie. Na koniec świadectwa ten chłopiec podszedł do mnie i przy tej ambonce mnie uścisnął. Takie żywe świadectwo. To nie była jakaś bajka, jakaś mądrość z książki, coś, co stało się przed wiekami. Stało się tu i teraz, w tym miejscu. Od tej chwili nie mieliśmy swobodnego życia w Medjugorje, bo wszyscy chcieli nas spotkać, porozmawiać. Potem jeszcze kilka razy byliśmy razem, on sam też jeździł do Medjugorje.

To jednak nie koniec tej historii. Szatan nie spał. Kilka lat później jako nastolatek chłopak wszedł w przerażające doświadczenia tego świata. Przestał chodzić do kościoła. Nie widziałem go przez pół roku w ogóle, chociaż mieszkaliśmy na wyspie, która ma cztery mile wszerz. Matka przeżywała to bardzo, ojciec powiedział do mnie: „Jak upadnie na podłogę, to będziemy zbierać kawałki”.

Co takiego się stało?

On był didżejem, zarabiał tygodniowo ogromne pieniądze. Był dobry, więc młodzież przynosiła mu za darmo działki. Szatan robił wszystko, żeby chłopaka wykończyć. Kiedy osiągnął pełnoletniość, powoli zacząłem się wycofywać. Powiedziałem tylko: „To chyba koniec, straciliśmy go”. Ale wtedy on przyszedł do mnie i powiedział: „Ja już tak dalej żyć nie mogę, pomóż mi”. Pomodliłem się z nim, nad nim. Miał duże problemy duchowe, nazbierało się różnych rzeczy. Byłem wtedy jeszcze tylko zwykłym proboszczem, nie miałem pojęcia o walce duchowej, o tym, co się dzieje w świecie niewidzialnym. Nie wiedziałem, jak to funkcjonuje. Myślałem, tak jak wielu kapłanów, że to są tylko sprawy psychiczne. To był pierwszy przypadek. Naczytałem się dużo książek o walce duchowej, ale to były tylko książki, czysta teoria. Dopiero na nim po raz pierwszy doświadczyłem, na czym polega moc Boga, Jego prawdziwa obecność w naszym życiu i działanie Jego miłości. Wiele się wtedy działo, modliłem się wiele dni o uzdrowienie i uwolnienie dla niego. Modliłem się wszystkimi modlitwami, jakie znałem, ale ostatecznie zwycięstwo przyszło przez Maryję, przez obrazek Matki Bożej z Medjugorje. Wtedy zobaczyłem na własne oczy, jak ten diabeł, który chciał go zniszczyć, wyszedł z niego. To było jak w filmie. Byłem przerażony, pomyślałem: co ja w seminarium robiłem? Czemu nikt mnie tego nie nauczył, czułem się jak duchowy kaleka. Miałem pretensje o te stracone lata, wyrzuty sumienia, że nie walczyłem wówczas o dusze. Dopiero teraz zrozumiałem, co tak naprawdę znaczą słowa, że robotników jest mało, a żniwo wielkie. Nie chodzi tylko o nowe powołania do seminariów, ale także o to, że nie ma ludzi, którzy zajęliby się walką, konkretną pomocą w wydzieraniu dusz szatanowi. Zacząłem wtedy czytać książki na ten temat, po polsku, angielsku, odkrywałem nowy świat, który do tej pory dla mnie prawie nie istniał. Byłem zły na siebie, ale i na moich formatorów w seminarium i poza nim, że nic nam o nim nie powiedzieli.

A co z chłopakiem?

Matka Boża uwolniła go po raz drugi. Miał trochę ponad osiemnaście lat, dużo pieniędzy i przyjemności tego świata. To było jego życie. Po uwolnieniu zabrał mnie i rodziców do pubu i powiedział: „Ja już więcej nie mogę uciekać przed Jezusem”. „O czym ty mówisz?” – zapytałem. A on na to: „Jezus mnie wzywa, ja już nie mogę uciekać”. Wtedy zrozumiałem, że to wszystko, co się działo, to była głupia ucieczka przed tymi słowami: „Ja chcę, żebyś ty był moim kapłanem”. Chłopak powiedział nam wówczas, że chce iść do seminarium. „Ty i seminarium? Przecież ty nie masz żadnych podstaw” – powiedzieliśmy mu. Ale jakoś się to wszystko udało. Poszedł do seminarium w Wielkiej Brytanii. W ciągu roku nie bardzo mu się spodobało, bo tu seminaria są bardzo liberalne, a do tego on miał niespełna dwadzieścia lat, a drugi najmłodszy kleryk… czterdzieści sześć. Jeżdżąc do Medjugorje, poznał grupę młodzieży z Ameryki i się z nią zaprzyjaźnił. Potem przyszedł do mnie, prosząc o pomoc w wyjeździe do Stanów. Nie radził sobie z przeszłością, ona wciąż go dopadała. Dałem mu pieniądze i pojechał na dwa miesiące do USA, gdzie został u swoich znajomych. Tam spotkał biskupa, który mu powiedział: „Słuchaj, jak się przeniesiesz, ja cię przyjmę do diecezji, skończysz seminarium i będziesz moim kapłanem”. I tak się stało. W tym seminarium amerykańskim był niesamowity poziom nauczania, stu dwudziestu kleryków, młodzież, zupełnie inna rzeczywistość. W 2016 roku byłem na jego święceniach diakonatu. 21 maja. Przypadek? Siedziałem wśród księży w katedrze, łzy mi się lały, zużyłem całą paczkę chusteczek. Wszyscy księża się na mnie patrzyli, o co mi chodzi. Nie zdawali sobie sprawy z tego, jaka za tym kryje się historia. 3 czerwca 2017 roku przyjął święcenia kapłańskie. Najpiękniejszy moment był, kiedy arcybiskup padł przed nim na kolana, poprosił go o błogosławieństwo i ucałował jego ręce.

