Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na początku XXI wieku przez Iran przetoczyła się fala zabójstw prostytutek. W świętym dla islamu mieście Meszhed (później także w innych miejscach) ktoś mordował pracujące na ulicy kobiety, porzucając ich ciała w rynsztoku, okryte czadorami, bezimienne i nikomu niepotrzebne. Sprawcę największej serii tych zabójstw zatrzymano, osądzono, skazano na karę śmierci. O jego działaniach pisano artykuły i książki, nakręcono filmy; opinia publiczna poznała nazwisko zabójcy (dorobił się nawet biogramu w Wikipedii) i motywy, którymi uzasadniał swoje zbrodnie. Morderca zyskał sławę, a jego proceder przez długi czas stanowił temat publicznych dyskusji i sporów.
Chahdortt Djavann w powieści „Dziwki w czadorach nie idą do raju” przywołuje wydarzenia sprzed lat, przyjmując inną perspektywę. Spycha w cień postać zabójcy, na pierwszym planie stawiając jego ofiary. Daje im biografie i przestrzeń do przedstawienia własnej historii, własnego światopoglądu. W ten sposób tworzy bezkompromisowy, nieocenzurowany portret islamu jako zbrodniczego systemu religijno-kulturowej opresji, w którym ofiarami są od stuleci przede wszystkim kobiety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria: „Frankofonia Literaria” pod redakcją Krzysztofa Jarosza
Tom VII: Chahdortt Djavann Dziwki w czadorach nie idą do Raju
Tytuł oryginału: Les putes voilées n’iront jamais au Paradis!
Przekład, opracowanie tekstu i komentarz: Krzysztof Jarosz
© Éditions Grasset & Fasquelle, 2016
© for this edition by Wydawnictwo w Podwórku
© for the Polish translation and commentary by Krzysztof Jarosz, 2024
Wydanie pierwsze, Gdańsk–Katowice 2024
ISBN 978-83-64134-57-9 (e-book)
Opracowanie książki i przygotowanie do druku: zespół Wydawnictwa w Podwórku w składzie Dorota Szmit, Stanisław Danecki
WYDAWCA
Wydawnictwo w Podwórku sp.j.
ul. Waryńskiego 44a/16
80-242 Gdańsk
internet: wpodworku.pl
WSPÓŁWYDAWCA
Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego
ul. Bankowa 12b
40-007 Katowice
internet: wydawnictwo.us.edu.pl
Seria „Frankofonia Literaria” pod redakcją Krzysztofa Jarosza
tomy wydane:
1. Ananda Devi Ewa ze swych zgliszcz
2. Ananda Devi Smutny ambasador
3. Amal Sewtohul Made in Mauritius
4. Monique LaRue Okiem Markizy
5. Robert Lalonde Orzełek z białą głową
6. Ananda Devi Indian Tango
7. Chahdortt Djavann Dziwki w czadorach nie idą do Raju
oraz Ananda Devi Zielone sari (tom poza numeracją)
w przygotowaniu:
Ananda Devi Żywoty wykluczonych
Nathacha Appanah Ostatni brat
Nazywane miastem o tysiącu twarzy, leżące na północnym wschodzie Iranu, niedaleko granicy z Afganistanem, na szlaku Dżyngis-chana, miasto męczenników, poetów, miłośników astronomii, miasto święte, cel pielgrzymek, siedziba wspaniałego mauzoleum imama Rezy, którego ogromna złocona kopuła w dni wielkiego upału odbija słońce i oślepia wiernych, jakby zabłąkali się pomiędzy ogniami piekielnymi, święte miasto, do którego napływają miliony żarliwych muzułmanów, miasto narkotyków, dilerów, miasto szczodre, gościnne, otwarte aż po uda i podbrzusza swoich kobiet, swoich dziwek: Meszhed jest miejscem, w którym rozegrała się ta niewiarygodna historia.
Któregoś letniego poranka Ebi Agha, robotnik mieszkający na obrzeżach miasta, idąc do pracy, zatopiony w myślach o mało nie upadł, zaplątawszy się stopami w czador kobiety leżącej w wyschniętym rynsztoku.
Zwłoki!
Zatrzymał się. Zawahał. Jego dylemat przedstawiał się następująco: zawiadomić policję czy też pójść dalej swoją drogą, udając, że nic nie zauważył? Naoglądał się wystarczająco dużo amerykańskich seriali kryminalnych, aby wiedzieć, że ślady jego butów na czadorze zmarłej i jego lewej stopy, którą zawadził o zwłoki, mogą stanowić dowód przeciwko niemu. A z drugiej strony przyszło mu do głowy, że nie należy zanadto utożsamiać scenariusza jakkolwiek nieprawdopodobnego, to jednak doskonale skonstruowanego amerykańskiego kryminału z tym, co dzieje się w tym bałaganiarskim kraju, w którym nic nie funkcjonuje jak trzeba. Któż miałby poprowadzić śledztwo z prawdziwego zdarzenia w sprawie jakiejś biednej kobiety, której życie warte było tylko połowę życia mężczyzny? Przecież nawet za to ostatnie nikt nie dałby złamanego grosza…
Nie doszedł jeszcze do końca ulicy, gdy usłyszał kobiecy krzyk. Jedna z jego sąsiadek, także robotnica. Stała nad zwłokami i wzywała pomocy. Ebi Agha uznał, że w tej sytuacji nie może już troszczyć się o to, by dotrzeć na czas do roboty, i pozostawić za sobą świadka.
– Ach, mój Boże, odwróćmy ją, żeby zobaczyć, kim jest…
Ebi Agha pomyślał, że to może być dobre wytłumaczenie śladu jego butów: jeszcze raz stanął na czadorze i odwrócił trupa. Spod czadoru wyłoniła się nieznana im, nabrzmiała, opuchnięta twarz, ciągle jeszcze spowita w zawój bezlitośnie zaciśnięty wokół szyi.
– Myśli pan, że nie żyje? – spytała kobieta.
– Jak najbardziej mi na to wygląda.
– Jest pan pewien?
– Nie.
Prawie dwie godziny później na miejsce zbrodni przybyło dwóch policjantów. Policji na ogół mniej spieszno, żeby ratować biednych ludzi, niż żeby ich aresztować. Funkcjonariusze przepytali mieszkańców ulicy, teraz już tłoczących się dookoła zwłok. Kobiety i mężczyźni szemrali, wrzawa robiła się coraz głośniejsza: języki się rozwiązywały, z ust wylewały się opinie.
– Biedaczka!
– Zna ją pani?
– Nie, a pan?
– Też nie.
– Nikt jej nie zna.
– Nie była stąd.
– Co robiła w naszej dzielnicy?
– Nie wiem.
– Tu nie ma nic do roboty…
– Może przyszła tu kogoś odwiedzić…
– Ale nikt w dzielnicy jej nie zna.
– …To pewnie kurwiszon.
– Serio?
– Oczywiście.
– Może sami strażnicy rewolucji…?
– Myślisz?
– Całkiem możliwe.
– Słyszałem kiedyś, jak jeden strażnik mówił, że należałoby wytępić wszystkie te lafiryndy, które roznoszą zło i deprawują wiernych.
– A ja mówię, że zasłużyła na to, co ją spotkało.
– No nie wiem.
– A ty jak uważasz? Że można tym dziwkom na wszystko pozwolić?
– Nie, trzeba je surowo karać.
– Kurwy nic nie powstrzyma.
– To prawda, trudno sobie poradzić z tymi wywłokami.
– Nasi synowie są deprawowani.
– A nasi mężowie to nie?
– Kobieta, która się puszcza z nieznajomym mężczyzną, na nic lepszego nie zasługuje.
– Mam nadzieję, że to będzie lekcja dla innych.
