49,90 zł
Barbara Davis
Echo dawnych ksiąg
Przełożył Jan Kabat
Powieść o magicznym uroku książek i odwadze, by opisać własną historię, autorki bestsellerów „Strażniczka szczęśliwych zakończeń” oraz „Ostatnia z dziewcząt Moon”
Ashlyn Greer sprzedaje białe kruki, niespotykane woluminy, a jej zamiłowanie do książek wykracza poza odurzający zapach starego papieru, atramentu i skóry. Czuje echa historii poprzednich właścicieli – emocjonalny odcisk palca, który tylko ona potrafi odczytać. Kiedy odkrywa parę pięknie oprawionych tomów, które chyba nigdy nie zostały opublikowane, jej dar szybko przeradza się w obsesję. Każdy z nich zawiera zaskakujące oskarżenie, zaś autorzy, Hemi i Belle, opowiadają z dwóch perspektyw o tym samym, tragicznym romansie.
Ashlyn zostaje uwikłana w trwającą od dziesięcioleci literacką tajemnicę. Chce odkryć, kim są bohaterowie i jak potoczyły się ich losy. Zdeterminowana, by poznać prawdę kryjącą się za opowieścią skazanych na zagładę kochanków, czyta dalej, podążając szlakiem złamanych obietnic i pozornie niewybaczalnych zdrad. Im więcej Ashlyn dowiaduje się o Hemi i Belle, tym bardziej zbliża się do finału ich historii miłosnej – i musi ją skonfrontować z niezamkniętymi rozdziałami własnego życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 529
21 lipca 1954 Marblehead, Massachusetts
Pojawia się w jasny letni dzień.
Duża gruba koperta opatrzona w dwóch miejscach czerwonym stemplem PRIORYTET. Wpatruję się w nią niepewnie, gdy leży na porysowanej skórzanej podkładce wraz z innymi przesyłkami. Charakter pisma wydaje się znajomy, podobnie jak nazwisko nadawcy.
Osuwam się na fotel, biorę oddech i uwalniam go z płuc. Nawet teraz, po upływie tylu lat, wspomnienia czają się do skoku. Jak w przypadku bólu fantomowego w amputowanej kończynie, jego źródło może i już nie istnieje, ale pamięć o tym, co zostało utracone, tak nagła i dojmująca, zaskakuje mnie. Siedzę chwilę, zmagając się z tym cierpieniem, i czekam, aż przygaśnie.
Blask popołudniowego słońca przenika żaluzje w moim gabinecie i maluje smugi maślanego światła na ścianach, dywanie i półkach pełnych książek i dyplomów uznania – wszystkiego, co zgromadziłam w ciągu wielu lat. Prywatne sanktuarium. Wydaje się dziś, że moja przeszłość w końcu mnie odnalazła.
Otwieram kopertę i wysypuję jej zawartość na blat biurka – prostokątną paczkę w zwykłym brązowym papierze i małą kopertę z doczepioną na zewnątrz karteczką.
Przesyłam ci to zgodnie z poleceniem w dołączonym liście.
Poznaję staranny charakter pisma. Dickey.
Mój siostrzeniec.
Rzadko rozmawiamy ostatnimi czasy – minione lata tego nie ułatwiają – choć wciąż przesyłamy sobie kartki z wakacji i życzenia urodzinowe. Cóż takiego miałby mi teraz przekazać?
Wyjmuję pojedynczą kartkę z koperty i rozkładam na podkładce. To nie pismo Dickeya, lecz kogoś innego. Także znajome. Ostre, kanciaste litery, wyraźnie pochyłe. Nakreślone przez ducha.
Dickey,
Po tym wszystkim, co zaszło między mną a twoją rodziną, poczytasz mi pewnie za zbytnią śmiałość, że się z tobą kontaktuję. Jestem aż nadto świadom skutków wynikających z moich związków z twoją rodziną i z niechęcią angażuję cię w to wszystko raz jeszcze, uważam jednak, że pewne sprawy wymagają wyjaśnienia. Tym samym muszę cię prosić o wyświadczenie mi ostatniej przysługi – przekaż tę zapieczętowaną przesyłkę swojej ciotce, której miejsce pobytu jest mi po tych wszystkich latach nieznane. Zakładam, że wciąż utrzymujecie kontakt, zawsze bowiem byłeś jej ulubieńcem, przypominam też sobie, że w pewnym konkretnym przypadku zleciła ci misję niezwykle delikatnej natury. Właśnie to wspomnienie sprawia, że ośmielam się prosić cię o pomoc. Jest mym pragnieniem, by przesyłka dotarła do niej w stanie nienaruszonym, gdyż jej zawartość ma charakter wysoce prywatny i jest przeznaczona wyłącznie dla jej oczu.
Z wyrazami najgłębszego szacunku i wdzięczności,
– H
Pokój wydaje się nagle mały, pozbawiony powietrza i ciasny, kiedy przyglądam się starannie opakowanej przesyłce. Trzynaście lat bez jednego słowa, a teraz, jakby znikąd, owiana tajemnicą paczka, przekazana za pośrednictwem naszego niegdysiejszego posłańca. Dlaczego teraz? Dlaczego w ogóle?
Moje dłonie lepią się od potu, kiedy rozrywam sztywny brązowy papier. Ukazuje się wypukły skórzany grzbiet. Marmurkowa niebieska okładka. Książka. Tytuł wytłoczony w złotych literach uderza niczym pięść.
Żałuję, Belle.
Przełykam ból w krtani – znajome doznanie, które odbiera mi dech. Od tak dawna jestem nieczuła, od tak dawna staram się niczego nie pamiętać, że zapomniałam, co to znaczy być rozdarta, krwawić. Zbieram się na odwagę, gdy otwieram książkę, a potem przyciskam dłoń do ust, tłumiąc szloch. Oczywiście, jest tam dedykacja. Nigdy nie przegapiłeś okazji do wygłoszenia ostatniego słowa. Nie jestem przygotowana na twój głos, nagle rozbrzmiewający w mej głowie, gdy czytam to, co napisałeś na stronie tytułowej – to prawie jak strzała wymierzona w moje sumienie.
Jak, Belle? Po tym wszystkim… jak mogłaś to zrobić?
Nic nie jest równie żywe jak książka, którą głęboko pokochano.
– Ashlyn Greer, Opieka nad starymi książkami
23 września 1984 Portsmouth, New Hampshire
Jak często się to działo w niedzielne popołudnia, Ashlyn Greer wyruszyła na łowy. Tym razem na niechlujnym zapleczu sklepu ze starociami, oddalonego o dwie przecznice od „Nieprawdopodobnej Opowieści”, czyli jej własnego antykwariatu z rzadkimi książkami, który prowadziła od czterech lat.
Poprzedniego dnia zadzwonił do niej Kevin Petri, właściciel sklepu, z informacją, że jakiś facet z Rye przyniósł kilka kartonów z książkami, a on nie ma na nie miejsca. Czy nie zechciałaby przyjść i rzucić na nie okiem?
Nie pierwszy raz grzebała cały boży dzień w pudłach, poszukując zaginionych skarbów. Najczęściej odchodziła z pustymi rękoma – ale nie zawsze. Raz udało jej się zdobyć egzemplarz pierwszego wydania Wszystkich stworzeń dużych i małych, nietkniętego, o ile się mogła zorientować. Kiedy indziej ocaliła z pudła pełnego starych książek kucharskich pierwsze wydanie Zaginionego horyzontu Jamesa Hiltona. Egzemplarz był mocno podniszczony, ale po intensywnym odrestaurowaniu udało jej się zgarnąć za niego niezłą sumkę. Takie znaleziska nie trafiały się często – na dobrą sprawę prawie nigdy – ale w tych rzadkich okazjach dreszcz podniecenia wart był wysiłku.
Niestety, pudła tego dnia nie wyglądały zbyt zachęcająco. Większość zawartości stanowiły książki w twardych oprawach, najnowsze bestsellery Daniele Steel, Diane Chamberlain i – wychwalanego pod niebiosa króla wyciskaczy łez – Hugh Garreta. Dzieła autorów bez wątpienia poważanych, nic wszakże, co można by uznać za rzadkość. Drugie pudło zawierało bardziej eklektyczny zbiór, między innymi kilka pozycji z dziedziny zdrowia i odżywiania; jedna gwarantowała płaski brzuch w ciągu trzydziestu dni, druga propagowała korzyści wynikające z diety makrobiotycznej.
Ashlyn pracowała szybko, starając się nie poświęcać zbyt dużo czasu żadnej książce, trudno było jednak nie odczuwać nikłych wibracji, kiedy chowała je z powrotem do kartonów. Należały do kogoś, kto cierpiał na jakąś chorobę i bał się, do kogoś, kto martwił się umykającym czasem. Należały do kobiety, o czym była niemal święcie przekonana.
Było to „coś”, co posiadała, dar niczym doskonały słuch czy węch perfumerzysty. Umiejętność odczytywania echa, które towarzyszyło pewnym rzeczom martwym – książkom, mówiąc ściślej. Nie miała pojęcia, jak to działa. Wiedziała tylko, że zaczęło się, kiedy ukończyła lat dwanaście.
Jej rodzice jak zwykle się ze sobą żarli, gdy wymknęła się przez tylne drzwi i wskoczyła na rower, później zaś pedałowała wściekle, póki nie dotarła do księgarenki przy Market Street. Do swojego azylu, jak nazywała ją w myślach nawet teraz.
Frank Atwater, właściciel księgarni, przywitał ją bez słowa skinieniem głowy. Wiedział, co się dzieje u niej w domu – wszyscy w mieście wiedzieli – nigdy jednak nie poruszał tego tematu, udzielał za to schronienia, kiedy jej relacje z rodzicami stawały się nie do zniesienia. Nigdy nie zapomniała jego serdeczności.
Tamtego brzemiennego w skutki dnia skierował się do swego ulubionego kącika z książkami dla dzieci. Znała na pamięć każdy tytuł i autora, a także kolejność poszczególnych egzemplarzy na półkach. Wszystkie przeczytała co najmniej raz. Tamtego dnia pojawiły się nowe pozycje. Przesuwała palcami po nieznajomych grzbietach. Przygody doktora Dolittle, Zagadka ukrytych schodów, Wodne dzieci. Wyjęła z półki tę ostatnią książkę.
I wtedy nagle to się zaczęło dziać. Coś jakby nieznaczny prąd biegnący wzdłuż jej rąk, aż do samej piersi. I tyle smutku, że z trudem chwytała oddech. Upuściła książkę, która wylądowała rozłożona u jej stóp na dywanie niczym martwy ptak.
Czyżby tylko to sobie wyobraziła?
Nie. Poczuła to. Fizycznie. Ból tak rzeczywisty, tak dojmujący, że jej oczy na chwilę wezbrały łzami. Ale jakimże cudem?
Podniosła ostrożnie książkę z podłogi. Tym razem poddała się temu wrażeniu. Krtań zapiekła ją od łez, ramiona przygniotło brzemię jakiejś straty. Takiej, która nie zna litości ani dna. W owym czasie nie umiała znaleźć żadnego odniesienia dla bólu z rodzaju tych, które odciskają się na ciele, drążą duszę. Siedziała tam zwyczajnie, próbując to pojąć – czymkolwiek było.
W końcu to uczucie złagodniało, straciło ostrość. Albo może przywykła do owego doznania, albo samo się po prostu wykrwawiło. Nie wiedziała. Nawet po wielu latach. Czy to książka mogła zmienić swe echo, czy może wrażenia, jakich ona, Ashlyn, doznawała, odznaczały się bardziej trwałym charakterem, utrwalone na zawsze w czasie?