Te wydarzenia powoli, ale głęboko zmieniały moje życie. To było dla mnie największe świadectwo tego, jak wielki i kochany jest Bóg, co On może, jacy my jesteśmy przy Nim mali i nieporadni. Żadne traktaty, żadne książki, żadne wykłady mi tyle nie dały. Z tym chłopakiem i jego rodziną doświadczyłem krzyża, cierpienia, ale także wielkiego triumfu. Ten chłopak jest kapłanem od dwóch miesięcy. Nie wiem, jakie będzie jego dalsze życie, ale wiem, że to nie będzie zwykłe kapłaństwo. Bóg mu to obiecał. Ja to wiem.

Byliśmy razem w Medjugorje. Zimno, ludzi niewiele. Staliśmy przed dużym krzyżem na zewnątrz kościoła, i w pewnym momencie ja usiadłem, a on klęknął, rozłożył ręce, zamknął oczy i zaczął się modlić. Nagle krzyknął trzy razy: „Yes, yes, yes”. Kiedy się ocknął, powiedział mi: „Słuchaj, ktoś mnie zapytał: czy zostaniesz moim kapłanem? I wiesz, co powiedziałem?”. „Wiem – odpowiedziałem – boś krzyknął trzy razy «tak». Poprosił mnie wtedy o modlitwę, a ja zacząłem się nad nim modlić. Zupełnie odjęło mu wtedy władzę w nogach. Prowadziłem go do hotelu jak pijanego. Co ja się strachu najadłem. Do dziś nie wiem, co to było. Ale wiem, że wszystkie te wydarzenia z nim związane zmieniły całkowicie nie tylko moje i jego życie, ale także życie jego ojca i rodziny. Ojciec, po dwóch latach walki wewnętrznej zdecydował się zostać diakonem stałym. Rzucił pracę dyrektora szkoły i poświęcił się całkowicie Kościołowi i Jezusowi. I jeszcze opowiedział o tym w mediach. Ta historia na pewno jeszcze się nie skończyła ani dla mnie, ani dla tej rodziny. Nie wiem, jak Bóg to dalej poprowadzi…

To właśnie wtedy zrozumiał Ksiądz, że wiara nie jest tylko teorią, ideologią?

Tak. Wtedy zrozumiałem, że to nie jest filozofia, idea, ale rzeczywistość. Taka rzeczywistość jak to, że tu siedzimy, jemy, idziemy do sklepu. Bardzo mi to pomogło, bo stając twarzą w twarz z kimś zniewolonym lub opętanym, ja już wiedziałem, że to jest rzeczywistość, a nie jakieś wymysły czy fantasmagorie. Dzisiaj jest wielu egzorcystów, którzy przekonują, że w istocie większość opętań i zniewoleń to choroby psychiczne, że prawdziwe egzorcyzmy są bardzo rzadkie, a oni sami niemal nigdy ich nie odprawiają, tylko wysyłają osoby, które się do nich zgłaszają, do psychiatrów. Ja nigdy nie miałem takiej pokusy, bo widziałem to, co widziałem. Kiedy człowiek dotyka tej rzeczywistości, nagle staje się ona tak realna jak moje życie. I nie chodzi bynajmniej tylko o diabła, ale także o niebo czy piekło. Ja nie jestem już w stanie czytać tych wywodów mędrków, którzy przekonują, że opętania niemal się nie zdarzają albo zdarzają się bardzo sporadycznie, a piekło będzie prawie na pewno puste lub – w najgorszym wypadku – niemal puste. Bóg jest tak miłosierny, że nie pozwoli nikomu doświadczyć tej rzeczywistości. Ja po prostu doświadczyłem, że tak nie jest, że wybór jest nasz, nie Boga, że świat walki duchowej jest bardzo realny, jest częścią naszej rzeczywistości, w której żyjemy.

