Echo dawnych ksiąg - Barbara Davis - ebook + książka

Echo dawnych ksiąg ebook

Davis Barbara

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Barbara Davis

Echo dawnych ksiąg

Przełożył Jan Kabat

Powieść o magicznym uroku książek i odwadze, by opisać własną historię, autorki bestsellerów „Strażniczka szczęśliwych zakończeń” oraz „Ostatnia z dziewcząt Moon”

Ashlyn Greer sprzedaje białe kruki, niespotykane woluminy, a jej zamiłowanie do książek wykracza poza odurzający zapach starego papieru, atramentu i skóry. Czuje echa historii poprzednich właścicieli – emocjonalny odcisk palca, który tylko ona potrafi odczytać. Kiedy odkrywa parę pięknie oprawionych tomów, które chyba nigdy nie zostały opublikowane, jej dar szybko przeradza się w obsesję. Każdy z nich zawiera zaskakujące oskarżenie, zaś autorzy, Hemi i Belle, opowiadają z dwóch perspektyw o tym samym, tragicznym romansie.

Ashlyn zostaje uwikłana w trwającą od dziesięcioleci literacką tajemnicę. Chce odkryć, kim są bohaterowie i jak potoczyły się ich losy. Zdeterminowana, by poznać prawdę kryjącą się za opowieścią skazanych na zagładę kochanków, czyta dalej, podążając szlakiem złamanych obietnic i pozornie niewybaczalnych zdrad. Im więcej Ashlyn dowiaduje się o Hemi i Belle, tym bardziej zbliża się do finału ich historii miłosnej – i musi ją skonfrontować z niezamkniętymi rozdziałami własnego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 529

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

21 lipca 1954 Mar­ble­head, Mas­sa­chu­setts

Poja­wia się w jasny letni dzień.

Duża gruba koperta opa­trzona w dwóch miej­scach czer­wo­nym stem­plem PRIO­RY­TET. Wpa­truję się w nią nie­pew­nie, gdy leży na pory­so­wa­nej skó­rza­nej pod­kładce wraz z innymi prze­sył­kami. Cha­rak­ter pisma wydaje się zna­jomy, podob­nie jak nazwi­sko nadawcy.

Osu­wam się na fotel, biorę oddech i uwal­niam go z płuc. Nawet teraz, po upły­wie tylu lat, wspo­mnie­nia czają się do skoku. Jak w przy­padku bólu fan­to­mo­wego w ampu­to­wa­nej koń­czy­nie, jego źró­dło może i już nie ist­nieje, ale pamięć o tym, co zostało utra­cone, tak nagła i doj­mu­jąca, zaska­kuje mnie. Sie­dzę chwilę, zma­ga­jąc się z tym cier­pie­niem, i cze­kam, aż przy­ga­śnie.

Blask popo­łu­dnio­wego słońca prze­nika żalu­zje w moim gabi­ne­cie i maluje smugi maśla­nego świa­tła na ścia­nach, dywa­nie i pół­kach peł­nych ksią­żek i dyplo­mów uzna­nia – wszyst­kiego, co zgro­ma­dzi­łam w ciągu wielu lat. Pry­watne sank­tu­arium. Wydaje się dziś, że moja prze­szłość w końcu mnie odna­la­zła.

Otwie­ram kopertę i wysy­puję jej zawar­tość na blat biurka – pro­sto­kątną paczkę w zwy­kłym brą­zo­wym papie­rze i małą kopertę z docze­pioną na zewnątrz kar­teczką.

Prze­sy­łam ci to zgod­nie z pole­ce­niem w dołą­czo­nym liście.

Poznaję sta­ranny cha­rak­ter pisma. Dic­key.

Mój sio­strze­niec.

Rzadko roz­ma­wiamy ostat­nimi czasy – minione lata tego nie uła­twiają – choć wciąż prze­sy­łamy sobie kartki z waka­cji i życze­nia uro­dzi­nowe. Cóż takiego miałby mi teraz prze­ka­zać?

Wyj­muję poje­dyn­czą kartkę z koperty i roz­kła­dam na pod­kładce. To nie pismo Dic­keya, lecz kogoś innego. Także zna­jome. Ostre, kan­cia­ste litery, wyraź­nie pochyłe. Nakre­ślone przez ducha.

Dic­key,

Po tym wszyst­kim, co zaszło mię­dzy mną a twoją rodziną, poczy­tasz mi pew­nie za zbyt­nią śmia­łość, że się z tobą kon­tak­tuję. Jestem aż nadto świa­dom skut­ków wyni­ka­ją­cych z moich związ­ków z twoją rodziną i z nie­chę­cią anga­żuję cię w to wszystko raz jesz­cze, uwa­żam jed­nak, że pewne sprawy wyma­gają wyja­śnie­nia. Tym samym muszę cię pro­sić o wyświad­cze­nie mi ostat­niej przy­sługi – prze­każ tę zapie­czę­to­waną prze­syłkę swo­jej ciotce, któ­rej miej­sce pobytu jest mi po tych wszyst­kich latach nie­znane. Zakła­dam, że wciąż utrzy­mu­je­cie kon­takt, zawsze bowiem byłeś jej ulu­bień­cem, przy­po­mi­nam też sobie, że w pew­nym kon­kret­nym przy­padku zle­ciła ci misję nie­zwy­kle deli­kat­nej natury. Wła­śnie to wspo­mnie­nie spra­wia, że ośmie­lam się pro­sić cię o pomoc. Jest mym pra­gnie­niem, by prze­syłka dotarła do niej w sta­nie nie­na­ru­szo­nym, gdyż jej zawar­tość ma cha­rak­ter wysoce pry­watny i jest prze­zna­czona wyłącz­nie dla jej oczu.

Z wyra­zami naj­głęb­szego sza­cunku i wdzięcz­no­ści,

– H

Pokój wydaje się nagle mały, pozba­wiony powie­trza i cia­sny, kiedy przy­glą­dam się sta­ran­nie opa­ko­wa­nej prze­syłce. Trzy­na­ście lat bez jed­nego słowa, a teraz, jakby zni­kąd, owiana tajem­nicą paczka, prze­ka­zana za pośred­nic­twem naszego nie­gdy­siej­szego posłańca. Dla­czego teraz? Dla­czego w ogóle?

Moje dło­nie lepią się od potu, kiedy roz­ry­wam sztywny brą­zowy papier. Uka­zuje się wypu­kły skó­rzany grzbiet. Mar­mur­kowa nie­bie­ska okładka. Książka. Tytuł wytło­czony w zło­tych lite­rach ude­rza niczym pięść.

Żałuję, Belle.

Prze­ły­kam ból w krtani – zna­jome dozna­nie, które odbiera mi dech. Od tak dawna jestem nie­czuła, od tak dawna sta­ram się niczego nie pamię­tać, że zapo­mnia­łam, co to zna­czy być roz­darta, krwa­wić. Zbie­ram się na odwagę, gdy otwie­ram książkę, a potem przy­ci­skam dłoń do ust, tłu­miąc szloch. Oczy­wi­ście, jest tam dedy­ka­cja. Ni­gdy nie prze­ga­pi­łeś oka­zji do wygło­sze­nia ostat­niego słowa. Nie jestem przy­go­to­wana na twój głos, nagle roz­brzmie­wa­jący w mej gło­wie, gdy czy­tam to, co napi­sa­łeś na stro­nie tytu­ło­wej – to pra­wie jak strzała wymie­rzona w moje sumie­nie.

Jak, Belle? Po tym wszyst­kim… jak mogłaś to zro­bić?

Jeden

Nic nie jest rów­nie żywe jak książka, którą głę­boko poko­chano.

– Ash­lyn Greer, Opieka nad sta­rymi książ­kami

23 wrze­śnia 1984 Por­ts­mouth, New Hamp­shire

Jak czę­sto się to działo w nie­dzielne popo­łu­dnia, Ash­lyn Greer wyru­szyła na łowy. Tym razem na nie­chluj­nym zaple­czu sklepu ze sta­ro­ciami, odda­lo­nego o dwie prze­cznice od „Nie­praw­do­po­dob­nej Opo­wie­ści”, czyli jej wła­snego anty­kwa­riatu z rzad­kimi książ­kami, który pro­wa­dziła od czte­rech lat.

Poprzed­niego dnia zadzwo­nił do niej Kevin Petri, wła­ści­ciel sklepu, z infor­ma­cją, że jakiś facet z Rye przy­niósł kilka kar­to­nów z książ­kami, a on nie ma na nie miej­sca. Czy nie zechcia­łaby przyjść i rzu­cić na nie okiem?

Nie pierw­szy raz grze­bała cały boży dzień w pudłach, poszu­ku­jąc zagi­nio­nych skar­bów. Naj­czę­ściej odcho­dziła z pustymi rękoma – ale nie zawsze. Raz udało jej się zdo­być egzem­plarz pierw­szego wyda­nia Wszyst­kich stwo­rzeń dużych i małych, nie­tknię­tego, o ile się mogła zorien­to­wać. Kiedy indziej oca­liła z pudła peł­nego sta­rych ksią­żek kuchar­skich pierw­sze wyda­nie Zagi­nio­nego hory­zontu Jamesa Hil­tona. Egzem­plarz był mocno pod­nisz­czony, ale po inten­syw­nym odre­stau­ro­wa­niu udało jej się zgar­nąć za niego nie­złą sumkę. Takie zna­le­zi­ska nie tra­fiały się czę­sto – na dobrą sprawę pra­wie ni­gdy – ale w tych rzad­kich oka­zjach dreszcz pod­nie­ce­nia wart był wysiłku.

Nie­stety, pudła tego dnia nie wyglą­dały zbyt zachę­ca­jąco. Więk­szość zawar­to­ści sta­no­wiły książki w twar­dych opra­wach, naj­now­sze best­sel­lery Daniele Steel, Diane Cham­ber­lain i – wychwa­la­nego pod nie­biosa króla wyci­ska­czy łez – Hugh Gar­reta. Dzieła auto­rów bez wąt­pie­nia powa­ża­nych, nic wszakże, co można by uznać za rzad­kość. Dru­gie pudło zawie­rało bar­dziej eklek­tyczny zbiór, mię­dzy innymi kilka pozy­cji z dzie­dziny zdro­wia i odży­wia­nia; jedna gwa­ran­to­wała pła­ski brzuch w ciągu trzy­dzie­stu dni, druga pro­pa­go­wała korzy­ści wyni­ka­jące z diety makro­bio­tycz­nej.

Ash­lyn pra­co­wała szybko, sta­ra­jąc się nie poświę­cać zbyt dużo czasu żad­nej książce, trudno było jed­nak nie odczu­wać nikłych wibra­cji, kiedy cho­wała je z powro­tem do kar­to­nów. Nale­żały do kogoś, kto cier­piał na jakąś cho­robę i bał się, do kogoś, kto mar­twił się umy­ka­ją­cym cza­sem. Nale­żały do kobiety, o czym była nie­mal świę­cie prze­ko­nana.

Było to „coś”, co posia­dała, dar niczym dosko­nały słuch czy węch per­fu­me­rzy­sty. Umie­jęt­ność odczy­ty­wa­nia echa, które towa­rzy­szyło pew­nym rze­czom mar­twym – książ­kom, mówiąc ści­ślej. Nie miała poję­cia, jak to działa. Wie­działa tylko, że zaczęło się, kiedy ukoń­czyła lat dwa­na­ście.

Jej rodzice jak zwy­kle się ze sobą żarli, gdy wymknęła się przez tylne drzwi i wsko­czyła na rower, póź­niej zaś peda­ło­wała wście­kle, póki nie dotarła do księ­ga­renki przy Mar­ket Street. Do swo­jego azylu, jak nazy­wała ją w myślach nawet teraz.

Frank Atwa­ter, wła­ści­ciel księ­garni, przy­wi­tał ją bez słowa ski­nie­niem głowy. Wie­dział, co się dzieje u niej w domu – wszy­scy w mie­ście wie­dzieli – ni­gdy jed­nak nie poru­szał tego tematu, udzie­lał za to schro­nie­nia, kiedy jej rela­cje z rodzi­cami sta­wały się nie do znie­sie­nia. Ni­gdy nie zapo­mniała jego ser­decz­no­ści.

Tam­tego brze­mien­nego w skutki dnia skie­ro­wał się do swego ulu­bio­nego kącika z książ­kami dla dzieci. Znała na pamięć każdy tytuł i autora, a także kolej­ność poszcze­gól­nych egzem­pla­rzy na pół­kach. Wszyst­kie prze­czy­tała co naj­mniej raz. Tam­tego dnia poja­wiły się nowe pozy­cje. Prze­su­wała pal­cami po nie­zna­jo­mych grzbie­tach. Przy­gody dok­tora Dolit­tle, Zagadka ukry­tych scho­dów, Wodne dzieci. Wyjęła z półki tę ostat­nią książkę.

I wtedy nagle to się zaczęło dziać. Coś jakby nie­znaczny prąd bie­gnący wzdłuż jej rąk, aż do samej piersi. I tyle smutku, że z tru­dem chwy­tała oddech. Upu­ściła książkę, która wylą­do­wała roz­ło­żona u jej stóp na dywa­nie niczym mar­twy ptak.

Czyżby tylko to sobie wyobra­ziła?

Nie. Poczuła to. Fizycz­nie. Ból tak rze­czy­wi­sty, tak doj­mu­jący, że jej oczy na chwilę wez­brały łzami. Ale jakimże cudem?

Pod­nio­sła ostroż­nie książkę z pod­łogi. Tym razem pod­dała się temu wra­że­niu. Krtań zapie­kła ją od łez, ramiona przy­gnio­tło brze­mię jakiejś straty. Takiej, która nie zna lito­ści ani dna. W owym cza­sie nie umiała zna­leźć żad­nego odnie­sie­nia dla bólu z rodzaju tych, które odci­skają się na ciele, drążą duszę. Sie­działa tam zwy­czaj­nie, pró­bu­jąc to pojąć – czym­kol­wiek było.

W końcu to uczu­cie zła­god­niało, stra­ciło ostrość. Albo może przy­wy­kła do owego dozna­nia, albo samo się po pro­stu wykrwa­wiło. Nie wie­działa. Nawet po wielu latach. Czy to książka mogła zmie­nić swe echo, czy może wra­że­nia, jakich ona, Ash­lyn, dozna­wała, odzna­czały się bar­dziej trwa­łym cha­rak­te­rem, utrwa­lone na zawsze w cza­sie?