Nazajutrz spytała Franka, skąd pochodziły te nowe książki. Powiedział jej, że przyniosła je siostra pewnej kobiety, której syn zginął w wypadku samochodowym. W końcu zrozumiała. Ten dławiący smutek, ten miażdżący ucisk pod żebrami oznaczały ból. Matczyny ból. Lecz wciąż umykało jej wyjaśnienie: jak? Jak można było dzielić uczucia innej osoby jedynie przez dotyk jakiejś rzeczy, która do niej należała?
W ciągu następnych kilku tygodni próbowała przywołać to wrażenie, zdejmując z półek książki na chybił trafił i czekając z nadzieją, że w końcu się pojawi. Dni mijały, a ona niczego nie czuła. Aż nagle, pewnego popołudnia, sięgnęła po podniszczony egzemplarz Villette Charlotte Brontë i przez jej palce przemknęła gwałtowna fala radości, jak strumień zimnej wody, lekkiej i perlistej, lecz budzącej swoją intensywnością niepokój.
I trzecia książka. Tom wierszy Elli Wheeler Wilcox, Królestwo miłości. Emanująca z niego skostniała męska energia wydawała się osobliwie sprzeczna z jego romantycznym tytułem, co dowodziło, że echo tej czy innej książki ma niewiele wspólnego z jej gatunkiem literackim czy tematyką. Jawiło się raczej jako forma odzwierciedlenia jej właściciela.
Zebrała się w końcu na odwagę i powiedziała Frankowi o swoich dziwacznych doznaniach. Bała się, że zarzuci jej, iż czyta za dużo bajek. On jednak słuchał uważnie, kiedy zwierzała mu się ze wszystkiego, na koniec zaś zaskoczył ją swą odpowiedzią.
– Książki są jak ludzie, Ashlyn – rzekł. – Wchłaniają to, co się znajduje w otaczającym je powietrzu. Dym. Tłuszcz. Zarodniki pleśni. Dlaczego nie miałyby też wchłaniać uczuć? Uczucia są równie rzeczywiste jak to, co wymieniłem wcześniej. Nie ma nic bardziej osobistego niż książka, zwłaszcza taka, która stała się ważną częścią czyjegoś życia.
Zrobiła wielkie oczy.
– To książki mają uczucia?
– Książki są uczuciami – odparł po prostu. – Istnieją, byśmy czuli. Byśmy łączyli się z tym, co wewnątrz, niekiedy z rzeczami, których się nawet nie domyślamy. Jest jak najbardziej sensowne, że to, co czujemy podczas lektury… udzieli się kiedyś innym.
– Potrafisz to? Czuć to, co się udziela?
– Nie. Ale nie oznacza to, że nie potrafią tego inni. Bardzo wątpię, żebyś była pod tym względem odosobniona, pierwsza. Albo że będziesz ostatnia.
– Nie powinnam się więc bać, kiedy się to zdarza?
– Nie, nie wydaje mi się. – Drapał się chwilę po brodzie. – To, co opisujesz, jest swoistym darem. A z darów należy korzystać. Na co nam one w przeciwnym razie? Na twoim miejscu starałbym się zorientować, jak osiągnąć w tym lepsze rezultaty, ćwiczyłbym to, by dokładniej poznać ten mechanizm. Tym samym nie będziesz się bała, kiedy tego doznasz.
Toteż ćwiczyła. Przy okazji zajęła się robotą detektywistyczną. Odkryła z pomocą Franka, że to, czego doświadcza, ma konkretną nazwę. Psychometria. Termin ten został ukuty w roku 1842 przez lekarza, Josepha Rodesa Buchanana, a w roku 1863 pewien geolog, Denton, opublikował książkę zatytułowaną Dusza rzeczy. Krótko mówiąc, ona, Ashlyn, była swoistym empatą, tyle że dotyczyło to książek.
Frank miał rację. Książki przypominały ludzi. Każda odznaczała się własną wyjątkową energią, czymś w rodzaju podpisu czy linii papilarnych, i czasem owa energia emanowała z nich. Teraz Ashlyn pocierała dłońmi o materiał dżinsów na udach, próbując zetrzeć smutek, który przeniknął w jej palce z pudełka porzuconych książek kucharskich. To była ta negatywna strona jej tak zwanego daru. Nie wszystkie echa rozbrzmiewały szczęściem. Tak jak ludzie, książki doznawały rozpaczy – i tak jak ludzie, pamiętały.
Przez lata nauczyła się ograniczać kontakt z książkami przepełnionymi negatywnym echem, a pewnych unikać całkowicie. Wszakże w takie dni jak ten było to zwyczajnie niemożliwe. Mogła tylko spiesznie pracować.
Ostatni karton zawierał jeszcze więcej powieści, wszystkie w doskonałym stanie, ale nie znalazła w nim niczego, co mogłaby zabrać do swego antykwariatu. W pewnej chwili, kiedy już niemal odsłoniło się dno pudła, natknęła się na wydanie Okruchów dnia Kazuo Ishiguro.
Niby nic szczególnego. Na dobrą sprawę egzemplarz był dość sfatygowany, jego kartki spłowiały niemal do brązu, a grzbiet pokrywały głębokie fałdy i zagięcia. Jednakże nie dało się zignorować jego echa. Zaintrygowana położyła książkę na kolanach i przycisnęła dłoń do okładki. Była to gra, której się czasem oddawała, próbując odgadnąć, czy dany egzemplarz zawiera dedykację, a jeśli tak, to jaka jest jej treść.
Uwielbiała wyobrażać sobie, w jaki sposób konkretny tom trafił do rąk czytelnika – i dlaczego. Dlaczego akurat ta książka i z jakiej okazji? Urodziny czy ukończenie szkoły? Promocja do następnej klasy?
Przeczytała mnóstwo dedykacji w ciągu minionych lat, niektóre były słodkie, niektóre zabawne, a niektóre tak przejmujące, że oczy zachodziły jej łzami. Było to coś cudownie intymnego, kiedy się otwierało książkę i znajdowało na skrzydełku tych kilka skreślonych ręcznie wersów; przypominało to wgląd w jej życie emocjonalne, które nie miało nic wspólnego z autorem, wszystko zaś dotyczyło czytelnika.
Bez niego książka była czystą tabliczką, przedmiotem bez oddechu czy pulsu. Ale gdy stawała się częścią czyjegoś świata, ożywała, obdarzona przeszłością i teraźniejszością – i jeśli dbało się o nią odpowiednio, także przyszłością. Siła życiowa na zawsze z nią pozostawała, niby energetyczny podpis, identyczny z podpisem właściciela.
Niektóre książki nosiły różnorodne, splątane podpisy i były trudniejsze do odczytania, zwykle tyczyło się to tych należących do wielu właścicieli. Takie wibracje wyczuwała w wypadku Okruchów dnia. Mnóstwo warstw. Bardzo intensywnych. Książka z rodzaju tych, które niemal zawsze opatrywano dedykacją. I kiedy ją otworzyła, przekonała się, że tak właśnie jest.
Najdroższy,
Honor nie dotyczy pochodzenia ani nazwiska.
Chodzi o dzielność i opowiadanie się za tym, co słuszne. Ty, mój ukochany, zawsze dokonywałeś wyboru, kierując się honorem. Możesz być z tego dumny, tak jak ja jestem dumna z mężczyzny, którego poślubiłam.
– Catherine
Wyczuwało się w tym swoiste zapewnienie, niby słowa pociechy pod adresem udręczonego serca, ale energia, jaką książka wciąż emanowała, zatęchła i przyciężka niczym zwątpienie, wraz z wątkiem winy i żalu dowodziła, że określenie „najdroższy” – o kogokolwiek chodziło – nie brzmi przekonująco.
Ashlyn zatrzasnęła książkę i położyła ją zdecydowanym ruchem na stosie odrzuconych pozycji, po czym sięgnęła po ostatni egzemplarz w kartonie. Poczuła w tym momencie ucisk w dołku, co być może oznaczało, że ostatecznie natrafiła na coś wartościowego. Tom był niewielki, ale piękny. Marokańska skóra, żebrowany grzbiet, marmurkowe okładki; jeśli jej przypuszczenie było słuszne, rzecz zszyto ręcznie.
Wstrzymała oddech, przyglądając się książce. Praktycznie żadnych śladów zużycia. Oprawa zwarta i mocna. Strony pożółkłe, ale nic poza tym. Wpatrywała się w złote litery na grzbiecie. Żałuję, Belle. Tytuł, który nic jej nie mówił. Marszcząc czoło, kontynuowała przeglądanie książki. Ani śladu imienia i nazwiska autora. Także wydawcy. Dziwne, choć zdarzało się. Coś wszakże budziło niepokój.
Książka zdawała się dziwnie spokojna. Milcząca właściwie. Jak w wypadku nowej, zanim dobyło się z niej echo właściciela. Niechciany podarunek, być może, który nigdy nie został przeczytany? Ta myśl przyprawiła ją o smutek. Książki przekazywane w darze zawsze powinny być czytane. Otworzyła tom, szukając strony redakcyjnej. Nie znalazła jej. Natrafiła za to na dedykację.
Jak, Belle? Po tym wszystkim… jak mogłaś to zrobić?
Ashlyn wpatrywała się w ten pojedynczy wers. Pismo było postrzępione, jakby słowa przypominające odłamki szkła miały ciąć, ranić do krwi. Ale wyczuwało się też wpleciony w spacje smutek, rozpacz pytania, które nie doczekało się odpowiedzi. Dedykacja nie nosiła podpisu ani daty, co sugerowało, że adresat ich nie potrzebował. Zatem znajomość natury intymnej. Może ktoś ukochany albo współmałżonek. Belle. To imię biło w oczy. Czyżby imię osoby, dla której książka była przeznaczona, widniało też w tytule? Czy jej autor był darczyńcą ?
Zaintrygowana Ashlyn jęła wertować strony w poszukiwaniu tożsamości autora, metryczki wydawcy. Niczego takiego jednak nie znalazła. Niczego, co by mogło wskazywać, jak ta piękna książka się narodziła.
Brak strony redakcyjnej sugerował, że książka nie była chroniona prawem autorskim, a tym samym została napisana przed rokiem 1923. Jeśli tak, to znajdowała się w zadziwiająco dobrym stanie. Istniała wszakże jeszcze jedna możliwość, bardziej prawdopodobna. Książka mogła zostać oprawiona w którymś momencie, a introligator nie zdołał włączyć do niej oryginalnej strony redakcyjnej.
Niektóre kartki mogły ulec zniszczeniu albo zagubieniu. Zdarzało się tak wcale nierzadko. Nieraz miała do czynienia z rozpadającymi się książkami, które przysyłano do antykwariatu w torbach na zakupy, a ich luźne strony pospinano za pomocą sznurka albo recepturek; wypaczone okładki, pleśniejące w wilgotnych piwnicach, znaleziska na strychach, których stronice tak się rozeschły, że rozpadały się pod dotykiem palców. Nigdy jednak nie natrafiła na książkę pozbawioną wszelkich śladów pochodzenia.
Ludzie odnawiali stare książki z rozmaitych powodów i niemal zawsze były one dwojakiego rodzaju: albo sentyment, albo wartość kolekcjonerska. W obu przypadkach zachowanie tożsamości autora miało zasadnicze znaczenie. Dlaczego ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu i ponosić koszty odrestaurowania książki, a potem pominąć tak ważne szczegóły? Chyba że uczynił to celowo. Tylko dlaczego?