Wcześniej w to Ksiądz nie wierzył?

Nie. Wcześniej wierzyłem, że Pan Bóg wszystkich zbawi, wszystkich kocha, że skoro jestem księdzem, pracuję dla Niego, On mnie wybrał do kapłaństwa, to jakoś to będzie, mam boczne wejście do nieba. Skoro tyle razy sprawowałem Mszę Świętą, tyle razy przyjmowałem Komunię Świętą, nie powinienem mieć żadnych problemów ze zbawieniem. Dopiero później otworzyły mi się oczy. Zrozumiałem, że to wcale nie jest takie proste i oczywiste. Jeśli nie będę traktował poważnie swojego kapłaństwa, to może się okazać, że szybciej zostanie zbawiony jakiś bezdomny spod mostu niż ja, kapłan. Dlatego teraz doskonale rozumiem tych księży, którzy przychodzą do mnie i płaczą, że po dziesięciu latach z kobietą już dłużej nie mogą, że mają dość, boją się o swoje zbawienie. Ja w nich nie rzucam kamieniem, bo widzę, że oni chcą z tego wyjść, że są w duchowej rozpaczy, ale nie wiedzą, co mają zrobić, od czego zacząć, strach ich paraliżuje. O wiele gorsi są ludzie, którzy nie widzą żadnego problemu, choroby, duchowego raka, który ich, a co najgorsze ich ducha, powoli zabija.

Jak Ksiądz sądzi, dlaczego Pan Bóg zmienił Księdza życie właśnie wtedy?

Może dlatego, że wtedy wszedłem w jakiś długi proces przemieniania własnego życia, przemeblowania własnego kapłaństwa. Wiedziałem, że muszę wyrwać się z pewnych struktur, układów, relacji, które mnie zabijały od środka. One zresztą zabijają dzisiaj wielu wspaniałych księży… naprawdę wielu.

Chodzi o struktury kościelne?

Tak. Chodzi o ludzkie, biurokratyczne struktury i układy w Kościele, które nas osaczają. Ludzie, także kapłani, często nie wiedzą, jak w nich funkcjonować, są sparaliżowani strachem, boją się, że zostaną ich ofiarami, albo – co gorsza – ktoś zrobi z nich radykalistę lub oszołoma. Ze mną też tak było, ale ja dostałem taką wewnętrzną łaskę, czułem, jak jakiś wewnętrzny głos mówi do mnie: „Wyrwij się stąd, podejmij trudne, ale radykalne decyzje”. Odpowiedziałem wtedy sobie i temu głosowi: „Nie teraz, może za rok”. Bałem się opinii otoczenia oraz środowiska. Ale wtedy wydarzyło się coś, co sprawiło, że musiałem podjąć decyzję od razu. I podjąłem ją.

Bardzo to tajemniczo brzmi…

Byłem w zgromadzeniu zakonnym, pracowałem w polskiej parafii w Wielkiej Brytanii. Powoli zaczynałem czuć, że wewnętrznie było coraz trudniej. Nie były to problemy związane z tożsamością kapłańską, powołaniem ani celibatem. Zastanawiałem się, czy to wszystko ma jeszcze sens, czy tego nie rzucić, czy nie wrócić do Polski. A może znaleźć inne zajęcie, coś zmienić? Nie widziałem przyszłości, nie radziłem sobie z samotnością, zmęczeniem emigracją, z tym, że większość parafialnego życia to tylko jakaś forma biznesu lub nastawienie, aby się tylko urządzić. Pamiętam pewien majowy poranek, kiedy powiedziałem sobie: „Koniec, Panie Jezu, coś muszę zrobić, i to teraz, aby ta sól do końca nie zwietrzała. Jadę do lokalnego dziekana. Muszę z nim porozmawiać. Jak on mnie przyjmie, to będzie znak”. Dziekan był Anglikiem, nigdy nie miał czasu, umawiać się z nim trzeba było na tydzień do przodu. Ale pojechałem bez zapowiedzi. Podjeżdżam pod plebanię, dzwonię, a on otwiera drzwi. „John, masz chwilę czasu? Chciałem porozmawiać o bardzo ważnej dla mnie sprawie, która może zaważyć na moim dalszym życiu. Muszę zrobić radykalny zwrot i myślę o przyjęciu do diecezji. Czy jest taka możliwość, aby z Tobą porozmawiać?” – powiedziałem mu wówczas. A on na to, że właśnie miał mieć spotkanie, ale je w ostatnim momencie odwołali, i ma dla mnie czas. Nogi się pode mną ugięły i opowiedziałem mu wszystko. Kocham kapłaństwo, ale muszę coś w moim życiu zmienić. „Biskup jest w Lourdes, jak wróci, przekażę mu sprawę i dam ci odpowiedź” – powiedział mi. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i wsiadłem w samochód, by jechać do przyjaciół. Ale wtedy prosiłem jeszcze Boga o drugi znak – i otrzymałem go. Jeszcze w drodze zadzwonił do mnie ów dziekan i powiedział, że rozmawiał właśnie z biskupem przez telefon, że on bardzo chce się ze mną spotkać i jest bardzo pozytywnie nastawiony do tej propozycji. Dwa tygodnie później spotkałem się już z samym biskupem. „Jezu kochany, co ja mu tam powiem, że uciekam, jestem dezerterem i zdrajcą, że boję się? Co sobie biskup o mnie pomyśli?” – myślałem. Zanim poszedłem na rozmowę, na pół godziny zaszyłem się w katedrze na adoracji. „Panie Jezu, nie wiem, czego chcesz ode mnie teraz, ale stawiam wszystko na jedną kartę” – powiedziałem. Biskup mnie wysłuchał, wstał, powiedział mi „wstań”, a ja sobie pomyślałem, że to już koniec i wyrzuci mnie z hukiem. A on tylko rozłożył ręce i powiedział jak ojciec: „Witaj w diecezji, chodź, przytulę cię”. Pomyślałem wtedy: „Szybko idzie” – ogarnęło mnie poczucie ogromniej radości i pokoju w sercu, które trudno wyrazić. To było jak namaszczenie Duchem Świętym.

