Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czarująca opowieść o przeznaczeniu, dawaniu ludziom drugich szans, a także o nadziei, którą można niekiedy stracić, ale też odnaleźć
Soline Roussel została dobrze wyedukowana w kwestii szczęśliwych zakończeń. Jej rodzina od kilku pokoleń prowadzi ekskluzywny salon ślubny w Paryżu, gdzie za pomocą igły i nici dokonuje się cudów. Podobno panna młoda, która pójdzie do ślubu w sukni ślubnej z salonu Rousselów, będzie wiodła szczęśliwe życie. Jednak druzgocące straty podczas II wojny światowej sprawiają, że życie Soline legło w gruzach, a jej wiara w siłę miłości została wystawiona na ogromną próbę.
Kilkadziesiąt lat później Rory Grant, starająca się pogodzić z własną stratą, wynajmuje lokal Soline i odkrywa w nim pudło z listami oraz klasycznymi już, nigdy nienoszonymi sukniami ślubnymi. Rory zwraca pamiątki właścicielce, a między kobietami zawiązuje się przyjaźń i z czasem wychodzi na jaw wspólna przeszłość. Wygląda na to, że było im przeznaczone się spotkać – i że to właśnie za sprawą Rory oraz szczypty magii czterdziestoletnie blizny mogą wreszcie się zagoić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Soline
Wiara jest zasadniczym składnikiem.Jeśli traci się wiarę w la magie, traci się wszystko.
Esmée Roussel, czarownica od sukien ślubnych
13 września 1976 – Boston
Kiedy coś się kończy, ogarnia mnie nieodmiennie żal. Kiedy zamierają w ciszy końcowe takty piosenki. Kiedy w teatrze opada kurtyna. Kiedy pojawia się ostatni płatek śniegu. To wszystko są pożegnania.
Tak wiele pożegnań.
Jakże odległe wydają się teraz, a jednak ich wspomnienie wciąż rani do żywego. Dziś wieczorem wypiłam chyba za dużo wina. Przyprawia mnie ono o niewytłumaczalny smutek. A może po prostu zaznałam już zbyt dużo wrażeń w życiu, zbyt dużo melancholii – zbyt wielu blizn. Mimo to pociągają mnie owe blizny, ta mapa ran, która ani nie zaprowadzi mnie dalej, ani nie pozwoli się cofnąć.
Ponownie przyniosłam to pudło z garderoby i położyłam je na łóżku. Nie jest wcale ciężkie w sensie fizycznym, zawarte w nim wspomnienia odznaczają się innym rodzajem wagi, takim, który kładzie się wielkim ciężarem na duszy.
Pudło jest wykonane z solidnego materiału, z porządnej grubej szarej tektury z metalowymi okuciami w rogach i przewleczonym przez ściany plecionym sznurem, który służy za uchwyt. Wstrzymuję oddech, gdy podnoszę wieko i odsuwam warstwy zmiętego papieru, by spojrzeć na złożoną wewnątrz suknię. Postarzała się przez te lata – tak jak i ja. Jest tam też plik przewiązanych wstążką listów – pisanych głównie po francusku, ale jest też kilka po angielsku. Przeczytam je później, jak to zwykle czynię w takie wieczory, gdy roztaczają się wokół mnie niczym cienie puste miejsca mojego życia. Ten rytuał odbywa się w określonym porządku, w ustalonej kolejności, takiej, która nigdy nie ulega zmianie. Kiedy tak wiele wykorzeniono – tak dużo rzeczy utracono – należy szukać pociechy w rytuałach. Nawet tych smutnych.
Wyjmuję z pudła suknię i trzymam ją w rękach, tak jak się trzyma dziecko albo dotrzymuje danego komuś słowa – blisko i nieco zbyt zawzięcie. Podchodzę do lustra i przez chwilę to ona spogląda na mnie, ta dziewczyna, którą ongiś byłam, nim Hitler wkroczył do Paryża, pełną nadziei i naiwnych marzeń. Ale niemal od razu się rozpływa. Zamiast niej pojawia się kobieta, jaką się przez te lata stałam. Zniszczoną. Pozbawioną marzeń. I samotną. Moje spojrzenie znów biegnie do pudła i zatrzymuje się na brązowym skórzanym etui, leżącym na dnie. Czuję, jak boleśnie ściska mi się serce na wspomnienie tego pierwszego razu, gdy je zobaczyłam. „Na przechowanie”, powiedział, wciskając mi saszetkę w dłonie tamtego ostatniego poranka.
Setny już chyba raz rozsuwam zamek błyskawiczny i przeciągam palcami po szylkretowym grzebieniu, takiejż łyżce do butów, pędzlu do golenia i brzytwie. Rzeczy tak bardzo osobiste. A on mi je dał. Ściągam brązową elastyczną gumkę z kryształowej buteleczki – od dawna już pustej – i zdejmuję nakrętkę, tęskniąc za tchnieniem czystego, wyraźnego zapachu, który wyryłam w pamięci. Mieszanka woni wody morskiej i skórki świeżych limet.
Anson.
Tylko że tym razem nie ma nawet najdrobniejszego, najsłabszego śladu. Przez ostatnie trzydzieści lat przysuwałam tę buteleczkę do nosa, czerpiąc pociechę z jedynej rzeczy, jaka mi po nim pozostała – jego zapachu. A teraz nawet i on zniknął.
Czekam na łzy, ale nie napływają. Nie jestem już chyba do nich zdolna. Opróżniona do cna. I może tym lepiej. Chowam buteleczkę do etui i je zasuwam. Kieruję spojrzenie na plik listów; stanowią one zazwyczaj ostatni krok mego żałosnego małego rytuału. Nie będę ich już dzisiejszego wieczoru czytać. Ani nigdy więcej, jak sądzę.
Czas dać sobie z tym spokój. Dać sobie spokój ze wszystkim.
Chowam do pudła etui z przyborami do golenia, następnie składam suknię i też ją tam kładę, tak aby rękawy spoczęły po bokach – widziałam, że tak właśnie leżą ciała przed pogrzebami. Dość to stosowne, jak mi się zdaje. Po raz ostatni gładzę dłonią materiał, potem przykrywam go papierem i w końcu zamykam wieko.
Adieu, Anson, mon amour. C’est la fin.
Rory
26 maja 1985 – Boston
Niemożliwe, by nadeszła już niedziela. Za wcześnie.
Rory pacnęła dłonią w przycisk dzwoniącego budzika i opadła z powrotem na poduszkę, chcąc odpędzić dzień. Pięć minut później znów rozległ się jego przeraźliwy dźwięk, co mogło oznaczać tylko jedno: jakimś cudem kolejny tydzień został w całości połknięty. Przeminął w niewyraźnym kalejdoskopie posiłków na wynos, starych filmów i niekończących się wieczorów pod znakiem szczęśliwych łzawych zakończeń, będących udziałem innych ludzi.
Kiedy Rory odrzuciła kołdrę i spuściła stopy na podłogę, z łóżka spadła opasła książka w miękkiej oprawie. Róża w zimie Kathleen Woodiwiss, ukończona ostatniej nocy około czwartej nad ranem. Popatrzyła na nią bez emocji; przypominała martwego ptaka u jej stóp. Nigdy nie przepadała za romansami. A teraz je dosłownie pochłaniała – grzeszna przyjemność, która przyprawiała ją o nieznaczny wstyd, jak uzależnienie od hazardu czy pornografii.
Podniosła książkę i wrzuciła ją do wiklinowego kosza, wypełnionego już tuzinem podobnych, czekających na bezpłatne przekazanie instytucji charytatywnej. Prócz tego było jeszcze jedno pudło przy drzwiach wejściowych i trzecie w jej skrzyni. Fast food dla umysłu, jak nazywała tę literaturę jej matka. Ona jednak zerkała już na stos nowych tytułów zalegających na nocnym stoliku. Tego wieczoru czekała na nią najnowsza pozycja Johanny Lindsay.
Przekopała się przez stertę poczty leżącej obok łóżka, w tym katalog z programem studiów magisterskich, których starała się za wszelką cenę uniknąć, i w końcu zlokalizowała rolexa ze stali i złota, prezent od matki z okazji licencjatu. Jak można się było spodziewać, przestał chodzić, a data pod małą kopułką ze szkłem powiększającym spóźniała się o trzy dni. Nastawiła godzinę i wsunęła zegarek na nadgarstek, po czym skoncentrowała się na kubku mocnej kawy. Mowy nie było, by mogła się zmierzyć z tym dniem bez dawki kofeiny.
Rozejrzała się po kuchni, zgnębiona jej widokiem; zlew pełen naczyń, przepełniony kosz na śmieci, na blacie szafki piętrzyły się resztki jedzenia na wynos, zamówionego poprzedniego wieczoru. Zamierzała pozmywać po kolacji, ale akurat wyświetlali w telewizji Zagubione dni. Nie mogła się oderwać od ekranu, póki Greer Garson jako Paula nie zeszła się ponownie z Ronaldem Colemanem jako Charlesem Ranierem. Nim przestała się mazać, na dobre zapomniała o bałaganie w kuchni. A teraz nie było już czasu, jeśli zamierzała się przebić przez miasto jeszcze przed jedenastą.
Wlewając do kubka mleko skondensowane, zastanawiała się, czyby nie zadzwonić i nie odwołać spotkania – wymyśliłaby opuchnięte gardło, migrenę albo zatrucie pokarmowe – ale zrobiła to już dwa razy w tym miesiącu, co oznaczało, że musi zacisnąć zęby.
Brała prysznic, przygotowując się na krzyżowy ogień pytań, którego się spodziewała – o dalszą naukę, o hobby, o plany na przyszłość. Nigdy się nie zmieniały i było jej coraz trudniej udawać, że cokolwiek ją to obchodzi. Prawdę rzekłszy, nie miała żadnego hobby, a myśl o powrocie na studia budziła jej strach, w ogóle zresztą plany na przyszłość stały pod wielkim znakiem zapytania. Zamierzała jednakże robić dobrą minę do złej gry i mówić tylko to, co należało, gdyż tego właśnie po niej oczekiwano. I ponieważ alternatywa – głęboki skok w czarną otchłań, jaką stało się jej życie – była po prostu zbyt wyczerpująca, by ją jakkolwiek rozważać.
Poczłapała do sypialni, owijając sobie włosy ręcznikiem i starając się ze wszystkich sił opierać znajomemu wabikowi spoczywającemu na nocnym stoliku. Był to rytuał uprawiany od niedawna – zaczynać każdy dzień od kilku listów Huxa, aczkolwiek tego ranka nie miała na to czasu. Mimo to znalazła jednak chwilę na wysunięcie dolnej szuflady stolika i wyjęcie z niej pudełka, które tam trzymała. Czterdzieści trzy koperty zaadresowane jego zamaszystym charakterem pisma, niczym lina, która ją z nim łączyła i ratowała przed pójściem na dno.