Znęcona obietnicą literackiej tajemnicy, Ashlyn otworzyła książkę na pierwszym rozdziale i nagle doznała wstrząsu, jakby przez jej palce przepłynął prąd elektryczny. Cofnęła z przestrachem dłoń. Co się stało? Jeszcze chwilę wcześniej książka milczała jak zaklęta – jakby pozbawiona pulsu – póki jej nie otworzyła i nie obudziła do życia tego, co kryło się wewnątrz, jak wówczas, gdy się otwiera gwałtownie drzwi, a mały ogień przemienia się w pożogę. Było to nowe, nieznane doświadczenie, z pewnością takie, które pragnęła zbadać.
Wstrzymując oddech, położyła dłonie na otwartych stronach, przygotowując się na to, co nadejdzie, jak doskonale wiedziała. Każda książka jawiła się inaczej. W większości doznawało się rodzaju subtelnej fizycznej sensacji. Mrowienia w szczęce, gwałtownego łaskotania w brzuchu. Kiedy indziej echa przemawiały bardziej intensywnie. Dzwonienie w uszach albo wrażenie szczypania w policzki, jakby ktoś dał jej w twarz. Czasami czuła smak albo zapach. Wanilia. Dojrzałe wiśnie. Ocet jabłkowy. Lecz tym razem wrażenie było zgoła inne, jak gdyby głębsze i bardziej trzewne. Ostry smak popiołu na języku. Ból w krtani palonej przez łzy. Przeszywający ucisk w klatce piersiowej.
Rozpadające się serce.
A jednak wcześniej, nim otworzyła książkę, nic nie czuła, jakby jej echo wstrzymywało oddech i czekało na odpowiednią chwilę. Lecz jak długo? I czyje to było echo? Dedykację – Jak, Belle? – skierowano bez wątpienia do kobiety, ale sama książka wibrowała zdecydowanie męską energią.
Znowu z uwagą zbadała grzbiet, przejrzała stronę przedtytułową, verso, wyklejkę, mając nadzieję, że znajdzie jakieś wskazówki co do pochodzenia książki. I znów jej wysiłki okazały się bezowocne. Jakby książka wzięła się znikąd niczym widmowy wolumin, istniejący poza literackim czasem i przestrzenią. Tyle że trzymała go w dłoniach. A jego echo wydawało się jak najbardziej rzeczywiste.
Oderwała dłonie od stronic, strzepując palcami prawej dłoni, by uwolnić ją od tępego bólu. Blizna ponownie się odezwała. Ashlyn wlepiła spojrzenie w półksiężycową wypukłość, biegnącą od małego palca do podbicia kciuka. Ostry kawałek szkła, chwycony mimowolnie w chwili paniki.
Rana zagoiła się bez większych komplikacji, a jej pozostałością była zakrzywiona biała wstęga, przecinająca linię życia. Ashlyn przycisnęła kciuk do dłoni i zaczęła rozluźniać rytmicznie palce, ćwiczenie, które jej zalecono po wypadku w celu uniknięcia przykurczu. Może nadszedł czas, by nie przemęczać się w introligatorni i dać ręce odpocząć. Pomyślała, że najwyższa pora wracać do antykwariatu.
Schowała „niepotrzebne” książki do pudła i zaniosła tajemniczą książkę do frontowego pomieszczenia, gdzie Kevin z miłością polerował różowe bakelitowe radio retro.
– Chyba tym razem szczęście ci dopisało. – Wziął od niej książkę, otworzył ją na chwilę, potem zamknął ze wzruszeniem ramion. – Nigdy o niej nie słyszałem. Kto jest autorem?
Ashlyn popatrzyła na niego zaskoczona, że można być tak nieświadomym emocji, którymi ta książka dosłownie promieniowała.
– Nie mam pojęcia. Nie ma nazwiska autora, strony redakcyjnej, nawet słowa o wydawcy. Myślę, że została kiedyś ponownie oprawiona. Albo chodzi o rzecz wydaną na koszt autora, wiesz, kilka egzemplarzy powieści wujka, wydrukowanych z myślą o rodzinie i przyjaciołach.
– I ktoś naprawdę chciałby mieć taką książkę?
Ashlyn mrugnęła konspiracyjnie.
– Pewnie nie. Ale wiesz, że jestem łasa na tajemnice.
Ashlyn
Gdzie, jeśli nie w księgarni, natura ludzka okazuje słabość?
– Henry Ward Beecher
Ashlyn zamknęła za sobą drzwi, delektując się spokojem, który ją ogarniał, ilekroć przekraczała próg „Nieprawdopodobnej Opowieści”; towarzyszyło jej poczucie, że przebywa tam, gdzie jej miejsce.
Ten antykwariat stanowił jej własność od prawie czterech lat, choć pod pewnymi względami należał do niej od zawsze. Tak jak od zawsze ona należała do niego. Od niepamiętnych czasów uważała go za swój dom, a książki na półkach za godnych zaufania przyjaciół. Książki były bezpieczne. Skrywały fabułę, która przebiegała według ustalonego wzoru: początek, środek i zakończenie. To ostatnie zazwyczaj szczęśliwe, choć nie zawsze. I jeśli zdarzało się w powieści coś tragicznego, można ją było zamknąć i wybrać nową, w przeciwieństwie do prawdziwego życia, gdzie wydarzenia przebiegały często bez zgody głównego bohatera.
Jak w przypadku ojca, który nie potrafił wytrwać na żadnej posadzie. Nie dlatego, żeby nie był dość bystry czy wykwalifikowany, tylko dlatego, że nie panował nad gniewem. Wszyscy sąsiedzi wiedzieli o wybuchowym charakterze Geralda Greera. Doświadczyli go na własnej skórze albo codziennie słyszeli, jak dobiega zza okien jego domu. Ojciec łajał jej matkę za rozgotowane klopsy, za kupno niewłaściwych chipsów, za przesadnie wykrochmalone koszule. Nic nie było odpowiednie ani dostatecznie dobre.
Ludzie szeptali sobie na ucho, że ma problem alkoholowy, ale Ashlyn nigdy nie widziała w domu butelki. I dobrze, jak twierdziła babka Trina, która kiedyś zauważyła z przekąsem, że wystarczy jeden niesmaczny obiad, by jej zięć puścił z dymem dom. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebował, to coś, co podsyciłoby ogień.
I była matka Ashlyn, kobieta cień, którą na ogół można było znaleźć w jej pokoju, gdzie oglądała teleturnieje albo przesypiała popołudnia dzięki bezdennej na pierwszy rzut oka fiolce z żółtymi tabletkami na nocnym stoliku. „Wspomagającymi”, jak zwykła je nazywać.
Tamtego lata, kiedy Ashlyn skończyła piętnaście lat, u Willi Greer zdiagnozowano raka pęcherza moczowego. Mówiło się o operacji, o chemioterapii i radioterapii, ale matka sprzeciwiła się leczeniu, twierdząc, że nic w jej życiu nie jest warte trwania przy nim. Umarła w ciągu roku, ledwie cztery tygodnie przed szesnastymi urodzinami Ashlyn. Wybrała śmierć na niekorzyść swej rodziny – i córki.
Strata żony wpłynęła dziwnie na ojca Ashlyn – zamykał się w swoim pokoju albo odcinał się całkiem od domu. Jadł niewiele i z rzadka się odzywał, a jego oczy ziały pustką. Aż nagle, tamtego zresztą popołudnia, kiedy kończyła szesnaście lat, podczas przyjęcia urodzinowego, przy którym upierała się babka, a którego Ashlyn sobie nie życzyła, jej ojciec wlazł na poddasze, podsunął sobie lufę naładowanego winchestera pod brodę i pociągnął za spust.
On też wybrał.
Zamieszkała później u babki. Czwartkowe popołudnia spędzała w gabinecie terapeuty, który specjalizował się w leczeniu dzieci cierpiących na traumę. Niewiele to pomogło. Dwoje rodziców, którzy odeszli w ciągu zaledwie miesiąca, i którzy postanowili ją opuścić. Tak wybrali. Nie ulegało wątpliwości, że wina leży po jej stronie. Że coś zrobiła albo „nie” zrobiła, że chodzi o jakąś niewybaczalną skazę. Niczym oszpecające znamię albo wadliwy gen, kwestia ta stała się odtąd nieodłączną częścią jej życia. Jak ta blizna na dłoni.
Po śmierci rodziców antykwariat stał się prawdziwie jej azylem, miejscem, w którym mogła się schronić przed spojrzeniami i szeptami, gdzie nikt nie patrzył na nią ukradkiem ani nie szydził z dziewczyny, której ojciec palnął sobie w łeb, kiedy zdmuchiwała świeczki na urodzinowym torcie. Ale nie tylko jego samobójstwo odcisnęło się piętnem na jej wczesnym życiu. Zawsze była inna niż wszyscy, bojaźliwa i wycofana.
Ot, dziwadło.
Łatka, którą jej przypięto pierwszego dnia w siódmej klasie, kiedy zaniosła się płaczem, gdy dostała do ręki podniszczony podręcznik do nauk społecznych, dosłownie ociekający odrazą, jaką jego poprzedni właściciel żywił wobec samego siebie. Echo wionęło taką grozą – i to tak niepokojąco znajomą – że dotyk tej książki zdawał jej się prawie nie do zniesienia. Błagała dziewczynę, z którą siedziała, by zamieniła się z nią na podręczniki, ale nie chciała powiedzieć dlaczego. Ostatecznie nauczyciel dał jej inny egzemplarz, niemniej klasa miała z niej niezły ubaw.
To wspomnienie nawet po latach wciąż bolało, w końcu jednak zaakceptowała ten osobliwy dar. Niczym umiejętność malowania albo grania na skrzypcach, stał się nieodłączną częścią jej samej i nawet chwilami przynosił pociechę; echo zastępowało rzeczywistych przyjaciół, którzy mogliby ją oceniać i porzucać.
Ashlyn otrząsnęła się z tej myśli, kładąc torbę na ladzie i rozglądając się po antykwariacie. Uwielbiała każdy skrawek tego swojskiego bałaganu, wytarte dywaniki i wypaczone dębowe podłogi, zapach wosku pszczelego, wymieszany z wonią tytoniu fajkowego Franka Atwatera, ale gdy zatrzymała wzrok na stosie książek, które czekały na zajęcie się nimi, na półki, które wymagały odkurzenia, na okna, które już dawno należało umyć, żałowała, że nie zdecydowała się jeszcze, zgodnie z planem, zatrudnić kogoś do pomocy.
Już prawie zamieściła ogłoszenie zeszłego miesiąca i określiła dokładnie warunki, jednak ostatecznie zmieniła zdanie. Nie chodziło o pieniądze. Wraz z rozwojem biznesu introligatorskiego antykwariat przynosił wystarczające zyski, by zatrudnić personel. Jej niechęć wynikała raczej z pragnienia zachowania azylu, który sobie stworzyła, zamkniętego świata atramentu, papieru i znajomych wrażeń, które niosły ze sobą echa książek. Nie czuła się gotowa dopuścić do niego kogoś innego, nawet gdyby oznaczało to więcej wolnego czasu. Może zwłaszcza dlatego.