Naza­jutrz spy­tała Franka, skąd pocho­dziły te nowe książki. Powie­dział jej, że przy­nio­sła je sio­stra pew­nej kobiety, któ­rej syn zgi­nął w wypadku samo­cho­do­wym. W końcu zro­zu­miała. Ten dła­wiący smu­tek, ten miaż­dżący ucisk pod żebrami ozna­czały ból. Mat­czyny ból. Lecz wciąż umy­kało jej wyja­śnie­nie: jak? Jak można było dzie­lić uczu­cia innej osoby jedy­nie przez dotyk jakiejś rze­czy, która do niej nale­żała?

W ciągu następ­nych kilku tygo­dni pró­bo­wała przy­wo­łać to wra­że­nie, zdej­mu­jąc z pó­łek książki na chy­bił tra­fił i cze­ka­jąc z nadzieją, że w końcu się pojawi. Dni mijały, a ona niczego nie czuła. Aż nagle, pew­nego popo­łu­dnia, się­gnęła po pod­nisz­czony egzem­plarz Vil­lette Char­lotte Brontë i przez jej palce prze­mknęła gwał­towna fala rado­ści, jak stru­mień zim­nej wody, lek­kiej i per­li­stej, lecz budzą­cej swoją inten­syw­no­ścią nie­po­kój.

I trze­cia książka. Tom wier­szy Elli Whe­eler Wil­cox, Kró­le­stwo miło­ści. Ema­nu­jąca z niego skost­niała męska ener­gia wyda­wała się oso­bli­wie sprzeczna z jego roman­tycz­nym tytu­łem, co dowo­dziło, że echo tej czy innej książki ma nie­wiele wspól­nego z jej gatun­kiem lite­rac­kim czy tema­tyką. Jawiło się raczej jako forma odzwier­cie­dle­nia jej wła­ści­ciela.

Zebrała się w końcu na odwagę i powie­działa Fran­kowi o swo­ich dzi­wacz­nych dozna­niach. Bała się, że zarzuci jej, iż czyta za dużo bajek. On jed­nak słu­chał uważ­nie, kiedy zwie­rzała mu się ze wszyst­kiego, na koniec zaś zasko­czył ją swą odpo­wie­dzią.

– Książki są jak ludzie, Ash­lyn – rzekł. – Wchła­niają to, co się znaj­duje w ota­cza­ją­cym je powie­trzu. Dym. Tłuszcz. Zarod­niki ple­śni. Dla­czego nie mia­łyby też wchła­niać uczuć? Uczu­cia są rów­nie rze­czy­wi­ste jak to, co wymie­ni­łem wcze­śniej. Nie ma nic bar­dziej oso­bi­stego niż książka, zwłasz­cza taka, która stała się ważną czę­ścią czy­je­goś życia.

Zro­biła wiel­kie oczy.

– To książki mają uczu­cia?

– Książki są uczu­ciami – odparł po pro­stu. – Ist­nieją, byśmy czuli. Byśmy łączyli się z tym, co wewnątrz, nie­kiedy z rze­czami, któ­rych się nawet nie domy­ślamy. Jest jak naj­bar­dziej sen­sowne, że to, co czu­jemy pod­czas lek­tury… udzieli się kie­dyś innym.

– Potra­fisz to? Czuć to, co się udziela?

– Nie. Ale nie ozna­cza to, że nie potra­fią tego inni. Bar­dzo wąt­pię, żebyś była pod tym wzglę­dem odosob­niona, pierw­sza. Albo że będziesz ostat­nia.

– Nie powin­nam się więc bać, kiedy się to zda­rza?

– Nie, nie wydaje mi się. – Dra­pał się chwilę po bro­dzie. – To, co opi­su­jesz, jest swo­istym darem. A z darów należy korzy­stać. Na co nam one w prze­ciw­nym razie? Na twoim miej­scu sta­rał­bym się zorien­to­wać, jak osią­gnąć w tym lep­sze rezul­taty, ćwi­czył­bym to, by dokład­niej poznać ten mecha­nizm. Tym samym nie będziesz się bała, kiedy tego doznasz.

Toteż ćwi­czyła. Przy oka­zji zajęła się robotą detek­ty­wi­styczną. Odkryła z pomocą Franka, że to, czego doświad­cza, ma kon­kretną nazwę. Psy­cho­me­tria. Ter­min ten został ukuty w roku 1842 przez leka­rza, Jose­pha Rodesa Bucha­nana, a w roku 1863 pewien geo­log, Den­ton, opu­bli­ko­wał książkę zaty­tu­ło­waną Dusza rze­czy. Krótko mówiąc, ona, Ash­lyn, była swo­istym empatą, tyle że doty­czyło to ksią­żek.

Frank miał rację. Książki przy­po­mi­nały ludzi. Każda odzna­czała się wła­sną wyjąt­kową ener­gią, czymś w rodzaju pod­pisu czy linii papi­lar­nych, i cza­sem owa ener­gia ema­no­wała z nich. Teraz Ash­lyn pocie­rała dłońmi o mate­riał dżin­sów na udach, pró­bu­jąc zetrzeć smu­tek, który prze­nik­nął w jej palce z pudełka porzu­co­nych ksią­żek kuchar­skich. To była ta nega­tywna strona jej tak zwa­nego daru. Nie wszyst­kie echa roz­brzmie­wały szczę­ściem. Tak jak ludzie, książki dozna­wały roz­pa­czy – i tak jak ludzie, pamię­tały.

Przez lata nauczyła się ogra­ni­czać kon­takt z książ­kami prze­peł­nio­nymi nega­tyw­nym echem, a pew­nych uni­kać cał­ko­wi­cie. Wszakże w takie dni jak ten było to zwy­czaj­nie nie­moż­liwe. Mogła tylko spiesz­nie pra­co­wać.

Ostatni kar­ton zawie­rał jesz­cze wię­cej powie­ści, wszyst­kie w dosko­na­łym sta­nie, ale nie zna­la­zła w nim niczego, co mogłaby zabrać do swego anty­kwa­riatu. W pew­nej chwili, kiedy już nie­mal odsło­niło się dno pudła, natknęła się na wyda­nie Okru­chów dnia Kazuo Ishi­guro.

Niby nic szcze­gól­nego. Na dobrą sprawę egzem­plarz był dość sfa­ty­go­wany, jego kartki spło­wiały nie­mal do brązu, a grzbiet pokry­wały głę­bo­kie fałdy i zagię­cia. Jed­nakże nie dało się zigno­ro­wać jego echa. Zain­try­go­wana poło­żyła książkę na kola­nach i przy­ci­snęła dłoń do okładki. Była to gra, któ­rej się cza­sem odda­wała, pró­bu­jąc odgad­nąć, czy dany egzem­plarz zawiera dedy­ka­cję, a jeśli tak, to jaka jest jej treść.

Uwiel­biała wyobra­żać sobie, w jaki spo­sób kon­kretny tom tra­fił do rąk czy­tel­nika – i dla­czego. Dla­czego aku­rat ta książka i z jakiej oka­zji? Uro­dziny czy ukoń­cze­nie szkoły? Pro­mo­cja do następ­nej klasy?

Prze­czy­tała mnó­stwo dedy­ka­cji w ciągu minio­nych lat, nie­które były słod­kie, nie­które zabawne, a nie­które tak przej­mu­jące, że oczy zacho­dziły jej łzami. Było to coś cudow­nie intym­nego, kiedy się otwie­rało książkę i znaj­do­wało na skrzy­dełku tych kilka skre­ślo­nych ręcz­nie wer­sów; przy­po­mi­nało to wgląd w jej życie emo­cjo­nalne, które nie miało nic wspól­nego z auto­rem, wszystko zaś doty­czyło czy­tel­nika.

Bez niego książka była czy­stą tabliczką, przed­mio­tem bez odde­chu czy pulsu. Ale gdy sta­wała się czę­ścią czy­je­goś świata, oży­wała, obda­rzona prze­szło­ścią i teraź­niej­szo­ścią – i jeśli dbało się o nią odpo­wied­nio, także przy­szło­ścią. Siła życiowa na zawsze z nią pozosta­wała, niby ener­ge­tyczny pod­pis, iden­tyczny z pod­pisem wła­ści­ciela.

Nie­które książki nosiły róż­no­rodne, splą­tane pod­pisy i były trud­niej­sze do odczy­ta­nia, zwy­kle tyczyło się to tych nale­żą­cych do wielu wła­ści­cieli. Takie wibra­cje wyczu­wała w wypadku Okru­chów dnia. Mnó­stwo warstw. Bar­dzo inten­syw­nych. Książka z rodzaju tych, które nie­mal zawsze opa­try­wano dedy­ka­cją. I kiedy ją otwo­rzyła, prze­ko­nała się, że tak wła­śnie jest.

Naj­droż­szy,

Honor nie doty­czy pocho­dze­nia ani nazwi­ska.

Cho­dzi o dziel­ność i opo­wia­da­nie się za tym, co słuszne. Ty, mój uko­chany, zawsze doko­ny­wa­łeś wyboru, kie­ru­jąc się hono­rem. Możesz być z tego dumny, tak jak ja jestem dumna z męż­czy­zny, któ­rego poślu­bi­łam.

– Cathe­rine

Wyczu­wało się w tym swo­iste zapew­nie­nie, niby słowa pocie­chy pod adre­sem udrę­czo­nego serca, ale ener­gia, jaką książka wciąż ema­no­wała, zatę­chła i przy­ciężka niczym zwąt­pie­nie, wraz z wąt­kiem winy i żalu dowo­dziła, że okre­śle­nie „naj­droż­szy” – o kogo­kol­wiek cho­dziło – nie brzmi prze­ko­nu­jąco.

Ash­lyn zatrza­snęła książkę i poło­żyła ją zde­cy­do­wa­nym ruchem na sto­sie odrzu­co­nych pozy­cji, po czym się­gnęła po ostatni egzem­plarz w kar­to­nie. Poczuła w tym momen­cie ucisk w dołku, co być może ozna­czało, że osta­tecz­nie natra­fiła na coś war­to­ścio­wego. Tom był nie­wielki, ale piękny. Maro­kań­ska skóra, żebro­wany grzbiet, mar­mur­kowe okładki; jeśli jej przy­pusz­cze­nie było słuszne, rzecz zszyto ręcz­nie.

Wstrzy­mała oddech, przy­glą­da­jąc się książce. Prak­tycz­nie żad­nych śla­dów zuży­cia. Oprawa zwarta i mocna. Strony pożół­kłe, ale nic poza tym. Wpa­try­wała się w złote litery na grzbie­cie. Żałuję, Belle. Tytuł, który nic jej nie mówił. Marsz­cząc czoło, kon­ty­nu­owała prze­glą­da­nie książki. Ani śladu imie­nia i nazwi­ska autora. Także wydawcy. Dziwne, choć zda­rzało się. Coś wszakże budziło nie­po­kój.

Książka zda­wała się dziw­nie spo­kojna. Mil­cząca wła­ści­wie. Jak w wypadku nowej, zanim dobyło się z niej echo wła­ści­ciela. Nie­chciany poda­ru­nek, być może, który ni­gdy nie został prze­czy­tany? Ta myśl przy­pra­wiła ją o smu­tek. Książki prze­ka­zy­wane w darze zawsze powinny być czy­tane. Otwo­rzyła tom, szu­ka­jąc strony redak­cyj­nej. Nie zna­la­zła jej. Natra­fiła za to na dedy­ka­cję.

Jak, Belle? Po tym wszyst­kim… jak mogłaś to zro­bić?

Ash­lyn wpa­try­wała się w ten poje­dyn­czy wers. Pismo było postrzę­pione, jakby słowa przy­po­mi­na­jące odłamki szkła miały ciąć, ranić do krwi. Ale wyczu­wało się też wple­ciony w spa­cje smu­tek, roz­pacz pyta­nia, które nie docze­kało się odpo­wie­dzi. Dedy­ka­cja nie nosiła pod­pisu ani daty, co suge­ro­wało, że adre­sat ich nie potrze­bo­wał. Zatem zna­jo­mość natury intym­nej. Może ktoś uko­chany albo współ­mał­żo­nek. Belle. To imię biło w oczy. Czyżby imię osoby, dla któ­rej książka była prze­zna­czona, wid­niało też w tytule? Czy jej autor był dar­czyńcą ?

Zain­try­go­wana Ash­lyn jęła wer­to­wać strony w poszu­ki­wa­niu toż­sa­mo­ści autora, metryczki wydawcy. Niczego takiego jed­nak nie zna­la­zła. Niczego, co by mogło wska­zy­wać, jak ta piękna książka się naro­dziła.

Brak strony redak­cyj­nej suge­ro­wał, że książka nie była chro­niona pra­wem autor­skim, a tym samym została napi­sana przed rokiem 1923. Jeśli tak, to znaj­do­wała się w zadzi­wia­jąco dobrym sta­nie. Ist­niała wszakże jesz­cze jedna moż­li­wość, bar­dziej praw­do­po­dobna. Książka mogła zostać opra­wiona w któ­rymś momen­cie, a intro­li­ga­tor nie zdo­łał włą­czyć do niej ory­gi­nal­nej strony redak­cyj­nej.

Nie­które kartki mogły ulec znisz­cze­niu albo zagu­bie­niu. Zda­rzało się tak wcale nie­rzadko. Nie­raz miała do czy­nie­nia z roz­pa­da­ją­cymi się książ­kami, które przy­sy­łano do anty­kwa­riatu w tor­bach na zakupy, a ich luźne strony pospi­nano za pomocą sznurka albo recep­tu­rek; wypa­czone okładki, ple­śnie­jące w wil­got­nych piw­ni­cach, zna­le­zi­ska na stry­chach, któ­rych stro­nice tak się roze­schły, że roz­pa­dały się pod doty­kiem pal­ców. Ni­gdy jed­nak nie natra­fiła na książkę pozba­wioną wszel­kich śla­dów pocho­dze­nia.

Ludzie odna­wiali stare książki z roz­ma­itych powo­dów i nie­mal zawsze były one dwo­ja­kiego rodzaju: albo sen­ty­ment, albo war­tość kolek­cjo­ner­ska. W obu przy­pad­kach zacho­wa­nie toż­sa­mo­ści autora miało zasad­ni­cze zna­cze­nie. Dla­czego ktoś miałby zada­wać sobie tyle trudu i pono­sić koszty odre­stau­ro­wa­nia książki, a potem pomi­nąć tak ważne szcze­góły? Chyba że uczy­nił to celowo. Tylko dla­czego?