Pierwszy list znalazł się w jej skrzynce pięć godzin po tym, jak jego samolot wystartował z lotniska w Bostonie. Przysłał go nocną pocztą, tak by mieć pewność, że zostanie dostarczony we właściwym dniu. Drugi napisał, czekając na przesiadkę, i jeszcze jeden w trakcie lotu. Z początku przychodziły niemal codziennie, potem jeden lub dwa na tydzień. Aż w końcu w ogóle przestały przychodzić.
Zatrzymała wzrok na zdjęciu obok swojego łóżka; zrobiono je w restauracji na Cape Cod, podczas weekendu po jego oświadczynach. Doktor Matthew Edward Huxley – Hux dla wszystkich, którzy go znali. Tęskniła za jego twarzą, śmiechem, głupimi żartami i śpiewem pełnym fałszywych nut, za jego uwielbieniem dla błahostek i doskonałą jajecznicą.
Poznali się na imprezie dobroczynnej, zorganizowanej na rzecz nowego oddziału intensywnej terapii dla noworodków. To, jak się uśmiechał, sprawiało, że miękły jej kolana, ale przeważyła jego osobowość – to, kto się tak naprawdę pod tym uśmiechem krył.
Jako syn dwojga nauczycieli zajmujących się dziećmi specjalnej troski, dzięki możności bezpośredniej obserwacji wcześnie poznał wartość bezinteresownej służby. Gdy był na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Karoliny Północnej, ciężarówka wioząca drewno zjechała na przeciwległy pas ruchu na trasie I-40 i zderzyła się czołowo z samochodem jego rodziców. Po ich pogrzebie porzucił naukę, pozbawiony steru i rozgoryczony, i spędził lato na plażach Atlantyku, włócząc się z bandą surferów i otępiając rumem.
Wreszcie pozbierał się, wrócił na uniwersytet i podjął naukę na wydziale medycznym. Zamierzał specjalizować się w internie, ale po tygodniu ćwiczeń na pediatrii zmienił plany. Po odbyciu stażu zgłosił akces do Lekarzy bez Granic, chcąc opiekować się dziećmi w Sudanie Południowym i tym samym uczcić pamięć rodziców.
To właśnie kochała w nim najbardziej. Jego historia dalece odbiegała od ideału; w przypadku Matthew Huxleya nie był to żaden fundusz powierniczy ani wychowanie spod znaku country-clubu. Doświadczył w życiu najrozmaitszych trudnych rzeczy, które wstrząsnęły nim do głębi, ale stanął na nogi i postanowił spłacić dług. Trudno się było z nim pożegnać, gdy nadeszła ta chwila, ale Rory odczuwała dumę z powodu pracy, jakiej się poświęcił, nawet jeśli jego listy nie należały do przyjemnych.
W jednym z nich przyznawał się do tego, że znów zaczął palić. „Wszyscy tu palą jak smoki – pisał. – Może dlatego, żeby nie drżały im ręce. Jesteśmy tak niewiarygodnie zmęczeni”. W innym pisał o dziennikarce, Teresie, która przebywała w Sudanie, przygotowując materiał dla BBC, i o tym, jak dzięki niej utrzymuje kontakt ze światem zewnętrznym. Wspominał też o pracy, o niekończących się dniach w prowizorycznych gabinetach lekarskich, o dzieciach – poranionych, osieroconych, przerażonych. Było gorzej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażał, ale stawał się dzięki temu lepszym medykiem – twardszym, jednakże o wiele bardziej wrażliwym.
Codzienna rutyna wyczerpywała, trauma emocjonalna zdawała się trudna do wyrażenia słowami. „Jesteśmy w Stanach tacy zepsuci. Nie potrafimy pojąć samych rozmiarów bezprawia, barbarzyństwa i przygnębiającego ubóstwa, jakie występują w tych rejonach świata. Braku podstawowych wyznaczników człowieczeństwa. To, co robimy, ja i my wszyscy, to tylko kropla w morzu, kiedy widzi się to wszystko, co się tu dzieje”.
To był jego ostatni list.
Później upłynął tydzień, jeden, drugi, trzeci, bez odpowiedzi na jej własne listy. A jeszcze później słuchała radia i powód jego milczenia nagle się wyjaśnił. Władze USA przyznawały, że grupa uzbrojonych rebeliantów uprowadziła troje pracowników organizacji humanitarnej podczas przeprowadzonego wczesnym rankiem ataku w Sudanie Południowym – amerykańskiego lekarza, pielęgniarkę z Nowej Zelandii i brytyjską dziennikarkę, pracującą dla BBC i magazynu „World”.
Po kilku dniach pojawiło się potwierdzenie tego, co już wiedziała – że uprowadzonym Amerykaninem jest Hux – ale poza tym nic nie było wiadomo. Ani na temat ciężarówki, której odjazd widzieli świadkowie, ani na temat wyglądu ludzi, którzy wyprowadzili jeńców z przychodni, grożąc im bronią. I ani słowa ze strony porywaczy – tych, którzy zwykle ujawniali się w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin. Tak jakby rozpłynęli się w powietrzu.
Upłynęło pięć miesięcy, a ona wciąż czekała. Według Departamentu Stanu sprawdzono każde źródło, zbadano wszystkie tropy, jakkolwiek niezbyt liczne. Osiem tygodni wcześniej wojsko urządziło nocny rajd na opuszczoną chatę w Libii, gdy poinformowano, że ktoś widział kobietę, której rysopis z grubsza odpowiadał uprowadzonej dziennikarce, ale nim oddział dotarł na miejsce, w szałasie nikogo już nie było, a jego mieszkańcy dawno się ulotnili.
Według oficjalnego komunikatu departamentu „kontynuowano współpracę z różnymi organizacjami humanitarnymi w celu ustalenia miejsca pobytu uprowadzonego personelu i zapewnienia jego bezpiecznego powrotu”, ale prawda wyglądała tak, że wszelkie dostępne źródła informacji wyschły, a tym samym szanse na pozytywny rezultat kurczyły się z każdym dniem.
Rory spoglądała na pudełko, pragnąc móc wyjąć kilka listów i wpełznąć z powrotem do łóżka, ale musiała wyjść i udać się w dwa miejsca, jeśli zamierzała dotrzymać obietnicy i spotkać się tego popołudnia z Lisette w Sugar Kisses.
Dwadzieścia minut później chwyciła torebkę i kluczyki i po raz ostatni przejrzała się w lustrze. Miała na sobie białe spodnie i zapinaną na guziki bluzkę z krótkim rękawem w odcieniu niedojrzałej brzoskwini. Wilgotne włosy zebrała w koński ogon. Lekko wytuszowała rzęsy i pociągnęła błyszczykiem wargi. Włożyła do tego proste diamentowe kolczyki. Odbiegała od obowiązkowego standardu, ale jeśli chodzi o jej matkę, nic tak naprawdę nie mogło spełniać jej wyśrubowanych wymagań.
Rory
Kiedy Rory weszła do domu, powitał ją aromat jagodzianek i świeżo zmielonej kawy. Usłyszała dobiegający z kuchni warkot matczynej sokowirówki, gdy zsuwała ze stóp pantofle i ustawiała je obok drzwi, czubkami na zewnątrz, na wypadek gdyby należało się szybko wycofać. Nie byłby to pierwszy raz.
Dom jak zwykle lśnił nieskazitelną czystością, przykład kosztownego dobrego gustu z pluszowymi beżowymi dywanami i starannie dobranymi meblami. I oczywiście odpowiednie dzieła sztuki na ścianach – misy z owocami i dzbany z przerośniętymi makami w ciężkich złoconych ramach. Nic przekrzywionego czy noszącego choćby najdrobniejszy ślad kurzu.
Tak to wyglądało nawet wtedy, kiedy była mała, a wszystko za sprawą niemal koszarowych zasad tyczących się porządku. Żadnych butów poza przedpokojem. Żadnego dotykania ścian dłońmi. Żadnego jedzenia czy picia poza jadalnią – chyba że odbywało się akurat jakieś przyjęcie. A było ich mnóstwo. Herbatki, koktajle, kolacje i oczywiście imprezy charytatywne na rzecz matczynej fundacji dla zwierząt; wszyściuteńko perfekcyjnie zorganizowane, a następnie starannie posprzątane przez wyspecjalizowaną firmę, której numer widniał w pamięci telefonu.
Znalazła matkę w kuchni, jak nalewała świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy do kryształowego dzbanka przy dźwięcznym akompaniamencie jej złotej bransoletki z wisiorkiem. Tryskała energią. Schludnie wyglądała w spodniach khaki i wykrochmalonej białej bluzce, a bujne złotawe włosy spięła w koński ogon żywcem wzięty z magazynu mody. Była jak zwykle nieskazitelnie umalowana – subtelnie podkreślone oczy, leciuteńki róż na policzkach, nieznaczny ślad brzoskwiniowego błyszczyka na wargach. W wieku czterdziestu dwóch lat wciąż przyciągała spojrzenia mężczyzn.
Podniosła wzrok, kiedy Rory weszła do kuchni.
– No, jesteś – oznajmiła, dokonując szybkiej, acz dokładnej oceny powierzchowności córki. – Już myślałam, że znowu się nie zjawisz. Cóż to?… Masz mokre włosy?
– Nie miałam czasu ich wysuszyć. Co mam zrobić?
– Wszystko jest gotowe. Mam tylko nadzieję, że nie wystygło. – Wręczyła córce talerz z perfekcyjnie pokrojonym melonem i miskę pełną truskawek. – Zanieś to na stół. Ja przyniosę resztę.
Rory posłusznie więc wzięła owoce i skierowała się na taras. Tego idealnego poranka niebo oszałamiało błękitem, a wiatr niósł obietnicę wczesnego lata. W dole rozciągał się we wszystkich kierunkach Boston, istny labirynt zakrzywionych ulic i spadzistych dachów. Storrow Drive z niekończącą się wstęgą samochodów, Esplanade, bujnie liściasta i zielona, połyskująca nitka rzeki Charles, upstrzona małymi jasnymi żaglówkami.
Uwielbiała to miasto z jego sprzecznościami, z jego kolonialną historią i żywym wielokulturowym tyglem. Sztuka, jedzenie i nauka – wszystko to koegzystowało przyjaźnie i współzawodniczyło o uwagę. Kiedy jednak dorastała i patrzyła na to w ten sposób, z dala od tumultu i hałasu, miała wrażenie magii, tak jakby mogła nagle rozwinąć skrzydła i pofrunąć.
Jako młoda dziewczyna częstokroć marzyła o takim odlocie, o byciu kimś innym, o życiu innym życiem. Swoim własnym. O karierze, która nie miała nic wspólnego z jej matką. O mężu, który w niczym nie przypominałby ojca. I to też się jej prawie udało.
Prawie.
Ciążyło jej to słowo jak kamień w piersi, jego echo zawsze jej gdzieś tam towarzyszyło, sprawiając, że prosta czynność, na przykład pójście na targ albo spotkanie z przyjaciółką, zdawała się niemal ponad siły. Nie było to normalne, owo pragnienie ucieczki od świata. Ani nie było też niczym nowym. Zawsze przejawiała skłonność ku introwertycznym zachowaniom, starając się za wszelką cenę unikać pompatycznych kolacji i innych towarzyskich imprezek, nie wspominając już o popularności wynikającej z tego, że była córką jednej z najbardziej prominentnych filantropijnych elit bostońskich.