Przełożeni zakonni nic wtedy nie wiedzieli o Księdza planach?

Nie chciałem nic im pisać, dopóki nie wiedziałem, czy będę mógł pójść do diecezji. To była radykalna zmiana w moim życiu, ale i wystawienie się na wiele złośliwości i niezrozumienia. Skoro sprawy się tak potoczyły, uznałem, że muszę ich poinformować. Przez parę dni nie wiedziałem, co napisać i jak ich poinformować. Po porannej Mszy usiadłem do komputera i doznałem olśnienia. Po prostu list sam się napisał, jakby mi ktoś go dyktował. Podziękowałem za wszystko, bez żadnych pretensji czy złości, podkreśliłem, że czuję, że muszę coś jeszcze w życiu więcej zrobić, że ważne jest dla mnie kapłaństwo, że pracowałem dla nich tak jak mogłem najlepiej, pisałem, że dziękuję za dar kapłaństwa, za wychowanie, za seminarium, za święcenia i że proszę o pozytywną decyzję. A potem pobiegłem na pocztę, żeby wysłać ten list do Polski. Pamiętam, że trzymałem kopertę, stałem przed skrzynką i myślałem: „Jak ją wsunę, to już koniec”, ale szybko wypowiedziałem słowa błogosławieństwa i wrzuciłem ją. Niech się dzieje wola Pana. Już nie mam nad tym żadnej kontroli. Dwa, może trzy tygodnie później dostałem odpowiedź. List, tak się złożyło, przyszedł dzień przed Radą Generalną i ona rozpatrzyła moją sprawę pozytywnie. Rada Generalna zgodziła się na to, żebym odszedł i przyłączył się do diecezji. To wszystko się stało w błyskawicznym tempie, że aż nie mogłem uwierzyć. Potem musiała się jeszcze zgodzić Stolica Apostolska, ale zanim to nastąpiło, biskup już wysłał mnie na wyspę Jersey. Nie bardzo chciałem tam jechać, ale biskup powiedział mi wtedy, że chce, abym się odciął od przeszłości. Pojechałem na wyspę, przez pierwszych kilka miesięcy byłem tam wikarym, uczyłem się nowego duszpasterstwa, szlifowałem język, poznawałem inną mentalność i zwyczaje. Po siedmiu miesiącach otrzymałem pół wyspy, z której miałem zrobić jedną parafię. Mniej więcej w tym samym czasie przyszło pismo z Watykanu, że decyzja została potwierdzona. Biskup natychmiast mnie inkardynował do diecezji. I tak się zaczęła ta niełatwa droga oraz wielka przemiana, która doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem obecnie. Gdybym tamtego poranka w miesiącu maryjnym nie podjął odważnej decyzji i nie zdecydował się na przejście do diecezji, a potem nie przeniósł na Jersey, to nic by się nie wydarzyło. Bóg działał bardzo szybko i zdecydowanie, ale potrzebował mojej odwagi, zgody i odpowiedzi na Jego wezwanie. Można powiedzieć, że miałem naprawdę dużo szczęścia, ale jednocześnie Jego niczym niezasłużonej miłości.

Udało się Księdzu?