– Trzeba zostawić jej ciało jak psa, żeby inne kurwy ją zobaczyły.
– Słusznie! Nie można już wyjść na miasto z powodu tych latawic…
– Bzdury pan gada! Tylko nam jeszcze zabójców w naszej dzielnicy brakowało!
– To nie zabójstwo, to oczyszczanie.
– Prawda, to nie morderstwo, ale dezynfekcja, higiena. On ma rację.
– Nareszcie człowiek, który miał odwagę uwolnić nas od śmiecia!
– W każdym razie to odważny muzułmanin.
– Przesadza pan, mimo wszystko zabito istotę ludzką.
– Po pierwsze to nie istota ludzka, tylko kurwa, a islam mówi, że jeśli po dwóch napomnieniach kurwa nie zaprzestanie swojej działalności, to można ją zabić.
– Według mnie on ma rację; ktoś uwolnił nas od niemoralności, którą przegnite jest nasze miasto.
– A to jedyna niemoralność?
– Cóż to, broni pani dziwek?
– Nikogo nie bronię. Zresztą nie wiemy, kim jest ta biedna kobieta. To, że nie mieszka tutaj i że nikt jej nie zna, nie oznacza jeszcze, że jest dziwką.
– To co tutaj robiła? To oczywiste, że jest kurwą.
– A ten pana islam nigdy nie mówi o domniemaniu niewinności?
– Przecież wystarczy spojrzeć.
– Skąd pan to wie?
– Ależ to oczywiste!
– Był pan jej klientem, że pan taki pewny?
– Za dużo pani mówi. Nie ma pani męża, żeby panią stąd zabrał?
– Jest w pierdlu, jak wielu innych chłopaków z dzielnicy.
– To prawda, on ma rację, siostro, mimo wszystko nie trzeba bronić dziwek.
– Nie jestem pańską siostrą i nikogo nie bronię. Mówię tylko, że nic nie wiemy.
– Jeśli ludzie mówią, że to dziwka, no cóż, to musi być prawda…, po co jakaś kobieta miałaby przychodzić do naszej dzielnicy, jeśli tu nie mieszka, co?
– I bez tego mamy wystarczająco dużo kłopotów. Nie trzeba, żeby dziwki zrobiły sobie z naszej dzielnicy rewir polowań…
Jedni i drudzy, kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, robotnicy i bezrobotni, dobrzy i źli muzułmanie, przestępcy i narkomani, szarlatani i szalbierze, złodzieje i dilerzy, sutenerzy i klienci dziwek, wszyscy wyrazili własne zdanie, odreagowali, powiedzieli, co o tym myślą. Wywnętrzyli swoje przekonania, ale nikt z nich nie mógł zidentyfikować ciała. Pomijając plotki, policjanci nie uzyskali żadnej informacji.
Jeden z policjantów zapisał na kawałku papieru:
Zwłoki: Nieznajoma.
Wiek: Między 25 a 30 lat.
Prawdopodobnie prostytutka.
Ebi Agha postanowił zostać na miejscu, żeby asystować aż do zakończenia sprawy. Stwierdził, że wbrew temu, co się widzi na amerykańskich filmach, żaden ekspert kryminalistyki nie zjawił się, żeby zebrać odciski palców, nie wszczęto żadnej procedury w celu zabezpieczenia śladów, obszar zbrodni nie został wydzielony i otoczony białą, żółtą czy czerwoną taśmą. A kiedy wreszcie przy pomocy dwóch mieszkańców dzielnicy jeden z policjantów przeniósł ciało, nie wkładając rękawiczek, gołymi rękami, a na dodatek kilkakrotnie depcząc miejsce, na którym leżały zwłoki, Ebi Agha pomyślał sobie: „Niepotrzebnie martwiłem się o odciski swoich stóp!”.
Dwa dni później i zaledwie dwieście metrów od miejsca, gdzie znaleziono pierwsze ciało, leżały drugie zwłoki, owinięte w czador, na przedłużeniu tego samego rynsztoka bez wody. Kiedy ci sami policjanci, tym razem w towarzystwie przełożonego, przybyli na miejsce zbrodni, ofiarę otaczał już tłum.
– Ktoś postawił sobie za cel oczyszczenie tego świętego miasta z brudu.
– Skoro władze nie są wystarczająco surowe dla tych ohydnych dziwek, ktoś musiał się tym zająć.
– Oby te nieczyste kobiety spłonęły w piekle!
– To pewne, przecież takie dziwki nie idą do Raju.
– W każdym razie mamy w mieście bohatera.
– Odważnego.
– O, tak!
– To prawdziwy heros.
– Pobożny mąż.
– Prawdziwie wierzący.
– Czysty.
– Prawdziwy muzułmanin.
– Nigdy nie powinno się tolerować hańby.
– Ja mówię: brawo.
– Byłoby lepiej, gdyby im podrzynał gardła.
– Gdyby tylko mógł wiedzieć, że z całego serca jesteśmy z nim…
Morderca jest tutaj, milczący, pomiędzy ludźmi otaczającymi zwłoki. Wsłuchuje się w komentarze jednych i drugich, są krzepiące i uskrzydlające.
– Mam nadzieję, że te brudne kurwy przestaną przychodzić do naszej dzielnicy.
– Ależ to, że ich ciała są tutaj, nie oznacza, że to tu zostały zamordowane. Nie oglądacie filmów kryminalnych?
– Dlaczego porzuca je tutaj, a nie tam, gdzie je zabija?
– Żeby zmylić tropy… To sprytny chłopak.
– To prawda. Dziwki pracują zwykle przy mauzoleum, tam, gdzie są turyści. Kogo z tutejszych byłoby stać na to, żeby którejś zapłacić?
– Tak czy inaczej, zaszczyca nas, rzucając te kurwy do naszych stóp.
– A pan co o tym sądzi? – spytał dwudziestolatek starego mężczyznę, który stał obok w milczeniu.
– No nie wiem. To, co one robią, nie jest w porządku, ale zabójca też źle czyni. To prawo powinno je ukarać.
– Tyle że prawo nic nie robi – wtrącił się inny. – Młodzi przelewali za islam krew na wojnie, a te brudne dziwki brukają pamięć męczenników.
– Nie rozumiem, co wojna i krew męczenników mają wspólnego z prostytucją.
– Więc to pana zdaniem w porządku? Dzielni żołnierze ryzykowali życiem, wracają z wojny i widzą, że kobiety się prostytuują… i pan uważa, że to w porządku?
– Mówił pan o męczennikach i o ich pamięci, a nie o tych, co wracają żywi.
– Za stary pan i niczego nie rozumie.
– Być może, ale wiem, że to najstarszy zawód świata i że nigdy, od zarania czasu, żadna władza nie była w stanie kontrolować tego, co się dzieje w intymności między mężczyzną a kobietą.
– Niech pan uważa, co mówi! Właśnie obraził pan islam.
– Czy islam mówi, że trzeba zabijać kobiety?
– To są dziwki!
– A więc islam mówi, że trzeba zabijać prostytutki?
– Tak!
– Co pan powie!?
– Tak, islam mówi, że jeśli po dwóch napomnieniach nadal się sprzedają, trzeba je wyeliminować.
– Cóż, nie wiedziałem.
– Bo jest pan muzułmaninem z czasów Szacha, który sam był złym muzułmaninem, lokajem bezbożnego Zachodu, kalającego nasz kraj, występującym przeciwko zasadom islamu.
– On ma rację. Trzeba zabić nie tylko dziwki, lecz w ogóle wszystkie nieczyste kobiety.
– Ambitny program… – zakpił stary człowiek, oddalając się.
Jeden z policjantów zanotował na kartce papieru:
Zwłoki: Nieznana kobieta.