Wszystko na właściwym miejscu, nigdy żadnego faux pas – tak brzmiała dewiza Camilli Lowell Grant. Odpowiednie stroje, odpowiedni dom, odpowiednia sztuka. Wszystko odpowiednie, jeśli nie uwzględniać chronicznie niewiernego męża i krnąbrnej córki. Mimo to Camilla dźwigała swe brzemię w sposób godny podziwu. Przynajmniej przez większość czasu.
Rory, stawiając na stole owoce, obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Wyglądał jak żywcem wyjęty z magazynu „Victoria”: bijąca energią biała wyspa, przystrojona porcelanowymi naczyniami jej babki ze znakiem firmowym Royal Albert i płóciennymi serwetkami, złożonymi schludnie obok każdego nakrycia. Pośrodku misa z gardeniami w odcieniu woskowej bieli – ulubionymi kwiatami matki. Perfekcja jak zawsze.
Początek tradycji proszonych obiadów zbiegł się z dwunastymi urodzinami Rory i niedługo potem przerodziła się ona w cotygodniowy rytuał. Menu podlegało regularnej zmianie – świeże owoce i jakieś ciasto przyrządzane od zera, do tego tosty z wędzonym łososiem i kremowym serkiem Boursin, nieskazitelnie przysmażone omlety z sezonowymi dodatkami i jeden stały element: drink mimoza, czyli świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy i doskonale schłodzony szampan Veuve Clicquot.
Ich spotkania miały stanowić okazję do szczerej rozmowy, ale ostatnimi czasy owe tête-à-tête przebiegały w napiętej atmosferze, gdyż jej matka wynajdywała coraz to nowe i niezbyt subtelne argumenty, sugerując, że jej córka powinna coś zrobić ze swoim życiem.
Rory obracała na palcu lewej dłoni pierścionek z rubinem, mały owal z nieznaczną skazą na dnie. Ojciec Huxa wręczył go jego matce, kiedy się oświadczał – tylko na to było stać żołnierza wracającego z wojny koreańskiej. Hux obiecał, że kupi jej odpowiedni pierścionek, ale w tamtej chwili chciał posłużyć się tym matczynym, by poprosić ją o rękę. Wzruszona jego uczuciowością, zdecydowała się wybrać oryginał; wpadła w zachwyt, że powierzył jej coś tak drogocennego. I teraz pozostał jej już tylko ten pierścionek.
Stłumiła tę myśl, kiedy pojawiła się Camilla z dwoma talerzami.
– Fritatta z grzybów i szparagów – oświadczyła, stawiając zamaszystym gestem danie na stole.
– Wygląda smakowicie – przyznała Rory, zajmując swe tradycyjne miejsce.
Matka nigdy nie była typem domatorki, ale z pewnością radziła sobie w kuchni.
Wyjęła teraz spod pachy kilka katalogów i wręczyła je córce, nim usiadła naprzeciw niej.
– Przysłano je w zeszłym tygodniu – powiedziała – ale nie zjawiłaś się na lunchu. Miałam pokusę, żeby powiedzieć listonoszce, że nie znam nikogo o imieniu Rory, ostatecznie jednak spytałam przy okazji, czy ma coś dla mojej córki Aurory.
Ta uśmiechnęła się ironicznie.
– Wymyśl coś nowego, mamo. Ten dowcip ma już brodę.
– Rory to chłopięce imię. A twoje brzmi Aurora. I jest piękne. Pasuje do damy.
– Do wiekowej damy – odcięła się Rory. – I to tata używał tego zdrobnienia. Najwidoczniej mu nie przeszkadzało.
Camilla zareagowała pogardliwym prychnięciem.
– Bo nigdy go nie było w domu.
Dziewczyna wzięła do ręki widelec i zaczęła grzebać obojętnie w talerzu. Rzeczywiście, ojciec zawsze skupiał swoje zainteresowania na czymś innym. Nie miała pojęcia, ile było tych romansów, choć podejrzewała, że matka potrafi podać dokładną liczbę. Miała na oku kobiety, które pojawiały się przez lata w życiu Geoffreya Granta, a potem znikały, i dodawała sumiennie nowe nazwisko do listy.
Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego matka nie rozwiodła się z ojcem, choć podejrzewała, że tamten weekend w Doral, spędzony z jego dwudziestoośmioletnią recepcjonistką, stanowiłby gwóźdź do trumny, gdyby tylko Geoffrey nie zmarł wcześniej w jej łóżku. Wybuchł skandal, po jakim żadna szanująca się, obracająca w wyższych sferach żona nigdy by się nie otrząsnęła, klasyk najbardziej smakowitego i niszczycielskiego rodzaju, ale w przypadku Camilli stał się klejnotem koronnym w jej kolekcji zdrad małżeńskich, nieledwie odznaką honoru, którą przyjęła z dumą.
– Nie jesz? – zagadnęła córkę.
Ta posłusznie wzięła truskawkę i zaczęła ją machinalnie skubać.
Matka tymczasem wyjęła z wiaderka szampan i przystąpiła do wyjmowania korka. Po kilku minutach Rory odebrała jej butelkę.
– Pozwól, mamo, że ja to zrobię, nim wybijesz komuś oko.
Kiedy korek ustąpił z głuchym puknięciem, dziewczyna nalała szampana do dwóch smukłych kieliszków i dodała do każdego odrobinę soku pomarańczowego.
Stuknęły się bez słowa szkłem, zgodnie ze zwyczajem, a potem skupiły uwagę na posiłku. Na ogół mówiła Camilla, wymagając od córki tylko minimum komentarzy. Plotki o operacjach plastycznych i rozwodach. Rychła podróż przyjaciółki do Irlandii. Spektakle w operze bostońskiej w najbliższym sezonie. Motyw przewodni balu charytatywnego, który organizowała w tym roku. W końcu tematy się wyczerpały i rozmowa zeszła w znajome, choć niewygodne rejony.
– Wpadłam kilka dni temu na Dinah Marshall – zaczęła Camilla – kiedy oddawałam zegarek do naprawy. Denise, jej młodsza córka, idzie jesienią do college’u. Będzie studiować muzykę. Harfa, jak mi się zdaje. Powiedziałam jej, że wracasz w sierpniu na uniwersytet, że chcesz zrobić magisterium. I że potem, w lecie przyszłego roku, wybierzesz się do Paryża na ten staż, o którym rozmawiałyśmy. Prosiła, żeby przekazać ci gratulacje.
– Denise gra na fortepianie – odparła obojętnie Rory. – To Patricia gra na harfie.
– No tak, oczywiście. Fortepian. – Matka wzięła do ręki serwetkę i delikatnie otarła sobie usta. – No a ty? Nie cieszysz się, że wracasz na studia?
Dziewczyna sięgnęła po butelkę szampana i dolała sobie do kieliszka, pomijając tym razem sok pomarańczowy. Popijała powoli, potem podniosła wzrok na matkę.
– Nic mnie nie cieszy.
Camilla westchnęła, kładąc sobie na talerz jagodziankę.
– Dąsasz się, Auroro?
– Mam dwadzieścia trzy lata, mamo. Już dawno przestałam się dąsać.
– Naprawdę? A jak określisz to, co się dzieje w tej chwili?
Rory odstawiła kieliszek i wyprostowała się.
– Nie widziałyśmy się od trzech tygodni. Nie zamierzałaś nawet spytać o Huxa?
Camilla popatrzyła na córkę zdziwiona.
– Oczywiście, że zamierzałam.
– Kiedy? Dokończyłyśmy śniadanie. Rozmawiałyśmy o liftingu Vicky Foster, okropnym jedzeniu w Anglii, o twoim planowanym balu i o tym, że córka Dinah Marshall wraca na studia. A mimo to nie znalazłaś czasu, żeby choć wspomnieć imię mojego narzeczonego.
– Doprawdy, nie możesz oczekiwać, że wypalę coś takiego podczas śniadania.
– Co ma do tego śniadanie?
Kąciki ust Camilli zjechały w dół w grymasie doskonałego dąsu.
– Chciałam być delikatna.
– Delikatna? – To słowo wprawiło Rory w złość, tak jakby odpowiednie maniery przy stole stanowiły wymówkę, aby nie poruszać trudnego tematu. – Nie zależy mi na tym, żebyś była delikatna. Zależy mi na tym, żebyś wykazała troskę. Ale tego nie robisz. Nigdy tego nie robiłaś.
Kobieta otworzyła szeroko oczy.
– Jak możesz tak mówić?
– Nigdy go nie lubiłaś. Od samego początku zachowywałaś się tak, jakby Hux był jakąś fazą, z której z czasem wyrosnę, tak jak miałaś nadzieję, że wyrosnę z pasji do piłki nożnej.
– To nieprawda.
– Wręcz przeciwnie. Nie podobał ci się jego wygląd ani surfowanie, ani to, że porzucił prywatną praktykę. Ale co innego jest głównym problemem. Nie podoba ci się to, że pochodzi z małego nadmorskiego miasta w Karolinie Północnej, o którym nikt nigdy nie słyszał. Że jego rodzice uczyli w szkole średniej, zamiast organizować wieczorki karciane i przyjęcia z kolacją.
No i pojawiło się – to typowe dla matki święte oburzenie; wyprostowane sztywno ramiona i uniesiona broda, zimne spojrzenie wzdłuż idealnie patrycjuszowskiego nosa.
– To okropne sugerować podobną rzecz.
– Nie sugerowałam. Powiedziałam to wprost. Większość matek uznałaby kogoś takiego jak Hux za wspaniałego partnera dla swojej córki, ale nie ty. Pragniesz kogoś z odpowiednim nazwiskiem i nowoangielskim pochodzeniem, a teraz, kiedy Hux zaginął, dostrzegasz szansę na koniec sprawy. Choć nie mam pojęcia, dlaczego uważasz, że twoje małżeńskie osiągnięcia upoważniają cię do wybierania komuś innemu męża.
Camilla znieruchomiała z zastygłą twarzą, jakby właśnie wymierzono jej policzek, którego się nie spodziewała.
– Przepraszam!… – wypaliła Rory. – Nie chciałam…
– Oczywiście, że chciałaś.
Dziewczyna odetchnęła głęboko, zła na samą siebie za taki cios poniżej pasa.
– Przepraszam. Waliłam na oślep, a ty się akurat nawinęłaś.
Tym razem na twarzy jej matki pojawiła się troska.
– Jakieś… nowe wiadomości?
– Nie. Żadnych. Mniejsza z tym. Nie chcę o tym mówić.
– Więc o czym chcesz mówić? Nie wiem, co się w tej chwili dzieje w twoim życiu. Nie odpowiadasz na moje telefony. Nie przyjmujesz zaproszeń na kolację. Odrzuciłaś dwa kolejne. Co przez ten czas robiłaś?
Rory wpatrywała się w kieliszek, doznając nagłego ucisku w krtani.
– Głównie czekałam.
– Kochanie… – Kobieta wyciągnęła rękę nad stołem i odsunęła córce sprzed oczu kosmyki włosów.