Zerknąwszy na stary dworcowy zegar, zdjęła kurtkę i rzuciła ją na ladę. Dochodziła czwarta, ona zaś musiała jeszcze co najmniej godzinę układać książki na półkach, nim uda się do introligatorni. Kolekcja tego dnia zaskakiwała różnorodnością; zawierała takie tytuły, jak Sztuka gotowania z użyciem ziół i przypraw, Przewodnik ptasiego zachowania: tom I i II, Dzieła poetyckie Sir Waltera Scotta i Czwarty wymiar filozofii.
Zakres zainteresowań jej klientów zawsze budził w niej zdumienie. Jeśli ktoś gdzieś interesował się jakimś zagadnieniem, bez względu na jego wyjątkowość, to z pewnością istniała książka dotycząca tego zagadnienia. A skoro istniała, to ktoś gdzieś pragnął ją przeczytać. Praca Ashlyn polegała na tym, by to umożliwić, i traktowała to bardzo poważnie. Dorastała w przekonaniu, że można się dowiedzieć z książek absolutnie wszystkiego, i nadal w to wierzyła. Jakże mogło być inaczej, skoro spędzała tyle czasu w tak wysublimowanej przestrzeni?
Kiedy już skończyła ustawiać książki na półkach, wypolerowała ladę i ułożyła w stojaku przed sklepem darmowe egzemplarze, a także ulotkę reklamową antykwariatu na ten miesiąc. Mycie okien musiało poczekać na inny dzień. Po sześćdziesięciu latach istnienia sklep dni świetności miał już dawno za sobą, ale ciepła, swojska patyna na porysowanej podłodze i uginające się od książek półki były czymś, co klienci zdawali się doceniać i czego nawet oczekiwali.
W introligatorni znajdującej się na zapleczu Ashlyn włączyła świetlówki, niemal irytująco jasne w porównaniu z rzucającymi miękki blask lampkami biurkowymi w antykwariacie. Pomieszczenie było niewielkie i do nieprzytomności zagracone, ale ten chaos odznaczał się swoistym porządkiem. Po prawej stronie, tuż przy drzwiach, stała szywnica introligatorska, służąca do łączenia stron, a także stojak z wklejkami różnego koloru i wzoru. Lewą stronę zajmowała prasa z kutego żelaza, która niegdyś wywoływała w myślach Ashlyn obrazy rodem z inkwizycji hiszpańskiej, dopóki Frank nie pokazał jej, jak korzystać z tego urządzenia, by nadać książkom odpowiedni kształt i zwartość.
Przy tylnej ścianie stał stół warsztatowy. Na półkach, które nad nim zamontowano, znajdowały się przeróżne narzędzia fachu introligatorskiego: odważniki, szydła, bloki szlifierskie, kostki introligatorskie, a także wszelkiego rodzaju młotki i szpatułki. Oraz przybory powszechniejszego użytku, typowo domowe, takie jak papier woskowany, klipsy do segregatora i stara suszarka do włosów, służąca do usuwania naklejek z książek z wyprzedaży. Na samym końcu warsztatu, w pojemniku ze szklanym frontem, umieszczono różnego rodzaju rozpuszczalniki i kleje, słoiki z barwnikami i tubki z farbą, muślin i taśmy do wzmacniania grzbietów książek, japońską bibułkę do naprawy porozrywanych stron.
Widok tego wszystkiego onieśmielał ją niegdyś. Teraz każdy z tych przyborów i odczynników jawił się jako wyraz jej miłości do książek, jako przedłużenie jej cielesnej powłoki. Po „wypadku” ojca, jak nazywała to z uporem babka Trina, Frank zaproponował jej realne zatrudnienie. Z początku do jej obowiązków należało jedynie odkurzanie i opróżnianie koszy na śmieci, ale gdy pewnego dnia przyłapał ją, jak kręciła się przy drzwiach introligatorni i wstrzymując oddech, obserwowała, jak dokonuje sekcji pierwszego wydania któregoś z dzieł Steinbecka, przywołał ją skinieniem dłoni i udzielił pierwszej lekcji w restaurowaniu książek.
Dowiodła, że jest pojętną uczennicą, i po kilku tygodniach pozwolił jej pomagać sobie w introligatorni – najpierw powierzając mniej cenne pozycje, z czasem rzadsze i bardziej wartościowe egzemplarze. Po latach przywracanie książkom świetności stało się niemal uświęconym powołaniem. Było to niezwykle satysfakcjonujące – mieć do czynienia z czymś zaniedbywanym, nawet niewłaściwie traktowanym, a następnie przemieniać w coś nowego, rekonstruując z najwyższą starannością, aż wreszcie przywracać mu pierwotny kształt: wyrównywać grzbiet, usuwać blizny, odtwarzać umęczone piękno. Każda rekonstrukcja stanowiła dzieło miłości, była czymś w rodzaju wskrzeszenia; pokiereszowany i odtrącony przedmiot zyskiwał nowe życie.
Tego dnia jej zadanie sprowadzało się do odnowienia kilku stron opowieści o przygodach Toma Swifta; pozostawiła kartki w emaliowanej wannie w nadziei, że uda jej się usunąć spore ilości kleju zastosowanego pod wpływem czyjejś nierozważnej rady. Klej nastręczał trudności nawet w rękach doświadczonego introligatora. W rękach entuzjastycznego amatora wieszczył klęskę.
Posługując się niewielką szpatułką, zanurzyła ją w wodzie i zaczęła delikatnie usuwać klej i starą taśmę z krawędzi górnej strony. Miała z tym problemy, ale po kilku godzinach dałoby się to zrobić. Kiedy kartki by już wyschły, poskładałaby je na nowo, zajęłaby się okładkami i wklejkami, wytłoczyła na nowo litery na grzbiecie. Wymagałoby to nakładów finansowych, ale książka opuściłaby antykwariat obdarzona nowym życiem i przy odrobinie szczęścia pan Lanier nie próbowałby się już bawić w introligatora.
Kiedy się upewniła, że uczyniła wszystko, co mogła, wysuszyła dłonie i zgasiła światło, jej myśli powędrowały ku jej mieszkaniu, ku fotelowi i słowom, które wryły się w jej mózg.
Jak, Belle… jak mogłaś to zrobić?
☙❧
Te słowa wciąż jej towarzyszyły, kiedy przekraczała próg swego mieszkania i zzuwała z nóg buty. Podobnie jak antykwariat, mieszkanie Franka Atwatera stało się z czasem jej drugim domem. I teraz też do niej należało.
Kiedy sprawy w domu przybierały zły obrót, Frank i jego żona Tiny zapewniali jej miejsce, do którego mogła wracać po szkole, przekąsić coś, odrobić lekcje albo po prostu zwinąć się w kłębek na sofie i oglądać w telewizji serial Mroczne cienie. Kiedy Tiny zaczęła cierpieć z powodu tętniaka i nagle zmarła, Ashlyn robiła, co w jej mocy, by wypełnić pozostawioną przez nią pustkę. W zamian Frank zapisał jej wszystko przed swą śmiercią sześć lat później. „Córce, którą nigdy nie zostałem obdarzony – napisał w testamencie. – Radości i pociesze w czasach mego smutku”.
Tęskniła za nim ogromnie. Za jego niewyczerpaną dobrocią, pełną spokoju mądrością, umiłowaniem wszystkiego, co miało postać słowa. Był tu wciąż, w tym starym zegarze z pozłacanego brązu na gzymsie kominka, sfatygowanym skórzanym fotelu obok okna, w jego ukochanej kolekcji wiktoriańskich powieści, z których każda wibrowała echem dobrze przeżytego życia. Unowocześniła trochę to lokum, nim się do niego wprowadziła, a rezultat stanowiła eklektyczna mieszanina stylu wiktoriańskiego, współczesności i rzemiosła rękodzielniczego; wszystko to współgrało zadziwiająco dobrze z wysokimi oknami mieszkania i ścianami z surowej cegły.
Poszła do kuchni, podgrzała w mikrofali resztki kurczaka kung pao z poprzedniego wieczoru i zjadła je prosto z kartonu, stojąc przy zlewie. Kusiło ją, by zagłębić się w Żałuję, Belle, ale przestrzegała ścisłej zasady, dotyczącej posiłku i książek – jedno albo drugie, nigdy jednocześnie.
Wreszcie, zamieniwszy dżinsy na spodnie od dresu, wyjęła z torby książkę, zapaliła fikuśną lampkę do czytania, odkrytą poprzedniego roku na jakiejś wyprzedaży podwórkowej, po czym usadowiła się w fotelu obok okna. Siedziała chwilę z książką na kolanach, przygotowując się na spodziewane nadejście emocjonalnej burzy. Potem wzięła głęboki oddech i otworzyła książkę na pierwszej stronie.
(str. 1–13)
27 marca 1953 Nowy Jork
Będziesz się zapewne zastanawiać, dlaczego zadałem sobie tyle trudu. Dlaczego po tylu latach miałbym podjąć się takiego zamierzenia. Napisania książki. Z początku jednak nie miała to być książka. Narodziła się jako list. Jedno z tych oczyszczających niczym katharsis wyznań, których nie zamierza się tak naprawdę przesłać. Ale gdy zacząłem wodzić piórem po papierze, okazało się, że mam zbyt wiele do powiedzenia. Zbyt wiele żalu, by pomieścić go na jednej kartce – czy nawet na kilku. Przeniosłem się więc do biurka, do swojej maszyny do pisania – starego ojcowskiego modelu Underwood No. 5 – gdzie w tej chwili siedzę, wystukując słowa, które dusiłem w sobie przez dwanaście lat, pytania, które wciąż mnie prześladują.
Jak? Jak, Belle?
Ponieważ nawet teraz, po tylu błędach, które w życiu popełniłem – a popełniłem wiele – ty jesteś tym, którego żałuję najbardziej. Tak, byłaś największą pomyłką mego życia, ubolewaniem, które nigdy nie doczeka się rozgrzeszenia czy ukojenia. Zarówno w twoim, jak i w moim przypadku.
W tym życiu zdarzają się straty, których nie da się przewidzieć. Żal, który cię ogarnia, wyłaniając się z mroku. Ciosy, które spadają tak nagle i celnie, że nie sposób się przed nimi obronić. Czasem jednak człowiek spodziewa się ciosu. Widzi go, stoi bez ruchu i pozwala się powalić. A później – po latach – wciąż pyta sam siebie, jak mógł być tak głupi. Ty byłaś właśnie takim ciosem. Wiedziałem o tym już pierwszego wieczoru. I pozwoliłem, byś mnie powaliła.
Wspomnienie tamtego spotkania wciąż tkwi we mnie jak cierń, jak rak, którego żaden upływ czasu nie wytnie, i choć ujawnienie tego nie sprawia mi żadnej przyjemności, być może przyniesie trochę spokoju. Tak więc muszę przystąpić do dzieła i cofnąć się w czasie. Do tamtego wieczoru, kiedy to wszystko się zaczęło.
☙❧
27 września 1941 Nowy Jork
Wodzę oczami po sali balowej St Regis Hotel, starając się zbytnio nie wiercić w wypożyczonym garniturze. Nic bardziej nie zdradza oszusta niż nerwowe ruchy, ja zaś oszustem z pewnością jestem.
Przyglądając się z uwagą zgromadzonemu towarzystwu – przedstawicielom wielkiego przemysłu i ich rozpieszczonym żonom z nowojorskiej socjety, pochłaniającym ptysie krabowe z chłodzonym Veuve Clicquot – można niemal zapomnieć, że doszło kiedykolwiek do wielkiego kryzysu. Może dlatego, że dotknął on to olśniewające, powabne zbiorowisko delikatniej niż innych, zachowując najgorsze dla mniej zamożnych.