Wiek: 20–30 lat.
Prawdopodobnie prostytutka.
Jego przełożony, spoglądając mu przez ramię, poprawił go: „To się nazywa »ofiara«, a nie »zwłoki«”.
Matka nie wiedziała dokładnie, kiedy urodziła się Soudabeh. Zdarzyło się to w bardzo upalny letni dzień, w domu w slumsach dziesięć kilometrów od Meszhedu, zrównanych później z ziemią, żeby zrobić miejsce dla wielkiego meczetu. Akt urodzenia wydano prawie rok po jej przyjściu na świat. Była drugim dzieckiem; pierwsze – też dziewczynka – umarło jako niemowlę, bez aktu urodzenia i zgonu. Tamta dziewczynka zaledwie zaistniała w głowie, sercu i pamięci swoich rodziców. Po urodzeniu trzeciego dziecka, chłopca, matka Soudabeh, dumna, że wreszcie wydała na świat potomka płci męskiej, w tym samym dniu zgłosiła w Urzędzie Stanu Cywilnego urodzenie dwojga dzieci: podała dokładną datę narodzin syna i przybliżoną córki: 27 listopada 1987.
W tym samym czasie, kilka domów dalej, urodziła się Zahra. Obie dziewczynki mieszkały na tej samej ulicy, razem spędziły dzieciństwo, chodziły do tej samej szkoły, siedziały w jednej ławce i przysięgły sobie, że pozostaną najlepszymi przyjaciółkami na świecie. Obydwie były zachwycająco piękne, chociaż zarówno ich rodzice, jak i rodzeństwo nie grzeszyli urodą. Dziewczynki były do siebie podobne, jak to się mówi, niczym dwie połówki przekrojonego jabłka, z tym że Soudabeh była ciemną brunetką, a Zahra szatynką, wyraźnie niższego wzrostu. Miały marzycielską naturę, nie brakowało im ani inteligencji, ani żywego usposobienia.
Odkąd skończyły dwanaście lat, a może już wtedy, gdy miały lat dziesięć albo nawet osiem, z powodu natarczywych i lubieżnych spojrzeń chłopców i mężczyzn, a także bezustannych pokrzykiwań ich matek: „Odejdź od okna! Zakryj głowę!”, instynktownie wiedziały, że wielka uroda to jedyny skarb, jaki posiadają dziewczęta z ich środowiska. Obiecały sobie, że nie wyjdą za mąż za jednego z tych biednych chłystków, narkotyzujących się chłopaków na bakier z prawem, gromadzących się na rogu ulicy. Marzyły o innym życiu, takim, jakie wiodą zamożni, wykształceni, obyci, dystyngowani i z całą pewnością szczęśliwi (jak sądziły) ludzie, których nie dane im było poznać, widywani tylko w telewizji i na niektórych filmach. Uczyły się pilnie, żeby zdobyć wykształcenie. Nie chciały życia w nędzy, przemocy, wśród narkotyków, nieszczęścia i rezygnacji. Miały plan, żeby wspólnie opuścić dzielnicę.
Rodzice Zahry, religijni integryści, przyzwyczaili ją do noszenia hidżabu od czwartego roku życia, zanim jeszcze poszła do szkoły podstawowej, i do odprawiania modłów, zanim skończyła dziewięć lat. Dziesiątki razy dziennie powtarzając od maleńkości w każdej modlitwie „Allahu Akbar”, bardzo głęboko przywiązała się do wiary.
Ze względu na jej wielką urodę ojciec wydał ją za mąż w wieku dwunastu lat, jeszcze przed pierwszą miesiączką, zanim zaczęły jej rosnąć piersi. Jak mówiono, „tak piękna dziewczyna stanowi bezustanne zagrożenie, diabelską pokusę nawet dla jej własnych braci”. Musiała przestać chodzić do szkoły, co bardzo ją zasmuciło. Przyjaciółki dużo płakały, przytulając się do siebie. Rozwiały się ich marzenia o ucieczce ku lepszemu życiu.
Zahra bała się nocy poślubnej, nie wiedziała nic na temat jej przebiegu ani szczegółów. Bała się też tego obcego mężczyzny, starszego od niej dwa i pół raza, którego przed ślubem spotkała tylko pewnego popołudnia, kiedy przyszedł do nich z matką prosić o jej rękę. To był ślub biedaków: niewielu gości, skromniutkie przyjęcie, kolacja niezbyt różniąca się od codziennej. Była smutna w tej za dużej na nią białej sukni, wypożyczonej z taniego sklepu ze strojami dla panien młodych, a Soudabeh, pomimo całej miłości do swojej przyjaciółki, trochę jej zazdrościła: Zahra miała jako pierwsza poznać tajemniczą i fascynującą noc poślubną.
Nazajutrz Soudabeh czekała przed domem męża Zahry, dwie ulice dalej, a kiedy zobaczyła, że mężczyzna gdzieś wyszedł, zapukała do drzwi. Zahra rzuciła się w jej ramiona z zapłakaną twarzą. Zaciekawiona i niecierpliwa, Soudabeh zasypała ją pytaniami. Zahra powiedziała jej, że to tak, jakby „wbijać młotkiem gwóźdź. To boli, rozdziera, powoduje krwawienie, a teraz piecze”. Soudabeh była bardzo zawiedziona i pocieszała przyjaciółkę.
Mąż rozdziewiczył dziewczynkę bez żadnej czułości i nie przejmując się tym, co ona odczuwa. Brutalnie. To sprawiło, że miał wspaniały orgazm. Przygotować swoją młodziutką żonę pieszczotami i pocałunkami, podniecić ją tak, żeby jej pochwa stała się wilgotna i gotowa do penetracji – to upokarzałoby i poniżało maczystowską seksualność mężczyzn z jego środowiska. W kobietę wchodzi się mocno, od razu, tak jak wyważa się drzwi. Tak jak się gwałci. Kobietę penetruje się, gdy ma suchą waginę i jeszcze zanim rozłoży nogi niczym dziwka.
Pierwszej nocy mąż wziął ją trzy razy. Jej gładki i nieowłosiony jeszcze srom, jej mała i ciasna pochwa były podrażnione, obolałe i poranione. Następne noce i następne penetracje przebiegały w ten sam sposób. Wystraszona doświadczeniem pierwszej nocy, kuliła się w sobie, kiedy tylko mąż się do niej zbliżał.
Przyjaciółki widywały się każdego popołudnia po szkole. Soudabeh pomagała Zahrze kontynuować naukę przed powrotem jej męża do domu, ale obydwie wiedziały, że to długo nie potrwa; wcześniej czy później rodzice Soudabeh zakażą jej chodzić do szkoły i również wydadzą ją za mąż.
Niebawem Zahrę spotkało nieszczęście. Jej mąż zataił swoje uzależnienie od narkotyków i przedstawiał się jako uczciwy robotnik. Cztery miesiące po ślubie wtrącono go do więzienia za handel heroiną.
„To ogromna odpowiedzialność trzymać pod swoim dachem tak młodą i piękną kobietę bez męża, to hańba”, mówiono tu i ówdzie.
Zahra nie była już dziewicą, więc jej ojciec nie chciał przyjąć jej z powrotem do swojego domu. Uszkodzony towar. Dziewczynę zmuszono do opuszczenia wioski. Wraz z teściową udała się do krewnych tej ostatniej i tam miała czekać, aż mąż Zahry wyjdzie z więzienia.
Niedługo potem rodzina Soudabeh przeprowadziła się. Jej ojciec, robotnik budowlany, często bez pracy, wyszedł rano z domu i nie wrócił ani wieczorem, ani w ciągu następnych dni. Po kilku miesiącach matka Soudabeh, nie mogąc już opłacać czynszu, zabrała dzieci i wróciła do rodzinnego miasteczka Tus, oddalonego o czterdzieści kilometrów od Meszhedu. W ten sposób przyjaciółki zostały definitywnie rozdzielone.