Pan Bóg dał mi ogromną łaskę. Czasem myślę, że po to, bym mógł pomagać innym księżom w kryzysie. Kiedy jestem na wyjeździe, często pytam kapłanów, nie tylko polskich i brytyjskich, ale także amerykańskich, francuskich czy włoskich, zakonnych i diecezjalnych, co się robi w ich diecezjach i zgromadzeniach, gdy ksiądz ma problem, kiedy jest mu trudno znaleźć na nowo swoją drogę w powołaniu. Jakie są procedury? Zazwyczaj słyszę, że nie ma żadnych. Kapłani kierowani są na rekolekcje lub inne formy pokuty w odosobnieniu. Często nie otrzymują kierownictwa duchowego, czasem tylko do psychologa ich wyślą. A o tak bardzo potrzebnej modlitwie o uwolnienie czy zerwanie z przeszłością nie ma już mowy. A przecież to za mało. To tak jak na froncie – ranni żołnierze są liczeni w tysiącach. Kto leczy nas, poranionych duchowo? Znam pewnego księdza, którego po wielu latach problemów z własną seksualnością wysłano do Saint Luke Institution, i tam proszono go, żeby w momencie, kiedy ma ochotę na seks, myślał, że kobieta, z którą ma współżyć, to Matka Boża…

To miało mu pomóc?

Mówili mu, że jak pomyśli, że to Matka Boża, to będzie go to chroniło przed niemoralnymi czynami. Gdy o tym usłyszałem, powiedziałem jego biskupowi, że on potrzebuje nie tylko psychicznej, ale i duchowej pomocy, że trzeba rozeznania duchowego, modlitwy o jego uwolnienie, walki o jego zbawienie, uwolnienia od duchów, które do niego przylgnęły w czasie wielu lat nieuporządkowanego życia… On przecież przez lata odprawiał Msze Święte w stanie grzechu ciężkiego. Jemu są potrzebne głęboka pokuta i modlitwa, a nie tylko psychologiczne wymysły. Takich kapłanów jest bardzo wielu i trzeba im pomagać, trzeba ich wspierać. Oni tak często są sami. I to jest mój ból.

Z tego, co Ksiądz mówi, wynika, że istotą problemu jest to, że my chrześcijanie, kapłani, biskupi, nie do końca wierzymy w to, że Ewangelia jest prawdziwa, że Chrystus może uzdrowić, że może wyrzucić złe duchy, a czasem nawet i w to, że hostia i wino naprawdę się zmieniają w Ciało i Krew Chrystusa?

Ktoś niedawno mi powiedział, że nie uwierzyłbym, jak duży procent kapłanów nie wierzy w Przeistoczenie, w realną obecność Pana w Hostii. Może jestem naiwny, ale mnie się to nie mieści w głowie.

Z tym Ksiądz nigdy nie miał problemu?

Nie. Oczywiście, że były Msze, kiedy znajdowałem się jakby w innym miejscu, które odprawiałem mechanicznie, zimno, czasami miałem zły nastrój, ale nigdy to nie był problem niewiary. Najgorsze jest, kiedy zobojętniejemy na grzech przeciw czystości i w brudzie idziemy do ołtarza. Czystość serca i osobista moralność są zawsze walką, ale nie możemy grzechu usprawiedliwiać. Niestety wielu odeszło oraz wielu żyje w stanie śmierci duchowej. Szatan zbiera wielkie żniwo wśród sług świątyni, jak powiedziała Maryja do ks. Gobbiego. Znany jest przykład założyciela jednego ze zgromadzeń zakonnych do dziś funkcjonujących, który prowadząc podwójne życie, popełniał wyjątkowo odrażające grzechy natury seksualnej. To dla mnie niepojęte. On był chory, ale według mnie także opętany… Nawet na łożu śmierci odmówił spowiedzi, odrzucił Boga i Jego miłosierdzie. Pracowałem kiedyś w USA nad dwoma byłymi członkami tego zgromadzenia. Jeden z nich był kapłanem zwolnionym ze święceń wraz z trzystu innymi przez papieża Franciszka. To był horror. Oni byli poranieni nie tylko psychicznie, ale i duchowo.

Ale brak wiary, o którym zaczęliśmy mówić, dotyczy nie tylko Eucharystii, ale także innych działań, o których mówi nam Ewangelia. Jezus powiedział do uczniów: „Idźcie i uzdrawiajcie”, „Idźcie, wyrzucajcie złe duchy”. To nie były słowa wypowiedziane do Apostołów czy ich następców biskupów, ale do siedemdziesięciu dwóch innych uczniów, czyli do każdego chrześcijanina. Oni poszli, a gdy wrócili, to byli szczęśliwi, że złe duchy im ulegają, a ludzie odzyskują zdrowie. Każdy chrześcijanin jest zatem powołany do takiej modlitwy. I choć Kościół ograniczył egzorcyzm tylko do biskupów i kapłanów przez nich wskazanych, to poprzez wieki tak nie było. Egzorcyzmy odprawiali wszyscy kapłani, a teraz nie ma nic. Wielu z nas nawet nie wie, o co tam chodzi. Staliśmy się kastratami duchowymi. W Anglii są księża, którzy idą tylko w pracę biurową, bo to lubią, w niekończące się zebrania i dyskusje, a praca duszpasterska nie jest ich mocną stroną. Tyle że do tego święcenia nie są potrzebne. A najgorsze jest to, że ludzie potrzebują pomocy. To jest dramat, jak dzisiaj ludzie wyją o pomoc, błagają, aby ich ktoś wysłuchał, pomodlił się nad nimi. Ktoś powiedział, że dzisiaj nie trzeba już więcej teologów, ale egzorcystów.