Trudno się dziwić. Zasłużenie czy nie, krezusi zawsze spadają radośnie na cztery łapy. I by to podkreślić jeszcze dobitniej, wielu z tych, których fortuny nie ucierpiały, pragną za wszelką cenę chwalić się swoim przetrwaniem poprzez krzykliwy pokaz bogactwa – jak ten, którego jestem tu świadkiem.
Przyjęcie rozkręca się na całego, puchnąc od nadmiaru i zarazem dobrego smaku, szampan leje się strumieniami, parkiet to istne morze smokingów i sukni od słynnych projektantów, które nigdy nie zostaną ponownie włożone. Jest orkiestra z prawdziwego zdarzenia, stoliki uginają się od krewetek i kryształowych mis z kawiorem, rzeźb lodowych w kształcie pyzatych cherubinków, wreszcie koktajli, które krążą bez końca na błyszczących srebrnych tacach. Ten luksus zapiera dech w piersiach. I jest bezwstydny. W taki wieczór wszakże nie oczekuje się niczego innego. Jedna z księżniczek zaręczyła się z jednym z książąt, a ja tu jestem, by być świadkiem życzeń – i zobaczyć księżniczkę w jej naturalnym otoczeniu.
Jestem tutaj nie na mocy zaproszenia, tylko jako gość pewnego przyjaciela, a moją misją jest, jeśli mi się powiedzie, zawrzeć znajomość z dyktatorami trendów wielkiego amerykańskiego miasta. Tych szanowanych potomków słynnych nowojorskich „czterystu”, które to określenie wywodzi się z liczby gości, jakich rzekomo mogła pomieścić sala balowa Caroline Astor. I jak w wypadku tamtej sali tylko śmietanka towarzyska nowojorskiej socjety miała prawo się tu znaleźć. Ja oczywiście nigdy nie trafiłbym na taką listę. Nie odznaczam się odpowiednim rodowodem. Ani jakimkolwiek innym. Jestem raczej bystrym, dobrze ustawionym pieczeniarzem, karierowiczem obarczonym konkretną misją.
Zauważyłem w tłumie dwie z sióstr Cushing, Minnie i świeżo poślubioną mężatkę Babe, a także ich matkę, matrymonialną pośredniczkę, Kate, znaną w kręgu przyjaciół jako „Gogsie”. Stawili się przedstawiciele Whitneyów, Mortimerów, Whintropów, Ripleyów, Jaffrayów i Schermerhornów. Rzuca się w oczy nieobecność – jak najbardziej spodziewana – choćby jednego członka klanu Rooseveltów, którzy rzekomo wypadli z łask naszego gospodarza. Nikt się tym jednak nie przejmuje, jak można sądzić. Jest tu dostatecznie dużo wspaniałości, by wynagrodzić ten brak. Piękni ludzie w pięknych ubraniach, zajmujący się pięknymi rzeczami. I tuż obok sprawiający wrażenie nieskazitelnego buldoga w tym swoim wieczorowym stroju stoi mężczyzna, który za to wszystko płaci – wielki człowiek we własnej osobie – w otoczeniu nowych, wszechmocnych przyjaciół.
A niedaleko – zawsze niedaleko – córka wielkiego człowieka. Nie mówię o Cee-Cee, którą przed kilku laty sprzedano na licytacji synowi i spadkobiercy króla aluminium. Chodzi mi o młodszą córkę, tę, w której zaręczynach przyszło mi uczestniczyć tego wieczoru. O ciebie, Belle, której zdjęcie ukazało się ostatnio w „Sunday News” wraz ze zdjęciem twojego narzeczonego, miłośnika polo – Theodore’a.
Kiedy się tu zjawiłem, obserwowałem przez kilka niespokojnych chwil, jak tańczycie, oceniając jego zalety i porównując je ze swoimi – tak się to zwykle czyni. Nieskazitelny krój jego marynarki, szerokość ramion, lśniące złote fale włosów zaczesanych od czoła. I twarz, wyrzeźbiona niczym porządny kawałek marmuru, opalona i kwadratowa, a także nieco znudzona, kiedy jej właściciel prowadzi cię na parkiecie, jakby o wiele bardziej wolał przebywać w jednym z pokoi na górze, paląc cygara i tracąc pokaźne części ojcowskiej fortuny przy niekorzystnym rozdaniu kart. (Jeśli wierzyć plotkom, oczywiście).
Pomyślałem wówczas, że pasujecie do siebie, wasze ręce się luźno splatały, kiedy sunęliście po parkiecie z mechaniczną precyzją. Doszedłem do identycznego wniosku, gdy zobaczyłem wasze zaręczynowe zdjęcie w gazecie: para pięknych, pustych okazów. Równie uprzywilejowanych. Równie znudzonych. Teraz jednak, gdy przyglądam ci się z drugiego końca sali, kiedy już w końcu jesteś od niego odseparowana, w niczym nie przypominasz tamtej kobiety ze zdjęcia, i przez chwilę, chłonąc twój widok, tracę zupełnie zdolność logicznego myślenia.
Jesteś doskonale olśniewająca w powłoce niebieskozielonego jedwabiu, który przylega do ciebie jak druga skóra i zdaje się zmieniać kolor, gdy się poruszasz. Niebieski, potem zielony, wreszcie nieznacznie srebrny, jak łuski jakiejś wielkiej ryby. Albo syreny z bajki.
Nosisz długie rękawiczki w tej samej barwie i prosty sznur srebrzystoszarych pereł. Włosy, lśniące i ciemne, czeszesz do tyłu i układasz na czubku głowy w fale, odsłaniając doskonałą twarz w kształcie bladego serca, drobne usta – łuk kupidyna, spiczastą bródkę z nieznacznym dołkiem. Twarz przykuwająca uwagę. Taka, która odciska się na duszy niczym fotograficzny negatyw. Albo siniec.
Popijasz w roztargnieniu szampana i wodząc po sali wzrokiem, napotykasz moje spojrzenie. To dziwna chwila, jakby przebiegł między nami jakiś niewidzialny prąd; przyciąganie magnesu; zew natury.
Skłaniam lekko głowę chłodnym, dystyngowanym ruchem. Uważam się za czarującego. Nie inaczej, skoro robię z siebie takiego idiotę. Odwracasz się, jakbyś mnie nie widziała, i zaczynasz gawędzić z kobietą w fatalnie dobranym kapeluszu, ja zaś zauważam, że perły, które nosisz na szyi, opadają poza łopatki, kołysząc się niczym wahadło pośrodku nagich pleców. Efekt jest doprawdy hipnotyzujący.
Wciąż się gapię, kiedy odprawiasz swoją rozmówczynię i odwracasz się, żeby na mnie popatrzeć, jakbyś była cały czas świadoma mojego wzroku. Spoglądasz mi twardo w oczy. Przygana? Zaproszenie? Nie mam pojęcia. Twoja twarz jest pozbawiona wyrazu, nie zdradza niczego. Powinienem był zrozumieć, tam i wtedy, w tej chwili lodowatej płomienności, że zawsze będziesz skrywać przede mną jakąś część siebie. Ale tego nie dostrzegam. Bo nie chcę.
Oczekuję niemal, że się oddalisz, kiedy podchodzę, że znikniesz w tłumie, ale stoisz uparcie w miejscu, oczy ponad brzegiem kieliszka wpatrują się we mnie. Nagle wyglądasz młodo, bezbronnie w sposób, z którego nie zdawałem sobie sprawy aż do tej chwili, i muszę sobie przypomnieć, że niedawno obchodziłaś dwudzieste pierwsze urodziny.
– Ostrożnie z szampanem – mówię, przysuwając się do ciebie z gładkim uśmiechem. – Potrafi działać podstępnie. Zwłaszcza jeśli ktoś nie jest do niego przyzwyczajony.
Rzucasz mi chłodne spojrzenie.
– A wyglądam, jakbym nie była przyzwyczajona?
Mój wzrok ślizga się po tobie, zatrzymując kolejno na krtani, smukłym łuku obojczyka, na wznoszeniu się i opadaniu twojego oddechu, nieco szybszego niż jeszcze przed chwilą.
– Nie – stwierdzam w końcu. – Nie teraz, kiedy przyjrzałem się bliżej.
Wyciągam rękę i przedstawiam się. Robisz w odpowiedzi to samo, jakby można było przebywać tu i nie wiedzieć, kim jesteś.
Moją uwagę przykuwa brylant rzucający blask na palcu serdecznym. Ma kształt gruszki i waży co najmniej trzy karaty, choć nie mogę się uważać za eksperta w tej dziedzinie.
– Najlepsze życzenia z okazji zaręczyn.
– Dziękuję – odzywasz się, patrząc gdzieś w bok. – Miło, że się pan zjawił.
Twój głos, niepokojąco niski jak na kogoś tak młodego, zaskakuje mnie, ale jestem też rozbawiony tą gładką odpowiedzią. Najwidoczniej nie wiesz, kim jestem. W przeciwnym razie nie byłabyś taka grzeczna.
Znowu mi się przyglądasz, zatrzymując wzrok na moich pustych rękach.
– Nie pije pan. – Wykręcasz szyję, szukając wzrokiem kelnera. – Proszę się poczęstować szampanem.
– Nie, dziękuję. Preferuję gin z tonikiem.
– Brytyjczyk – oceniasz, jakbyś dopiero teraz się zorientowała, że nie zaliczam się do twojego towarzystwa.
– Owszem, zgadza się.
– No cóż, znalazł się pan daleko od domu. Mogę spytać, co pana sprowadziło do naszego kraju? Bo jestem pewna, że nie przeleciał pan tutaj nad całym błękitnym oceanem tylko po to, by uczestniczyć w moim przyjęciu zaręczynowym.
– Przygoda – mówię po prostu i jednocześnie wymijająco, ponieważ nie należy się przyznawać do tego, co tak naprawdę sprowadziło mnie tego wieczoru do St Regis. Czy do Stanów, jeśli o to chodzi. – Jestem tu dla przygody.
– Przygoda bywa niebezpieczna.
– Na tym polega jej urok.
Znowu wodzisz po mnie spojrzeniem tych szeroko osadzonych bursztynowych oczu, długo i niespiesznie, a ja zastanawiam się, co widzisz – i jak dużo widzisz.
– A jakiego rodzaju przygoda pana pociąga? – pytasz z cieniem znudzenia, jakie czasem przybiera się w celach obronnych. – Czym się pan… zajmuje?
– Jestem pisarzem. – Kolejny unik, ale pomniejszy.
– Doprawdy? Co pan pisze?
– Powieści.
Ciepło, ciepło, zbliżamy się do prawdy, choć niezupełnie. Widzę, że rozbudziłem twoje zainteresowanie. Słowo „pisarz” właśnie w ten sposób działa na ludzi.
– Jak Hemingway?
– Któregoś dnia, czemu nie – odpowiadam, bo to akurat jest prawdą. Może kiedyś zacznę pisać jak Hemingway. Albo Fitzgerald. Albo Wolfe. Taki w każdym razie mam zamiar.
Marszczysz nos, ale z twoich ust nie pada żaden komentarz.
– Nie jest pani wielbicielką Hemingwaya?
– Nieszczególnie. Cała ta pusząca się agresywna męskość… – Twoje spojrzenie wędruje w stronę parkietu, a ja myślę przez chwilę, że nasza rozmowa zaczyna cię męczyć. – Wolę Brontë – mówisz w końcu na tle przytłumionych taktów, które płyną od strony orkiestry. Grają Never in a Million Years.