Soudabeh dostała pierwszej miesiączki, mając dwanaście lat i siedem miesięcy (jeśli przyjąć fałszywą datę urodzenia: 27 listopada 1987 roku). Zahartowana obserwowaniem nieszczęść Zahry, pomyślała, że ucieknie, żeby uniknąć takiego losu. Nie chodziła już do szkoły, ponieważ matka nie miała pieniędzy na czesne, a poza tym nie mogła dłużej trzymać w domu dziewczyny tak pięknej i już miesiączkującej.
Soubadeh wiedziała, że niebawem matka wyda ją za mąż.
Pewnego ranka, bardzo wcześnie, kiedy całe miasteczko jeszcze spało, Soudabeh opuściła dom i nie wróciła ani wieczorem, ani w następnych dniach, tak jak jej ojciec.
Goli od dwóch godzin szukała córki. Ośmioletnia dziewczynka zniknęła, rozpłynęła się bez śladu. Goli przeszukała dzielnicę ulica za ulicą, metr po metrze, jakby córka była myszką, która mogła się schować w jakimś kąciku czy norce. Wypytała sąsiadów, innych mieszkańców, kupców i przechodniów. Jedni i drudzy w sąsiedztwie widzieli ją na ulicy rano, kiedy szła do szkoły, lub w południe, gdy wracała do domu… Nikt nie był niczego pewien. Świadectwa wydawały się niejasne i sprzeczne. Goli poważnie się zaniepokoiła i pobiegła na komisariat, gdzie odczekała dwie godziny w dziesięcioosobowej kolejce interesantów przed jedynym okienkiem – oknem wychodzącym bezpośrednio na ulicę – zanim przesłuchał ją policjant, który kazał jej podać wiek, imię, nazwisko, wzrost i kolor oczu dziewczynki, a wreszcie spytał, gdzie jest jej ojciec.
Goli odpowiedziała niecierpliwie:
– Nie ma go.
– To gdzie jest?
– Nie wiem.
– Kiedy wróci?
– Nie wiem.
– Co robi?
– Jaki to ma związek z zaginięciem mojej córki?
– Taka jest procedura. Jaki jest zawód pani męża?
– Procedura czego? Czekam tu już od kilku godzin, ktoś porwał moją ośmioletnią córkę, a pan mnie pyta o zawód mojego męża…
– Nie jest pani opiekunem prawnym swojej córki, to jej ojciec powinien przyjść zgłosić jej zaginięcie.
– Chce pan powiedzieć, że moja córka, którą nosiłam we własnym brzuchu, nie jest moją córką?
– Brzuch nie brzuch, nie ma pani żadnej władzy nad dziećmi swojego męża. Niech mi pani nie każe powtarzać rzeczy oczywistych… Gdzie jest jej ojciec?
– W więzieniu. Pasuje to panu?
– Z jakiego powodu?
– Zniknięcie mojej córki pana nie interesuje?
– Proszę odpowiadać na moje pytania. Z jakiego powodu?
– Narkotyki.
– Był narkomanem czy dilerem?
Goli wybucha płaczem:
– Na litość Boga, proszę zrozumieć ból zrozpaczonej matki…
– Proszę pani, taka jest procedura. Pani mąż jest narkomanem czy dilerem?
– Jednym i drugim.
– Kiedy został zatrzymany?
– Ale jaki to ma związek?
– Taka jest procedura, już pani mówiłem.
– A odkąd w tym kraju są jakiekolwiek procedury?
– Proszę uważać, co pani mówi.
– Niech pan posłucha, codziennie w południe córka wracała do domu, a…
– Kiedy pani mąż został zatrzymany?
– Pięć, nie, może sześć lat temu, nie pamiętam dokładnie.
– W jakim więzieniu został osadzony?
– W centralnym. Czy teraz może się pan już zająć moją córką?
– To właśnie robię.
– Wypytując mnie? Chce pan ją znaleźć w mojej kieszeni?
– Na ile lat więzienia skazano pani męża?
– Na trzydzieści pięć. Zadowolony pan? Skończył mnie pan wypytywać?
– Proszę pani, po raz ostatni powtarzam, taka jest procedura.
– Mam w nosie pańską procedurę…
– Trochę grzeczniej, proszę pani. Niech pani uważa, co mówi! W przeciwnym razie będę musiał panią zatrzymać…
– Tylko to potraficie robić? Uwięzić matkę, która przyszła zgłosić zaginięcie ośmioletniej córki?
– Nie pani jedna. Proszę spojrzeć na tych ludzi, co stoją za panią w kolejce? Oni wszyscy mają problemy.
– Pan to nazywa problemem? Moja córeczka jest może…
– Mogła jej pani lepiej pilnować…
Goli wybucha szlochem.
– Proszę się uspokoić, bo w przeciwnym razie będę zmuszony…
– Zatrzymać mnie? Bardzo proszę. Na co pan czeka? Niech mnie pan zatrzyma! Jestem złą matką, gdyby było inaczej, moja córka by nie zaginęła. Niech mnie pan zatrzyma…
– Proszę się uspokoić.
– Co tu się dzieje? – krzyczy inny policjant.
– Jej córka zniknęła, mąż jest handlarzem narkotyków, siedzi w więzieniu – odkrzykuje mu policjant, który przesłuchiwał Goli.
– Niech się pani uspokoi. Kobieta nigdy nie powinna podnosić głosu. W przeciwnym wypadku będę musiał panią zatrzymać za obrazę moralności – grozi jej drugi policjant.
– Czy odwiedza pani męża? – podejmuje temat pierwszy policjant.
– Nie.
– W dalszym ciągu jest pani jego żoną?
– Tak.
– Nie wniosła pani o rozwód?
– Po co? Żeby wyjść za mąż za kolejnego narkomana?
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie.
– Nie.
– Ma pani inne dzieci?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo ten dupek mój mąż został zatrzymany zaraz po narodzinach mojej córki.
– Grzeczniej proszę. Kobieta musi szanować swojego męża, nawet jeśli ten popełnia błędy. Żyje pani sama?
– Tak.
– Jak zarabia pani na życie?
– Sprzątam u innych.
– Czy pani mąż ma kontakty poza więzieniem?
– Skąd mogę wiedzieć?
– Czy ktoś kontaktował się z panią w imieniu męża?
– Nie.
– Zauważyła pani coś niezwykłego?
– Na przykład co?
– No, nie wiem. Coś, co nie jest normalne.
– Nie.
– Dobrze – mówi policjant, wstając.
– A co z moją córką?
– Przekażę zgłoszenie.
– Komu?
– Odpowiednim służbom.
– I to wszystko?
– A co mielibyśmy jeszcze zrobić? Powiedziała pani, że przeszukała metr po metrze całą dzielnicę.
– Więc zadawał mi pan te wszystkie pytania po nic?
– Taka jest procedura. Proszę wracać do domu. Może już tam jest.
– A co jeśli jej nie ma? – łka znowu Goli.
– Nie wiem. Co mam powiedzieć? Może pani mąż sprzedał ją handlarzowi, który dostarcza mu prochy do więzienia.
– To skandaliczne! Czy więźniowie nie są pilnowani?
– Już trzeci raz podnosi pani na mnie głos. Staram się nie reagować, bo straciła pani córkę… Niech pani spyta męża… Następny!
Goli wracała z komisariatu szybkim krokiem, błagając niebo, żeby jej córka była już w domu, i przeklinając policjantów, kraj, władze, handlarzy narkotyków, męża… Zajęta swoimi myślami, zbłądziła w ciemnościach. Potknęła się o coś i omal nie upadła. Jakieś ciało.