– Przestań – warknęła Rory, cofając gwałtownie głowę. – Nie chcę, żebyś się nade mną litowała.
– Więc czego chcesz? Martwię się o ciebie. Spędzasz całe dnie z nosem w tych okropnych książkach albo przyklejona do telewizora, oglądając do późna stare czarno-białe wyciskacze łez. Rozmawiałyśmy o tym. To niezdrowe.
– Nic mi nie jest. Tylko… tylko… – Odwróciła wzrok, rozpaczliwie nie chcąc znów zaczynać tej dyskusji. – Potrzebuję po prostu czasu.
– Kochanie, minęło już pięć miesięcy.
Spojrzała ostro na matkę.
– Nie wiedziałam, że w takich przypadkach istnieje jakiś limit czasowy.
– Nie to miałam na myśli. Chodziło mi jedynie o to, że cokolwiek się stało z Matthew, czy żyje gdzieś, czy… – urwała, jakby ważąc starannie następne słowa. – Wciąż tu jesteś, Auroro. Wciąż żyjesz. Musisz pójść dalej, bez względu na wszystko.
Rory przełknęła piekące łzy. Chciała wierzyć, że Hux gdzieś tam żyje, że pewnego dnia do niej wróci, ale bezustannie dławił ją strach niczym niewidzialna dłoń zaciśnięta wokół jej gardła. Czy jutrzejszy dzień miał być tym, kiedy dostanie wiadomość? Jak by się to odbyło? List? Telefon? Ktoś zapukałby do drzwi? Nigdy nie zdobyła się na odwagę, by kogokolwiek o to spytać. Tym samym stałoby się to zbyt realne, a przecież i tak już takie było.
– A jeśli nie dam rady pójść dalej? – odparła cicho.
– Nie opowiadaj głupstw. Oczywiście, że dasz radę. Tak właśnie postępują Grantowie.
Stłumiła westchnienie, chcąc, by matka wreszcie pojęła.
– Zobojętniałam na wszystko. Nic mnie nie obchodzi. Absolutnie nic. – Popatrzyła na Camillę, tak chłodną i zadbaną, tak pewną siebie. – Nie wiesz, jak to jest, prawda? Budzić się rano i nie mieć dość woli, by wstać, wziąć prysznic, ubrać się i wyjść na świat, gdzie widzisz na każdym kroku, jak życie pędzi bez ciebie do przodu. Nigdy nie straciłaś nikogo, na kim by ci zależało. I nie mów mi o tacie. Obie wiemy, że to nie to samo.
Camilla otworzyła usta, po czym je zamknęła, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Nie masz pojęcia, co straciłam, Auroro – rzekła w końcu.
Dziewczyna zmrużyła oczy, zaskoczona zagadkowym tonem matki. W gruncie rzeczy niewiele wiedziała o jej życiu. Tak wiele zapieczętowała pod jakimś wiekiem albo po prostu nie chciała o tym mówić.
– Był ktoś?… – spytała miękko. – Jeszcze przed tatą?
– Miałam osiemnaście lat, kiedy wyszłam za twojego ojca. Brakło czasu na kogoś innego.
– No dobrze, w porządku. Nie wcześniej. Ale później… W trakcie?… – Camila popatrzyła na nią z nieukrywaną odrazą.
– Och, oczywiście, że nie!
– Więc o co chodzi? Czego nie wiem?
Camilla machnęła ręką, najwyraźniej gotowa zmienić temat.
– Niczego. Teraz to już i tak nie ma znaczenia. Dodam jednakże dla jasności: matki to też istoty ludzkie. Mamy swoje życie i doznajemy rozczarowań. Krwawimy jak wszyscy. Ale też spoczywa na nas określona odpowiedzialność. Mamy obowiązki do spełnienia i pozory do utrzymania. I tak właśnie podążamy do przodu.
– Tyle że ja tego przodu nie widzę. Nic w ogóle nie widzę. Jest tak, jakby przyszłość po prostu… zniknęła.
– Musisz wyjść z czterech ścian domu, Auroro, poprzebywać między ludźmi. Wiesz, że u Marcosa w przyszłym tygodniu odbędzie się cocktail party. Jedna z prywatnych imprez Cassandry Maitland na rzecz nowego wiolonczelisty, którego odkryła. Może wybierzesz się ze mną? Mogłybyśmy pójść rano do Roselli zrobić sobie włosy i paznokcie, przyciąć te twoje warkoczyki, a potem kupić ci coś fajnego do ubrania. Nie ma to jak zaszaleć przed przyjęciem. Nic tak nie poprawia humoru. I dobrze jest spotkać starych znajomych, znów się poczuć normalnie.
Rory spojrzała chłodno na matkę.
– Normalnie?…
– Proszę, nie patrz tak na mnie. Nie możesz się cały czas ukrywać. Martwię się o ciebie. Może najwyższa pora… porozmawiać z kimś?
Zesztywniała.
– Myślisz, że oszalałam?
Camilla złożyła starannie serwetkę.
– Myślę, że nie potrafisz poradzić sobie z tym, co się stało, i że by pomogło, gdybyś z kimś o tym pomówiła. – Po chwili dodała cicho: – Z kimś, komu ufasz.
Dziewczyna siedziała w milczeniu, czując bolesne ukłucie matczynych słów.
– Przepraszam – odparła w końcu. – Za to, co wcześniej powiedziałam. Chodzi po prostu o… Huxa. – Wymawiając jego imię, poczuła ucisk w krtani. – W piątek znów spędziłam dwie godziny przy telefonie, czekając przez większość czasu na połączenie. Zawsze ta sama odpowiedź. „Robimy, co w naszej mocy”. Ale to nieprawda. Jak może być inaczej, skoro nie wiedzą nawet, gdzie jest?
Matka odpowiedziała swoim zwyczajowym prychnięciem.
– Jak to w ogóle możliwe!?… – żachnęła się. – Przecież mamy ludzi zorientowanych w tego rodzaju sprawach. Ambasadorów! Dyplomatów! Prezydenta! Na litość boską!
Rory poczuła, jak w jej piersi sadowi się znajomy kamień, ten sam, który zalegał w niej, ilekroć myślała o niewyobrażalnym.
– Odnoszę wrażenie graniczące z pewnością, że nigdy już nie wróci.
– Ćśś. – Camilla sięgnęła do jej dłoni. – Dość takiego ponuractwa. Głowa do góry. Musisz być dzielna.
Dziewczyna przełknęła powódź łez, przypominając sobie pierwszą klasę liceum, kiedy to ślubowała sobie, że nie pokaże się więcej w szkole, gdy nie załapała się do drużyny pływackiej. Matka przytuliła ją wtedy mocno i wyszeptała w ucho te same słowa: „Głowa do góry. Musisz być dzielna”. Ale wcale się taka w tej chwili nie czuła. Czuła się odrętwiała. Zagubiona i wyczerpana.
– Czytałam gdzieś, że im dłużej ktoś jest zaginiony, tym mniejsze są szanse na odnalezienie go żywego. – Puściła dłoń matki, by otrzeć łzy. – Zaczynam tracić nadzieję.
– Przestań, i to natychmiast. Mówię poważnie. Nie wolno ci zadręczać się takimi myślami. Poczujesz się lepiej, kiedy zaczniesz jesienią studiować i wrócisz do ustalonej rutyny. Do zajęć i przebywania z przyjaciółmi. To ci pomoże wypełnić czas.
Pomyślała o leżącym na nocnym stoliku katalogu z planem ćwiczeń i wykładów i skinęła głową, ponieważ tego właśnie po niej oczekiwano. Panowanie nad emocjami i powrót na seminarium magisterskie ze sztuk pięknych, potem staż, jeśli matka miała postawić na swoim, może nawet któregoś dnia posada kustoszki. Wszystko tak odległe od tego, co planowała z Huxem po ukończeniu jego misji w Lekarzach bez Granic.
– Wiesz, tak sobie pomyślałam, że byłoby dobrze, gdybyś się przeniosła do domu, dopóki… no wiesz… dopóki sprawy się nie… wyjaśnią. Teraz tylko ja się po nim obijam, a twój pokój wygląda tak, jak go zostawiłaś.
– Przenieść się tu z powrotem?
– Mogłabym się tobą zająć, gotować ci. Nie musiałabyś się o nic martwić z wyjątkiem studiów.
Studia. Uczelnia. Spotkanie z Lisette!
– Och nie. Która godzina? – Rory w panice spojrzała na zegarek. – Muszę lecieć.
– Co… już?
– Młodsza siostra Janelle Turner zapisała się na letni kurs, a ja obiecałam, że się z nią spotkam i podrzucę jej kilka swoich starych podręczników.
– Dzisiaj? Wiedząc, że jesteś umówiona ze mną na lunch?
– Wiem. Przepraszam. Ale musi być w Braintree przed trzecią na przyjęciu rodziców, mają tam rocznicę ślubu, a jutro zaczynają się zajęcia. Jedyny moment, kiedy mogłyśmy się spotkać.
– Prawie nic nie zjadłaś. Pozwól przynajmniej, że coś ci zapakuję.
– Dzięki – odparła Rory, wstając od stołu. – Nie jestem głodna. Czuję się paskudnie, zostawiając cię z tym całym bałaganem.
– I tak nie mam nic innego do roboty. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu?
Coś, czy to zmarszczka między idealnie wyskubanymi brwiami Camilli, czy to usta w kształcie podkówki, poruszyło sumieniem Rory.
– Tak. Przyszła niedziela. Obiecuję. – Miała już wyjść, gdy jednak nachyliła się nagle i cmoknęła matkę w policzek. – Naprawdę mi przykro, mamo… wiesz, z powodu tej uwagi o twoim małżeństwie. Nie powinnam była tego mówić.
Camilla wzruszyła ramionami.
– Nie powinnaś była. Ale miałaś rację. A teraz leć już. Spotkaj się z przyjaciółką.
Rory
Rory spojrzała na zegarek, wychodząc z Sugar Kiss wprost na tłum przechodniów sunących po chodniku Newbury Street. Jej spotkanie z Lisette potrwało dłużej, niż się spodziewała, musiała więc dobrze wyciągać nogi, by dotrzeć do samochodu na czas i uniknąć mandatu za przekroczenie czasu parkowania.
Na rogu, czekając na zmianę świateł, wróciła myślami do porannej rozmowy z matką. Powiedziała wtedy rzeczy, których ślubowała sobie nigdy więcej nie mówić – nawet jeśli były prawdziwe – i dotknęła czułego miejsca.
Nie tylko oburzenie ze strony matki wzbudziło w niej ciekawość. Była chwila – rozmawiały akurat o Huxie, o tym, jak to jest stracić kogoś – gdy matka zamknęła na moment oczy i znieruchomiała, jakby broniąc się przed jakimś niechcianym wspomnieniem. Rzadki przypadek okazania bezbronności u kobiety, która nigdy bezbronna nie była.
Krwawimy jak wszyscy.