Wzruszam nieznacznie ramionami.
– Pogrążeni w myślach bohaterowie i omiatane wiatrem wrzosowiska. Bardzo… nastrojowe. Ale nieco zbyt gotyckie jak na mój gust.
Przechylasz kieliszek, opróżniasz go i rzucasz mi spojrzenie z ukosa.
– Sądziłam, że Anglicy są koszmarnymi snobami, jeśli chodzi o książki. Nic, tylko klasyka.
– Nie wszyscy. Niektórzy z nas są w rzeczywistości bardzo nowocześni, choć przyznam, że jestem wielbicielem Dickensa. Nie był przesadnie romantyczny, ale wiedział, jak snuć opowieść.
Unosisz jedwabistą ciemną brew.
– Zapomniał pan o dwuznacznej pannie Havisham i jej okropnym torcie. To nie jest gotyckie?
– W porządku, w tym wypadku się zgodzę. Zdarzało mu się opowiadać o skazanych na klęskę kochankach i pustelnicach w podartych sukniach ślubnych, ale zasadniczo pisał o zagadnieniach społecznych. O bogatych i biednych. O nierównościach dzielących poszczególne klasy.
Czekam, zachowując niewzruszony wyraz twarzy, i zastanawiam się, czy połkniesz przynętę. Chcę cię zachęcić do rozmowy. Ponieważ już wyrobiłem sobie opinię na twój temat i nagle, niewytłumaczalnie, bardzo pragnę się mylić.
– A pan do których się zalicza? – odparowuje, odwracając zgrabnie sytuację na swoją korzyść. – Do bogatych czy biednych?
– Och, zdecydowanie do tych drugich, ale mierzę wyżej. Któregoś dnia…
Przekrzywiasz głowę, mrużysz lekko oczy, a ja widzę, że pojawia się w nich nowe pytanie. Samozwańczy poszukiwacz przygód bez pieniędzy i perspektyw, i oto jestem tutaj, obracając się w szacownym towarzystwie podczas twojego małego przyjęcia. Piję trunki twojego taty i jestem impertynencki. Chcesz wiedzieć, kim jestem i jak ktoś taki jak ja się tu wprosił. Ale nim udaje ci się o to spytać, ujmuje cię za ramię jakaś korpulentna kobieta w rdzawej sukni z tafty; spod kredowych warstw pudru wyziera szeroki uśmiech.
Przesuwa po mnie spojrzeniem, oceniając, że nie jestem nikim ważnym, i całuje cię, przywierając ustami do twego policzka.
– Bonne chance, moja droga. Tobie i Teddy’emu. Nie ulega wątpliwości, że twój ojciec jest zadowolony. Poszczęściło ci się. I jemu też.
Odpowiadasz uśmiechem. Nie tym prawdziwym, szczerym – tym, który przeznaczasz na zwyczajne okazje. Wyćwiczonym i mechanicznym. I kiedy patrzę, jak krzywisz głupkowato usta, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że kobieta, która obok stoi, ta olśniewająca piękność w jedwabiu i perłach, jest fikcją, aktorką w wystawnym kostiumowym dramacie, dobrze naoliwioną istotą, która składa się z kół zębatych i przekładni.
Uśmiech gaśnie w chwili, gdy kobieta się oddala, znika tak nagle, jak się pojawił. Wyglądasz bez niego jak balonik, z którego uszło powietrze, mniej olśniewająca w jakiś sposób; jest mi ciebie niemal żal. To ostatnia rzecz, jakiej spodziewałem się doznać tego wieczoru, i wprawia mnie to w irytację. Współczucie to słabość, na którą ludzie mojego fachu nie mogą sobie raczej pozwalać.
Prawie niedostrzegalnie schylam głowę.
– Gdybym nie wiedział, że jest inaczej, a przypuszczam, że nie wiem, mógłbym pomyśleć, że lady jest nieszczęśliwa. Co wydaje się zdumiewające, zważywszy że upolowała jednego z najodpowiedniejszch i najbardziej pożądanych kawalerów w całym Nowym Jorku. Ropa naftowa. Nieruchomości. Konie. I niezwykły okaz. Złoty chłopiec, można by rzec.
Sztywniejesz, urażona moim tonem. I faktem, że przeniknąłem twoją olśniewającą fasadę.
– Wydaje się, że wie pan bardzo dużo o moim narzeczonym. Jest pan jednym z przyjaciół Teddy’ego?
– Nie, żadnym przyjacielem. Ale wiem co nieco o pani młodym mężczyźnie i jego rodzinie. Otacza się interesującym zbiorowiskiem znajomych. Może nie tych z najwyższych kręgów, ale… użytecznych.
Między twoimi brwiami pojawia się mikroskopijna, twarda zmarszczka.
– Użytecznych?
Odpowiadam lodowatym uśmiechem.
– Wszyscy potrzebują przyjaciół w niższych kręgach, nie sądzi pani?
Jesteś teraz zbita z tropu. Nie wiesz, jak rozumieć moje słowa. Czy są groźbą? Czy to prośba o wprowadzenie do towarzystwa? Seksualna aluzja? Podnosisz kieliszek do ust, zapominając, że już go opróżniłaś, a potem opuszczasz dłoń z gniewnym fuknięciem.
– Jest pan tutaj dzięki zaproszeniu?
– Tak, zgadza się. Choć obawiam się, że moja towarzyszka gdzieś zniknęła. Poszła jakiś czas temu do toalety i dotąd się nie pojawiła.
– A kim jest ta pana towarzyszka? Przepraszam, że pytam, ale to moje przyjęcie.
– Jestem tu z Goldie – odpowiadam po prostu, ponieważ nie trzeba wymieniać nazwiska, gdy mowa o Goldie.
Rozdymasz nozdrza na dźwięk tego imienia.
– Myślałam, że ktoś tak bardzo przejmujący się charakterem przyjaciół mojego narzeczonego jest bardziej rozważny w doborze własnego towarzystwa.
– Rozumiem, że go pani nie aprobuje?
– To bez znaczenia, czy aprobuję, czy nie. Nie wiedziałam tylko, że została zaproszona. Nie przywykłam zawierać znajomości z kobietą, która jest właścicielką plotkarskich szmatławców.
– Tylko jedna z tych gazet jest „plotkarskim szmatławcem”, jak to pani określiła. Reszta to normalna prasa.
Podnosisz gwałtownym ruchem głowę i odwracasz wzrok.
– Uważa pani, że kobieta nie może zajmować się biznesem prasowym? – pytam.
Twoje oczy znów są na mnie skierowane, ostre i jasne.
– Myślę, że kobieta może zajmować się każdym biznesem, jaki jej się tylko spodoba, dopóki jest szacowny. Ta jednak… – milkniesz, kiedy zbliża się kelner i wymienia twój pusty kieliszek na pełny. Łykasz odrobinę trunku, czekając, aż kelner się oddali, potem nachylasz się ku mnie. – Powinien pan wiedzieć, że w przypadku tej kobiety nic nie jest godne szacunku.
– Jak mniemam, chodzi pani o jej stajnię młodych mężczyzn?
Patrzysz na mnie ze zdumieniem, wystraszona moją bezceremonialnością. Albo przynajmniej udajesz wystraszoną. Jesteś z tych, co to oceniają wszystko po pozorach, zamiast zadać sobie trud i wejrzeć głębiej. Rozczarowujące, ale może na dłuższą metę korzystne dla mnie.
– Wiedział pan? I mimo wszystko przyszedł tu z nią? Na taką uroczystość?
– Miała zaproszenie, a ja chciałem się tu zjawić.
– Dlaczego?
– Żeby zobaczyć ludzi pani pokroju w ich naturalnym środowisku. Poza tym ona tego nie ukrywa. Ani przede mną, ani przed nikim innym.
– I czuje się pan komfortowo, należąc do tej… stajni?
Wzruszam ramionami, czerpiąc satysfakcję z twojego oburzenia.
– To kwestia symbiozy, pewnego układu, który służy nam obojgu.
– Rozumiem.
Twoje policzki przybierają głęboki odcień różu, a ja znów sobie przypominam, jak bardzo jesteś młoda. Młodsza ode mnie o pięć lat, ale w wypadku mężczyzny to wieczność. Być może chroniono cię przed rzeczywistym światem mężczyzn i kobiet, przed tym, jak to wszystko… funkcjonuje. Nagle zaczynam się zastanawiać, co dokładnie wiesz – i skąd wiesz. Zwalczam pokusę cofnięcia się, pogłębienia dystansu między nami. Jawisz się niespodziewanie jako ktoś niebezpieczny, twój nieskazitelny chłód kłóci się z przytłumionym ogniem, który zaczyna migotać w moich trzewiach. Odchrząkuję i zmuszam umysł do podjęcia wątku naszej rozmowy.
– To ujmujące, że troszczy się pani o moją reputację, ale jestem dużym chłopcem. Udzielę jednak pani pewnej rady. Czasem jedwabna portmonetka to w gruncie rzeczy świńskie ucho… i odwrotnie.
Patrzysz na mnie speszona.
– Co to ma znaczyć?
– To ma znaczyć, że jak wynika z mojego doświadczenia, toporna fasada często maskuje coś bardzo wyrafinowanego, podczas gdy olśniewający i pełen szacowności wygląd skrywa coś wręcz przeciwnego.
Znowu rozdymasz nozdrza, jakbyś wietrzyła wroga. Ja jestem wrogiem – albo też stanę się nim, kiedy mnie lepiej poznasz. Chwilowo wszakże jesteś tylko zaintrygowana naszą grą słów. Kąciki twoich ust unoszą się w nieznacznym uśmiechu, bliskim temu prawdziwemu, choć starannie kontrolowanym.
– To jest pański ideał niezobowiązującej rozmowy na przyjęciu? Wymuszone metafory?
– Jedynie przypomnienie, że ludzie nie zawsze są tym, kogo udają.
Taksujesz mnie powolnym, uważnym spojrzeniem.
– Pana też to dotyczy?
Teraz to ja jestem zmuszony powstrzymać uśmiech.
– Och, mnie najbardziej.
Pochylam grzecznie głowę i oddalam się. Właśnie zauważyłem Goldie, która ukazuje się ze świeżą warstwą werniksu i przenikliwym błyskiem w oku. Przyłączam się do niej przy jednym z barków, przyjmując z wdzięcznością gin z tonikiem, który wciska mi w dłoń. Pociągam zdrowo ze szklanki, zwalczając pokusę podążenia za tobą wzrokiem. Jesteś jak nić, której nie śmiem rozwikłać. Nie żebym się bał, iż tego nie przeżyjesz, lecz dlatego, że jestem pewien – nawet w tej wczesnej chwili – iż ja tego nie przeżyję.
W końcu się jednak odwracam i spostrzegam, że wciąż na mnie patrzysz, i uświadamiam sobie, że nawet zważywszy na odległość, która nas dzieli, nie czuję się bezpiecznie. Jesteś po prostu olśniewająca, lodowato zimna Ewa w śliskim niebieskozielonym jedwabiu – królowa balu.
Belle.
Tak właśnie myślałem o tobie tamtego wieczoru i tak zawsze o tobie myślę. Nie posługując się mianem, które nadała ci rodzina, ale jako o mojej Belle. Ponieważ znów to żywię – udając, że nie czuję na sobie twego wzroku – żywię tę pewność, że za ową chłodną fasadą skrywa się inna kobieta, ta, która nie ma nic wspólnego z połyskliwą farsą, jaka się wokół niej rozgrywa.
Czy może chodzi tylko o to, w co chcę wierzyć teraz – po tylu latach, gdy siedzę przy maszynie do pisania i wyrzucam z siebie wszystko – o urojenie, przy którym trwam uporczywie, ponieważ jest ono łatwiejsze niż przyznanie, że mogłem się dać tak całkowicie oszukać.
Ashlyn
Pod każdą spłowiałą obwolutą i porysowaną okładką kryje się życie, jakiś szlachetny czyn, poranione serce, utracona miłość, odbyta podróż.
Ashlyn Greer, Opieka nad starymi książkami
26 września 1984 Portsmouth, New Hampshire
Ashlyn popijała kawę z zamkniętymi oczami, zmagając się z tępym bólem głowy i nieokreślonym uczuciem mdłości w dołku. Działo się tak niekiedy po obcowaniu z książką o szczególnie intensywnym echu. Jak kac czy wczesne objawy grypy. Wiedziała doskonale, że nie należy poświęcać zbyt wiele czasu czemuś w rodzaju Żałuję, Belle. Mroczne książki, jak je nazywała, książki o zbyt silnym oddziaływaniu, by można je było postawić na półce obok klasycznych pozycji.
To, że klienci nie wiedzieli o istnieniu takiego zjawiska, nie oznaczało wcale, że nie odczuwali jego skutków. Widywała na własne oczy wpływ, jaki mroczna książka może mieć na osobę, która niczego się nie spodziewa. Zawroty głowy. Migrena. Nagły przypływ łez. Pewnego razu klientka wzięła z półki egzemplarz Targowiska próżności i musiała natychmiast poprosić o szklankę wody. Biedna kobieta. Tamtego dnia Ashlyn postanowiła przeprowadzić w swoich zbiorach czystkę.
Wywiesiła w drzwiach tabliczkę z napisem INWENTARYZACJA i przez następne trzy dni wędrowała od półki do półki, dotykając każdego egzemplarza w antykwariacie i wybierając te, których echo brzmiało według niej zbyt posępnie dla niczego niespodziewających się klientów. Było tego łącznie dwadzieścia osiem pozycji, niektóre o dużej wartości. Znajdowały się teraz w bezpiecznym miejscu, poza czyimkolwiek zasięgiem, poddane kwarantannie w oszklonej gablocie w składziku. Wiedziała, że kiedy upora się z lekturą Żałuję, Belle, ta książka też tam wyląduje.
Popatrzyła na nią teraz, leżącą obok jej torby na blacie szafki kuchennej. Po trzykrotnym czytaniu pierwszy rozdział silnie odcisnął się na jej umyśle. Inicjacyjne spotkanie kochanków – w dodatku podczas przyjęcia zaręczynowego. Niezbyt pomyślny początek. Z drugiej strony tytuł nie pozostawiał wątpliwości, że nie będzie tu szczęśliwego zakończenia.
Co prawdopodobnie tłumaczyło, dlaczego nie potrafiła się zmusić do lektury drugiego rozdziału. W gruncie rzeczy nie wiedziała jeszcze, co właściwie czyta. Czy był to pamiętnik? Pierwszy rozdział jakiejś powieści? Pięknie oprawiony list, informujący o rozstaniu? Nie miała pojęcia. Zdawała sobie jednak sprawę, że zanurzenie się w skazanym na klęskę romansie – nawet książkowym – nie jest szczególnie dobrym pomysłem. Nie w sytuacji, kiedy starała się pozbierać po tym, jak jej własne małżeństwo runęło tak spektakularnie w gruzy.
Zdrady, rozwód, który nie został sfinalizowany, i śmierć, której nie przewidziała. A jednak nie wydawało się słuszne nosić miano wdowy, kiedy Daniel zmarł – tak jak nie mogła uważać się za rozwódkę, choć ich małżeństwo rozpadło się miesiące wcześniej. Tak więc znalazła się w swoistej otchłani, pod opieką nowego terapeuty, nie wiedząc, co się jeszcze wydarzy. Ponownie wycofała się do swego bezpiecznego azylu. Ale bezpieczeństwo miało swoją cenę.
Była boleśnie świadoma skurczenia, jakiemu uległo w ciągu ostatnich czterech lat jej życie. Braku relacji towarzyskich czy poważnych kontaktów ze środowiskiem zawodowym. Ścisłego unikania czegokolwiek, co mogłoby prowadzić do uczuciowego zaangażowania. Oznaczało to zawężoną, niesłychanie ograniczoną egzystencję, monotonię, która nie pozwalała odróżnić jednego dnia od drugiego. Lecz wykluczało to jednocześnie klęski, co czyniło monotonię wartą zachodu. Przez większość czasu.
Może właśnie dlatego Żałuję, Belle tak bardzo przykuło jej uwagę. Bo oferowało ucieczkę od monotonii, podróż, która nie wymagała opuszczenia bezpiecznych brzegów.
Chodziło wszakże i o coś więcej. Wiedziała o tym już w chwili, gdy otworzyła książkę na zapleczu antykwariatu Kevina. Wyczuwało się tu jakieś powiązanie, którego nie potrafiła zidentyfikować, coś drażliwego i znajomego pod tą goryczą i zdradą – wrażenie niedopowiedzianych i niedokończonych spraw. Tak właśnie postrzegała swoje życie, jakby znalazła się w stanie zawieszenia i wstrzymując oddech, czekała na to, co się wydarzy. Przypominało to przerwaną opowieść, umilkły nagle akord.
Ta świadomość wprawiała w niepokój. I trudno było ją stłumić, kiedy się już pojawiła. A wszystko dlatego, że jakiś facet z Rye podrzucił dwa kartony książek do antykwariatu.
Nie pierwszy raz czuła się zbita z tropu przez echo książki. Na dobrą sprawę zdarzało się to dość często. Tajemnice tak skandaliczne, że paliły ją w koniuszki palców. Smutek, który tkwił jak kamień w krtani. Radość tak dzika, że przyprawiała o dreszcz na skórze głowy. Miała już do czynienia z niejednym. Ale nigdy nie doświadczyła niczego, co przypominałoby wrażenia towarzyszące tej książce: Żałuję, Belle.
Skierowała na nią oczy. Wciąż czuła moc jej przyciągania, nawet gdy książka była zamknięta, czuła powab anonimowości, siłę starannej i zagadkowej prozy; ta rzecz prosiła się o przeczytanie, pierwszy raz po nie wiadomo jak długim czasie.
I te jej echa.
Przez wszystkie te lata postrzegała je tak, jak perfumerzysta postrzega nuty zapachu. Niektóre odczuwała jako proste, inne jako bardziej złożone – subtelne warstwy, tworzące skończoną całość. Szczyt, serce, podstawa.
W wypadku tej książki jej echa były złożone, ciężkie, trudne do udźwignięcia. Jakby wbrew rozsądkowi położyła dłoń na okładce. Najpierw pojawiła się gorycz, gorąca i ostra pod opuszkami palców. To była ta nuta głowy, pierwsze wrażenie. Potem przyszła kolej na nutę głębszą, nutę serca – zdrada, która drążyła wyrwę pod jej żebrami. I na koniec nuta bazy, najsilniejsza ze wszystkich warstwa – żal. Ale czyj żal?
Jak, Belle?
Im dłużej o tym myślała, tym głębsze żywiła przekonanie, że ta piękna, tajemnicza Belle nie była jedynie owocem wyobraźni autora. Dawał jasno do zrozumienia, że „Belle” to przydomek, którym ją obdarzył. Jej rzeczywiste imię zostało starannie pominięte, tak jak jego własne. Właściwie żadna z postaci nie nosiła prawdziwego miana. Bo w przeciwnym razie ułatwiłyby identyfikację?
Marszcząc czoło, wertowała strony, jakby kryły się między nimi odpowiedzi, niczym list miłosny czy zasuszony bukiecik. Nie kryły się, naturalnie. Jeśli pragnęła je poznać, to musiała się o to postarać. Nie miała wątpliwości, że znajdzie w swoim kołonotatniku nazwisko jakiegoś profesora tudzież bibliotekarza, który mógłby rzucić nieco światła na tę tajemnicę. A może istniał prostszy sposób? Jeśli Kevin znał nazwisko człowieka, który dostarczył te pudła z książkami, to może udałoby się nawiązać z nim kontakt.
Zeszła na dół do sklepu, otworzyła kołonotatnik na literze G i odnalazła numer Kevina. Po dwóch sygnałach odebrała jakaś kobieta. Była to Cassie, żująca bezustannie gumę naśladowczyni Madonny; pracowała w antykwariacie w przerwach między koncertami swojego zespołu.
– Cześć, Cassie. Tu Ashlyn z „Nieprawdopodobnej Opowieści”. Jest tam gdzieś Kevin?
– O, cześć. Nie, nie ma go. Poleciał dziś rano z Gregiem na Bahamy. Mają tam spędzić cały tydzień. Cholernie im zazdroszczę.
– Kto więc pilnuje interesu?
– Ja, o ile się nie mylę. Mogę ci w czymś pomóc?
– Miałam nadzieję, że uda mi się pogadać z nim o paru książkach, które przysłano mu w zeszłym tygodniu. Kupiłam jedną z nich i chciałam o nią popytać. Pomyślałam, że może ma numer tego gościa, który dostarczył towar.
– Szczerze, nic o tym nie wiem.
Ashlyn wyobraziła sobie, jak dziewczyna żuje gumę wprost w telefon, i starała się zapanować nad irytacją.
– Orientujesz się, czy Kevin przechowuje informacje na temat ludzi, którzy chcą u niego sprzedać różne rzeczy?
– Przykro mi. Musisz go sama o to spytać. To jego interes. Ale wraca w następną środę.
– Dzięki. Zadzwonię do niego.
Odłożyła słuchawkę i znów zajrzała do kołonotatnika. Tydzień to było zdecydowanie za długo.
☙❧
Nim Ashlyn obróciła w drzwiach wywieszkę z napisem INWENTARYZACJA, przez półtorej godziny wysłała siedem wiadomości – Cliffordowi Westinowi, dawnemu przyjacielowi Daniela i obecnemu dziekanowi wydziału anglistyki Uniwersytetu New Hampshire, George’owi Bartholomew, profesorowi na Uniwersytecie Massachusetts, przypadkowo swemu klientowi, dwóm konkurentom z branży, handlarzom rzadkich książek, i trzem księgarzom.
Niestety, niczego się nie dowiedziała. Nikt nigdy nie słyszał o Żałuję, Belle. Wiedziała, że musi rozszerzyć obszar poszukiwań. Mógł być pomocny lokalny oddział Związku Antykwariuszy. Zawsze mogła zwrócić się do wydziału praw autorskich Biblioteki Kongresu, ale zniechęcała ją myśl o zmaganiu się z całą tą biurokracją. Nie mogła jednak wykluczyć, że okaże się to w końcu niezbędne.
Teraz, kiedy przeglądała aktualne rachunki, jej wzrok znów ześliznął się na książkę; była bardziej niż kiedykolwiek zdecydowana ujawnić jej sekrety. Prawdopodobieństwo, że dokona jakiegoś poruszającego ziemię odkrycia akademickiego, natknie się na nieznane jak dotąd dzieło, a potem ujrzy artykuł na jego temat w szacownym magazynie w rodzaju „The Review English Studies” albo „New Literary History”, było skrytym marzeniem każdego, kto zajmował się rzadkimi książkami. Lecz jej zainteresowanie nie miało charakteru zawodowego. Było instynktowne, osobiste w sposób, którego nie potrafiła wyjaśnić.