Przejście do diecezji i doświadczenie mocy modlitwy to był tylko początek drogi?

Pan Bóg chciał, żebym zobaczył na własne oczy, co jest w stanie zrobić modlitwa. Jezus mnie wziął za rękę, powiedział: „Zobacz, cofnij się, to że masz za sobą dwanaście, trzynaście lat kapłaństwa, to nie jest ważne, musisz wrócić do wiary dziecka”. Trzeba było się zrobić z wielkiego księdza takim małym pierwszokomunijnym chłopcem, który odkrywa Prawdę. Pamiętam swoją Pierwszą Komunię. Kiedy siostra powiedziała, że tu mieszka Pan Jezus, to ja bałem się nawet podejść do tabernakulum, dla mnie to był święty dom. Dziecko wierzy, że tam mieszka Pan Jezus, i ja miałem wrócić do takiej wiary, choć przecież przez lata dotykałem Pana Jezusa, konsekrowałem Go, spożywałem Jego Ciało i piłem Jego Krew. To wszystko było tylko na intelektualnym poziomie, bo przecież skoro jestem księdzem, to muszę wierzyć urzędowo, muszę to robić. Byłem urzędnikiem Kościoła, ale jakże mało świadkiem Zmartwychwstałego Pana.

I nagle wszystko się zmieniło, a potem przyszła myśl i wewnętrzne uświadomienie, że ja przecież nic o tych sprawach nie wiem. Skończyłem teologię, napisałem pracę magisterską, mógłbym mieć doktorat, ale nic z tego nie wynika. Bo czy ja naprawdę doświadczyłem Pana Boga? Czy doświadczyłem Ewangelii? Czy ja doświadczyłem Jego słów, które są tak proste? Im prościej mówimy, tym mocniej dociera to do ludzi, jeśli tylko stoi za tym doświadczenie. Ludzie jakoś wyczuwają, że mówi się nie z głowy, nie tylko z uczonych wykładów i egzegezy, ale ze swojego doświadczenia, przeżycia, z serca. Ludzie często mówią do mnie: „Księże, ksiądz spotkał Boga”. Nawet sobie nie zdaję z tego sprawy. To nie znaczy, że nie mam problemów, że nie mam słabych dni, że zawsze rano łatwo iść do kaplicy, odmówić brewiarz, adorować Boga. Ale następnego dnia jest lepiej i codziennie dowiaduję się nowych rzeczy, nowych rzeczy doświadczam, nowych się uczę. Przez te lata dużo czytałem, ale przede wszystkim Bóg wysyłał mnie do ludzi, którzy uczyli mnie rzeczy zupełnie nowych, otwierali mi oczy tak, bym ja mógł o tym uczyć innych, a także służyć tymi umiejętnościami innym. Powoli obraz wiary stawał się przestrzenny. Mój osobisty dramat polega dziś jednak na tym, że nie wszystkim mogę pomóc, a nie bardzo jest gdzie tych potrzebujących pomocy odesłać.

Z jakimi problemami przychodzą ci ludzie?

Z poranieniami, z grzechami młodości, które zostały kiedyś wielokrotnie zatajone na spowiedziach, czyli świętokradczymi spowiedziami, z seksualnym wykorzystywaniem niekiedy ich, a niekiedy przez nich, z całym tym bagażem seksualnych doświadczeń, które przeżywali, kiedy byli w wieku dorastania, z całym zakłamaniem wobec Pana Boga. Mówię o tym podczas konferencji o poranieniach w rodzinie. Odzew jest niesamowity, bo ludzie nagle dostrzegają, co złego dzieje się w ich życiu, dlaczego pewne działania nie przynoszą rezultatów. Oni mówią: chodzę do spowiedzi i nic, a teraz widzę, jakiej potrzebuję pomocy. Wiem nareszcie, gdzie leży problem. Wielu z nich gotowych jest wsiąść w samolot i przylecieć do mnie nawet na parę godzin. Są tak zdesperowani, gotowi na każdą ofiarę. Aż trudno nie zadać pytania, dlaczego oni nie otrzymują fachowej pomocy w Polsce. W naszym kraju jest tyle parafii, duszpasterstw, ponad trzydzieści pięć tysięcy kapłanów, można powiedzieć armia ludzi; niech tylko tysiąc będzie w tej armii wojowników, to i tak byłoby bardzo dużo. Tak wiele by to zmieniło.

Ale czy tylu jest rzeczywiście gotowych do walki?

W zeszłym roku miałem w Polsce rekolekcje kapłańskie, przyjechało kilkudziesięciu kapłanów, ludzi, którzy wiedzieli, do kogo i po co przyjeżdżają. Kapitalni ludzie. I oni w większości czuli się tak jak ja w 2004 roku. „Proszę księdza, ja mam za sobą dwadzieścia lat kapłaństwa i słucham o tym, co ksiądz mówi, a nie mam o tym pojęcia. Jestem wyświęcony, ale pierwszy raz słyszę o tych problemach” – mówili jeden po drugim. A młodsi pytali: „Dlaczego nas o tym w seminariach nie uczą?”.

Tak jest tylko w Polsce?

A skąd. Byłem kiedyś w Stanach Zjednoczonych, gdzie w rekolekcjach uczestniczyło czterdziestu księży z archidiecezji bostońskiej. Oni też byli wściekli, że nikt ich nigdy o tych sprawach nie uczył. „Dlaczego nam oczu nie otwierają?” – pytali. „To tak, jakby wypuszczali do pracy lekarzy, którzy się krwi boją, którzy nie wiedzą, jak strzykawkę trzymać w ręku. Czy to jest normalne? My jesteśmy eunuchami duchowymi, maszynkami do Eucharystii, ale nic nie wiemy na temat duchowej walki, tej całej przestrzeni, która jest totalnie zaniedbana” – mówili. Ja ich doskonale rozumiem, bo byłem taki sam. Pan Bóg tak mną kierował, że mogłem się przez Internet dzielić swoim doświadczeniem. Niemal codziennie dostaję listy od kapłanów, którzy chcą się uczyć walki duchowej, widzę potężny głód i wreszcie widzę tysiące ludzi, którzy potrzebują pomocy. Dostaję tysiące maili, a w każdym opisana jest potężna tragedia. Im dalej idę w głąb tego wszystkiego, tym bardziej mi to ciąży. Ja tego nie chciałem. To jest ogromny ból duchowy. Kiedyś powiedziałem Panu Jezusowi: „Weź to wszystko, ja bym wolał tego nie wiedzieć”. Wiem, że to strasznie brzmi, ale wolałbym tego nie wiedzieć, co wiem, i tego nie widzieć, co widziałem. Miałbym spokojniejsze życie. A z drugiej strony nie uczestniczyłbym wtedy w rzeczach wielkich, takich jak Wielka Pokuta, którą – moim zdaniem – dopiero docenimy. Dla mnie to było niezwykłe doświadczenie. Mówiłem do ponad stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi… Wielkie rzeczy się wtedy wydarzyły. I sam sobie zadaję pytanie, dlaczego to akurat ja miałem tak mówić. Dlaczego dane mi było modlić się wieczorem z armią ludzi tam, w duchowej stolicy Polski, i przed telewizorami za uwolnienie z mocy ciemności naszej ojczyzny? Dlaczego?

No właśnie, dlaczego?

Nie wiem. Może dlatego, że nie boję się wracać do rzeczy najprostszych, do korzeni, do prostej wiary dziecka, wiary św. Teresy z Lisieux. Niby wszyscy wiemy, że tak powinno być, ale tego nie praktykujemy, wybieramy tezy profesorów, teologów wszelkiej maści, dokumenty komisji. A ludzie pragną dzisiaj prostej, mocnej Ewangelii, czystego przekazu podstaw naszej wiary. Czasem mówią mi: „Ksiądz mówi prosto, zwyczajnie, kawę na ławę, raz, dwa, trzy, białe jest białe, czarne jest czarne”. A w naszych kościołach słyszy się tylko: „Jezus cię kocha, kochaj Jezusa, Jezus cię kocha, kochaj Jezusa”. Tyle że to nic nie zmienia, a ludzie duchowo cierpią.

Cierpią, bo Kościół stracił odwagę mówienia o szatanie, o demonicznych zniewoleniach, bo zaczęliśmy głosić, że jest on – by posłużyć się słowami generała jezuitów – postacią symboliczną?

Kiedyś diabeł istniał dla mnie też tylko służbowo, bo trzeba wierzyć, ale nie miało to żadnego znaczenia dla mojego życia. Teraz dla odmiany często jestem oskarżany o to, że widzę go wszędzie, ale to nie jest prawda. Ani go wszędzie nie widzę, ani nie mam ochoty szczególnie go szukać, ale wiem, że działa, a jako że o tym mówię, to zaczyna to irytować ludzi, którzy chcieliby o nim zapomnieć. Kiedyś dostałem książkę św. Jana Marii Vianneya, przeczytałem kilka kazań, i uświadomiłem sobie, że gdybym chciał go zacytować, to by mnie z parafii wyrzucili, zabrali mi misję kanoniczną. A przecież on mówił tylko rzeczy oczywiste jeszcze dwieście lat temu, mówił o tym, że jest Pan Bóg i diabeł, że jest błogosławieństwo, ale i przekleństwo, że można nawet rzucać uroki, ale że jest to zło. To była wówczas część życia, nikt się temu nie dziwił. Kaznodzieje o tym otwarcie mówili, Kościół nauczał. Dzisiaj to wszystko się rozmyło. Szatan stał się tylko symbolem zła, a to oznacza, że w istocie go nie ma. Jeszcze groźniejsze są te wszystkie gadki o pustym piekle, rekolekcjach w piekle, zbawieniu szatana, szansie dla wszystkich. To chyba mówią ludzie, którzy nigdy nie stanęli oko w oko z osobowym szatanem, jego straszliwą nienawiścią do Boga i nas, wierzących.