Krzyknęła ze zgrozą: „O mój Boże!”. Rzuciła się na ciało. To nie była jej córka. Ruszyła biegiem, żeby oddalić się od zwłok, szepcząc: „To pewnie kolejna brudna dziwka”.
Kilka godzin później strażnicy moralności patrolujący samochodem okolicę znaleźli ciało, o które potknęła się Goli. Na komisariacie komendant policji zanotował:
„Bez wątpienia trzecia ofiara też jest prostytutką!”
Goli nigdy nie odnalazła córki. Kiedy odwiedziła w więzieniu męża, ten zaprzeczył, że miał jakikolwiek udział w rzekomym porwaniu, i sam oskarżył żonę o sprzedanie dziecka.
Męża Zahry wypuścili rok później. Wynajął pokój w biednej podmiejskiej dzielnicy Meszhedu i sprowadził do niego swoją młodą żonę. Zahra nigdy nie kochała męża, ale teraz już go nienawidziła – po roku nędznego życia w wiosce, gdzie na wpół uwięziona i praktycznie sprowadzona do roli niewolnicy, nie tylko usługiwała jego matce i dziadkom, lecz także musiała posłusznie znosić z ich strony tysięczne upokorzenia i oznaki złośliwości. Przez niego przerwała naukę w szkole, przestała widywać się ze swoją najlepszą przyjaciółką, porzuciła ich wspólne marzenia. Pierwszego wieczoru, kiedy znów zamieszkali wspólnie, mąż brutalnie w nią wszedł. Zabolało ją mniej niż za pierwszym razem, a kiedy z niej wyszedł, zaczęła mocno krwawić, jeszcze bardziej niż po pierwszym stosunku: właśnie dostała pierwszej miesiączki.
Trzy miesiące później zaszła w ciążę. Chociaż w najmniejszym stopniu nie kochała męża i nie miała żadnej przyjemności z seksu, była jednak zadowolona z tego, że jest brzemienna. Nareszcie będzie miała kogo kołysać, pieścić, kochać. Własne dziecko. Jak kiedyś kołysała swoją jedyną plastikową lalkę. Nigdy nie wyrwała jej nóg, rąk czy głowy. Zawsze była dziewczynką bardzo łagodną, bardzo uległą.
Prosiła Boga, żeby dał jej zdrowe dziecko i, jeśli to możliwe, syna. „Być dziewczyną w biednym środowisku to przekleństwo. Chłopak, nawet jeśli jest narkomanem i dilerem, czerpie w życiu przyjemność przynajmniej z niektórych rzeczy, na przykład z seksu”, wyjaśniała spokojnie Bogu, zapewniając go o swojej nieustającej wierze i przyrzekając, że podporządkuje się każdej jego decyzji.
Pod koniec drugiego miesiąca ciąży w ciele Zahry zaszła radykalna i niespodziewana zmiana. Przewrót.
Pewnego ranka, jakimś cudem, przestała odczuwać mdłości. Dobrostan fizyczny. Jej nastoletnie ciało przekształcało się, stawało się ciałem kobiety, bardzo młodej kobiety. Rozwijający się w niej płód sprawiał, że nabierała świadomości, iż jest ciałem w trakcie przemiany.
Pewnego popołudnia, stojąc naga w łazience z pękniętym lusterkiem w dłoni – jedynym, jakie było w domu – po raz pierwszy spędziła długie minuty na przyglądaniu się sobie. Nigdy wcześniej siebie nie oglądała.
Trzymała lusterko przed piersiami – urosły i stały się ciężkie – przed brzuchem, pod brzuchem, między udami, potem uniosła je znowu na wysokość piersi, zachwycona tym ciałem, które było, w co niemal nie mogła uwierzyć, jej własnym. Uznała, że jest bardzo piękna, chociaż oglądała się tylko małymi fragmentami w pękniętym lusterku, które bez przerwy zachodziło parą. Jedną ręką trzymała lusterko przed piersiami, a drugą się pieściła. Smukłymi palcami delikatnie okrążała każdy sutek: ogarnęło ją oszałamiające i nieznane podniecenie seksualne. Zsunęła lusterko niżej, naprzeciw swojej waginy i zagłębiła w niej palec wskazujący. Było tam ciepło, wilgotno, miękko. Mimo że penetrował ją mąż, ona sama nigdy się nie dotykała. Miała ochotę wyciągnąć się i pieścić przez cały dzień, lać ciepłą wodę na swoje ciało, między uda. Mogła budzić pożądanie, ale przede wszystkim sama pożądała. Odłożyła lusterko i uszczypnęła sterczące sutki; podnieciło ją to tak, że zamiauczała niczym kotka w rui.
Tej nocy, leżąc wyciągnięta w ciemności obok męża, emanowała magnetyczną energią. Rozkiełznaną seksualnością. Pierwotnym pożądaniem. Gdyby mąż jej nie wziął, być może sama ośmieliłaby się rzucić na to męskie ciało. Swoim zwyczajem wszedł w nią bez ceregieli i zdumiał się, napotkawszy nie suchą pochwę, oziębłą i zamkniętą, lecz wilgotną, otwartą i zapraszającą. Po raz pierwszy Zahra doznała seksualnego spełnienia.
Począwszy od tej nocy jej ciało ciężarnej nastolatki wyczekiwało, poszukiwało i pożądało ciała męża. Kiedy się do niej zbliżał, jej srom wilgotniał, pochwa się otwierała i pożerała członka, który w nią wchodził. Chciała, żeby ją penetrował przez cały dzień, całą noc; żeby penis jej męża pozostał w niej, mocarny, sztywny, twardy. Gryzła się w wargi, żeby zdusić krzyki rozkoszy.
Wydawało jej się, że kocha męża. Zakochała się w nim. Pokochała go.
Była zadowolona i kiedy tylko pojawiał się w domu, odgrywała rolę żony. Jej jędrne, okrągłe, ciężkie piersi podniecały go. Zahra stawała się coraz piękniejsza, a on kochał się z nią co rano, zanim wyszedł z domu, ponownie w czasie poobiedniej sjesty i co wieczór, zanim zasnął. Czasem w środku nocy, kiedy spał, wkładała mu rękę pod piżamę, pieściła jego penisa, a gdy się budził w stanie erekcji, cofała dłoń, odwracała się do niego tyłem, nadstawiając pośladki i udając, że śpi. To podniecało go jeszcze bardziej, więc na wpół wybudzony penetrował ją od tyłu. Lubiła, gdy ją brał gwałtownie, zagłębiając w niej od razu swojego wielkiego kutasa.
Pomimo tej intymności i seksualnego porozumienia, małżonkowie nie rozmawiali ze sobą. Uwodzicielska gra nigdy nie była jawna. Ani razu Zahra nie krzyknęła „jeszcze, jeszcze!” albo „mocniej!”, ani nawet „O, mój Boże!”, chociaż wziąwszy pod uwagę jej pobożność, byłoby czymś normalnym, że w takim momencie ekstazy wzywa imię Boga. Gryzła się w wargi, żeby zdusić krzyki. Mimo że była mężatką, jej osobiste orgazmy pozostawały tajemnicą. Co czyniło z niej jeszcze bardziej ognistą kochankę.
Po długim i upalnym dniu bezowocnej pracy – handlarze soli wędrujący od drzwi do drzwi w dzielnicach robotników i biedoty wymieniają ją na suchy chleb – Afgańczyk popychający przed sobą dwukółkę natrafił na jakąś przeszkodę. Cofnął wózek, zobaczył zwłoki owinięte czadorem, sprawdził, czy nikt go nie widział, po czym z całych sił popchnął dwukółkę, żeby się jak najszybciej oddalić. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w lewo.