Czytała więc dalej.
(str. 14–20)
4 września 1941 Nowy Jork
Tydzień po naszym pierwszym spotkaniu jestem na kolacji wydawanej przez Violet Whittier i jej męża, to prywatna uroczystość z okazji twoich zaręczyn ze znamienitym Teddym. Ten wieczór był pomysłem Goldie, choć nie wiem, jak udało jej się go zorganizować. Może miało to związek z jakimś dawnym długiem wdzięczności, okazywaną od czasu do czasu chęcią rezygnacji z niezbyt pochlebnego artykułu, choć nie dysponuję na to żadnym dowodem.
Sztywniejesz w chwili, gdy dostrzegasz mnie pośród innych gości, nie tak bardzo, by zauważyli to inni, ale ja to zauważam i uśmiecham się bezwiednie, kiedy podejmujesz wędrówkę po pokoju, niczym zimny ogień w szarym jedwabiu, płynąc w rzece wszystkich tych pięknych ludzi, przystając od czasu do czasu i pozostawiając po sobie ślad chłodu, kiedy ruszasz dalej.
Ludzie posługują się wyrażeniem „zapierający dech w piersiach” – sam się nim często posługuję – ale gdy tak cię obserwuję zza swej szklanki rozwodnionego ginu z tonikiem, przychodzi mi nagle do głowy, że nigdy tak naprawdę nie uchwyciłem do końca jego sensu. To znaczy aż do tej chwili, kiedy ogarnia mnie wrażenie, że z pokoju ulotniło się całe powietrze.
Masz w sobie jakiś subtelny blask, grę świateł, która zdaje się przywierać do twojej skóry, i przez moment wyobrażam sobie, że unosi się nad tobą srebrzystymi falami chłód na podobieństwo żaru unoszącego się nad chodnikiem w upalne dni. Czuję się jak kompletny głupiec, zauroczony dziewczyną chłopiec. Niedorzeczne, bo nie jestem chłopcem. Jednak nie mogę odwrócić wzroku. Jesteś lodem i stalą, chronioną przez swe zimno, lecz twoja mroźna zewnętrzność odnosi w moim przypadku skutek odwrotny, a jej siła przyciągania – twoja siła przyciągania – jest tak przemożna, że jawi się jako zagrożenie.
Upominam się w myślach, że przebywanie w twoim pobliżu jest koniecznością, środkiem do osiągnięcia celu. Nie powinno mi jednak sprawiać takiej przyjemności ani doprowadzać do podobnego wzburzenia. Moja praca wymaga niejakiej powściągliwości, zdolności do trzymania się w ryzach, obserwowania z dystansu. Jasne spojrzenie, chłód i zawsze – zawsze – podtrzymywanie iluzji. To powołanie i fach, do którego się szczególnie nadaję. Wszelako, kiedy stoję niedaleko, patrząc w ślad za tobą, moje spojrzenie jest całkowicie pozbawione jasności.
Wywołujesz mętlik w mojej głowie, madame, obracając wszelkie moje zamiary wniwecz, aż niemal zapominam, że zaproszono mnie tu z konkretnego powodu i że gdyby nie ten fakt, nasze ścieżki nigdy by się nie przecięły. Ta myśl uderza mnie bez litości – świadomość, że mogłem sobie zaoszczędzić tego, co nieuchronnie nadciąga, a o czym jestem przekonany. Zamieniam się w ćmę zniewoloną przez chłodny płomień, zgubioną jeszcze zanim gra się rozpoczęła.
Muszę być ostrożniejszy, upominam się w myślach, ale jestem zbyt zaintrygowany, by być ostrożnym, zbyt… tak, powiem to… zbyt tobą zauroczony. Nasza gospodyni, na modłę wszystkich dobrych gospodyń – a może powodowana jakimś wcześniejszym planem – ujmuje mnie za jedno ramię, a za drugie Goldie, i prowadzi po pokoju jak parę ludzkich podpórek pod książki, przedstawiając nas bezustannie, aż w końcu stajemy twarzą w twarz z gośćmi honorowymi.
Twój Teddy to uosobienie grzeczności, uśmiecha się i kiwa głową jak wielki przystojny blok kamienia, którym jest w gruncie rzeczy. Wsuwasz mu dłoń pod ramię, ale to swoisty pokaz, manifestacja bardziej solidarności niż autentycznego uczucia. Albo może instynktowne pragnienie chronienia się, dowód niepokojącej świadomości tej niewidzialnej iskry, która między nami przeskakuje? A może ja chcę tylko tak to postrzegać. Może naprawdę szalejecie za sobą, ty zaś nie jesteś nim tak bardzo znudzona, jak wyobrażałem sobie tamtego pierwszego wieczoru.
Zdobywasz się na uśmiech, gdy jesteśmy sobie przedstawiani – znowu ten fałszywy uśmiech – ale i on przygasa, kiedy nasza gospodyni przedstawia Goldie, po czym natychmiast się oddala, a nasza czwórka niezręcznie pozostaje zdana sama na siebie. Twój wzrok obejmuje przez chwilę ciężką od biżuterii dłoń na moim rękawie, zaraz potem przesuwa się na dość obfity biust, który przywiera mi do ramienia. Powstrzymujesz się z trudem, by nie krzywić ust z obrzydzenia.
Patrzysz mi w oczy, unosząc ciemną brew. Rozumiem, że to spojrzenie ma mnie zawstydzić. Nie zawstydza. Kiwam sztywno głową, przepraszam i oddalam się. Twój wzrok przewierca mi plecy, gdy odchodzę z Goldie; wyczuwam nieznaczne dotknięcie poirytowania między łopatkami. Doznajesz ulgi, że uwolniłaś się ode mnie, ale jesteś też urażona, bo ktoś zbył cię tak ostentacyjnie i publicznie. Coś nowego, jeśli chodzi o ciebie. Nie żywię co do tego najmniejszych wątpliwości.
Później mam okazję spędzić trochę czasu ze złotowłosym Teddym. Odrobiłem lekcje i sporo o nim wiem. Theodore. Zdrobniale Teddy. Drugie imię Lawrence, jak w wypadku ojca i wcześniej dziadka. Urodzony 14 kwietnia 1917 roku. Uczęszczał do Browning School przez pierwszą połowę dziewiątej klasy, gdzie osiągnął mistrzostwo w trzech dyscyplinach sportowych przed swym nagłym, starannie wyciszonym odejściem. Ostatnie półtora roku spędził w katolickiej Iona Prep, potem w Princeton, gdzie dał się poznać jako kapitan drużyny polo, potwierdzając swoją reputację skończonego chama i moczymordy; nikt nie wierzył, że wytrwa w trzeźwości do rozdania dyplomów. Nie tylko na koniach jeździł w tamtym czasie, a ja zastanawiam się siłą rzeczy, ile z tego wszystkiego wiesz – i czy się w końcu ustatkował.
Trzyma w dłoni drinka, kiedy do niego podchodzę. Whiskey, jak się domyślam, i sądząc po szklistości jego srebrzystozielonych oczu, nie pierwsza tego wieczoru. Błyska zębami, gdy wyciągam do niego rękę, i udaje, że mnie pamięta. Gratuluję mu szczęścia i żeby przełamać lody, rychłego ślubu, po czym kieruję rozmowę na najświeższe wiadomości dnia. Co myśli o przyłączeniu się USA do wysiłku wojennego? Co sądzi o tym, że Roosevelt się ociąga mimo ponawianych błagań Churchilla o pomoc? Jakie ma zdanie na temat rządu Vichy, który oddał Paryż Niemcom?
Patrzy ze zmarszczonym czołem w głąb pustej szklaneczki, następnie znów podnosi wzrok. Mruga na mnie tymi zbyt wilgotnymi, zbyt szeroko otwartymi oczami i porusza wielką niczym cegła szczęką, jakby szukał stosownej odpowiedzi. Narasta niezręczne milczenie, wreszcie odzyskuje mowę.
– Powiedziałbym, że Francuziki powinny tym razem same toczyć własne bitwy i trzymać nas z dala od swoich wojen. Jeśli mnie pan pyta, Amerykanie powinni zajmować się tym, co dzieje się tutaj, pod ich nosem, a nie tym, co wyprawia się pod drugiej stronie Atlantyku.
No i pojawiło się – to, po co tu przyszedłem. Zachowuję niewzruszoną twarz.
– A konkretnie?
– Pieniądze, oczywiście. I to, kto ma nad nimi kontrolę. Jeśli nie będziemy ostrożni, to niedługo znajdziemy się na łasce i niełasce tych drani – jeśli już się nie znaleźliśmy.
– A ci dranie to…
– Steinowie. Bergowie. Rosenowie. Niech pan wybiera do woli.
Ma oczywiście na myśli Żydów.
– Wszyscy?
Mruga, powoli i z wysiłkiem, nieświadom mojego sarkazmu.
– No cóż, w każdym razie ci bogaci. Innymi słowy większość z nich. Wyzyskują innych, zamiast wziąć się do uczciwej pracy. Kupują wszystko, na czym mogą tylko położyć łapy.
Z trudem znoszę ironię towarzyszącą tej chwili. Zaciskam zęby, żeby nie zauważyć, że w całym swoim życiu nie splamił się uczciwą pracą ani przez jeden dzień i że jego rodzina posiada udziały w połowie przedsiębiorstw kolejowych, firm naftowych i stoczni w USA, nie wspominając już o niezliczonych kilometrach nieruchomości zarówno na wschodnim, jak i zachodnim wybrzeżu.
Rozkręca się teraz, twarz ma zaczerwienioną od wysiłku związanego z wypowiedzeniem tak wielu zdań naraz. Ale jest też wyraźnie dumny, że udało mu się wygłosić tę małą mowę w odpowiednim momencie, jakby czekał na szansę wyrażenia swej opinii – nawet jeśli nie jest to do końca jego opinia.
Kiwam posępnie głową zza szklaneczki ginu.
– Wydaje się, że dużo pan o tym myślał, to znaczy o tym, kto ponosi winę za obecną sytuację pańskiego kraju. Rosenowie i im podobni.
Marszczy czoło, jakbym powiedział właśnie coś zabawnego.
– Nie wymaga to szczególnej inteligencji, prawda? Jak pan sądzi, kto doprowadził do cholernego krachu? A teraz chcą doprowadzić nas do bankructwa za sprawą czyjejś wojny. I zrobią to, jeśli ich w porę nie powstrzymamy. Ich i komunistów razem wziętych z tymi bandziorami ze związków zawodowych. Już przerobili Roosevelta na swoją modłę. Z Kongresem zrobią to samo, niech pan zapamięta moje słowa.
Jego wypowiedź przywodzi na myśl cofanie pokarmu; mam wrażenie, że rozmawiam z uczniem, który udaje swojego nauczyciela; podejrzewam, że ten facet powtarza po prostu czyjeś opinie. Prawdopodobnie dlatego, że nigdy nie zdobył się na sformułowanie własnych. Zachowuję dla siebie to podejrzenie, wraz z pozostałymi, ma się rozumieć. Nie po to Goldie załatwiła nam zaproszenie na tę elegancką idiotyczną imprezę, żeby potem patrzeć, jak wywalają mnie na zbity pysk.