Tyle że w przypadku Camilli Grant nie wydawało się to prawdą. Przynajmniej Rory nigdy niczego podobnego nie zauważyła. Kiedy była dzieckiem, jej matka jawiła się jako wykuta z marmuru, czysta, doskonała i chłodna w dotyku, niczym Grecka niewolnica dłuta Hirama Powersa, ale o spiżowym kręgosłupie, czy jak Ewa Rodina. Nieprzenikniona – albo też tak uważała jej córka. Tamta chwila tego ranka, ten wyraz twarzy. „Nie masz pojęcia, co straciłam, Auroro”. O co jej chodziło? Nie o miłość najwidoczniej. Co nie znaczy, by mogła winić matkę za szukanie pociechy poza małżeństwem. Nie przypominała sobie, by jej rodzice dzielili kiedykolwiek sypialnię, nie wspominając już o łóżku. Jak samotna musiała się wtedy czuć.
W końcu światła się zmieniły i tłum przy krawężniku ruszył do przodu. Już miała wejść na zebrę, kiedy jej spojrzenie przyciągnął stary szeregowy dom na przeciwległym rogu ulicy. Przystanęła.
Budynek nie odznaczał się niczym szczególnym – ot, trzy kondygnacje nadgryzionej zębem czasu czerwonej cegły, zaokrąglone wieżyce w narożnikach i jeszcze jedna, w kształcie kapelusza czarownicy, z oknami wychodzącymi na ulicę. Wzdłuż Newbury Street stały takich dziesiątki. Tak też wyglądała większość ulic w Bostonie. Ten jednak miał w sobie coś na tyle osobliwego, że stanęła jak wryta.
Pozbawione zasłon i pokryte brudem okna. Połać przerośniętej trawy od frontu. Śmieci rozrzucone wokół popękanego ganku wejściowego. Nikt tu nie mieszkał; Rory była tego pewna, a jednak nie mogła się oprzeć dziwnemu wrażeniu, że ktoś ją obserwuje z któregoś z okien na piętrze.
Zastanawiała się, czyby nie przyjrzeć się temu domowi dokładniej, ale przejeżdżający obok radiowóz uświadomił jej nagle, że parkomat sześć przecznic dalej odmierza bezlitośnie upływające minuty. Nie miała czasu na zaspokojenie ciekawości, lecz podążając przed siebie wzdłuż Newbury Street, zerkała co chwila przez ramię, ogarnięta dziwnym żalem. Było to osobliwe doznanie, coś jak wyjście z przyjęcia, które się właśnie rozkręca. Intuicja jej podpowiadała, że będzie jeszcze miała z tym budynkiem do czynienia.
☙❧
Dochodziła prawie czwarta, gdy Rory dotarła w końcu do domu. Uniknęła o włos mandatu, co wzięła za dobry znak. Musiała w tych dniach cieszyć się każdą drobnostką. Zmyła makijaż, potem zdjęła oficjalny strój i zamieniła go na spodnie od dresu i podkoszulek. Telewizor w sypialni był jak zawsze włączony, ale z przyciszonym głosem. Gary Grant w parze z Katherine Hepburn. Drapieżne maleństwo. Było to jeszcze jedno jej dziwactwo ostatnimi czasy – zostawianie włączonego telewizora dzień i noc. Dawało to złudzenie czyjejś obecności i pomagało odegnać ciszę, zbyt łatwo wypełniającą się mrocznymi myślami.
„Nie potrafisz sobie poradzić z tym, co się stało”.
Matczyne słowa rozbrzmiewały irytującym echem. Jasne, z trudem sobie radziła. Jej narzeczony zniknął bez śladu. A zwierzanie się ze swoich kłopotów komuś obcemu, kto mamrotał nieodmiennie: „Tak, rozumiem”, niczego nie mogło zmienić.
Szamotała się w kuchni z porozrzucanymi pojemnikami po jedzeniu i zlewem pełnym naczyń, kiedy w mikrofali podgrzewała się minestrone w puszce. Czy tak wyglądało teraz jej życie? Zupa z supermarketu i dania na wynos oraz wszędzie zalegające brudne talerze? Stosy romansów i słowne potyczki z matką?
Wiedziała, że jeśli nie będzie ostrożna, to skończy jak jedna z tych kobiet, których całe życie obracało się wokół opieki nad osiemnastoma dokarmianymi kotami. Przesada? Być może, ale taka, która z pewnością mogła się urzeczywistnić. Musiałaby jednak załatwić sobie jakieś koty. To po pierwsze. I kilka kwiecistych sukienek do chodzenia po domu. To po drugie. Niewykluczone też, że parę futrzanych kapci.
Zamknęła oczy, broniąc się przed tymi przygnębiającymi obrazami. Dorastała jako osoba uprzywilejowana, typowe dziecko funduszu powierniczego. Samochody, ubrania, wszystko od znanych projektantów. Elitarne obozy letnie i najlepsze szkoły. Niczego jej nie brakowało – z wyjątkiem własnego życia. Dorastając, marzyła o wydostaniu się spod matczynego grawitacyjnego przyciągania i nakreśleniu własnego kursu. I niewiele brakowało, aby to osiągnęła. Tyle że niedługo potem Hux zniknął bez wieści i wszystko się rozpadło.
Gdzie byłaby teraz? W tej konkretnej chwili? Gdyby posłuchała rady Huxa i podążyła za swym marzeniem? Własna galeria z dziełami obiecujących artystów. „Niezapoznani”, tak zamierzała ją nazwać. Bodźcem był w tym przypadku Hux. Na dobrą sprawę to on podsunął jej ten pomysł.
Pewnego razu poszli do lokalnego pubu posłuchać nowego zespołu i w rezultacie zostali aż do końca. Ulice trwały w ciszy i spokoju, postanowili więc wracać na piechotę zamiast brać taksówkę. Hux objął ją ramieniem, jego ciepło przynosiło ukojenie w chłodny jesienny wieczór. Zwolniła kroku, kiedy przechodzili obok niewielkiej galerii, i przystanęła poruszona widokiem jednego z obrazów w witrynie.
– Lubisz sztukę – zauważył Hux z powagą w głosie. – Studiujesz ją. Zrobisz z tego dyplom. Jak to się dzieje, że żadnej sztuki nie uprawiasz?
Uśmiechnęła się do niego figlarnie.
– Kto powiedział, że tego nie robię?
– Jak to? – W jego oczach pojawiło się niedowierzanie. – Malujesz?
– Maluję? Nie. Eksperymentuję trochę z tkaninami, ale traktuję to jak hobby. No i dobrze. Sztuka generuje czasem bałagan, a moja matka nigdy nie mogła znieść w domu nieporządku. Gdyby udało jej się postawić na swoim, poszłabym w jej ślady i została historyczką sztuki albo konserwatorką. Szanowaną i schludną.
– A gdybyś ty mogła postawić na swoim?
Popatrzyła na niego zdziwiona, uświadamiając sobie, że czeka na odpowiedź, i jeszcze bardziej zdziwiona faktem, że nie potrafi jej udzielić. Nikt nigdy jej nie pytał, czego chce. Tak, owszem, przedstawiano jej różne opcje, czyniła to głównie matka, co przypominało menu chińszczyzny na wynos. „Wybierz coś z zestawu A i coś z zestawu B. Zestaw A to małżeństwo z odpowiednim mężczyzną, dzieci i dom urządzony ze smakiem, a zestaw B to coś związanego z karierą”. Mówiąc ściśle, żaden z Grantów nie musiał nigdy pracować, ale w rodzinach noszących stare nazwiska i posiadających jeszcze starsze pieniądze, jeśli ktoś nie odznaczał się użytecznością w jakiś widomy sposób, to było to uznawane za wulgarne. Bądź co bądź, nie pochodzili z Palm Beach.
– Naprawdę nie wiem – odparła w końcu. – Przypuszczam, że miałabym gdzieś niewielką pracownię. Taką prawdziwą, z widokiem na morze, i tworzyłabym piękne krajobrazy z różnego rodzaju materiałów.
– Jest coś takiego?
– To się nazywa sztuka tekstylna. Pomyśl o połączeniu rzeźby z malarstwem za pomocą kawałków tkanin. Zaczęłam się tym bawić, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Kochałam plażę, ale moi rodzice nigdy nie mieli czasu, by mnie tam zabrać. Tworzyłam więc własne plaże – ze skrawków materiału. Wciąż się tym czasem bawię, ale kiedy się studiuje, trudno jest znaleźć czas.
– Dlaczego nic o tym nie wiedziałem?
Wzruszyła ramionami, nagle onieśmielona.
– To tylko hobby.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło.
– Ty, Rory Grant, jesteś pełna niespodzianek. – Znowu ruszyli przed siebie, a ona trzymała dłoń w kieszeni jego marynarki. – Więc dlaczego nigdy nie widziałem żadnego z twoich dzieł? Nie przypominam sobie, bym zobaczył w twoim mieszkaniu coś, co właśnie opisałaś.
– Jest jedno w gościnnym pokoju. I kilka innych w garderobie.
– W pokoju gościnnym, do którego nie pozwalasz mi wejść?
– Bo panuje w nim bałagan. Wykorzystywałam go jako pracownię, kiedy sprzedawałam swoje dzieła.
Zatrzymał się i odwrócił do niej.
– Mówiłaś chyba, że to tylko hobby.
Wzruszyła ramionami.
– Jest… albo było. Tak jak wspomniałam, brak czasu. Ale moja przyjaciółka zrobiła kiedyś kilka zdjęć i pokazała je pewnemu znajomemu dekoratorowi wnętrz. Wziął kilka sztuk w komis i sprzedał je w ciągu dwóch tygodni.
– Aha! Pojawia się kolejny wątek opowieści. Więc kiedy to zobaczę? Czy może nie jestem godzien?
Jego entuzjazm sprawił, że poczuła przyjemne łaskotanie w piersi. Była zazwyczaj przewrażliwiona na punkcie swej sztuki, ale nie kryła zadowolenia, że ktoś ją traktuje poważnie.
– Jeśli jesteś naprawdę zainteresowany, mogę zorganizować prywatny pokaz… chyba że spieszno ci do domu.
– Co? Teraz?
Wzięła go za rękę.
– Chodź ze mną.
Piętnaście minut później stanęli przed jedną z najbardziej ekskluzywnych bostońskich restauracji, U Finna, serwującej owoce morza, i patrzyli na pięknie oświetlony pejzaż we frontowym oknie.
Milczała, starając się zobaczyć ten obraz tak, jak widział go Hux – po raz pierwszy. Wzburzone morze i upstrzone skałami wybrzeże, niskie, ołowiane niebo. Wybierała tkaniny ze skrupulatną uwagą. Morę i kawałki gniecionej tafty, denim, diagonal, krepdeszyn, tiul, kawałki koronki, starannie ułożone warstwami, by stworzyć wrażenie ruchu i głębi.
Zabrało jej to nieomal pół roku i przyniosło oszałamiający dochód w wysokości siedmiuset dolarów. Nie chodziło o pieniądze. W przeciwieństwie do wielu artystów stać ją było na ten luksus. Najbardziej się liczyło to, że jej dzieło wisi w oknie znanej restauracji, z jej inicjałami w dolnym prawym rogu, tak by cały Boston mógł je zobaczyć.