A Ksiądz stanął?

Nie widziałem go jako potwora, bo myślę, że bym tego nie przeżył, ale wiem, że są ludzie, którzy widzieli. Część ludzi, którzy zgłaszali się do mnie, widziała szatana oko w oko. Mówili, że tej ohydy się nie da opisać, tak jak nie da się określić ludzkimi słowami wizji piękna Boga czy Matki Bożej. Ci, co widzieli Matkę Bożą, mówią, że jej piękna nie da się opisać…

Maksymin, wizjoner z La Salette, pytany o to, dlaczego nigdy się nie ożenił, powiedział, że jak ktoś widział Maryję, to żadna inna kobieta mu się już nie może podobać…

…ale dokładnie tak samo, kiedy komuś realnie, cieleśnie ujawnił się szatan, to również mówi o niespotykanej, nie do opisania brzydocie, okropności. Ja tego nie widziałem, ale widziałem go w oczach opętanych, kiedy szatan się na mnie patrzył przez człowieka. To są oczy rozwścieczonego byka, takie przekrwione. W czasie egzorcyzmów dzieją się czasem straszne rzeczy, to jest niemal fizyczny kontakt z szatanem. Widziałem też, co szatan robił, co do mnie mówił, jaki dialog ze mną prowadził, jaka bestia siedziała w środku. Tego się nie da zagrać, nie da udawać. Aktor może zagrać kogoś opętanego, ale tak naprawdę, kiedy człowiek był w akcji, to nie miałem nigdy wątpliwości, z kim mam do czynienia. Dlatego tak irytuje mnie, gdy odsyła się ludzi z problemami duchowymi do psychiatrów. To oni mają oceniać, czy człowiek nadaje się do egzorcysty, a moim zdaniem powinno być odwrotnie. Najpierw kapłan, a dopiero później, jeśli kapłan uzna, że nie ma problemu duchowego, to lekarz.

Dlaczego?

Wielu psychiatrów jest niewierzących, więc oni zwyczajnie nie odeślą pacjenta do księdza. Mimo tego, że gdy zbiorą się na szczerość, to przyznają, że nie jest wykluczone, iż ogromna część z ich pacjentów to ludzie wcale nie chorzy, ale opętani czy zniewoleni. Mam znajomą psychiatrę, pracuje w wielkim brytyjskim szpitalu dla młodych ludzi, i ona zupełnie otwarcie mówi, że połowę ludzi, których diagnozuje, powinno się odesłać do egzorcysty. Prawo jest jednak takie, że jej tego zrobić nie wolno, że nie może wpisać opętania jako jednostki chorobowej, i nie może wysłać kogoś po pomoc duchową, więc wymyśla jednostki chorobowe, choć ma świadomość, że nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością. I to jest prawdziwa tragedia, bo mówimy o ludziach bardzo młodych: czternaście, piętnaście, szesnaście, góra osiemnaście lat. Oczywiście są także ludzie psychicznie chorzy, ale bardzo wielu z nich należy do szatana. Ale kto w to wierzy? Nikt w to nie wierzy, a oni cierpią. Dla wielu z nich życie się już skończyło w tak młodym wieku.

Ksiądz nie ma żadnych wątpliwości?

W czasie mojej posługi jako egzorcysta doświadczyłem, byłem świadkiem tego, co szatan robi z człowiekiem, widziałem to. Widziałem, jak opuszcza człowieka, często dowiaduję się lub wiem, w jaki sposób dochodzi do opętania, a jest to pewien proces. To był długo mój codzienny chleb, z takimi osobami się spotykałem. Dzisiaj są nadal kapłanami i siostrami, albo dobrymi chrześcijanami, ale kiedyś byli opętani. Wielu z tych uwolnionych ludzi w swoim powołaniu nie idzie już na żaden kompromis. Są oni całkowicie oddani Bogu.

Księża i siostry też bywają opętani?

Tak. To jest straszny widok, to jest przerażające. Podczas egzorcyzmów oni już nie udają, niczego nie udają. Jest to straszliwy dramat człowieka, który kiedyś oddał się Bogu, a potem otworzył się na zło i służył dwóm panom, zamykając się na Boskie Miłosierdzie. Gdyby nie pomoc, to by najprawdopodobniej poszedł do piekła, nie miałby żadnych szans.