Miał w życiu wystarczająco dużo własnych nieszczęść i widział już dosyć trupów, żeby wiedzieć, że lepiej nie mieszać się w cudze zbrodnie. Tak więc nic nikomu nie powiedział, nawet swojej żonie, kiedy wrócił do siebie, do klitki ze znalezionych gdzieś kartonów i materaców, skleconej na niezagospodarowanych terenach, gdzie żył ze swoją rodziną w jednym z najbardziej niebezpiecznych slumsów.
To czwarte ciało kobiety wrzucono do innego rynsztoka bez wody, niedaleko miejsca, gdzie znaleziono pierwsze i drugie zwłoki. W porze suchej w rynsztokach na obrzeżach Meszhedu zazwyczaj nie ma wody.
O jedenastej wieczorem telefon z ulicznej kabiny zaalarmował komisariat. Nie przedstawiwszy się, nieznajomy określił miejsce, gdzie znajdowały się zwłoki, i zanim się rozłączył, dodał: „Kolejna wywłoka załatwiona!”.
Kiedy policja przybyła na miejsce, wokół ciała nie gromadził się żaden tłum. Dzielnica była niebezpieczna i nieoświetlona. Wraz z zapadnięciem nocy ludzie wracali do domów i siedzieli w nich za zaryglowanymi drzwiami. Nazajutrz rano, gdy pierwsi robotnicy wyszli do pracy, ciała już nie było.
Mieszkańcy dzielnicy nie wiedzieli, że zabito kolejną kobietę.
Na kawałku papieru policjant zanotował:
Ofiara: nieznana kobieta.
Wiek: 15–20 lat.
Prawdopodobnie prostytutka.
Kiedy podał papier przełożonemu, ten czerwonym atramentem skreślił słowo „prawdopodobnie”.
Od momentu odkrycia ciał w czadorach na policji nie zgłoszono żadnego zniknięcia kobiety, która przypominałaby jedną ze znalezionych ofiar, zupełnie, jakby te zamordowane kobiety nie miały ani matki, ani ojca, rodzeństwa, męża, rodziny, przyjaciół, dzieci… To były pariaski, o które nikt się nie martwił i których nikt nie miał zamiaru szukać, powiadamiając policję.
Miriam wyszła wieczorem, zanim noc okryła miasto. Dotarła na jedno ze swych zwyczajowych miejsc – jak większość prostytutek dla bezpieczeństwa często je zmieniała. Po zaledwie dwóch minutach zatrzymał się jakiś samochód, kierowca opuścił szybę, wynegocjowała cenę, potem wsiadła na tylne siedzenie. Metodą prób, po prawie ośmiu latach w zawodzie miała już teraz niewielki krąg klientów. Podzieliła swój czas pracy: trzy noce w tygodniu przyjmowała tych, którzy umawiali się z nią przez telefon, a w trzy pozostałe czekała na przypadkowych klientów na ulicy. Nie miała swojego profilu na Facebooku czy na Instagramie jak nowoczesne prostytutki, nie była obznajomiona z Internetem, ale wystarczająco długo wykonywała ten zawód, żeby radzić sobie bez różnorodnych udogodnień, jakie oferowała technologia. Poza tym sądziła, że te nowomodne prostytutki z różowych stron są wulgarne, afiszując się bezwstydnie na ekranach komputerów. Uważała, że nawet kurwa musi zachować pewną powściągliwość. Kiedy pracowała, była prostytutką, ale kiedy nie pracowała, była matką swojej córki: kobietą. Tymczasem dziewczyny z Internetu były kurwami przez siedem dni w tygodniu, w dzień i w nocy, przez całą dobę.
Myślała o zakończeniu działalności po osiągnięciu trzydziestu lat. Zaoszczędziła trochę pieniędzy i miała zamiar otworzyć sklep z butami dla dzieci, ale trwająca już kilka lat fatalna sytuacja gospodarcza i niebotyczna inflacja zmusiły ją do wyzbycia się dużej części oszczędności. Dawniej nie akceptowała klientów, którzy wydawali się jej sadystyczni, podejrzani, niebezpieczni, odrażający. Jednak w ostatnich latach liczba prostytutek wzrosła równie spektakularnie jak inflacja, a klienci, mając dużo większy wybór i atrakcyjne oferty, bezlitośnie negocjowali stawki. Konkurencja stała się ostra, tym bardziej że na rynek wchodził coraz młodszy narybek. Dwudziestopięcioletnia prostytutka była już uważana za starą dupę w porównaniu z bardzo licznymi w branży seksualnej czternasto-, piętnasto- i szesnastolatkami.
Nikt nie wie, dlaczego czternastolatka wzbudza tak silne fantazje seksualne u mężczyzn w tym kraju. Istnieje perskie przysłowie, które mówi: kiedy dziewczyna osiąga wiek dwudziestu lat – i w domyśle: wciąż nie jest zamężna – trzeba zapłakać nad jej losem. „Dokhtar qué Shod biste, bayad bé halash guériste”; na dodatek po persku to się rymuje!
Po trzecim kliencie Miriam wróciła do domu. Jej córka była chora, nie chciała jej więc zostawiać samej. Dziewczynka nie wiedziała, jaki zawód wykonuje jej matka. „Będziesz adwokatką albo lekarką, nikim innym”, powtarzała dziesięcioletniej córeczce, bardzo dobrej uczennicy. „Adwokatką”, oznajmiało dziecko stanowczym tonem.
Nazajutrz wieczorem Miriam wahała się, czy iść do pracy, ponieważ gorączka córki wzrosła i aspiryna okazała się nieskuteczna. Przygotowała jej rosół i po kolacji, kiedy dziecko usnęło, wyszła popracować godzinkę lub dwie. Zaledwie znalazła się na ulicy, gdy tuż obok niej zatrzymało się mitsubishi. Podała cenę, facet przystał na nią bez targowania, co wydało się jej trochę podejrzane. Mimo wszystko wsiadła do samochodu, zadowolona, że od razu trafił się klient. Było bardzo zimno.
– Obciągnij mi.
– Nie ma sprawy – odpowiedziała, zdziwiona, że zgodził się na cenę dosyć wysoką jak na fellatio.
– Ale nie chcę klasycznego loda, tylko żebyś mi wylizała dziurę w dupie i to głęboko.
Już położyła dłoń na klamce, żeby wysiąść, ale zmieniła zdanie i spytała:
– Myłeś się?
– Tak, przed wyjściem wziąłem porządny prysznic.
– Jak chcesz, żebym ci zrobiła całość, żądam podwójnej ceny i płatne z góry.
– To dużo.
– Zgadzasz się albo nie.
– A jak nie będę zadowolony?
– Będziesz.
Włożyła pieniądze do torebki. Facet przesiadł się do tyłu. W całkowitej ciemności panującej w peryferyjnych dzielnicach nikt nie może wiedzieć, co dzieje się we wnętrzach samochodów. Facet zsunął spodnie i wyciągnął się na tylnym siedzeniu. Miriam przykucnęła przed nim, wciśnięta między jego uda a przednie fotele.
– Najpierw wyliżesz mi dupę, potem, nie przerywając, jedną ręką będziesz mi pieściła jądra, a drugą mnie wybranzlujesz, ale dopiero kiedy ci powiem. Najpierw chcę, żebyś mi wylizała odbyt i nic więcej.
– Zgoda – odparła i wzięła się do roboty.
Facet nie tylko się dokładnie wymył, ale na dodatek wyperfumował sobie lekko zad, żeby ładnie pachnieć. Miriam miała wrażenie, że to trwa długo i wymaga dużo zachodu. Wreszcie wytrysnął.