– Naprawdę sama to zrobiłaś? – spytał z niedowierzaniem, nie odrywając wzroku od witryny. – Jest niewiarygodne. Mam wrażenie, że mógłbym wkroczyć wprost w te fale. A niebo… – Jego twarz kryła się w półcieniu, kiedy obrócił się do niej, ale mogła dostrzec na niej uśmiech. – Rory, to coś więcej niż hobby. To dar. Czy wszystkie twoje dzieła są takie jak to?
– Podobne, ale to jest moim ulubionym. Nosi tytuł Na północ od listopada.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Twoje prace powinny zawisnąć we wszystkich galeriach miasta.
Roześmiała się.
– Oby.
– Co?
– Nie możesz wystawić swojej pracy w galerii, ot, tak sobie. Zwłaszcza gdy jesteś nikim. Młody artysta ma większą szansę trafić główną wygraną w totka, niż wywalczyć sobie wernisaż. Jestem właściwie pewna, że jedynym powodem, dla którego ta praca tu trafiła, jest moje nazwisko. Grant. Właściciel restauracji pomyślał, że przypochlebi się dzięki temu matce. Z pewnością zrozumiał to dzieło opacznie.
– Twoja matka nie wspiera sztuki?
– Na tym właśnie polega problem – westchnęła. – Tego tutaj nie postrzega jako sztuki. Przynajmniej nie tej właściwej.
– A co jest właściwą sztuką?
– Mistrzowie. Rembrandt. Rafael. Caravaggio.
– Nie żyją od setek lat.
– Właśnie.
Zmarszczył czoło, kręcąc głową.
– Więc artysta musi być martwy, żeby jego dzieło miało jakąś wartość? Trudno uznać, że to fair.
– Nie jest. I w tym sęk. Jeśli nie sprzedałeś czegoś na aukcji, nikt nie będzie ryzykował inwestycji w twoją twórczość. Gdyby to ode mnie zależało, istniałyby galerie wystawiające dzieła tylko tych artystów, o których nikt nigdy nie słyszał.
– Naprawdę?
– Tak.
– Więc otwórz taką. Tu, w Bostonie.
Wpatrywała się w niego w zamyśleniu, gdy tymczasem pomysł przyoblekał się w realny kształt. Galeria dla nieznanych artystów. Hmm… Nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać, nie mówiąc już o tym, że matka absolutnie by się sprzeciwiała. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że myśl o czymś takim budzi jej ekscytację.
– Naprawdę myślisz, że mogłabym to zrobić?
– Dlaczego nie? Masz odpowiednie środki, koneksje, marzenie.
– A jeśli to tylko tyle? Marzenie?
Objął ją ramieniem, przyciągnął do siebie i pocałował w czubek głowy.
– Marzenia są jak fale, dziecinko. Musisz zaczekać, aż nadpłynie ta właściwa, ta, która nosi twoje imię. A gdy tak się stanie, musisz wstać i na nią wskoczyć. Twoje marzenie to właśnie taka fala.
Wierzyła w to wtedy. Tylko czy wciąż tak było?
Jej marzenie o byciu artystką tekstylną zaczęło się na dobrą sprawę od fascynacji klasycznymi ubiorami. Nie dlatego, by darzyła odzież jakąś szczególną miłością. Nigdy nie przywiązywała wagi do mody. To sam materiał ją urzekał – jego ruch, dotyk, zachowanie. Mora i materiały dziewiarskie, szeleszcząca organdyna, półprzezroczysta koronka, guzkowate tweedy i wełna czesankowa o jagnięcej miękkości, wszystko odznaczające się indywidualną strukturą i osobowością.
Pierwsze próby okazały się toporne i niewyszukane, ale pasja tworzenia wniknęła już jej w krew i pozwoliła udoskonalić własną sztukę dzięki praktyce i zastosowaniu nowych technik. To, co się zaczęło jako fascynacja, przerodziło się w cichą obsesję, której rezultatem była seria dzieł ochrzczonych mianem Storm Watch Collection.
Matka określiła je jako wstępne próby, ale właściciel sklepu specjalizującego się w wystroju wnętrz wykazał dostatecznie dużo entuzjazmu, by je umieścić na wystawie, na początek wziął kilka sztuk. Przed upływem lata sprzedał całą kolekcję, łącznie z rękodziełem wiszącym w oknie restauracji.
Kiedy nadeszła wiadomość, że Na północ od listopada zostało sprzedane i znajdzie się w miejscu publicznym, Rory ogarnęło takie podekscytowanie, że wpadła bez pukania do matczynej pracowni. Camilla uśmiechnęła się pobłażliwie, słysząc nowinę, i oznajmiła, że w ogóle nie jest tym zaskoczona. Była to ładna rzecz, jak zauważyła, a turyści uwielbiają podobne wyroby. Nie zamierzała być protekcjonalna, lecz ta uwaga zabolała bardziej, niż Rory była gotowa to kiedykolwiek przyznać. Potem już poświęcała swojej sztuce coraz mniej czasu, dopóki Hux znów nie rozniecił w niej twórczego płomienia tamtą rozmową o galerii. Gdy jednak zaginął, ten płomień przygasł.
Nim odezwał się dzwonek w mikrofalówce, Rory straciła zainteresowanie zupą, zamiast tego ruszyła do pokoju gościnnego, w którym urządziła prowizoryczną pracownię. Nie zaglądała tam od czasu, jak zniknął Hux, początkowo zbyt oszalała ze zmartwienia, by pracować, a potem niezdolna patrzeć na nic, co jakkolwiek go przypominało.
Pokój wydawał się mniejszy, niż zapamiętała, zagracony i trochę przygniatający z tym nieznacznym zapachem kleju, wciąż unoszącym się w powietrzu. Jeden z narożników zajmowało biurko zasłane katalogami przyborów i materiałów, w drugim stały sztalugi do szkicowania. Wzdłuż jednej ze ścian biegły półki, na których piętrzyły się próbki tkanin, a pod oknem stała maszyna do szycia renomowanej firmy Bernina, którą kupiła z drugiej ręki na początku swej działalności artystycznej, ale rzadko jej używała, uświadomiwszy sobie, że woli pracować ręcznie. Wszystko to teraz pokrywał kurz.
Jej wzrok ześliznął się na nieoprawione dzieło za biurkiem – ogromną falę uderzającą o wschodnią ścianę imponującej granitowej latarni morskiej. Była to jej ulubiona kompozycja, zainspirowana przez zdjęcie, które niegdyś widziała i którego nigdy nie zapomniała. Zatytułowała ją Nieustraszona, ponieważ tak właśnie jawiła jej się ta budowla. Majestatycznie pewna siebie i nieujarzmiona.
W garderobie znajdowały się jeszcze cztery dzieła, część nowej kolekcji, nad którą pracowała w czasie, gdy zaginął Hux. Nie tak dawno temu – czy naprawdę upłynęło tylko pięć miesięcy? – wyobrażała sobie, że zawisną na ścianie galerii – jej galerii. Teraz nie potrafiła sobie wyobrazić już w ogóle niczego.
Weszła głębiej do pokoju i stanęła przed dwoma krosnami, gdzie od miesięcy spoczywały bezczynnie dwa jej rękodzieła. Przesunęła po jednym palcami, przypominając sobie godziny filcowania potrzebnego do wytworzenia każdego wiru i skłębienia. Nie zamierzała ich teraz kończyć. Jesienią wracała na uczelnię i nie miałaby dość czasu. Zresztą nie widziała w tym większego sensu.
Wtem, ni stąd, ni zowąd, w jej myślach pojawił się tamten dom przy Newbury Street. Była to tak osobliwa chwila – jakby poczuła klepnięcie w ramię i obróciwszy się, ujrzała przed sobą starego przyjaciela. Dom nie przypominał w niczym tych zimnych, kanciastych budynków, które oglądała zeszłego roku, lecz pojęła nagle, że brzemienny historią i dawnym bostońskim czarem doskonale by się nadawał na jej galerię; pełen dzieł takich, jakie sobie wyobrażała, stanowiłby doskonały miks starego i nowego.
Niezapoznani.
Ta nazwa niczym szept zdawała się ożywać jak istota, która budzi się po długim śnie. Czy naprawdę się nad tym zastanawiała? Nad realizacją planów, z których już przed miesiącami zdążyła zrezygnować? A co z Huxem? Czy było czymś egoistycznym rozważanie takiej rzeczy, kiedy jego życie, tak jak ich wspólne, wciąż się ważyło? Czuła jednak, że zamiary, które pogrzebała dawno temu, przybierają z wolna konkretny kształt.
„Twoje marzenie to właśnie taka fala”, pomyślała.
Nim zdążyła zapanować nad tym nagłym impulsem, wysunęła szufladę biurka i zaczęła grzebać w jej zawartości, aż znalazła wizytówkę Bretta Gleasona, agenta nieruchomości, którego zatrudniła w ubiegłym roku z prośbą o przejrzenie ofert. Wpatrywała się w wizytówkę, zmagając z pragnieniem, by chwycić za telefon. Co szkodziło sprawdzić? O niczym to jeszcze nie przesądzało. Przed intrygującym ją budynkiem nie było nawet tablicy „Na sprzedaż”. Chodziło jedynie o zaspokojenie ciekawości, jak sobie powiedziała, podnosząc słuchawkę i wystukując numer.
Dwa dni później Brett się odezwał. Rory zanosiła właśnie talerz z jajecznicą do salonu, kiedy usłyszała, że ktoś dzwoni. Zastygła w bezruchu, jak zwykle w tych dniach. Czy o to chodziło? O nową wiadomość? Odstawiła talerz, przebiegła wzrokiem pokój, szukając słuchawki bezprzewodowego aparatu. Nim ją zlokalizowała, serce biło jej szaleńczo.
– Halo?
– Cześć, tu Brett.
Poczuła, jak na dźwięk jego głosu uchodzi z niej powietrze.
– Nie spodziewałam się, że tak szybko się odezwiesz. Dowiedziałeś się czegoś?
– Tak, w gruncie rzeczy. Zgodnie z informacjami w miejskim archiwum właścicielką nieruchomości jest niejaka Soline Roussel. Jak wszystko na to wskazuje, prowadziła tam sklep z sukniami ślubnymi do chwili, gdy kilka lat temu budynek spłonął. Wypatroszono go po pożarze, i to do cna, zaczęli odbudowę, ale nigdy jej nie ukończyli. Od tamtej pory stoi pusty. Jednak brak jest oferty w krajowej bazie danych, co oznacza, że prawdopodobnie właścicielka nie chce się pozbyć domu. Dziwne, że pozwala, by stał pusty, zamiast go wynająć. Przy odrobinie pracy ta nieruchomość mogłaby się stać prawdziwą dojną krową.
Słysząc to, Rory wciąż ze słuchawką w ręku opadła na kanapę. Jakiej tu udzielić odpowiedzi? Jak daleko była gotowa się posunąć?
– Rory? Jesteś tam?
– Tak, jestem.
– Naprawdę o tym myślisz?