Znę­cona obiet­nicą lite­rac­kiej tajem­nicy, Ash­lyn otwo­rzyła książkę na pierw­szym roz­dziale i nagle doznała wstrząsu, jakby przez jej palce prze­pły­nął prąd elek­tryczny. Cof­nęła z prze­stra­chem dłoń. Co się stało? Jesz­cze chwilę wcze­śniej książka mil­czała jak zaklęta – jakby pozba­wiona pulsu – póki jej nie otwo­rzyła i nie obu­dziła do życia tego, co kryło się wewnątrz, jak wów­czas, gdy się otwiera gwał­tow­nie drzwi, a mały ogień prze­mie­nia się w pożogę. Było to nowe, nie­znane doświad­cze­nie, z pew­no­ścią takie, które pra­gnęła zba­dać.

Wstrzy­mu­jąc oddech, poło­żyła dło­nie na otwar­tych stro­nach, przy­go­to­wu­jąc się na to, co nadej­dzie, jak dosko­nale wie­działa. Każda książka jawiła się ina­czej. W więk­szo­ści dozna­wało się rodzaju sub­tel­nej fizycz­nej sen­sa­cji. Mro­wie­nia w szczęce, gwał­tow­nego łasko­ta­nia w brzu­chu. Kiedy indziej echa prze­ma­wiały bar­dziej inten­syw­nie. Dzwo­nie­nie w uszach albo wra­że­nie szczy­pa­nia w policzki, jakby ktoś dał jej w twarz. Cza­sami czuła smak albo zapach. Wani­lia. Doj­rzałe wiśnie. Ocet jabł­kowy. Lecz tym razem wra­że­nie było zgoła inne, jak gdyby głęb­sze i bar­dziej trzewne. Ostry smak popiołu na języku. Ból w krtani palo­nej przez łzy. Prze­szy­wa­jący ucisk w klatce pier­sio­wej.

Roz­pa­da­jące się serce.

A jed­nak wcze­śniej, nim otwo­rzyła książkę, nic nie czuła, jakby jej echo wstrzy­my­wało oddech i cze­kało na odpo­wied­nią chwilę. Lecz jak długo? I czyje to było echo? Dedy­ka­cję – Jak, Belle? – skie­ro­wano bez wąt­pie­nia do kobiety, ale sama książka wibro­wała zde­cy­do­wa­nie męską ener­gią.

Znowu z uwagą zba­dała grzbiet, przej­rzała stronę przed­ty­tu­łową, verso, wyklejkę, mając nadzieję, że znaj­dzie jakieś wska­zówki co do pocho­dze­nia książki. I znów jej wysiłki oka­zały się bez­owocne. Jakby książka wzięła się zni­kąd niczym wid­mowy wolu­min, ist­nie­jący poza lite­rac­kim cza­sem i prze­strze­nią. Tyle że trzy­mała go w dło­niach. A jego echo wyda­wało się jak naj­bar­dziej rze­czy­wi­ste.

Ode­rwała dło­nie od stro­nic, strze­pu­jąc pal­cami pra­wej dłoni, by uwol­nić ją od tępego bólu. Bli­zna ponow­nie się ode­zwała. Ash­lyn wle­piła spoj­rze­nie w pół­księ­ży­cową wypu­kłość, bie­gnącą od małego palca do pod­bi­cia kciuka. Ostry kawa­łek szkła, chwy­cony mimo­wol­nie w chwili paniki.

Rana zago­iła się bez więk­szych kom­pli­ka­cji, a jej pozo­sta­ło­ścią była zakrzy­wiona biała wstęga, prze­ci­na­jąca linię życia. Ash­lyn przy­ci­snęła kciuk do dłoni i zaczęła roz­luź­niać ryt­micz­nie palce, ćwi­cze­nie, które jej zale­cono po wypadku w celu unik­nię­cia przy­kur­czu. Może nad­szedł czas, by nie prze­mę­czać się w intro­li­ga­torni i dać ręce odpo­cząć. Pomy­ślała, że naj­wyż­sza pora wra­cać do anty­kwa­riatu.

Scho­wała „nie­po­trzebne” książki do pudła i zanio­sła tajem­ni­czą książkę do fron­to­wego pomiesz­cze­nia, gdzie Kevin z miło­ścią pole­ro­wał różowe bake­li­towe radio retro.

– Chyba tym razem szczę­ście ci dopi­sało. – Wziął od niej książkę, otwo­rzył ją na chwilę, potem zamknął ze wzru­sze­niem ramion. – Ni­gdy o niej nie sły­sza­łem. Kto jest auto­rem?

Ash­lyn popa­trzyła na niego zasko­czona, że można być tak nie­świa­do­mym emo­cji, któ­rymi ta książka dosłow­nie pro­mie­nio­wała.

– Nie mam poję­cia. Nie ma nazwi­ska autora, strony redak­cyj­nej, nawet słowa o wydawcy. Myślę, że została kie­dyś ponow­nie opra­wiona. Albo cho­dzi o rzecz wydaną na koszt autora, wiesz, kilka egzem­pla­rzy powie­ści wujka, wydru­ko­wa­nych z myślą o rodzi­nie i przy­ja­cio­łach.

– I ktoś naprawdę chciałby mieć taką książkę?

Ash­lyn mru­gnęła kon­spi­ra­cyj­nie.

– Pew­nie nie. Ale wiesz, że jestem łasa na tajem­nice.

Dwa

Ash­lyn

Gdzie, jeśli nie w księ­garni, natura ludzka oka­zuje sła­bość?

– Henry Ward Beecher

Ash­lyn zamknęła za sobą drzwi, delek­tu­jąc się spo­ko­jem, który ją ogar­niał, ile­kroć prze­kra­czała próg „Nie­praw­do­po­dob­nej Opo­wie­ści”; towa­rzy­szyło jej poczu­cie, że prze­bywa tam, gdzie jej miej­sce.

Ten anty­kwa­riat sta­no­wił jej wła­sność od pra­wie czte­rech lat, choć pod pew­nymi wzglę­dami nale­żał do niej od zawsze. Tak jak od zawsze ona nale­żała do niego. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów uwa­żała go za swój dom, a książki na pół­kach za god­nych zaufa­nia przy­ja­ciół. Książki były bez­pieczne. Skry­wały fabułę, która prze­bie­gała według usta­lo­nego wzoru: począ­tek, śro­dek i zakoń­cze­nie. To ostat­nie zazwy­czaj szczę­śliwe, choć nie zawsze. I jeśli zda­rzało się w powie­ści coś tra­gicz­nego, można ją było zamknąć i wybrać nową, w prze­ci­wień­stwie do praw­dzi­wego życia, gdzie wyda­rze­nia prze­bie­gały czę­sto bez zgody głów­nego boha­tera.

Jak w przy­padku ojca, który nie potra­fił wytrwać na żad­nej posa­dzie. Nie dla­tego, żeby nie był dość bystry czy wykwa­li­fi­ko­wany, tylko dla­tego, że nie pano­wał nad gnie­wem. Wszy­scy sąsie­dzi wie­dzieli o wybu­cho­wym cha­rak­te­rze Geralda Gre­era. Doświad­czyli go na wła­snej skó­rze albo codzien­nie sły­szeli, jak dobiega zza okien jego domu. Ojciec łajał jej matkę za roz­go­to­wane klopsy, za kupno nie­wła­ści­wych chip­sów, za prze­sad­nie wykroch­ma­lone koszule. Nic nie było odpo­wied­nie ani dosta­tecz­nie dobre.

Ludzie szep­tali sobie na ucho, że ma pro­blem alko­ho­lowy, ale Ash­lyn ni­gdy nie widziała w domu butelki. I dobrze, jak twier­dziła babka Trina, która kie­dyś zauwa­żyła z prze­ką­sem, że wystar­czy jeden nie­smaczny obiad, by jej zięć puścił z dymem dom. Ostat­nia rzecz, jakiej potrze­bo­wał, to coś, co pod­sy­ci­łoby ogień.

I była matka Ash­lyn, kobieta cień, którą na ogół można było zna­leźć w jej pokoju, gdzie oglą­dała tele­tur­nieje albo prze­sy­piała popo­łu­dnia dzięki bez­den­nej na pierw­szy rzut oka fiolce z żół­tymi tablet­kami na noc­nym sto­liku. „Wspo­ma­ga­ją­cymi”, jak zwy­kła je nazy­wać.

Tam­tego lata, kiedy Ash­lyn skoń­czyła pięt­na­ście lat, u Willi Greer zdia­gno­zo­wano raka pęche­rza moczo­wego. Mówiło się o ope­ra­cji, o che­mio­te­ra­pii i radio­te­ra­pii, ale matka sprze­ci­wiła się lecze­niu, twier­dząc, że nic w jej życiu nie jest warte trwa­nia przy nim. Umarła w ciągu roku, led­wie cztery tygo­dnie przed szes­na­stymi uro­dzi­nami Ash­lyn. Wybrała śmierć na nie­ko­rzyść swej rodziny – i córki.

Strata żony wpły­nęła dziw­nie na ojca Ash­lyn – zamy­kał się w swoim pokoju albo odci­nał się cał­kiem od domu. Jadł nie­wiele i z rzadka się odzy­wał, a jego oczy ziały pustką. Aż nagle, tam­tego zresztą popo­łu­dnia, kiedy koń­czyła szes­na­ście lat, pod­czas przy­ję­cia uro­dzi­no­wego, przy któ­rym upie­rała się babka, a któ­rego Ash­lyn sobie nie życzyła, jej ojciec wlazł na pod­da­sze, pod­su­nął sobie lufę nała­do­wa­nego win­che­stera pod brodę i pocią­gnął za spust.

On też wybrał.

Zamiesz­kała póź­niej u babki. Czwart­kowe popo­łu­dnia spę­dzała w gabi­ne­cie tera­peuty, który spe­cja­li­zo­wał się w lecze­niu dzieci cier­pią­cych na traumę. Nie­wiele to pomo­gło. Dwoje rodzi­ców, któ­rzy ode­szli w ciągu zale­d­wie mie­siąca, i któ­rzy posta­no­wili ją opu­ścić. Tak wybrali. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że wina leży po jej stro­nie. Że coś zro­biła albo „nie” zro­biła, że cho­dzi o jakąś nie­wy­ba­czalną skazę. Niczym oszpe­ca­jące zna­mię albo wadliwy gen, kwe­stia ta stała się odtąd nie­od­łączną czę­ścią jej życia. Jak ta bli­zna na dłoni.

Po śmierci rodzi­ców anty­kwa­riat stał się praw­dzi­wie jej azy­lem, miej­scem, w któ­rym mogła się schro­nić przed spoj­rze­niami i szep­tami, gdzie nikt nie patrzył na nią ukrad­kiem ani nie szy­dził z dziew­czyny, któ­rej ojciec pal­nął sobie w łeb, kiedy zdmu­chi­wała świeczki na uro­dzi­no­wym tor­cie. Ale nie tylko jego samo­bój­stwo odci­snęło się pięt­nem na jej wcze­snym życiu. Zawsze była inna niż wszy­scy, bojaź­liwa i wyco­fana.

Ot, dzi­wa­dło.

Łatka, którą jej przy­pięto pierw­szego dnia w siód­mej kla­sie, kiedy zanio­sła się pła­czem, gdy dostała do ręki pod­nisz­czony pod­ręcz­nik do nauk spo­łecz­nych, dosłow­nie ocie­ka­jący odrazą, jaką jego poprzedni wła­ści­ciel żywił wobec samego sie­bie. Echo wio­nęło taką grozą – i to tak nie­po­ko­jąco zna­jomą – że dotyk tej książki zda­wał jej się pra­wie nie do znie­sie­nia. Bła­gała dziew­czynę, z którą sie­działa, by zamie­niła się z nią na pod­ręcz­niki, ale nie chciała powie­dzieć dla­czego. Osta­tecz­nie nauczy­ciel dał jej inny egzem­plarz, nie­mniej klasa miała z niej nie­zły ubaw.

To wspo­mnie­nie nawet po latach wciąż bolało, w końcu jed­nak zaak­cep­to­wała ten oso­bliwy dar. Niczym umie­jęt­ność malo­wa­nia albo gra­nia na skrzyp­cach, stał się nie­od­łączną czę­ścią jej samej i nawet chwi­lami przy­no­sił pocie­chę; echo zastę­po­wało rze­czy­wi­stych przy­ja­ciół, któ­rzy mogliby ją oce­niać i porzu­cać.

Ash­lyn otrzą­snęła się z tej myśli, kła­dąc torbę na ladzie i roz­glą­da­jąc się po anty­kwa­ria­cie. Uwiel­biała każdy skra­wek tego swoj­skiego bała­ganu, wytarte dywa­niki i wypa­czone dębowe pod­łogi, zapach wosku psz­cze­lego, wymie­szany z wonią tyto­niu faj­ko­wego Franka Atwa­tera, ale gdy zatrzy­mała wzrok na sto­sie ksią­żek, które cze­kały na zaję­cie się nimi, na półki, które wyma­gały odku­rze­nia, na okna, które już dawno nale­żało umyć, żało­wała, że nie zde­cy­do­wała się jesz­cze, zgod­nie z pla­nem, zatrud­nić kogoś do pomocy.

Już pra­wie zamie­ściła ogło­sze­nie zeszłego mie­siąca i okre­śliła dokład­nie warunki, jed­nak osta­tecz­nie zmie­niła zda­nie. Nie cho­dziło o pie­nią­dze. Wraz z roz­wo­jem biz­nesu intro­li­ga­tor­skiego anty­kwa­riat przy­no­sił wystar­cza­jące zyski, by zatrud­nić per­so­nel. Jej nie­chęć wyni­kała raczej z pra­gnie­nia zacho­wa­nia azylu, który sobie stwo­rzyła, zamknię­tego świata atra­mentu, papieru i zna­jo­mych wra­żeń, które nio­sły ze sobą echa ksią­żek. Nie czuła się gotowa dopu­ścić do niego kogoś innego, nawet gdyby ozna­czało to wię­cej wol­nego czasu. Może zwłasz­cza dla­tego.

Zer­k­nąw­szy na stary dwor­cowy zegar, zdjęła kurtkę i rzu­ciła ją na ladę. Docho­dziła czwarta, ona zaś musiała jesz­cze co naj­mniej godzinę ukła­dać książki na pół­kach, nim uda się do intro­li­ga­torni. Kolek­cja tego dnia zaska­ki­wała róż­no­rod­no­ścią; zawie­rała takie tytuły, jak Sztuka goto­wa­nia z uży­ciem ziół i przy­praw, Prze­wod­nik pta­siego zacho­wa­nia: tom I i II, Dzieła poetyc­kie Sir Wal­tera Scotta i Czwarty wymiar filo­zo­fii.

Zakres zain­te­re­so­wań jej klien­tów zawsze budził w niej zdu­mie­nie. Jeśli ktoś gdzieś inte­re­so­wał się jakimś zagad­nie­niem, bez względu na jego wyjąt­ko­wość, to z pew­no­ścią ist­niała książka doty­cząca tego zagad­nie­nia. A skoro ist­niała, to ktoś gdzieś pra­gnął ją prze­czy­tać. Praca Ash­lyn pole­gała na tym, by to umoż­li­wić, i trak­to­wała to bar­dzo poważ­nie. Dora­stała w prze­ko­na­niu, że można się dowie­dzieć z ksią­żek abso­lut­nie wszyst­kiego, i na­dal w to wie­rzyła. Jakże mogło być ina­czej, skoro spę­dzała tyle czasu w tak wysu­bli­mo­wa­nej prze­strzeni?

Kiedy już skoń­czyła usta­wiać książki na pół­kach, wypo­le­ro­wała ladę i uło­żyła w sto­jaku przed skle­pem dar­mowe egzem­pla­rze, a także ulotkę rekla­mową anty­kwa­riatu na ten mie­siąc. Mycie okien musiało pocze­kać na inny dzień. Po sześć­dzie­się­ciu latach ist­nie­nia sklep dni świet­no­ści miał już dawno za sobą, ale cie­pła, swoj­ska patyna na pory­so­wa­nej pod­ło­dze i ugi­na­jące się od ksią­żek półki były czymś, co klienci zda­wali się doce­niać i czego nawet ocze­ki­wali.

W intro­li­ga­torni znaj­du­ją­cej się na zaple­czu Ash­lyn włą­czyła świe­tlówki, nie­mal iry­tu­jąco jasne w porów­na­niu z rzu­ca­ją­cymi miękki blask lamp­kami biur­ko­wymi w anty­kwa­ria­cie. Pomiesz­cze­nie było nie­wiel­kie i do nie­przy­tom­no­ści zagra­cone, ale ten chaos odzna­czał się swo­istym porząd­kiem. Po pra­wej stro­nie, tuż przy drzwiach, stała szyw­nica intro­li­ga­tor­ska, słu­żąca do łącze­nia stron, a także sto­jak z wklej­kami róż­nego koloru i wzoru. Lewą stronę zaj­mo­wała prasa z kutego żelaza, która nie­gdyś wywo­ły­wała w myślach Ash­lyn obrazy rodem z inkwi­zy­cji hisz­pań­skiej, dopóki Frank nie poka­zał jej, jak korzy­stać z tego urzą­dze­nia, by nadać książ­kom odpo­wiedni kształt i zwar­tość.

Przy tyl­nej ścia­nie stał stół warsz­ta­towy. Na pół­kach, które nad nim zamon­to­wano, znaj­do­wały się prze­różne narzę­dzia fachu intro­li­ga­tor­skiego: odważ­niki, szy­dła, bloki szli­fier­skie, kostki intro­li­ga­tor­skie, a także wszel­kiego rodzaju młotki i szpa­tułki. Oraz przy­bory powszech­niej­szego użytku, typowo domowe, takie jak papier wosko­wany, klipsy do segre­ga­tora i stara suszarka do wło­sów, słu­żąca do usu­wa­nia nakle­jek z ksią­żek z wyprze­daży. Na samym końcu warsz­tatu, w pojem­niku ze szkla­nym fron­tem, umiesz­czono róż­nego rodzaju roz­pusz­czal­niki i kleje, sło­iki z barw­ni­kami i tubki z farbą, muślin i taśmy do wzmac­nia­nia grzbie­tów ksią­żek, japoń­ską bibułkę do naprawy poroz­ry­wa­nych stron.

Widok tego wszyst­kiego onie­śmie­lał ją nie­gdyś. Teraz każdy z tych przy­bo­rów i odczyn­ni­ków jawił się jako wyraz jej miło­ści do ksią­żek, jako prze­dłu­że­nie jej cie­le­snej powłoki. Po „wypadku” ojca, jak nazy­wała to z upo­rem babka Trina, Frank zapro­po­no­wał jej realne zatrud­nie­nie. Z początku do jej obo­wiąz­ków nale­żało jedy­nie odku­rza­nie i opróż­nia­nie koszy na śmieci, ale gdy pew­nego dnia przy­ła­pał ją, jak krę­ciła się przy drzwiach intro­li­ga­torni i wstrzy­mu­jąc oddech, obser­wo­wała, jak doko­nuje sek­cji pierw­szego wyda­nia któ­re­goś z dzieł Ste­in­becka, przy­wo­łał ją ski­nie­niem dłoni i udzie­lił pierw­szej lek­cji w restau­ro­wa­niu ksią­żek.

Dowio­dła, że jest pojętną uczen­nicą, i po kilku tygo­dniach pozwo­lił jej poma­gać sobie w intro­li­ga­torni – naj­pierw powie­rza­jąc mniej cenne pozy­cje, z cza­sem rzad­sze i bar­dziej war­to­ściowe egzem­pla­rze. Po latach przy­wra­ca­nie książ­kom świet­no­ści stało się nie­mal uświę­co­nym powo­ła­niem. Było to nie­zwy­kle satys­fak­cjo­nu­jące – mieć do czy­nie­nia z czymś zanie­dby­wa­nym, nawet nie­wła­ści­wie trak­to­wa­nym, a następ­nie prze­mie­niać w coś nowego, rekon­stru­ując z naj­wyż­szą sta­ran­no­ścią, aż wresz­cie przy­wra­cać mu pier­wotny kształt: wyrów­ny­wać grzbiet, usu­wać bli­zny, odtwa­rzać umę­czone piękno. Każda rekon­struk­cja sta­no­wiła dzieło miło­ści, była czymś w rodzaju wskrze­sze­nia; pokie­re­szo­wany i odtrą­cony przed­miot zyski­wał nowe życie.

Tego dnia jej zada­nie spro­wa­dzało się do odno­wie­nia kilku stron opo­wie­ści o przy­go­dach Toma Swi­fta; pozo­sta­wiła kartki w ema­lio­wa­nej wan­nie w nadziei, że uda jej się usu­nąć spore ilo­ści kleju zasto­so­wa­nego pod wpły­wem czy­jejś nie­roz­waż­nej rady. Klej nastrę­czał trud­no­ści nawet w rękach doświad­czo­nego intro­li­ga­tora. W rękach entu­zja­stycz­nego ama­tora wiesz­czył klę­skę.

Posłu­gu­jąc się nie­wielką szpa­tułką, zanu­rzyła ją w wodzie i zaczęła deli­kat­nie usu­wać klej i starą taśmę z kra­wę­dzi gór­nej strony. Miała z tym pro­blemy, ale po kilku godzi­nach dałoby się to zro­bić. Kiedy kartki by już wyschły, poskła­da­łaby je na nowo, zaję­łaby się okład­kami i wklej­kami, wytło­czyła na nowo litery na grzbie­cie. Wyma­ga­łoby to nakła­dów finan­so­wych, ale książka opu­ści­łaby anty­kwa­riat obda­rzona nowym życiem i przy odro­bi­nie szczę­ścia pan Lanier nie pró­bo­wałby się już bawić w intro­li­ga­tora.

Kiedy się upew­niła, że uczy­niła wszystko, co mogła, wysu­szyła dło­nie i zga­siła świa­tło, jej myśli powę­dro­wały ku jej miesz­ka­niu, ku fote­lowi i sło­wom, które wryły się w jej mózg.

Jak, Belle… jak mogłaś to zro­bić?

☙❧

Te słowa wciąż jej towa­rzy­szyły, kiedy prze­kra­czała próg swego miesz­ka­nia i zzu­wała z nóg buty. Podob­nie jak anty­kwa­riat, miesz­ka­nie Franka Atwa­tera stało się z cza­sem jej dru­gim domem. I teraz też do niej nale­żało.

Kiedy sprawy w domu przy­bie­rały zły obrót, Frank i jego żona Tiny zapew­niali jej miej­sce, do któ­rego mogła wra­cać po szkole, prze­ką­sić coś, odro­bić lek­cje albo po pro­stu zwi­nąć się w kłę­bek na sofie i oglą­dać w tele­wi­zji serial Mroczne cie­nie. Kiedy Tiny zaczęła cier­pieć z powodu tęt­niaka i nagle zmarła, Ash­lyn robiła, co w jej mocy, by wypeł­nić pozo­sta­wioną przez nią pustkę. W zamian Frank zapi­sał jej wszystko przed swą śmier­cią sześć lat póź­niej. „Córce, którą ni­gdy nie zosta­łem obda­rzony – napi­sał w testa­men­cie. – Rado­ści i pocie­sze w cza­sach mego smutku”.

Tęsk­niła za nim ogrom­nie. Za jego nie­wy­czer­paną dobro­cią, pełną spo­koju mądro­ścią, umi­ło­wa­niem wszyst­kiego, co miało postać słowa. Był tu wciąż, w tym sta­rym zega­rze z pozła­ca­nego brązu na gzym­sie kominka, sfa­ty­go­wa­nym skó­rza­nym fotelu obok okna, w jego uko­cha­nej kolek­cji wik­to­riań­skich powie­ści, z któ­rych każda wibro­wała echem dobrze prze­ży­tego życia. Uno­wo­cze­śniła tro­chę to lokum, nim się do niego wpro­wa­dziła, a rezul­tat sta­no­wiła eklek­tyczna mie­sza­nina stylu wik­to­riań­skiego, współ­cze­sno­ści i rze­mio­sła ręko­dziel­ni­czego; wszystko to współ­grało zadzi­wia­jąco dobrze z wyso­kimi oknami miesz­ka­nia i ścia­nami z suro­wej cegły.

Poszła do kuchni, pod­grzała w mikro­fali resztki kur­czaka kung pao z poprzed­niego wie­czoru i zja­dła je pro­sto z kar­tonu, sto­jąc przy zle­wie. Kusiło ją, by zagłę­bić się w Żałuję, Belle, ale prze­strze­gała ści­słej zasady, doty­czą­cej posiłku i ksią­żek – jedno albo dru­gie, ni­gdy jed­no­cze­śnie.

Wresz­cie, zamie­niw­szy dżinsy na spodnie od dresu, wyjęła z torby książkę, zapa­liła fiku­śną lampkę do czy­ta­nia, odkrytą poprzed­niego roku na jakiejś wyprze­daży podwór­ko­wej, po czym usa­do­wiła się w fotelu obok okna. Sie­działa chwilę z książką na kola­nach, przy­go­to­wu­jąc się na spo­dzie­wane nadej­ście emo­cjo­nal­nej burzy. Potem wzięła głę­boki oddech i otwo­rzyła książkę na pierw­szej stro­nie.

Żałuję, Belle

(str. 1–13)

27 marca 1953 Nowy Jork

Będziesz się zapewne zasta­na­wiać, dla­czego zada­łem sobie tyle trudu. Dla­czego po tylu latach miał­bym pod­jąć się takiego zamie­rze­nia. Napi­sa­nia książki. Z początku jed­nak nie miała to być książka. Naro­dziła się jako list. Jedno z tych oczysz­cza­ją­cych niczym kathar­sis wyznań, któ­rych nie zamie­rza się tak naprawdę prze­słać. Ale gdy zaczą­łem wodzić pió­rem po papie­rze, oka­zało się, że mam zbyt wiele do powie­dze­nia. Zbyt wiele żalu, by pomie­ścić go na jed­nej kartce – czy nawet na kilku. Prze­nio­słem się więc do biurka, do swo­jej maszyny do pisa­nia – sta­rego ojcow­skiego modelu Under­wood No. 5 – gdzie w tej chwili sie­dzę, wystu­ku­jąc słowa, które dusi­łem w sobie przez dwa­na­ście lat, pyta­nia, które wciąż mnie prze­śla­dują.

Jak? Jak, Belle?

Ponie­waż nawet teraz, po tylu błę­dach, które w życiu popeł­ni­łem – a popeł­ni­łem wiele – ty jesteś tym, któ­rego żałuję naj­bar­dziej. Tak, byłaś naj­więk­szą pomyłką mego życia, ubo­le­wa­niem, które ni­gdy nie doczeka się roz­grze­sze­nia czy uko­je­nia. Zarówno w twoim, jak i w moim przy­padku.

W tym życiu zda­rzają się straty, któ­rych nie da się prze­wi­dzieć. Żal, który cię ogar­nia, wyła­nia­jąc się z mroku. Ciosy, które spa­dają tak nagle i cel­nie, że nie spo­sób się przed nimi obro­nić. Cza­sem jed­nak czło­wiek spo­dziewa się ciosu. Widzi go, stoi bez ruchu i pozwala się powa­lić. A póź­niej – po latach – wciąż pyta sam sie­bie, jak mógł być tak głupi. Ty byłaś wła­śnie takim cio­sem. Wie­dzia­łem o tym już pierw­szego wie­czoru. I pozwo­li­łem, byś mnie powa­liła.

Wspo­mnie­nie tam­tego spo­tka­nia wciąż tkwi we mnie jak cierń, jak rak, któ­rego żaden upływ czasu nie wytnie, i choć ujaw­nie­nie tego nie spra­wia mi żad­nej przy­jem­no­ści, być może przy­nie­sie tro­chę spo­koju. Tak więc muszę przy­stą­pić do dzieła i cof­nąć się w cza­sie. Do tam­tego wie­czoru, kiedy to wszystko się zaczęło.

☙❧

27 wrze­śnia 1941 Nowy Jork

Wodzę oczami po sali balo­wej St Regis Hotel, sta­ra­jąc się zbyt­nio nie wier­cić w wypo­ży­czo­nym gar­ni­tu­rze. Nic bar­dziej nie zdra­dza oszu­sta niż ner­wowe ruchy, ja zaś oszu­stem z pew­no­ścią jestem.

Przy­glą­da­jąc się z uwagą zgro­ma­dzo­nemu towa­rzy­stwu – przed­sta­wi­cie­lom wiel­kiego prze­my­słu i ich roz­piesz­czo­nym żonom z nowo­jor­skiej socjety, pochła­nia­ją­cym pty­sie kra­bowe z chło­dzo­nym Veuve Cli­cquot – można nie­mal zapo­mnieć, że doszło kie­dy­kol­wiek do wiel­kiego kry­zysu. Może dla­tego, że dotknął on to olśnie­wa­jące, powabne zbio­ro­wi­sko deli­kat­niej niż innych, zacho­wu­jąc naj­gor­sze dla mniej zamoż­nych.

Trudno się dzi­wić. Zasłu­że­nie czy nie, kre­zusi zawsze spa­dają rado­śnie na cztery łapy. I by to pod­kre­ślić jesz­cze dobit­niej, wielu z tych, któ­rych for­tuny nie ucier­piały, pra­gną za wszelką cenę chwa­lić się swoim prze­trwa­niem poprzez krzy­kliwy pokaz bogac­twa – jak ten, któ­rego jestem tu świad­kiem.

Przy­ję­cie roz­kręca się na całego, puch­nąc od nad­miaru i zara­zem dobrego smaku, szam­pan leje się stru­mie­niami, par­kiet to istne morze smo­kin­gów i sukni od słyn­nych pro­jek­tan­tów, które ni­gdy nie zostaną ponow­nie wło­żone. Jest orkie­stra z praw­dzi­wego zda­rze­nia, sto­liki ugi­nają się od kre­we­tek i krysz­ta­ło­wych mis z kawio­rem, rzeźb lodo­wych w kształ­cie pyza­tych che­ru­bin­ków, wresz­cie kok­tajli, które krążą bez końca na błysz­czą­cych srebr­nych tacach. Ten luk­sus zapiera dech w pier­siach. I jest bez­wstydny. W taki wie­czór wszakże nie ocze­kuje się niczego innego. Jedna z księż­ni­czek zarę­czyła się z jed­nym z ksią­żąt, a ja tu jestem, by być świad­kiem życzeń – i zoba­czyć księż­niczkę w jej natu­ral­nym oto­cze­niu.

Jestem tutaj nie na mocy zapro­sze­nia, tylko jako gość pew­nego przy­ja­ciela, a moją misją jest, jeśli mi się powie­dzie, zawrzeć zna­jo­mość z dyk­ta­to­rami tren­dów wiel­kiego ame­ry­kań­skiego mia­sta. Tych sza­no­wa­nych potom­ków słyn­nych nowo­jor­skich „czte­ry­stu”, które to okre­śle­nie wywo­dzi się z liczby gości, jakich rze­komo mogła pomie­ścić sala balowa Caro­line Astor. I jak w wypadku tam­tej sali tylko śmie­tanka towa­rzy­ska nowo­jor­skiej socjety miała prawo się tu zna­leźć. Ja oczy­wi­ście ni­gdy nie tra­fił­bym na taką listę. Nie odzna­czam się odpo­wied­nim rodo­wo­dem. Ani jakim­kol­wiek innym. Jestem raczej bystrym, dobrze usta­wio­nym pie­cze­nia­rzem, karie­ro­wi­czem obar­czo­nym kon­kretną misją.

Zauwa­ży­łem w tłu­mie dwie z sióstr Cushing, Min­nie i świeżo poślu­bioną mężatkę Babe, a także ich matkę, matry­mo­nialną pośred­niczkę, Kate, znaną w kręgu przy­ja­ciół jako „Gog­sie”. Sta­wili się przed­sta­wi­ciele Whit­neyów, Mor­ti­me­rów, Whin­tro­pów, Ripleyów, Jaf­frayów i Scher­mer­hor­nów. Rzuca się w oczy nie­obec­ność – jak naj­bar­dziej spo­dzie­wana – choćby jed­nego członka klanu Roose­vel­tów, któ­rzy rze­komo wypa­dli z łask naszego gospo­da­rza. Nikt się tym jed­nak nie przej­muje, jak można sądzić. Jest tu dosta­tecz­nie dużo wspa­nia­ło­ści, by wyna­gro­dzić ten brak. Piękni ludzie w pięk­nych ubra­niach, zaj­mu­jący się pięk­nymi rze­czami. I tuż obok spra­wia­jący wra­że­nie nie­ska­zi­tel­nego bul­doga w tym swoim wie­czo­ro­wym stroju stoi męż­czy­zna, który za to wszystko płaci – wielki czło­wiek we wła­snej oso­bie – w oto­cze­niu nowych, wszech­moc­nych przy­ja­ciół.

A nie­da­leko – zawsze nie­da­leko – córka wiel­kiego czło­wieka. Nie mówię o Cee-Cee, którą przed kilku laty sprze­dano na licy­ta­cji synowi i spad­ko­biercy króla alu­mi­nium. Cho­dzi mi o młod­szą córkę, tę, w któ­rej zarę­czy­nach przy­szło mi uczest­ni­czyć tego wie­czoru. O cie­bie, Belle, któ­rej zdję­cie uka­zało się ostat­nio w „Sun­day News” wraz ze zdję­ciem two­jego narze­czo­nego, miło­śnika polo – The­odore’a.

Kiedy się tu zja­wi­łem, obser­wo­wa­łem przez kilka nie­spo­koj­nych chwil, jak tań­czy­cie, oce­nia­jąc jego zalety i porów­nu­jąc je ze swo­imi – tak się to zwy­kle czyni. Nie­ska­zi­telny krój jego mary­narki, sze­ro­kość ramion, lśniące złote fale wło­sów zacze­sa­nych od czoła. I twarz, wyrzeź­biona niczym porządny kawa­łek mar­muru, opa­lona i kwa­dra­towa, a także nieco znu­dzona, kiedy jej wła­ści­ciel pro­wa­dzi cię na par­kie­cie, jakby o wiele bar­dziej wolał prze­by­wać w jed­nym z pokoi na górze, paląc cygara i tra­cąc pokaźne czę­ści ojcow­skiej for­tuny przy nie­ko­rzyst­nym roz­da­niu kart. (Jeśli wie­rzyć plot­kom, oczy­wi­ście).

Pomy­śla­łem wów­czas, że pasu­je­cie do sie­bie, wasze ręce się luźno spla­tały, kiedy sunę­li­ście po par­kie­cie z mecha­niczną pre­cy­zją. Dosze­dłem do iden­tycz­nego wnio­sku, gdy zoba­czy­łem wasze zarę­czy­nowe zdję­cie w gaze­cie: para pięk­nych, pustych oka­zów. Rów­nie uprzy­wi­le­jo­wa­nych. Rów­nie znu­dzo­nych. Teraz jed­nak, gdy przy­glą­dam ci się z dru­giego końca sali, kiedy już w końcu jesteś od niego odse­pa­ro­wana, w niczym nie przy­po­mi­nasz tam­tej kobiety ze zdję­cia, i przez chwilę, chło­nąc twój widok, tracę zupeł­nie zdol­ność logicz­nego myśle­nia.

Jesteś dosko­nale olśnie­wa­jąca w powłoce nie­bie­sko­zie­lo­nego jedwa­biu, który przy­lega do cie­bie jak druga skóra i zdaje się zmie­niać kolor, gdy się poru­szasz. Nie­bie­ski, potem zie­lony, wresz­cie nie­znacz­nie srebrny, jak łuski jakiejś wiel­kiej ryby. Albo syreny z bajki.

Nosisz dłu­gie ręka­wiczki w tej samej bar­wie i pro­sty sznur sre­brzy­sto­sza­rych pereł. Włosy, lśniące i ciemne, cze­szesz do tyłu i ukła­dasz na czubku głowy w fale, odsła­nia­jąc dosko­nałą twarz w kształ­cie bla­dego serca, drobne usta – łuk kupi­dyna, spi­cza­stą bródkę z nie­znacz­nym doł­kiem. Twarz przy­ku­wa­jąca uwagę. Taka, która odci­ska się na duszy niczym foto­gra­ficzny nega­tyw. Albo siniec.

Popi­jasz w roz­tar­gnie­niu szam­pana i wodząc po sali wzro­kiem, napo­ty­kasz moje spoj­rze­nie. To dziwna chwila, jakby prze­biegł mię­dzy nami jakiś nie­wi­dzialny prąd; przy­cią­ga­nie magnesu; zew natury.

Skła­niam lekko głowę chłod­nym, dys­tyn­go­wa­nym ruchem. Uwa­żam się za cza­ru­ją­cego. Nie ina­czej, skoro robię z sie­bie takiego idiotę. Odwra­casz się, jak­byś mnie nie widziała, i zaczy­nasz gawę­dzić z kobietą w fatal­nie dobra­nym kape­lu­szu, ja zaś zauwa­żam, że perły, które nosisz na szyi, opa­dają poza łopatki, koły­sząc się niczym waha­dło pośrodku nagich ple­ców. Efekt jest doprawdy hip­no­ty­zu­jący.

Wciąż się gapię, kiedy odpra­wiasz swoją roz­mów­czy­nię i odwra­casz się, żeby na mnie popa­trzeć, jak­byś była cały czas świa­doma mojego wzroku. Spo­glą­dasz mi twardo w oczy. Przy­gana? Zapro­sze­nie? Nie mam poję­cia. Twoja twarz jest pozba­wiona wyrazu, nie zdra­dza niczego. Powi­nie­nem był zro­zu­mieć, tam i wtedy, w tej chwili lodo­wa­tej pło­mien­no­ści, że zawsze będziesz skry­wać przede mną jakąś część sie­bie. Ale tego nie dostrze­gam. Bo nie chcę.

Ocze­kuję nie­mal, że się odda­lisz, kiedy pod­cho­dzę, że znik­niesz w tłu­mie, ale sto­isz upar­cie w miej­scu, oczy ponad brze­giem kie­liszka wpa­trują się we mnie. Nagle wyglą­dasz młodo, bez­bron­nie w spo­sób, z któ­rego nie zda­wa­łem sobie sprawy aż do tej chwili, i muszę sobie przy­po­mnieć, że nie­dawno obcho­dzi­łaś dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny.

– Ostroż­nie z szam­pa­nem – mówię, przy­su­wa­jąc się do cie­bie z gład­kim uśmie­chem. – Potrafi dzia­łać pod­stęp­nie. Zwłasz­cza jeśli ktoś nie jest do niego przy­zwy­cza­jony.

Rzu­casz mi chłodne spoj­rze­nie.

– A wyglą­dam, jak­bym nie była przy­zwy­cza­jona?

Mój wzrok śli­zga się po tobie, zatrzy­mu­jąc kolejno na krtani, smu­kłym łuku oboj­czyka, na wzno­sze­niu się i opa­da­niu two­jego odde­chu, nieco szyb­szego niż jesz­cze przed chwilą.

– Nie – stwier­dzam w końcu. – Nie teraz, kiedy przyj­rza­łem się bli­żej.

Wycią­gam rękę i przed­sta­wiam się. Robisz w odpo­wie­dzi to samo, jakby można było prze­by­wać tu i nie wie­dzieć, kim jesteś.

Moją uwagę przy­kuwa bry­lant rzu­ca­jący blask na palcu ser­decz­nym. Ma kształt gruszki i waży co naj­mniej trzy karaty, choć nie mogę się uwa­żać za eks­perta w tej dzie­dzi­nie.

– Naj­lep­sze życze­nia z oka­zji zarę­czyn.

– Dzię­kuję – odzy­wasz się, patrząc gdzieś w bok. – Miło, że się pan zja­wił.

Twój głos, nie­po­ko­jąco niski jak na kogoś tak mło­dego, zaska­kuje mnie, ale jestem też roz­ba­wiony tą gładką odpo­wie­dzią. Naj­wi­docz­niej nie wiesz, kim jestem. W prze­ciw­nym razie nie była­byś taka grzeczna.

Znowu mi się przy­glą­dasz, zatrzy­mu­jąc wzrok na moich pustych rękach.

– Nie pije pan. – Wykrę­casz szyję, szu­ka­jąc wzro­kiem kel­nera. – Pro­szę się poczę­sto­wać szam­pa­nem.

– Nie, dzię­kuję. Pre­fe­ruję gin z toni­kiem.

– Bry­tyj­czyk – oce­niasz, jak­byś dopiero teraz się zorien­to­wała, że nie zali­czam się do two­jego towa­rzy­stwa.

– Ow­szem, zga­dza się.

– No cóż, zna­lazł się pan daleko od domu. Mogę spy­tać, co pana spro­wa­dziło do naszego kraju? Bo jestem pewna, że nie prze­le­ciał pan tutaj nad całym błę­kit­nym oce­anem tylko po to, by uczest­ni­czyć w moim przy­ję­ciu zarę­czy­no­wym.

– Przy­goda – mówię po pro­stu i jed­no­cze­śnie wymi­ja­jąco, ponie­waż nie należy się przy­zna­wać do tego, co tak naprawdę spro­wa­dziło mnie tego wie­czoru do St Regis. Czy do Sta­nów, jeśli o to cho­dzi. – Jestem tu dla przy­gody.

– Przy­goda bywa nie­bez­pieczna.

– Na tym polega jej urok.

Znowu wodzisz po mnie spoj­rze­niem tych sze­roko osa­dzo­nych bursz­ty­no­wych oczu, długo i nie­spiesz­nie, a ja zasta­na­wiam się, co widzisz – i jak dużo widzisz.

– A jakiego rodzaju przy­goda pana pociąga? – pytasz z cie­niem znu­dze­nia, jakie cza­sem przy­biera się w celach obron­nych. – Czym się pan… zaj­muje?

– Jestem pisa­rzem. – Kolejny unik, ale pomniej­szy.

– Doprawdy? Co pan pisze?

– Powie­ści.

Cie­pło, cie­pło, zbli­żamy się do prawdy, choć nie­zu­peł­nie. Widzę, że roz­bu­dzi­łem twoje zain­te­re­so­wa­nie. Słowo „pisarz” wła­śnie w ten spo­sób działa na ludzi.

– Jak Hemin­gway?

– Któ­re­goś dnia, czemu nie – odpo­wia­dam, bo to aku­rat jest prawdą. Może kie­dyś zacznę pisać jak Hemin­gway. Albo Fit­zge­rald. Albo Wolfe. Taki w każ­dym razie mam zamiar.

Marsz­czysz nos, ale z two­ich ust nie pada żaden komen­tarz.

– Nie jest pani wiel­bi­cielką Hemin­gwaya?

– Nie­szcze­gól­nie. Cała ta pusząca się agre­sywna męskość… – Twoje spoj­rze­nie wędruje w stronę par­kietu, a ja myślę przez chwilę, że nasza roz­mowa zaczyna cię męczyć. – Wolę Brontë – mówisz w końcu na tle przy­tłu­mio­nych tak­tów, które płyną od strony orkie­stry. Grają Never in a Mil­lion Years.

Wzru­szam nie­znacz­nie ramio­nami.

– Pogrą­żeni w myślach boha­te­ro­wie i omia­tane wia­trem wrzo­so­wi­ska. Bar­dzo… nastro­jowe. Ale nieco zbyt gotyc­kie jak na mój gust.

Prze­chy­lasz kie­li­szek, opróż­niasz go i rzu­casz mi spoj­rze­nie z ukosa.

– Sądzi­łam, że Anglicy są kosz­mar­nymi sno­bami, jeśli cho­dzi o książki. Nic, tylko kla­syka.

– Nie wszy­scy. Nie­któ­rzy z nas są w rze­czy­wi­sto­ści bar­dzo nowo­cze­śni, choć przy­znam, że jestem wiel­bi­cie­lem Dic­kensa. Nie był prze­sad­nie roman­tyczny, ale wie­dział, jak snuć opo­wieść.

Uno­sisz jedwa­bi­stą ciemną brew.

– Zapo­mniał pan o dwu­znacz­nej pan­nie Havi­sham i jej okrop­nym tor­cie. To nie jest gotyc­kie?

– W porządku, w tym wypadku się zgo­dzę. Zda­rzało mu się opo­wia­dać o ska­za­nych na klę­skę kochan­kach i pustel­ni­cach w podar­tych suk­niach ślub­nych, ale zasad­ni­czo pisał o zagad­nie­niach spo­łecz­nych. O boga­tych i bied­nych. O nie­rów­no­ściach dzie­lą­cych poszcze­gólne klasy.

Cze­kam, zacho­wu­jąc nie­wzru­szony wyraz twa­rzy, i zasta­na­wiam się, czy połkniesz przy­nętę. Chcę cię zachę­cić do roz­mowy. Ponie­waż już wyro­bi­łem sobie opi­nię na twój temat i nagle, nie­wy­tłu­ma­czal­nie, bar­dzo pra­gnę się mylić.

– A pan do któ­rych się zali­cza? – odpa­ro­wuje, odwra­ca­jąc zgrab­nie sytu­ację na swoją korzyść. – Do boga­tych czy bied­nych?

– Och, zde­cy­do­wa­nie do tych dru­gich, ale mie­rzę wyżej. Któ­re­goś dnia…

Prze­krzy­wiasz głowę, mru­żysz lekko oczy, a ja widzę, że poja­wia się w nich nowe pyta­nie. Samo­zwań­czy poszu­ki­wacz przy­gód bez pie­nię­dzy i per­spek­tyw, i oto jestem tutaj, obra­ca­jąc się w sza­cow­nym towa­rzy­stwie pod­czas two­jego małego przy­ję­cia. Piję trunki two­jego taty i jestem imper­ty­nencki. Chcesz wie­dzieć, kim jestem i jak ktoś taki jak ja się tu wpro­sił. Ale nim udaje ci się o to spy­tać, ujmuje cię za ramię jakaś kor­pu­lentna kobieta w rdza­wej sukni z tafty; spod kre­do­wych warstw pudru wyziera sze­roki uśmiech.

Prze­suwa po mnie spoj­rze­niem, oce­nia­jąc, że nie jestem nikim waż­nym, i całuje cię, przy­wie­ra­jąc ustami do twego policzka.

– Bonne chance, moja droga. Tobie i Teddy’emu. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że twój ojciec jest zado­wo­lony. Poszczę­ściło ci się. I jemu też.

Odpo­wia­dasz uśmie­chem. Nie tym praw­dzi­wym, szcze­rym – tym, który prze­zna­czasz na zwy­czajne oka­zje. Wyćwi­czo­nym i mecha­nicz­nym. I kiedy patrzę, jak krzy­wisz głup­ko­wato usta, nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że kobieta, która obok stoi, ta olśnie­wa­jąca pięk­ność w jedwa­biu i per­łach, jest fik­cją, aktorką w wystaw­nym kostiu­mo­wym dra­ma­cie, dobrze naoli­wioną istotą, która składa się z kół zęba­tych i prze­kładni.

Uśmiech gaśnie w chwili, gdy kobieta się oddala, znika tak nagle, jak się poja­wił. Wyglą­dasz bez niego jak balo­nik, z któ­rego uszło powie­trze, mniej olśnie­wa­jąca w jakiś spo­sób; jest mi cie­bie nie­mal żal. To ostat­nia rzecz, jakiej spo­dzie­wa­łem się doznać tego wie­czoru, i wpra­wia mnie to w iry­ta­cję. Współ­czu­cie to sła­bość, na którą ludzie mojego fachu nie mogą sobie raczej pozwa­lać.

Pra­wie nie­do­strze­gal­nie schy­lam głowę.

– Gdy­bym nie wie­dział, że jest ina­czej, a przy­pusz­czam, że nie wiem, mógł­bym pomy­śleć, że lady jest nie­szczę­śliwa. Co wydaje się zdu­mie­wa­jące, zwa­żyw­szy że upo­lo­wała jed­nego z naj­od­po­wied­niejszch i naj­bar­dziej pożą­da­nych kawa­le­rów w całym Nowym Jorku. Ropa naf­towa. Nie­ru­cho­mo­ści. Konie. I nie­zwy­kły okaz. Złoty chło­piec, można by rzec.

Sztyw­nie­jesz, ura­żona moim tonem. I fak­tem, że prze­nik­ną­łem twoją olśnie­wa­jącą fasadę.

– Wydaje się, że wie pan bar­dzo dużo o moim narze­czo­nym. Jest pan jed­nym z przy­ja­ciół Teddy’ego?

– Nie, żad­nym przy­ja­cie­lem. Ale wiem co nieco o pani mło­dym męż­czyź­nie i jego rodzi­nie. Ota­cza się inte­re­su­ją­cym zbio­ro­wi­skiem zna­jo­mych. Może nie tych z naj­wyż­szych krę­gów, ale… uży­tecz­nych.

Mię­dzy two­imi brwiami poja­wia się mikro­sko­pijna, twarda zmarszczka.

– Uży­tecz­nych?

Odpo­wia­dam lodo­wa­tym uśmie­chem.

– Wszy­scy potrze­bują przy­ja­ciół w niż­szych krę­gach, nie sądzi pani?

Jesteś teraz zbita z tropu. Nie wiesz, jak rozu­mieć moje słowa. Czy są groźbą? Czy to prośba o wpro­wa­dze­nie do towa­rzy­stwa? Sek­su­alna alu­zja? Pod­no­sisz kie­li­szek do ust, zapo­mi­na­jąc, że już go opróż­ni­łaś, a potem opusz­czasz dłoń z gniew­nym fuk­nię­ciem.

– Jest pan tutaj dzięki zapro­sze­niu?

– Tak, zga­dza się. Choć oba­wiam się, że moja towa­rzyszka gdzieś znik­nęła. Poszła jakiś czas temu do toa­lety i dotąd się nie poja­wiła.

– A kim jest ta pana towa­rzyszka? Prze­pra­szam, że pytam, ale to moje przy­ję­cie.

– Jestem tu z Gol­die – odpo­wia­dam po pro­stu, ponie­waż nie trzeba wymie­niać nazwi­ska, gdy mowa o Gol­die.

Roz­dy­masz noz­drza na dźwięk tego imie­nia.

– Myśla­łam, że ktoś tak bar­dzo przej­mu­jący się cha­rak­te­rem przy­ja­ciół mojego narze­czo­nego jest bar­dziej roz­ważny w dobo­rze wła­snego towa­rzy­stwa.

– Rozu­miem, że go pani nie apro­buje?

– To bez zna­cze­nia, czy apro­buję, czy nie. Nie wie­dzia­łam tylko, że została zapro­szona. Nie przy­wy­kłam zawie­rać zna­jo­mo­ści z kobietą, która jest wła­ści­cielką plot­kar­skich szma­tław­ców.

– Tylko jedna z tych gazet jest „plot­kar­skim szma­tław­cem”, jak to pani okre­śliła. Reszta to nor­malna prasa.

Pod­no­sisz gwał­tow­nym ruchem głowę i odwra­casz wzrok.

– Uważa pani, że kobieta nie może zaj­mo­wać się biz­ne­sem pra­so­wym? – pytam.

Twoje oczy znów są na mnie skie­ro­wane, ostre i jasne.

– Myślę, że kobieta może zaj­mo­wać się każ­dym biz­ne­sem, jaki jej się tylko spodoba, dopóki jest sza­cowny. Ta jed­nak… – milk­niesz, kiedy zbliża się kel­ner i wymie­nia twój pusty kie­li­szek na pełny. Łykasz odro­binę trunku, cze­ka­jąc, aż kel­ner się oddali, potem nachy­lasz się ku mnie. – Powi­nien pan wie­dzieć, że w przy­padku tej kobiety nic nie jest godne sza­cunku.

– Jak mnie­mam, cho­dzi pani o jej staj­nię mło­dych męż­czyzn?

Patrzysz na mnie ze zdu­mie­niem, wystra­szona moją bez­ce­re­mo­nial­no­ścią. Albo przy­naj­mniej uda­jesz wystra­szoną. Jesteś z tych, co to oce­niają wszystko po pozo­rach, zamiast zadać sobie trud i wej­rzeć głę­biej. Roz­cza­ro­wu­jące, ale może na dłuż­szą metę korzystne dla mnie.

– Wie­dział pan? I mimo wszystko przy­szedł tu z nią? Na taką uro­czy­stość?

– Miała zapro­sze­nie, a ja chcia­łem się tu zja­wić.

– Dla­czego?

– Żeby zoba­czyć ludzi pani pokroju w ich natu­ral­nym śro­do­wi­sku. Poza tym ona tego nie ukrywa. Ani przede mną, ani przed nikim innym.

– I czuje się pan kom­for­towo, nale­żąc do tej… stajni?

Wzru­szam ramio­nami, czer­piąc satys­fak­cję z two­jego obu­rze­nia.

– To kwe­stia sym­biozy, pew­nego układu, który służy nam obojgu.

– Rozu­miem.

Twoje policzki przy­bie­rają głę­boki odcień różu, a ja znów sobie przy­po­mi­nam, jak bar­dzo jesteś młoda. Młod­sza ode mnie o pięć lat, ale w wypadku męż­czy­zny to wiecz­ność. Być może chro­niono cię przed rze­czy­wi­stym świa­tem męż­czyzn i kobiet, przed tym, jak to wszystko… funk­cjo­nuje. Nagle zaczy­nam się zasta­na­wiać, co dokład­nie wiesz – i skąd wiesz. Zwal­czam pokusę cof­nię­cia się, pogłę­bie­nia dystansu mię­dzy nami. Jawisz się nie­spo­dzie­wa­nie jako ktoś nie­bez­pieczny, twój nie­ska­zi­telny chłód kłóci się z przy­tłu­mio­nym ogniem, który zaczyna migo­tać w moich trze­wiach. Odchrzą­kuję i zmu­szam umysł do pod­ję­cia wątku naszej roz­mowy.

– To ujmu­jące, że trosz­czy się pani o moją repu­ta­cję, ale jestem dużym chłop­cem. Udzielę jed­nak pani pew­nej rady. Cza­sem jedwabna port­mo­netka to w grun­cie rze­czy świń­skie ucho… i odwrot­nie.

Patrzysz na mnie spe­szona.

– Co to ma zna­czyć?

– To ma zna­czyć, że jak wynika z mojego doświad­cze­nia, toporna fasada czę­sto maskuje coś bar­dzo wyra­fi­no­wa­nego, pod­czas gdy olśnie­wa­jący i pełen sza­cow­no­ści wygląd skrywa coś wręcz prze­ciw­nego.

Znowu roz­dy­masz noz­drza, jak­byś wie­trzyła wroga. Ja jestem wro­giem – albo też stanę się nim, kiedy mnie lepiej poznasz. Chwi­lowo wszakże jesteś tylko zain­try­go­wana naszą grą słów. Kąciki two­ich ust uno­szą się w nie­znacz­nym uśmie­chu, bli­skim temu praw­dzi­wemu, choć sta­ran­nie kon­tro­lo­wa­nym.

– To jest pań­ski ideał nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej roz­mowy na przy­ję­ciu? Wymu­szone meta­fory?

– Jedy­nie przy­po­mnie­nie, że ludzie nie zawsze są tym, kogo udają.

Tak­su­jesz mnie powol­nym, uważ­nym spoj­rze­niem.

– Pana też to doty­czy?

Teraz to ja jestem zmu­szony powstrzy­mać uśmiech.

– Och, mnie naj­bar­dziej.

Pochy­lam grzecz­nie głowę i odda­lam się. Wła­śnie zauwa­ży­łem Gol­die, która uka­zuje się ze świeżą war­stwą wer­niksu i prze­ni­kli­wym bły­skiem w oku. Przy­łą­czam się do niej przy jed­nym z bar­ków, przyj­mu­jąc z wdzięcz­no­ścią gin z toni­kiem, który wci­ska mi w dłoń. Pocią­gam zdrowo ze szklanki, zwal­cza­jąc pokusę podą­że­nia za tobą wzro­kiem. Jesteś jak nić, któ­rej nie śmiem roz­wi­kłać. Nie żebym się bał, iż tego nie prze­ży­jesz, lecz dla­tego, że jestem pewien – nawet w tej wcze­snej chwili – iż ja tego nie prze­żyję.

W końcu się jed­nak odwra­cam i spo­strze­gam, że wciąż na mnie patrzysz, i uświa­da­miam sobie, że nawet zwa­żyw­szy na odle­głość, która nas dzieli, nie czuję się bez­piecz­nie. Jesteś po pro­stu olśnie­wa­jąca, lodo­wato zimna Ewa w śli­skim nie­bie­sko­zie­lo­nym jedwa­biu – kró­lowa balu.

Belle.

Tak wła­śnie myśla­łem o tobie tam­tego wie­czoru i tak zawsze o tobie myślę. Nie posłu­gu­jąc się mia­nem, które nadała ci rodzina, ale jako o mojej Belle. Ponie­waż znów to żywię – uda­jąc, że nie czuję na sobie twego wzroku – żywię tę pew­ność, że za ową chłodną fasadą skrywa się inna kobieta, ta, która nie ma nic wspól­nego z poły­skliwą farsą, jaka się wokół niej roz­grywa.

Czy może cho­dzi tylko o to, w co chcę wie­rzyć teraz – po tylu latach, gdy sie­dzę przy maszy­nie do pisa­nia i wyrzu­cam z sie­bie wszystko – o uro­je­nie, przy któ­rym trwam upo­rczy­wie, ponie­waż jest ono łatwiej­sze niż przy­zna­nie, że mogłem się dać tak cał­ko­wi­cie oszu­kać.

Trzy

Ash­lyn

Pod każdą spło­wiałą obwo­lutą i pory­so­waną okładką kryje się życie, jakiś szla­chetny czyn, pora­nione serce, utra­cona miłość, odbyta podróż.

Ash­lyn Greer, Opieka nad sta­rymi książ­kami

26 wrze­śnia 1984 Por­ts­mouth, New Hamp­shire

Ash­lyn popi­jała kawę z zamknię­tymi oczami, zma­ga­jąc się z tępym bólem głowy i nie­okre­ślo­nym uczu­ciem mdło­ści w dołku. Działo się tak nie­kiedy po obco­wa­niu z książką o szcze­gól­nie inten­syw­nym echu. Jak kac czy wcze­sne objawy grypy. Wie­działa dosko­nale, że nie należy poświę­cać zbyt wiele czasu cze­muś w rodzaju Żałuję, Belle. Mroczne książki, jak je nazy­wała, książki o zbyt sil­nym oddzia­ły­wa­niu, by można je było posta­wić na półce obok kla­sycz­nych pozy­cji.

To, że klienci nie wie­dzieli o ist­nie­niu takiego zja­wi­ska, nie ozna­czało wcale, że nie odczu­wali jego skut­ków. Widy­wała na wła­sne oczy wpływ, jaki mroczna książka może mieć na osobę, która niczego się nie spo­dziewa. Zawroty głowy. Migrena. Nagły przy­pływ łez. Pew­nego razu klientka wzięła z półki egzem­plarz Tar­go­wi­ska próż­no­ści i musiała natych­miast popro­sić o szklankę wody. Biedna kobieta. Tam­tego dnia Ash­lyn posta­no­wiła prze­pro­wa­dzić w swo­ich zbio­rach czystkę.

Wywie­siła w drzwiach tabliczkę z napi­sem INWEN­TA­RY­ZA­CJA i przez następne trzy dni wędro­wała od półki do półki, doty­ka­jąc każ­dego egzem­pla­rza w anty­kwa­ria­cie i wybie­ra­jąc te, któ­rych echo brzmiało według niej zbyt posęp­nie dla niczego nie­spo­dzie­wa­ją­cych się klien­tów. Było tego łącz­nie dwa­dzie­ścia osiem pozy­cji, nie­które o dużej war­to­ści. Znaj­do­wały się teraz w bez­piecz­nym miej­scu, poza czy­im­kol­wiek zasię­giem, pod­dane kwa­ran­tan­nie w oszklo­nej gablo­cie w skła­dziku. Wie­działa, że kiedy upora się z lek­turą Żałuję, Belle, ta książka też tam wylą­duje.

Popa­trzyła na nią teraz, leżącą obok jej torby na bla­cie szafki kuchen­nej. Po trzy­krot­nym czy­ta­niu pierw­szy roz­dział sil­nie odci­snął się na jej umy­śle. Ini­cja­cyjne spo­tka­nie kochan­ków – w dodatku pod­czas przy­ję­cia zarę­czy­no­wego. Nie­zbyt pomyślny począ­tek. Z dru­giej strony tytuł nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, że nie będzie tu szczę­śli­wego zakoń­cze­nia.

Co praw­do­po­dob­nie tłu­ma­czyło, dla­czego nie potra­fiła się zmu­sić do lek­tury dru­giego roz­działu. W grun­cie rze­czy nie wie­działa jesz­cze, co wła­ści­wie czyta. Czy był to pamięt­nik? Pierw­szy roz­dział jakiejś powie­ści? Pięk­nie opra­wiony list, infor­mu­jący o roz­sta­niu? Nie miała poję­cia. Zda­wała sobie jed­nak sprawę, że zanu­rze­nie się w ska­za­nym na klę­skę roman­sie – nawet książ­ko­wym – nie jest szcze­gól­nie dobrym pomy­słem. Nie w sytu­acji, kiedy sta­rała się pozbie­rać po tym, jak jej wła­sne mał­żeń­stwo runęło tak spek­ta­ku­lar­nie w gruzy.

Zdrady, roz­wód, który nie został sfi­na­li­zo­wany, i śmierć, któ­rej nie prze­wi­działa. A jed­nak nie wyda­wało się słuszne nosić miano wdowy, kiedy Daniel zmarł – tak jak nie mogła uwa­żać się za roz­wódkę, choć ich mał­żeń­stwo roz­pa­dło się mie­siące wcze­śniej. Tak więc zna­la­zła się w swo­istej otchłani, pod opieką nowego tera­peuty, nie wie­dząc, co się jesz­cze wyda­rzy. Ponow­nie wyco­fała się do swego bez­piecz­nego azylu. Ale bez­pie­czeń­stwo miało swoją cenę.

Była bole­śnie świa­doma skur­cze­nia, jakiemu ule­gło w ciągu ostat­nich czte­rech lat jej życie. Braku rela­cji towa­rzy­skich czy poważ­nych kon­tak­tów ze śro­do­wi­skiem zawo­do­wym. Ści­słego uni­ka­nia cze­go­kol­wiek, co mogłoby pro­wa­dzić do uczu­cio­wego zaan­ga­żo­wa­nia. Ozna­czało to zawę­żoną, nie­sły­cha­nie ogra­ni­czoną egzy­sten­cję, mono­to­nię, która nie pozwa­lała odróż­nić jed­nego dnia od dru­giego. Lecz wyklu­czało to jed­no­cze­śnie klę­ski, co czy­niło mono­to­nię wartą zachodu. Przez więk­szość czasu.

Może wła­śnie dla­tego Żałuję, Belle tak bar­dzo przy­kuło jej uwagę. Bo ofe­ro­wało ucieczkę od mono­to­nii, podróż, która nie wyma­gała opusz­cze­nia bez­piecz­nych brze­gów.

Cho­dziło wszakże i o coś wię­cej. Wie­działa o tym już w chwili, gdy otwo­rzyła książkę na zaple­czu anty­kwa­riatu Kevina. Wyczu­wało się tu jakieś powią­za­nie, któ­rego nie potra­fiła ziden­ty­fi­ko­wać, coś draż­li­wego i zna­jo­mego pod tą gory­czą i zdradą – wra­że­nie nie­do­po­wie­dzia­nych i nie­do­koń­czo­nych spraw. Tak wła­śnie postrze­gała swoje życie, jakby zna­la­zła się w sta­nie zawie­sze­nia i wstrzy­mu­jąc oddech, cze­kała na to, co się wyda­rzy. Przy­po­mi­nało to prze­rwaną opo­wieść, umil­kły nagle akord.

Ta świa­do­mość wpra­wiała w nie­po­kój. I trudno było ją stłu­mić, kiedy się już poja­wiła. A wszystko dla­tego, że jakiś facet z Rye pod­rzu­cił dwa kar­tony ksią­żek do anty­kwa­riatu.

Nie pierw­szy raz czuła się zbita z tropu przez echo książki. Na dobrą sprawę zda­rzało się to dość czę­sto. Tajem­nice tak skan­da­liczne, że paliły ją w koniuszki pal­ców. Smu­tek, który tkwił jak kamień w krtani. Radość tak dzika, że przy­pra­wiała o dreszcz na skó­rze głowy. Miała już do czy­nie­nia z nie­jed­nym. Ale ni­gdy nie doświad­czyła niczego, co przy­po­mi­na­łoby wra­że­nia towa­rzy­szące tej książce: Żałuję, Belle.

Skie­ro­wała na nią oczy. Wciąż czuła moc jej przy­cią­ga­nia, nawet gdy książka była zamknięta, czuła powab ano­ni­mo­wo­ści, siłę sta­ran­nej i zagad­ko­wej prozy; ta rzecz pro­siła się o prze­czy­ta­nie, pierw­szy raz po nie wia­domo jak dłu­gim cza­sie.

I te jej echa.

Przez wszyst­kie te lata postrze­gała je tak, jak per­fu­me­rzy­sta postrzega nuty zapa­chu. Nie­które odczu­wała jako pro­ste, inne jako bar­dziej zło­żone – sub­telne war­stwy, two­rzące skoń­czoną całość. Szczyt, serce, pod­stawa.

W wypadku tej książki jej echa były zło­żone, cięż­kie, trudne do udźwi­gnię­cia. Jakby wbrew roz­sąd­kowi poło­żyła dłoń na okładce. Naj­pierw poja­wiła się gorycz, gorąca i ostra pod opusz­kami pal­ców. To była ta nuta głowy, pierw­sze wra­że­nie. Potem przy­szła kolej na nutę głęb­szą, nutę serca – zdrada, która drą­żyła wyrwę pod jej żebrami. I na koniec nuta bazy, naj­sil­niej­sza ze wszyst­kich war­stwa – żal. Ale czyj żal?

Jak, Belle?

Im dłu­żej o tym myślała, tym głęb­sze żywiła prze­ko­na­nie, że ta piękna, tajem­ni­cza Belle nie była jedy­nie owo­cem wyobraźni autora. Dawał jasno do zro­zu­mie­nia, że „Belle” to przy­do­mek, któ­rym ją obda­rzył. Jej rze­czy­wi­ste imię zostało sta­ran­nie pomi­nięte, tak jak jego wła­sne. Wła­ści­wie żadna z postaci nie nosiła praw­dzi­wego miana. Bo w prze­ciw­nym razie uła­twi­łyby iden­ty­fi­ka­cję?

Marsz­cząc czoło, wer­to­wała strony, jakby kryły się mię­dzy nimi odpo­wie­dzi, niczym list miło­sny czy zasu­szony bukie­cik. Nie kryły się, natu­ral­nie. Jeśli pra­gnęła je poznać, to musiała się o to posta­rać. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że znaj­dzie w swoim koło­no­tat­niku nazwi­sko jakie­goś pro­fe­sora tudzież biblio­te­ka­rza, który mógłby rzu­cić nieco świa­tła na tę tajem­nicę. A może ist­niał prost­szy spo­sób? Jeśli Kevin znał nazwi­sko czło­wieka, który dostar­czył te pudła z książ­kami, to może uda­łoby się nawią­zać z nim kon­takt.

Zeszła na dół do sklepu, otwo­rzyła koło­no­tat­nik na lite­rze G i odna­la­zła numer Kevina. Po dwóch sygna­łach ode­brała jakaś kobieta. Była to Cas­sie, żująca bez­u­stan­nie gumę naśla­dow­czyni Madonny; pra­co­wała w anty­kwa­ria­cie w prze­rwach mię­dzy kon­cer­tami swo­jego zespołu.

– Cześć, Cas­sie. Tu Ash­lyn z „Nie­praw­do­po­dob­nej Opo­wie­ści”. Jest tam gdzieś Kevin?

– O, cześć. Nie, nie ma go. Pole­ciał dziś rano z Gre­giem na Bahamy. Mają tam spę­dzić cały tydzień. Cho­ler­nie im zazdrosz­czę.

– Kto więc pil­nuje inte­resu?

– Ja, o ile się nie mylę. Mogę ci w czymś pomóc?

– Mia­łam nadzieję, że uda mi się poga­dać z nim o paru książ­kach, które przy­słano mu w zeszłym tygo­dniu. Kupi­łam jedną z nich i chcia­łam o nią popy­tać. Pomy­śla­łam, że może ma numer tego gościa, który dostar­czył towar.

– Szcze­rze, nic o tym nie wiem.

Ash­lyn wyobra­ziła sobie, jak dziew­czyna żuje gumę wprost w tele­fon, i sta­rała się zapa­no­wać nad iry­ta­cją.

– Orien­tu­jesz się, czy Kevin prze­cho­wuje infor­ma­cje na temat ludzi, któ­rzy chcą u niego sprze­dać różne rze­czy?

– Przy­kro mi. Musisz go sama o to spy­tać. To jego inte­res. Ale wraca w następną środę.

– Dzięki. Zadzwo­nię do niego.

Odło­żyła słu­chawkę i znów zaj­rzała do koło­no­tat­nika. Tydzień to było zde­cy­do­wa­nie za długo.

☙❧

Nim Ash­lyn obró­ciła w drzwiach wywieszkę z napi­sem INWEN­TA­RY­ZA­CJA, przez pół­to­rej godziny wysłała sie­dem wia­do­mo­ści – Clif­for­dowi Westi­nowi, daw­nemu przy­ja­cie­lowi Daniela i obec­nemu dzie­ka­nowi wydziału angli­styki Uni­wer­sy­tetu New Hamp­shire, Geo­rge’owi Bar­tho­lo­mew, pro­fe­so­rowi na Uni­wer­sy­te­cie Mas­sa­chu­setts, przy­pad­kowo swemu klien­towi, dwóm kon­ku­ren­tom z branży, han­dla­rzom rzad­kich ksią­żek, i trzem księ­ga­rzom.

Nie­stety, niczego się nie dowie­działa. Nikt ni­gdy nie sły­szał o Żałuję, Belle. Wie­działa, że musi roz­sze­rzyć obszar poszu­ki­wań. Mógł być pomocny lokalny oddział Związku Anty­kwa­riu­szy. Zawsze mogła zwró­cić się do wydziału praw autor­skich Biblio­teki Kon­gresu, ale znie­chę­cała ją myśl o zma­ga­niu się z całą tą biu­ro­kra­cją. Nie mogła jed­nak wyklu­czyć, że okaże się to w końcu nie­zbędne.

Teraz, kiedy prze­glą­dała aktu­alne rachunki, jej wzrok znów ześli­znął się na książkę; była bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek zde­cy­do­wana ujaw­nić jej sekrety. Praw­do­po­do­bień­stwo, że dokona jakie­goś poru­sza­ją­cego zie­mię odkry­cia aka­de­mic­kiego, natknie się na nie­znane jak dotąd dzieło, a potem ujrzy arty­kuł na jego temat w sza­cow­nym maga­zy­nie w rodzaju „The Review English Stu­dies” albo „New Lite­rary History”, było skry­tym marze­niem każ­dego, kto zaj­mo­wał się rzad­kimi książ­kami. Lecz jej zain­te­re­so­wa­nie nie miało cha­rak­teru zawo­do­wego. Było instynk­towne, oso­bi­ste w spo­sób, któ­rego nie potra­fiła wyja­śnić.

Czy­tała więc dalej.

Żałuję, Belle

(str. 14–20)

4 wrze­śnia 1941 Nowy Jork

Tydzień po naszym pierw­szym spo­tka­niu jestem na kola­cji wyda­wa­nej przez Vio­let Whit­tier i jej męża, to pry­watna uro­czy­stość z oka­zji two­ich zarę­czyn ze zna­mie­ni­tym Ted­dym. Ten wie­czór był pomy­słem Gol­die, choć nie wiem, jak udało jej się go zor­ga­ni­zo­wać. Może miało to zwią­zek z jakimś daw­nym dłu­giem wdzięcz­no­ści, oka­zy­waną od czasu do czasu chę­cią rezy­gna­cji z nie­zbyt pochleb­nego arty­kułu, choć nie dys­po­nuję na to żad­nym dowo­dem.

Sztyw­nie­jesz w chwili, gdy dostrze­gasz mnie pośród innych gości, nie tak bar­dzo, by zauwa­żyli to inni, ale ja to zauwa­żam i uśmie­cham się bez­wied­nie, kiedy podej­mu­jesz wędrówkę po pokoju, niczym zimny ogień w sza­rym jedwa­biu, pły­nąc w rzece wszyst­kich tych pięk­nych ludzi, przy­sta­jąc od czasu do czasu i pozo­sta­wia­jąc po sobie ślad chłodu, kiedy ruszasz dalej.

Ludzie posłu­gują się wyra­że­niem „zapie­ra­jący dech w pier­siach” – sam się nim czę­sto posłu­guję – ale gdy tak cię obser­wuję zza swej szklanki roz­wod­nio­nego ginu z toni­kiem, przy­cho­dzi mi nagle do głowy, że ni­gdy tak naprawdę nie uchwy­ci­łem do końca jego sensu. To zna­czy aż do tej chwili, kiedy ogar­nia mnie wra­że­nie, że z pokoju ulot­niło się całe powie­trze.

Masz w sobie jakiś sub­telny blask, grę świa­teł, która zdaje się przy­wie­rać do two­jej skóry, i przez moment wyobra­żam sobie, że unosi się nad tobą sre­brzy­stymi falami chłód na podo­bień­stwo żaru uno­szą­cego się nad chod­ni­kiem w upalne dni. Czuję się jak kom­pletny głu­piec, zauro­czony dziew­czyną chło­piec. Nie­do­rzeczne, bo nie jestem chłop­cem. Jed­nak nie mogę odwró­cić wzroku. Jesteś lodem i stalą, chro­nioną przez swe zimno, lecz twoja mroźna zewnętrz­ność odnosi w moim przy­padku sku­tek odwrotny, a jej siła przy­cią­ga­nia – twoja siła przy­cią­ga­nia – jest tak prze­można, że jawi się jako zagro­że­nie.

Upo­mi­nam się w myślach, że prze­by­wa­nie w twoim pobliżu jest koniecz­no­ścią, środ­kiem do osią­gnię­cia celu. Nie powinno mi jed­nak spra­wiać takiej przy­jem­no­ści ani dopro­wa­dzać do podob­nego wzbu­rze­nia. Moja praca wymaga nie­ja­kiej powścią­gli­wo­ści, zdol­no­ści do trzy­ma­nia się w ryzach, obser­wo­wa­nia z dystansu. Jasne spoj­rze­nie, chłód i zawsze – zawsze – pod­trzy­my­wa­nie ilu­zji. To powo­ła­nie i fach, do któ­rego się szcze­gól­nie nadaję. Wsze­lako, kiedy stoję nie­da­leko, patrząc w ślad za tobą, moje spoj­rze­nie jest cał­ko­wi­cie pozba­wione jasno­ści.

Wywo­łu­jesz mętlik w mojej gło­wie, madame, obra­ca­jąc wszel­kie moje zamiary wni­wecz, aż nie­mal zapo­mi­nam, że zapro­szono mnie tu z kon­kret­nego powodu i że gdyby nie ten fakt, nasze ścieżki ni­gdy by się nie prze­cięły. Ta myśl ude­rza mnie bez lito­ści – świa­do­mość, że mogłem sobie zaosz­czę­dzić tego, co nie­uchron­nie nad­ciąga, a o czym jestem prze­ko­nany. Zamie­niam się w ćmę znie­wo­loną przez chłodny pło­mień, zgu­bioną jesz­cze zanim gra się roz­po­częła.

Muszę być ostroż­niej­szy, upo­mi­nam się w myślach, ale jestem zbyt zain­try­go­wany, by być ostroż­nym, zbyt… tak, powiem to… zbyt tobą zauro­czony. Nasza gospo­dyni, na modłę wszyst­kich dobrych gospo­dyń – a może powo­do­wana jakimś wcze­śniej­szym pla­nem – ujmuje mnie za jedno ramię, a za dru­gie Gol­die, i pro­wa­dzi po pokoju jak parę ludz­kich pod­pó­rek pod książki, przed­sta­wia­jąc nas bez­u­stan­nie, aż w końcu sta­jemy twa­rzą w twarz z gośćmi hono­ro­wymi.

Twój Teddy to uoso­bie­nie grzecz­no­ści, uśmie­cha się i kiwa głową jak wielki przy­stojny blok kamie­nia, któ­rym jest w grun­cie rze­czy. Wsu­wasz mu dłoń pod ramię, ale to swo­isty pokaz, mani­fe­sta­cja bar­dziej soli­dar­no­ści niż auten­tycz­nego uczu­cia. Albo może instynk­towne pra­gnie­nie chro­nie­nia się, dowód nie­po­ko­ją­cej świa­do­mo­ści tej nie­wi­dzial­nej iskry, która mię­dzy nami prze­ska­kuje? A może ja chcę tylko tak to postrze­gać. Może naprawdę sza­le­je­cie za sobą, ty zaś nie jesteś nim tak bar­dzo znu­dzona, jak wyobra­ża­łem sobie tam­tego pierw­szego wie­czoru.

Zdo­by­wasz się na uśmiech, gdy jeste­śmy sobie przed­sta­wiani – znowu ten fał­szywy uśmiech – ale i on przy­gasa, kiedy nasza gospo­dyni przed­sta­wia Gol­die, po czym natych­miast się oddala, a nasza czwórka nie­zręcz­nie pozo­staje zdana sama na sie­bie. Twój wzrok obej­muje przez chwilę ciężką od biżu­te­rii dłoń na moim ręka­wie, zaraz potem prze­suwa się na dość obfity biust, który przy­wiera mi do ramie­nia. Powstrzy­mu­jesz się z tru­dem, by nie krzy­wić ust z obrzy­dze­nia.

Patrzysz mi w oczy, uno­sząc ciemną brew. Rozu­miem, że to spoj­rze­nie ma mnie zawsty­dzić. Nie zawsty­dza. Kiwam sztywno głową, prze­pra­szam i odda­lam się. Twój wzrok prze­wierca mi plecy, gdy odcho­dzę z Gol­die; wyczu­wam nie­znaczne dotknię­cie poiry­to­wa­nia mię­dzy łopat­kami. Dozna­jesz ulgi, że uwol­ni­łaś się ode mnie, ale jesteś też ura­żona, bo ktoś zbył cię tak osten­ta­cyj­nie i publicz­nie. Coś nowego, jeśli cho­dzi o cie­bie. Nie żywię co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

Póź­niej mam oka­zję spę­dzić tro­chę czasu ze zło­to­wło­sym Ted­dym. Odro­bi­łem lek­cje i sporo o nim wiem. The­odore. Zdrob­niale Teddy. Dru­gie imię Law­rence, jak w wypadku ojca i wcze­śniej dziadka. Uro­dzony 14 kwiet­nia 1917 roku. Uczęsz­czał do Brow­ning School przez pierw­szą połowę dzie­wią­tej klasy, gdzie osią­gnął mistrzo­stwo w trzech dys­cy­pli­nach spor­to­wych przed swym nagłym, sta­ran­nie wyci­szo­nym odej­ściem. Ostat­nie pół­tora roku spę­dził w kato­lic­kiej Iona Prep, potem w Prin­ce­ton, gdzie dał się poznać jako kapi­tan dru­żyny polo, potwier­dza­jąc swoją repu­ta­cję skoń­czo­nego chama i moczy­mordy; nikt nie wie­rzył, że wytrwa w trzeź­wo­ści do roz­da­nia dyplo­mów. Nie tylko na koniach jeź­dził w tam­tym cza­sie, a ja zasta­na­wiam się siłą rze­czy, ile z tego wszyst­kiego wiesz – i czy się w końcu ustat­ko­wał.

Trzyma w dłoni drinka, kiedy do niego pod­cho­dzę. Whi­skey, jak się domy­ślam, i sądząc po szkli­sto­ści jego sre­brzy­sto­zie­lo­nych oczu, nie pierw­sza tego wie­czoru. Bły­ska zębami, gdy wycią­gam do niego rękę, i udaje, że mnie pamięta. Gra­tu­luję mu szczę­ścia i żeby prze­ła­mać lody, rychłego ślubu, po czym kie­ruję roz­mowę na naj­śwież­sze wia­do­mo­ści dnia. Co myśli o przy­łą­cze­niu się USA do wysiłku wojen­nego? Co sądzi o tym, że Roose­velt się ociąga mimo pona­wia­nych bła­gań Chur­chilla o pomoc? Jakie ma zda­nie na temat rządu Vichy, który oddał Paryż Niem­com?

Patrzy ze zmarsz­czo­nym czo­łem w głąb pustej szkla­neczki, następ­nie znów pod­nosi wzrok. Mruga na mnie tymi zbyt wil­got­nymi, zbyt sze­roko otwar­tymi oczami i poru­sza wielką niczym cegła szczęką, jakby szu­kał sto­sow­nej odpo­wie­dzi. Nara­sta nie­zręczne mil­cze­nie, wresz­cie odzy­skuje mowę.

– Powie­dział­bym, że Fran­cu­ziki powinny tym razem same toczyć wła­sne bitwy i trzy­mać nas z dala od swo­ich wojen. Jeśli mnie pan pyta, Ame­ry­ka­nie powinni zaj­mo­wać się tym, co dzieje się tutaj, pod ich nosem, a nie tym, co wypra­wia się pod dru­giej stro­nie Atlan­tyku.

No i poja­wiło się – to, po co tu przy­sze­dłem. Zacho­wuję nie­wzru­szoną twarz.

– A kon­kret­nie?

– Pie­nią­dze, oczy­wi­ście. I to, kto ma nad nimi kon­trolę. Jeśli nie będziemy ostrożni, to nie­długo znaj­dziemy się na łasce i nie­ła­sce tych drani – jeśli już się nie zna­leź­li­śmy.

– A ci dra­nie to…

– Ste­ino­wie. Ber­go­wie. Rose­no­wie. Niech pan wybiera do woli.

Ma oczy­wi­ście na myśli Żydów.

– Wszy­scy?

Mruga, powoli i z wysił­kiem, nie­świa­dom mojego sar­ka­zmu.

– No cóż, w każ­dym razie ci bogaci. Innymi słowy więk­szość z nich. Wyzy­skują innych, zamiast wziąć się do uczci­wej pracy. Kupują wszystko, na czym mogą tylko poło­żyć łapy.

Z tru­dem zno­szę iro­nię towa­rzy­szącą tej chwili. Zaci­skam zęby, żeby nie zauwa­żyć, że w całym swoim życiu nie spla­mił się uczciwą pracą ani przez jeden dzień i że jego rodzina posiada udziały w poło­wie przed­się­biorstw kole­jo­wych, firm naf­to­wych i stoczni w USA, nie wspo­mi­na­jąc już o nie­zli­czo­nych kilo­me­trach nie­ru­cho­mo­ści zarówno na wschod­nim, jak i zachod­nim wybrzeżu.

Roz­kręca się teraz, twarz ma zaczer­wie­nioną od wysiłku zwią­za­nego z wypo­wie­dze­niem tak wielu zdań naraz. Ale jest też wyraź­nie dumny, że udało mu się wygło­sić tę małą mowę w odpo­wied­nim momen­cie, jakby cze­kał na szansę wyra­że­nia swej opi­nii – nawet jeśli nie jest to do końca jego opi­nia.

Kiwam posęp­nie głową zza szkla­neczki ginu.

– Wydaje się, że dużo pan o tym myślał, to zna­czy o tym, kto ponosi winę za obecną sytu­ację pań­skiego kraju. Rose­no­wie i im podobni.

Marsz­czy czoło, jak­bym powie­dział wła­śnie coś zabaw­nego.

– Nie wymaga to szcze­gól­nej inte­li­gen­cji, prawda? Jak pan sądzi, kto dopro­wa­dził do cho­ler­nego kra­chu? A teraz chcą dopro­wa­dzić nas do ban­kruc­twa za sprawą czy­jejś wojny. I zro­bią to, jeśli ich w porę nie powstrzy­mamy. Ich i komu­ni­stów razem wzię­tych z tymi ban­dzio­rami ze związ­ków zawo­do­wych. Już prze­ro­bili Roose­velta na swoją modłę. Z Kon­gre­sem zro­bią to samo, niech pan zapa­mięta moje słowa.

Jego wypo­wiedź przy­wo­dzi na myśl cofa­nie pokarmu; mam wra­że­nie, że roz­ma­wiam z uczniem, który udaje swo­jego nauczy­ciela; podej­rze­wam, że ten facet powta­rza po pro­stu czy­jeś opi­nie. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że ni­gdy nie zdo­był się na sfor­mu­ło­wa­nie wła­snych. Zacho­wuję dla sie­bie to podej­rze­nie, wraz z pozo­sta­łymi, ma się rozu­mieć. Nie po to Gol­die zała­twiła nam zapro­sze­nie na tę ele­gancką idio­tyczną imprezę, żeby potem patrzeć, jak wywa­lają mnie na zbity pysk.