Kiedy wysiadła z samochodu, chciała już wracać do domu, ale zatrzymał się inny wóz, podała swoją stawkę, facet się nie targował. Pomyślała, że to jej szczęśliwy dzień. Wsiadła.
Tego wieczoru jej córka obudziła się około jedenastej; matka jeszcze nie wróciła. Dziewczynka czekała na nią do późna w nocy, potem znowu zasnęła. Nazajutrz, kiedy się obudziła, matki ciągle nie było.
Ciało Miriam znaleziono w rowie. Podobnie jak inne prostytutki, została uduszona.
Dziewiąta wieczorem. Od trzech minut szary peugeot jedzie wolno jedną z turystycznych ulic Meszhedu, świętego miasta o tysiącu twarzy, niedaleko mauzoleum imama Rezy. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby chciał gdzieś zaparkować. Przed peugeotem równie powoli sunie renault. Widać wolne miejsce, ale żaden z samochodów nie parkuje. Można się zastanawiać, czy peugeot nie śledzi renaulta, który z kolei szuka nie wiadomo czego. A może są razem. Renault skręca w lewo, w wąską ulicę. Peugeot waha się na skrzyżowaniu, potem również skręca.
Jakiś czador idzie chodnikiem: kobieta.
Nie widać nawet jej twarzy.
Odwraca się, gdy tylko słyszy za sobą samochód. Na mgnienie oka czador rozsuwa się na boki i natychmiast potem zamyka.
Kierowca renaulta hamuje i przystaje.
Czador zbliża się pospiesznie i znika w samochodzie niczym myszka w norce.
Renault wyjeżdża z ulicy, skręca w lewo, potem w prawo i na wielkim bulwarze kieruje się w stronę peryferyjnej dzielnicy.
Peugeot podąża za nim. Kierowca renaulta spostrzega peugeota, myśli, że facet musi szukać tej samej zdobyczy, więc go to nie niepokoi. Zjeżdża na pusty pas, parkuje, wyłącza silnik i gasi światła. Kierowca peugeota robi to samo sto metrów za nim.
Zaledwie pięć minut później renault znowu rusza, zawraca i jedzie w przeciwną stronę. Peugeot także.
Czarny czador wysiada z renaulta na jednej z ciemnych ulic, tam, gdzie wcześniej wsiadł do samochodu, ciągle nieopodal świętego mauzoleum imama Rezy. Kobieta w czadorze idzie ulicą. Z przyzwyczajenia odwraca się, żeby zobaczyć, czy ktoś jej nie śledzi.
Szary peugeot jedzie powoli.
Na mgnienie oka czador ponownie się rozchyla.
Peugeot hamuje i przystaje na jego wysokości.
Czador pospiesznie wsiada na tylne siedzenie.
Tak oto wygląda prostytucja w jednym z najbardziej pobożnych i tradycyjnych miast Iranu. Te kobiety w czadorach powinny być całkowicie – jak przystoi – niewidzialne, a zarazem prowokujące: nie dać się zauważyć agentom islamskiej moralności, a jednocześnie przyciągnąć ewentualnych klientów. Zadanie trudne i wewnętrznie sprzeczne. Noszą najbardziej przepisowy hidżab i udaje im się prostytuować, nie pokazując choćby skrawka swojego ciała. To wielka sztuka!
Długie leniwe popołudnia, w czasie których chrupie się pistacje pod kopułą palącego błękitu. Przechodnie o wielkich czarnych oczach, wyschniętych od upału, zawsze podejrzliwych, połyskujących słońcem, oszalałe świetliki, bezustannie czujne, zazdrośnie śledzące czarne czadory, które się rozsuwają, mroczne pieczary, pożerające mężczyzn ogromne waginy.
Rozchylający się na ułamek sekundy czador jest bardzo źle widziany. Oznacza kurwę. Mrugający czador.
Pokazuje się wszystko, chociaż wszystko ma być zakryte, niedostępne spojrzeniom nâmahrâm – zabronionym. Pokazuje się wszystko, oferuje się wszystko na czas jednego spojrzenia. Niedyskretnego. Voyeurystycznego. Złodziejskiego. Pożądliwego. Spojrzenie kradnie. W tym kraju spojrzenie mężczyzny jest równie penetrujące, jak jego penis. Silniejsze niż penis. Gdy tylko czador się rozchyla, spojrzenia natychmiast go penetrują.
I grzech już tu jest. W spojrzeniach mężczyzn. W zachowaniu kobiety. Obietnica bardziej intymnej penetracji. Głębszej. Rozkoszniejszej. Strach, ryzyko i zakaz wyostrzają pożądanie.
Jak wyjaśnić mężczyznom z Zachodu, których oczy napawają się do woli nieskończenie długimi nogami modelek, kształtnymi pupciami blondynek czy brunetek w bikini, sterczącymi cycuszkami, wspaniale wyeksponowanymi w głębokich dekoltach…, jak wyjaśnić mężczyznom z Zachodu, że w świętym mieście Meszhed, gdy na krótką chwilę rozchyla się czarny czador, w spojrzeniu sfrustrowanych samców, którzy myślą tylko o penetracji, zapalają się fajerwerki.
Tutaj, na tej świętej ziemi islamu, zbrukanej wszak grzechem, Szeherezada i jej tysiąc i jedna noc baśni zmieniają się w jedną noc i tysiąc jeden sztychów.
Pod czadorem prostytutki, jak wszystkie kobiety ukryte za zasłonami, zostają zredukowane do dziury. Nie ma dekoltów, w które nurkują spojrzenia, nie ma długich nóg, które kobieta krzyżuje i prostuje, ukazując przez sekundę majteczki, czerwone, czarne czy białe, co od razu uruchamia męskie fantazje, nie ma nawet pantofelków na wysokich obcasach – kobieta w tym kraju, nawet kurwa, przemieszcza się bezgłośnie. Poprzez czarny czador klienci nie dostrzegają ani nóg, ani piersi, ani skóry, ani puklów włosów, ani pupy… mężczyźni celują prosto w dziurę, w której chcą zanurzyć swojego kutasa, to wszystko.
W mieście o tysiącu twarzy noc – z początku szaroróżowa, potem czarna zapada zawsze o ustalonej godzinie, niekiedy wcześniej, spiesząc się, aby ugościć kurwy, których czerń czadoru zlewa się z jej mrokiem.
W milczeniu. Bez słów w krętych uliczkach, potajemnie czekających na kobiety z mrugającymi czadorami. Za drzwiami, w półcieniu, mężczyzna wyjmuje z kieszeni banknoty i kładzie je na dłoni kobiety, zanim w jej szparę włoży swojego kutasa.
Czador ciągle tu jest. Spowija ciało. Ciało kobiety. Ciało pożerające. Ciało winne. Ciało grzechu.
Nocą nad świętym miastem zawisa zbrukana wilgoć, nieczystość spomiędzy rozwartych ud, a od świtu nozdrza praktykujących wiernych wypełnia odór wytryskujących chujów i gościnnych cip.
Soudabeh wyszła z domu o świcie, zanim matka się obudziła; szła szybko, żeby opuścić miasteczko, w którym wszyscy się znali. Recytowała pobożne zdania, unosząc głowę ku błękitno-pomarańczowemu niebu w nadziei, że ujrzy jakiś znak: „Boże, powiesz mi, co mam zrobić, do którego samochodu wsiąść, komu zaufać… Boże, ty mi pomożesz…”. Była ubrana w czarny czador, ukryła twarz, żeby wydać się starsza. Nie miała żadnego planu, pomysłu ani pieniędzy, tylko w torbie kromki chleba z masłem na najbliższy dzień; jeśli chodzi o pozostałe sprawy, liczyła na Boga: on zatrzyma samochód z uczciwym kierowcą… a kiedy dotrze cała i zdrowa do Teheranu, wielkiej stolicy, o której marzyła, Bóg pomoże jej jeszcze znaleźć pracę u dobrych ludzi… A ona wróci do nauki na kursach wieczorowych…
Przy wyjeździe z miasta stanęła na skraju drogi. Po trzydziestu sekundach zatrzymała się ciężarówka. Wystraszyła się, nie podeszła do niej. Ciężarówka? Nie! To zbyt niebezpieczne. Kierowca ciężarówki zatrąbił. W tej samej chwili przed Soudabeh zatrzymał się samochód osobowy. Otworzyła drzwi i wsiadła, żeby umknąć przed szoferem ciężarówki.
– Pracuje pani? – spytał ją kierowca, młody, zaledwie dwudziestoletni mężczyzna, spoglądając na nią w lusterku wstecznym.
– Jadę do Teheranu – odparła Soudabeh, ciągle ukrywając twarz w czadorze, którego obydwa końce trzymała dłonią ponad nosem, odsłoniwszy tylko jedno oko.
Jej dziecięcy głos i naiwny ton zdziwiły kierowcę; myślał, że choć nie zamrugała do niego czadorem, jest pracującą wcześnie rano doświadczoną prostytutką.
W tym kraju byle co sprawia, że uchodzisz za prostytutkę. Kobieto, gdy tylko zostaniesz zauważona, niezależnie od powodu, bez cienia wątpliwości jesteś dziwką. Kobieta cnotliwa to kobieta niewidoczna. Czarny czador nie różni się niczym od innych czadorów. Sam czador na pustej drodze, choćby nie wiem jak szczelnie zakrywał ciało, zwraca na siebie uwagę, a więc skrywa się pod nim kurwa.
– Co pani będzie robić w Teheranie?
Po chwili zawahania Soudabeh, która nie przygotowała sobie żadnej historii, zaimprowizowała:
– Jadę zająć się ojcem. Jest bardzo chory.
– A pani mąż? Pozwala pani podróżować w taki sposób, wsiadać do samochodów?
– Jest w więzieniu. Jedzie pan do Teheranu czy nie?
– Nie, jadę do Meszhedu.
– To wysiadam.
– Zawiozę panią do Meszhedu, a stamtąd może pani pojechać autobusem do Teheranu, jeśli ma pani czym zapłacić za bilet.
– Dziękuję.
Po dziesięciu minutach kierowca zjechał z głównej drogi w polną dróżkę. Soubadeh spanikowała:
– Gdzie pan jedzie?
– Załatwić jedną sprawę, proszę się nie niepokoić.
Zatrzymał samochód w szczerym polu. Ani znaku życia. Wysiadł. Ona wcisnęła się w tylne siedzenie. Otworzył drzwi, usiadł obok niej, popychając ją dalej.
– Co pan robi? Czego pan ode mnie chce?
Gwałtownym ruchem zdarł z niej czador i z zaskoczeniem odkrył wspaniałą twarz.
– Jesteś bardzo młoda i nie umiesz kłamać.
Zanim zdążyła otworzyć drzwi, żeby uciec, przycisnął ją do siedzenia i położył się na niej. Pocałował ją, takie budzące pożądanie usta to rzadkość. Wyrywała się, wzywała pomocy. Pocałował ją znowu. Ugryzła go w wargi. Spoliczkował ją, potem zsunął spodnie, swoje i dziewczyny. Spoliczkował ją ponownie. Raz. Dwa razy… Policzkował ją bez przerwy i to go podniecało. Płacząc, błagała go w imię Boga. Jednym sztychem zagłębił w niej swój twardy członek. Krzyczała. Natychmiast wytrysnął. Opadł na ciało Soudabeh. Podnosząc się, zobaczył krew na swoim członku i między dziewczęcymi udami swojej zdobyczy.
– Na dodatek byłaś dziewicą. Uważaj, nie pobrudź mi siedzenia. Otworzył bagażnik, wyjął jakąś tłustą ścierkę. Masz, wyczyść tym. Ty zdziro, ugryzłaś mnie w wargę! O kurwa, to krwawi. Jesteśmy kwita, co?…
Wyciągnięta na tylnym siedzeniu, z drżącymi nogami, Soudabeh przypomniała sobie słowa przyjaciółki nazajutrz po nocy poślubnej: „To jak wbicie gwoździa młotkiem. To boli, rozdziera, powoduje krwawienie”. Wciągnęła spodnie, ukryła się pod czadorem. Gwałciciel wypalił papierosa, wysikał się i wrócił na tylne siedzenie.
– No to co, powtórka? Zobaczysz, za drugim razem jest lepiej.
Soudabeh pozwoliła mu zrobić wszystko, co chciał. Nie broniła się. Nie krzyczała. Nie płakała. Nie ugryzła go w wargę. Nie poruszała się.
– Co jest, szmato? Udajesz martwą, tak? Jeśli chcesz umrzeć, wystarczy, że mi powiesz. Zakopię cię tutaj. Ruszaj się, ruszaj, jeśli chcesz, żeby to się dobrze skończyło.
Soudabeh poruszyła się.
– Nie, nie tak. Jak za pierwszym razem, broń się, napnij ciało, opieraj się, ale mnie nie gryź.
Soudabeh zrobiła, co kazał. Udawała, że się broni, ale nie płacząc, nie krzycząc, nie błagając w imię Boga. Trwało to dłużej, aż w końcu wytrysnął.
– No dobra, ale chcę, żebyś wiedziała, że nie jestem gwałcicielem. Myślałem, że jesteś dziwką.
Soudabeh milczała, więc podniósł głos:
– Słyszysz?
– Tak.
– To gadaj prawdę!
– Jadę do Teheranu, bo mój ojciec miał wypadek, ma złamaną nogę.
– I jesteś mężatką… nie gadaj bzdur… mów prawdę…
– To prawda. Uciekłam od dziadków, żeby pojechać do ojca. Powiedziałam, że jestem mężatką, żeby wydać się dorosła.
– A gdzie dokładnie mieszka twój ojciec?
– Przy alei Imama Chomeiniego 35 – strzeliła na chybił trafił, bo facet też pewnie nie znał Teheranu.
– Skąd wiesz?
– Mieszkałam tam u niego, ale jego druga żona wysłała mnie do dziadków po wypadku.
– A twoja matka? Masz matkę?
– Tak, też jest w Teheranie, ale nie wiem gdzie.
– Dobra, na pewno zmyślasz, ale zwisa mi to. Masz pieniądze na bilet?
– Nie.
– Dam ci, ale zrobimy to jeszcze raz, bo mnie podniecasz.
Położył się na Soudabeh, ale zaraz się podniósł.
– Najpierw mnie possij, tylko uważaj na zęby. Jeśli wykręcisz jakiś numer, roztrzaskam ci mózg o szybę i na wpół żywą zakopię na tym pustkowiu.
Wcisnął kutasa do ust Soudabeh. Odsunęła głowę. Chciało jej się wymiotować.
– Co z tobą? Chcesz spokojnie dojechać do Teheranu czy nie? Rób tak, jakby to był banan. Obracaj wokół niego językiem, tak jak dzieci robią z lodami.
Pomimo mdłości zrobiła wszystko, czego żądał. Wytrysnął w jej ustach. Zdumiona, połknęła większość nasienia, a kiedy wysunął kutasa, otworzyła drzwi i wypluła resztę. Wysiadł, żeby zapalić kolejnego papierosa. Soudabeh zapytała nieśmiało:
– To co, jedziemy?
– Spieszy ci się czy co?
– Chciałabym dojechać do ojca przed nocą.
– Wydupczę cię jeszcze raz i jedziemy.