– Nie wiem. Może.
– No cóż, to wspaniała wiadomość. Zawsze uważałem, że ta galeria to świetny pomysł. Ale biorąc pod uwagę wszystkie te nieruchomości, które oglądaliśmy, dlaczego właśnie ta?
– Nie mam pojęcia. Zobaczyłam ją i od razu wiedziałam. Jakby ten dom tam stał i czekał na mnie.
– Kobieca intuicja?
– Chyba tak. Zechciałbyś się skontaktować z właścicielką w sprawie ewentualnego wynajmu?
Przez chwilę panowała cisza, w tle słychać było dzwoniący telefon.
– Mogę to zrobić, jasne – odezwał się w końcu Brett. – Ale będę z tobą szczery. Obejrzeliśmy co najmniej dwadzieścia nieruchomości, a ty odrzucałaś każdą z nich. Jeśli mam się bawić w detektywa i szukać tej kobiety, to muszę wiedzieć, że jesteś tym razem gotowa pójść za ciosem.
Było to uczciwe i zarazem absolutnie prawdziwe. Odrzucała wszystkie oferty, które jej przedstawiał. Nie dlatego, że nie mogła dostosować tych nieruchomości do swoich potrzeb albo że była wybredna, ale dlatego, że żadna z nich nie wydawała się jej właściwa. Ale ten dom – budynek, którego nie zauważała aż do wczoraj i w którym nigdy jej noga nie postała – owszem.
– Rory?
– Jestem gotowa.
Soline
Możemy porzucić Pracę, ale Praca nigdy nie porzuci nas. Będzie walczyła, by nas podtrzymać, będzie się pojawiała na naszej ścieżce raz za razem, aż w końcu skupimy na niej uwagę. To właśnie znaczy być wybraną.
Esméee Rousell, czarownica od sukien ślubnych
29 maja 1985 – Boston
Wzdrygam się, kiedy punkt ósma odzywa się telefon. Nikt już do mnie nie dzwoni, w każdym razie niezbyt często, a jeśli się to zdarza, to rzadko przed poranną kawą. Pozwalam, by aparat brzęczał uporczywie, kiedy wciskam tłok kawiarki, mając nadzieję, że ten ktoś w końcu zrezygnuje. Nie ma nikogo, z kim chciałabym porozmawiać.
Telefon nie daje za wygraną. Podnoszę słuchawkę i od razu ją odkładam. Po kilku sekundach aparat znowu się odzywa. Ponownie bez słowa przerywam połączenie, licząc na to, że ten ktoś po drugiej stronie pojmie, o co chodzi, i da mi spokój. Kiedy telefon dzwoni po raz trzeci, podnoszę gwałtownym ruchem słuchawkę z widełek.
– Nie chcę niczego kupić! – rzucam ostro.
Już się mam rozłączyć, kiedy słyszę głośny wybuch śmiechu. To znajomy dźwięk i zadziwiająco przyjemny, nawet o tej niewzmocnionej jeszcze kofeiną porze dnia. Mój adwokat i jednocześnie przyjaciel, jak przypuszczam, z którym nie rozmawiałam od miesięcy.
– Daniel Ballantine… to ty?
– Tak, to ja. I nie dzwonię, żeby spytać, czy chcesz coś kupić. Dzwonię, żeby spytać, czy jesteś gotowa coś sprzedać. A właściwie wynająć.
– O czym ty mówisz?
– Miałem wczoraj wieczorem telefon. Pytano o nieruchomość przy Fairfield.
Czuję się tak, jakby w kark uderzył mnie nagle powiew lodowatego powietrza.
– Ktoś chce nabyć mój sklep?
Krótka pauza z rodzaju tych grzecznych, ale też pełnych zażenowania.
– No cóż, to już od lat nie jest żaden sklep, ale owszem, ktoś interesuje się twoim domem.
– Kto?
– Agent, z którym rozmawiałem, nie podał nazwiska swojego klienta, ale jeśli mnie znalazł, to bez wątpienia odrobił lekcję. Nazywa się Brett Gleason, z firmy Back Bay Land Group. Poprosił o spotkanie.
– Dom nie jest ani na sprzedaż, ani do wynajęcia.
Po drugiej stronie rozlega się charakterystyczny dla Daniela dźwięk, kiedy go frustruję – coś pomiędzy mruknięciem a jednocześnie westchnieniem.
– Posłuchaj mnie, Soline, minęły już trzy lata… odkąd… ponad trzy, prawdę powiedziawszy, a oboje wiemy, że nie ma mowy o wznowieniu interesu. Pożar spowodował ogromne zniszczenia, a biorąc wszystko pod uwagę…
Wszystko.
Wyciągam wolną dłoń grzbietem do góry i wpatruję się w nią. Lśniąca różowa skóra, upstrzona plamkami woskowej bieli, nieznaczne szponiaste zakrzywienie palców. Druga dłoń, ta trzymająca słuchawkę, prezentuje się nieco lepiej, ale niewiele, rezultat oparzeń drugiego stopnia, których doznałam, kiedy zostawiony przeze mnie zapalony papieros wywołał pożar w moim sklepie z sukniami ślubnymi. Później były szyny chirurgiczne, terapia fizyczna, seria wyczerpujących operacji. Ponownie szyny chirurgiczne. I ponownie terapia. Dopóki lekarze nie zgodzili się co do tego, że nic więcej nie da się już zrobić.
– Masz na myśli moje ręce? – pytam cicho.
– Mam na myśli wszystko, Soline. Zjawiłaś się tu sama i zaharowywałaś na śmierć, budując renomę od zera. Ludzie nigdy nie zapomną nazwiska Roussel ani tego, co ono oznacza. Ale jesteś już na emeryturze. Po co ten dom ma stać pusty? Mówimy o bardzo wysokiej cenie.
– Nie potrzebuję pieniędzy.
– Nie, nie potrzebujesz, to pewne. Ale nie potrzebujesz też wspomnień. Może najwyższy czas uwolnić się od nich i pójść dalej.
Jego słowa rozpalają we mnie iskierkę gniewu.
– Myślisz, że to wystarczy? Podpisuję umowę, ktoś inny się tam wprowadza i wszystko przemija jak zły sen?
Daniel wzdycha.
– Nie to miałem na myśli. Wiem, przez co przeszłaś, i wiem, że masz powody, by się upierać przy zachowaniu tego domu. Ale przecież nie pozbywasz się go na zawsze. Nie tak całkowicie. Choć, tak szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy trzymanie się przy nim kurczowo służy ci w tej chwili.
Patrzę ze złością na zaparzacz do kawy, klnąc pod nosem na swojego adwokata. Dlaczego do licha musi dzwonić akurat teraz, kiedy tak skutecznie udawałam, że na niczym mi już nie zależy?
– Nie chcę o tym teraz mówić.
– Obiecaj mi tylko, że się nad tym zastanowisz.
Wzdycham, znużona tym despotycznym traktowaniem.
– W porządku.
– To znaczy, że wynajmiesz swój dom?
– To znaczy, że o tym pomyślę.
– Zadzwonię jutro.
– Nie jutro – odwarkuję. – Pojutrze.
– W porządku. Pojutrze.
Odkładam słuchawkę i wracam do wystygniętej kawy. Muszę zacząć wszystko od nowa. Wyjmuję z zaparzaczki tłok i wylewam letni płyn do zlewu. Wiem, że Daniel życzy mi jak najlepiej, i to nie tylko dlatego, że mu płacę. Ale niektórych wątków mojej historii nie zna, wątków, które na dobre wykreśliłam z życia. I jakie to wszystko ma znaczenie teraz po tylu latach? Ludzie tacy jak ja – ludzie z rodu Roussel – to wymierający gatunek, a nasz dar nie ma wielkiej wartości w oczach świata, który już nie wierzy w la magie.
Od pokoleń moja rodzina była nieodłączną częścią pewnego rodzaju conte de fée – bajki. Choć określenie „bajka” jest najprawdopodobniej nietrafne. Bajki mają wszak szczęśliwe zakończenia. Przypowieści natomiast to historie ku przestrodze, lekcje, których celem jest pouczenie nas o życiu i jego konsekwencjach. I przez te wszystkie lata kobiety Rousselów doświadczyły mnóstwa konsekwencji.
Różnie nas nazywają. Cygankami, czarownicami, białymi wiedźmami, szamankami. W Anglii nazywają nas przebiegłymi guślarkami, choć zawsze nienawidziłam tego określenia. Może dlatego, że przywodzi na myśl oszustki o zręcznych dłoniach, czekających tylko na okazję, by uwolnić naiwnego przechodnia od kilku pensów w kieszeni, szarlatanki ze swą udawaną magią i wulgarnymi popisami przepowiadającymi przyszłość i wygłaszającymi banały. Nie jesteśmy takimi ludźmi. Dla nas Praca to świętość, to powołanie.
We Francji, skąd pochodzę, jesteśmy les tisseuses de sort – tkaczkami czaru – co jest przynajmniej bliższe prawdy. Posiadamy pewne umiejętności, talenty w dziedzinach takich, jak talizmany i zioła, karty i kamienie – czy też, jak w naszym przypadku, igły i nici. Niewiele już nas pozostało czy też niezbyt wiele tych, które utrzymują się ze swego fachu. Ale wciąż jest kilka, jeśli ktoś wie, gdzie ich szukać. I przez jakiś czas byłam jedną z nich, tak jak moja matka, a wcześniej jej matka, mieszkając przy wąskich, krętych uliczkach Paryża, znanych wtajemniczonym jako dzielnica rzemiosła.
Byłyśmy kobietami z rodu Roussel, rodziną krawcowych – wytwórczyniami sukni ślubnych, mówiąc ściśle – lecz obdarzonych szczególną specjalizacją. Panna młoda, która nosi w dniu ślubu suknię uszytą przez jedną z nas, ma zapewnione wieczne szczęście małżeńskie. Jesteśmy wybrankami albo też, tak głosi legenda, służebnicami La Mère Divine – Boskiej Matki. I jak wszystkie służebnice, musimy zadowalać się naszym samotnym losem, by poświęcać własne szczęście w służbie innym. Niczym w przypadku sióstr zakonnych, czarno-białych, jak nazywa je Tante Lilou, wpaja się nam od najmłodszych lat, że szczęśliwe zakończenia są domeną innych ludzi.
Dar, twierdziła Maman, choć patrząc wstecz, nie jestem pewna, czy był wart tej ceny. I tak, była cena. Jeśli chodzi o magię, czegoś zawsze trzeba się wyrzec. A kobiety z rodu Roussel aż nadto dobrze poznały cenę nieposłuszeństwa.
Maléfice – klątwa przekazywana z pokolenia na pokolenie – ponieważ jedna z nas, jakaś tam głupia Roussel, której imię jest już dawno zapomniane, posłużyła się kiedyś la magie do kradzieży męża innej kobiecie, naruszając pierwszą zasadę naszej wiary: nie szkodzić.
Jest to prawdopodobnie mit, choć podejrzewam, że jak w przypadku wszystkich mitów jest w tym jakieś ziarno prawdy. Rzecz powtarzana dostatecznie często zyskuje własne miejsce w przestrzeni, tak jak nieprzerwany strumyczek wody znajduje drogę, przedzierając się przez kamień. Tak więc owa klątwa była uświadamiana mojej matce i jej matce, a wcześniej matce mojej babki jako ostrzeżenie przed nieszczęsnym losem tych, które sprzeniewierzyły się swemu powołaniu. Nasze serca mają pozostać starannie zaryglowane, zamknięte na pokusy, które mogą sprawić, że zapomnimy o swoim zasadniczym celu – zapewnieniu szczęścia innym. Tak głosi katechizm kobiet Roussel. Jednak serce zawsze chce podążać własną drogą i kobiety te stawały się ofiarami zarówno miłości, jak i jej konsekwencji.
Przesąd, ktoś mógłby powiedzieć. Widziałam jednak niepodważalne dowody na własne oczy albo też słyszałam o nich. Giselle, matka mojej matki, porzucona przez męża, niespełnionego artystę, po urodzeniu drugiej córki. Tante Lilou, owdowiała, kiedy jej przystojny mąż Brit wjechał samochodem do rowu w dniu, w którym wrócili z podróży poślubnej w Grecji. Maman, opuszczona przez jej tajemniczego młodego kochanka, kiedy się okazało, że jest w ciąży. I ja, oczywiście. Ale to opowieść na inną okazję.
Tymczasem wróćmy do Pracy. Maman nazywała ją uświęconą, powołaniem wyrzeźbionym w naszych sercach na długo przed naszymi narodzinami. To też przywodzi na myśl zakonnice, jak przypuszczam, choć nie składamy formalnych ślubów. Naszym ślubem jest nasze imię. Naszym ślubem jest nasza krew. Nasza Praca – zaklęcia wszywane z mozołem w szwy białej jedwabnej sukni – jest naszym ślubem. I otrzymujemy za nasz wysiłek przyzwoite wynagrodzenie.
W Paryżu, gdzie moda i znane nazwiska idą ze sobą w parze, byłyśmy na dobrą sprawę nikim. Nazwisko Roussel nie pojawiało się w modnych salonach, gdzie bon vivanci popijali szampana i pogryzali tarte tropezienne. Takie luksusy były zarezerwowane dla Chanel, Lanvina i Patou. Ale w mniej znanych zakątkach miasta, gdzie kobietom obdarzonym pewnymi umiejętnościami płacono za zachowanie sekretów innych kobiet, Maman, urodzona jako Esmée Roussel, córka Giselle Roussel, była znana jako La Sorcière de la Robe.
Czarownicą od sukien ślubnych.
Przejęła to miano, kiedy zmarła moja grand-mere, i miało się stać moim, gdy Maman ostatecznie odłożyłaby swoją igłę. Nie było to jednak imię, którego bym sobie kiedykolwiek życzyła. Owszem, odziedziczyłam po matce krawiecki talent i znacznie przewyższałam jej zdolności projektowania, ale nie mogłam się z nią równać, gdy chodziło o zaklęcia. Nie mam cierpliwości do takich rzeczy. Albowiem moje myśli – i marzenia – skupiały się na czymś zgoła innym.
Maman starała się za wszelką cenę sprawić, bym się ich pozbyła. Była surową przełożoną, często mnie karciła i rzadko chwaliła. Uważała mnie za osóbkę egoistyczną i niewdzięczną, dzikie zwierzątko, które pożałuje i wyrządzi sobie pewnego dnia krzywdę, jeśli nie zaprzestanie snucia głupich marzeń i nie zaakceptuje swego powołania. Un rêveur, zwykła mówić warkliwym głosem, kiedy zaczynałam błądzić gdzieś myślami, a ręce traciły sprawność. Marzycielka. Zasługiwałam na to, rzecz jasna. Tak, marzyłam na jawie. Z zamglonym wzrokiem, zanurzona w całkiem innym świecie jak każda młoda dziewczyna.
I tak jak każda inna dziewczyna zapisywałam swe marzenia w księdze. Nie w tej, która służyła jako archiwum matczynych nauk, ale innej – z białymi czystymi stronicami, które tylko czekały, bym je zapełniła własnymi projektami. Niezliczone kartki ze strojami, które zamierzałam stworzyć któregoś dnia i oznaczyć swoim imieniem. Sukienki, kostiumy i suknie wieczorowe we wszystkich barwach tęczy. Ochry, lazuru i ciemnego fioletu.
Takie były kolory moich dziewczęcych snów i marzeń. Niestety, nam, kobietom, rzadko przypada w udziale życie, jakie same byśmy sobie wybrały. Zamiast tego narzucają nam określony los ci, którzy roszczą sobie prawo do tego, by lepiej wiedzieć, i nim sobie to uświadomimy, zostajemy ulepione na podobieństwo kogoś, kogo nijak nie rozpoznajemy, ukształtowane wedle czyjegoś wyobrażenia. Odnosi się to zwłaszcza do przedstawicielek rodu Roussel.
Przez siedemdziesiąt lat prowadziłyśmy salon przy Rue Legendre z niewielkim mieszkankiem na piętrze. Nie przedstawiał się okazale, był mały, ale szykowny, z okiennicami i liliowymi drzwiami, co odróżniało go od sąsiednich domów. Lila to kolor naszego rodu, kolor la magie – mądrej magii. Mogłybyśmy sobie pozwolić na coś bardziej wyrafinowanego, na przykład jakiś wyszukany szyld albo markizę przy wejściu, ale nasze klientki ceniły dyskrecję niemal tak samo jak sztukę krawiecką Maman. I któż mógłby mieć do nich o to pretensję. Żadna kobieta – a już na pewno Francuzka – nie chce, by wiedziano, że wymaga pomocy przy les choses de coeur. Liczne jednak tego wymagają. Mimo wszystko wiele odchodziło z kwitkiem, gdyż nie tworzyły udanej pary z wybrankiem serca, a tym samym nie gwarantowały trwałego związku.
Nie wchodziło się ot, tak, z ulicy i zamawiało u Maman suknię. By stać się panną młodą spod znaku Roussel, należało spełnić trzy warunki: być poleconą przez poprzednią klientkę, złożyć przyrzeczenie zachowania dyskrecji i wykazać się bezwzględną szczerością. Ale nawet to nie przesądzało o tym, że panna młoda jest warta uwagi. Istniał cały proces, testy, przez które musiało się przebrnąć, pytania oczekujące stosownych odpowiedzi, i oczywiście magiczne odczytywanie. Wszystko to odbywało się w małym saloniku Maman na tyłach naszego sklepu.
Potencjalna klientka zjawiała się o ściśle wyznaczonej porze. Sama. Nigdy w towarzystwie matki. Zawsze czekała na nią taca z poczęstunkiem – talerz herbatników i słodka ciemna czekolada, serwowana w cienkich porcelanowych filiżaneczkach. Maman uśmiechała się wtedy rozbrajająco ponad brzegiem swojej i zaczynały się pytania.
Jak długo znasz swego młodego wybranka? Jak się poznaliście? Czy jego matka cię aprobuje? Czy twoja aprobuje jego? Czy rozważacie posiadanie dzieci? Czy zbliżyliście się już do siebie intymnie? Czy zaspokaja cię fizycznie? Czy kiedykolwiek był ci niewierny? Czy ty byłaś kiedykolwiek niewierna jemu?
Czasem próbowały kłamać, ale nie przynosiło im to niczego dobrego. Maman potrafiła na kilometr wyczuć kłamstwo, nim jeszcze pojawiło się na czyichś ustach. A jego ceną było odesłanie z kwitkiem.
Po tych pytaniach matka przechodziła do meritum. Kobietom polecano przynieść jakąś osobistą rzecz, a także tę, która należała do narzeczonego: szczotkę do włosów albo pierścionek, coś, czego się używa i dotyka na co dzień. Maman brała owe przedmioty po kolei w dłonie; jej wzrok tracił wówczas ostrość, oddech nabierał głębi, aż zaczynały się zjawiać określone obrazy. „Echa”, jak je nazywała. Echa tego, co było i co miało się jeszcze wydarzyć.
Może się to komuś wydawać dziwne niczym jakaś fantasmagoria. I wydawało się to jeszcze dziwniejsze, kiedy jako mała dziewczynka obserwowałam te sceny przez dziurkę od klucza, patrząc ukradkiem na rzeczy, których nie pojmowałam. A potem pewnego dnia Maman wyjaśniła. Każda dusza tworzy echo. Niczym odcisk palca albo podpis, które wnikają w to, co nas otacza. Mówi o tym, kim jesteśmy. Gdzie jest nasze miejsce. Co przyniesiemy światu. Żadne echo nie jest tożsame z innym. Są tylko i wyłącznie nasze. Lecz są niekompletne – stanowią połówkę doskonałej całości. Jak zwierciadło bez odbicia. Toteż każde echo bezustannie poszukuje swej drugiej połówki, by się dopełnić. To właśnie staramy się odnaleźć w odczytywaniu przedmiotów, znak, że echa kochanków do siebie pasują.
Niemal dwie trzecie ze wszystkich panien młodych, które zwróciły się do Maman o pomoc, zostały odesłane z kwitkiem i żadne pieniądze nie mogły nakłonić jej do zmiany zdania. Bądź co bądź, chodziło o niezwykle ważną rzecz. Stawką była jej reputacja, ona zaś musiała strzec jej pilnie. Jedno potknięcie mogło ją zrujnować, ba! zrujnować wszystkie przedstawicielki naszego rodu.
Miałam dwanaście lat, kiedy zaczęła mnie na serio szkolić. Rok wcześniej niż jej Maman zaczęła szkolić ją. Kiedy spytałam dlaczego, odparła, że nie można czekać. Muszę być gotowa, gdy nadejdzie czas. Nie rozumiałam tego wtedy. I miało tak pozostać przez następne lata. Ale robiłam to, co mi kazano. I tak zaczęły się moje dziecięce lekcje u czarownicy od sukien ślubnych.
Moje szkolenie składało się z trzech części. Pierwszą było przepowiadanie, na którym według Maman powinna się najpierw skupić każda wprawna w swym fachu sorciere. Nosi ono też inne nazwy. Wróżenie ze szklanej kuli, różdżkarstwo, wywoływanie duchów. Określenie, takie czy inne, niczego nie zmienia. La magie to coś elastycznego, potężnego, a mimo to plastycznego, zdolnego przybierać różne formy i zastosowania. Zapach. Dźwięk. Obraz. Dotyk. Nawet smak może być wykorzystany, jeśli praktyk jest wystarczająco wyszkolony. W przypadku kobiet Roussel jest to dotyk i zdolność skupienia czyjejś osobistej historii – echa, jak mówimy – w opuszkach naszych palców.
Kiedy chodzi o zaklęcia – i o szczęście – nie istnieje coś takiego jak rozmiar uniwersalny. Dobra, mądra magia, magia skuteczna opiera się na poznaniu historii klientki – kim jest i jak przeżywa swoje życie, co ją motywuje. Ażeby być skuteczną, trzeba dotrzeć do prawdy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki