Strażniczka szczęśliwych zakończeń - Barbara Davis - ebook

Strażniczka szczęśliwych zakończeń ebook

Davis Barbara

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czarująca opowieść o przeznaczeniu, dawaniu ludziom drugich szans, a także o nadziei, którą można niekiedy stracić, ale też odnaleźć

Soline Roussel została dobrze wyedukowana w kwestii szczęśliwych zakończeń. Jej rodzina od kilku pokoleń prowadzi ekskluzywny salon ślubny w Paryżu, gdzie za pomocą igły i nici dokonuje się cudów. Podobno panna młoda, która pójdzie do ślubu w sukni ślubnej z salonu Rousselów, będzie wiodła szczęśliwe życie. Jednak druzgocące straty podczas II wojny światowej sprawiają, że życie Soline legło w gruzach, a jej wiara w siłę miłości została wystawiona na ogromną próbę.

Kilkadziesiąt lat później Rory Grant, starająca się pogodzić z własną stratą, wynajmuje lokal Soline i odkrywa w nim pudło z listami oraz klasycznymi już, nigdy nienoszonymi sukniami ślubnymi. Rory zwraca pamiątki właścicielce, a między kobietami zawiązuje się przyjaźń i z czasem wychodzi na jaw wspólna przeszłość. Wygląda na to, że było im przeznaczone się spotkać – i że to właśnie za sprawą Rory oraz szczypty magii czterdziestoletnie blizny mogą wreszcie się zagoić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 524

Oceny
4,3 (4 oceny)
3
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CALIEL21

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna 🙂
10
Anmanika

Z braku laku…

przewidywalne aż do bólu.ziew
01

Popularność




Prolog

Soline

Wiara jest zasad­ni­czym skład­ni­kiem.Jeśli traci się wiarę w la magie, traci się wszystko.

Esmée Rous­sel, cza­row­nica od sukien ślub­nych

13 wrze­śnia 1976 – Boston

Kiedy coś się koń­czy, ogar­nia mnie nie­odmien­nie żal. Kiedy zamie­rają w ciszy koń­cowe takty pio­senki. Kiedy w teatrze opada kur­tyna. Kiedy poja­wia się ostatni pła­tek śniegu. To wszystko są poże­gna­nia.

Tak wiele poże­gnań.

Jakże odle­głe wydają się teraz, a jed­nak ich wspo­mnie­nie wciąż rani do żywego. Dziś wie­czo­rem wypi­łam chyba za dużo wina. Przy­pra­wia mnie ono o nie­wy­tłu­ma­czalny smu­tek. A może po pro­stu zazna­łam już zbyt dużo wra­żeń w życiu, zbyt dużo melan­cho­lii – zbyt wielu blizn. Mimo to pocią­gają mnie owe bli­zny, ta mapa ran, która ani nie zapro­wa­dzi mnie dalej, ani nie pozwoli się cof­nąć.

Ponow­nie przy­nio­słam to pudło z gar­de­roby i poło­ży­łam je na łóżku. Nie jest wcale cięż­kie w sen­sie fizycz­nym, zawarte w nim wspo­mnie­nia odzna­czają się innym rodza­jem wagi, takim, który kła­dzie się wiel­kim cię­ża­rem na duszy.

Pudło jest wyko­nane z solid­nego mate­riału, z porząd­nej gru­bej sza­rej tek­tury z meta­lo­wymi oku­ciami w rogach i prze­wle­czo­nym przez ściany ple­cio­nym sznu­rem, który służy za uchwyt. Wstrzy­muję oddech, gdy pod­no­szę wieko i odsu­wam war­stwy zmię­tego papieru, by spoj­rzeć na zło­żoną wewnątrz suk­nię. Posta­rzała się przez te lata – tak jak i ja. Jest tam też plik prze­wią­za­nych wstążką listów – pisa­nych głów­nie po fran­cu­sku, ale jest też kilka po angiel­sku. Prze­czy­tam je póź­niej, jak to zwy­kle czy­nię w takie wie­czory, gdy roz­ta­czają się wokół mnie niczym cie­nie puste miej­sca mojego życia. Ten rytuał odbywa się w okre­ślo­nym porządku, w usta­lo­nej kolej­no­ści, takiej, która ni­gdy nie ulega zmia­nie. Kiedy tak wiele wyko­rze­niono – tak dużo rze­czy utra­cono – należy szu­kać pocie­chy w rytu­ałach. Nawet tych smut­nych.

Wyj­muję z pudła suk­nię i trzy­mam ją w rękach, tak jak się trzyma dziecko albo dotrzy­muje danego komuś słowa – bli­sko i nieco zbyt zawzię­cie. Pod­cho­dzę do lustra i przez chwilę to ona spo­gląda na mnie, ta dziew­czyna, którą ongiś byłam, nim Hitler wkro­czył do Paryża, pełną nadziei i naiw­nych marzeń. Ale nie­mal od razu się roz­pływa. Zamiast niej poja­wia się kobieta, jaką się przez te lata sta­łam. Znisz­czoną. Pozba­wioną marzeń. I samotną. Moje spoj­rze­nie znów bie­gnie do pudła i zatrzy­muje się na brą­zo­wym skó­rza­nym etui, leżą­cym na dnie. Czuję, jak bole­śnie ści­ska mi się serce na wspo­mnie­nie tego pierw­szego razu, gdy je zoba­czy­łam. „Na prze­cho­wa­nie”, powie­dział, wci­ska­jąc mi saszetkę w dło­nie tam­tego ostat­niego poranka.

Setny już chyba raz roz­su­wam zamek bły­ska­wiczny i prze­cią­gam pal­cami po szyl­kre­to­wym grze­bie­niu, takiejż łyżce do butów, pędzlu do gole­nia i brzy­twie. Rze­czy tak bar­dzo oso­bi­ste. A on mi je dał. Ścią­gam brą­zową ela­styczną gumkę z krysz­ta­ło­wej bute­leczki – od dawna już pustej – i zdej­muję nakrętkę, tęsk­niąc za tchnie­niem czy­stego, wyraź­nego zapa­chu, który wyry­łam w pamięci. Mie­szanka woni wody mor­skiej i skórki świe­żych limet.

Anson.

Tylko że tym razem nie ma nawet naj­drob­niej­szego, naj­słab­szego śladu. Przez ostat­nie trzy­dzie­ści lat przy­su­wa­łam tę bute­leczkę do nosa, czer­piąc pocie­chę z jedy­nej rze­czy, jaka mi po nim pozo­stała – jego zapa­chu. A teraz nawet i on znik­nął.

Cze­kam na łzy, ale nie napły­wają. Nie jestem już chyba do nich zdolna. Opróż­niona do cna. I może tym lepiej. Cho­wam bute­leczkę do etui i je zasu­wam. Kie­ruję spoj­rze­nie na plik listów; sta­no­wią one zazwy­czaj ostatni krok mego żało­snego małego rytu­ału. Nie będę ich już dzi­siej­szego wie­czoru czy­tać. Ani ni­gdy wię­cej, jak sądzę.

Czas dać sobie z tym spo­kój. Dać sobie spo­kój ze wszyst­kim.

Cho­wam do pudła etui z przy­bo­rami do gole­nia, następ­nie skła­dam suk­nię i też ją tam kładę, tak aby rękawy spo­częły po bokach – widzia­łam, że tak wła­śnie leżą ciała przed pogrze­bami. Dość to sto­sowne, jak mi się zdaje. Po raz ostatni gła­dzę dło­nią mate­riał, potem przy­kry­wam go papie­rem i w końcu zamy­kam wieko.

Adieu, Anson, mon amour. C’est la fin.

Jeden

Rory

26 maja 1985 – Boston

Nie­moż­liwe, by nade­szła już nie­dziela. Za wcze­śnie.

Rory pac­nęła dło­nią w przy­cisk dzwo­nią­cego budzika i opa­dła z powro­tem na poduszkę, chcąc odpę­dzić dzień. Pięć minut póź­niej znów roz­legł się jego prze­raź­liwy dźwięk, co mogło ozna­czać tylko jedno: jakimś cudem kolejny tydzień został w cało­ści połknięty. Prze­mi­nął w nie­wy­raź­nym kalej­do­sko­pie posił­ków na wynos, sta­rych fil­mów i nie­koń­czą­cych się wie­czo­rów pod zna­kiem szczę­śli­wych łza­wych zakoń­czeń, będą­cych udzia­łem innych ludzi.

Kiedy Rory odrzu­ciła koł­drę i spu­ściła stopy na pod­łogę, z łóżka spa­dła opa­sła książka w mięk­kiej opra­wie. Róża w zimie Kath­leen Woodi­wiss, ukoń­czona ostat­niej nocy około czwar­tej nad ranem. Popa­trzyła na nią bez emo­cji; przy­po­mi­nała mar­twego ptaka u jej stóp. Ni­gdy nie prze­pa­dała za roman­sami. A teraz je dosłow­nie pochła­niała – grzeszna przy­jem­ność, która przy­pra­wiała ją o nie­znaczny wstyd, jak uza­leż­nie­nie od hazardu czy por­no­gra­fii.

Pod­nio­sła książkę i wrzu­ciła ją do wikli­no­wego kosza, wypeł­nio­nego już tuzi­nem podob­nych, cze­ka­ją­cych na bez­płatne prze­ka­za­nie insty­tu­cji cha­ry­ta­tyw­nej. Prócz tego było jesz­cze jedno pudło przy drzwiach wej­ścio­wych i trze­cie w jej skrzyni. Fast food dla umy­słu, jak nazy­wała tę lite­ra­turę jej matka. Ona jed­nak zer­kała już na stos nowych tytu­łów zale­ga­ją­cych na noc­nym sto­liku. Tego wie­czoru cze­kała na nią naj­now­sza pozy­cja Johanny Lind­say.

Prze­ko­pała się przez stertę poczty leżą­cej obok łóżka, w tym kata­log z pro­gra­mem stu­diów magi­ster­skich, któ­rych sta­rała się za wszelką cenę unik­nąć, i w końcu zlo­ka­li­zo­wała rolexa ze stali i złota, pre­zent od matki z oka­zji licen­cjatu. Jak można się było spo­dzie­wać, prze­stał cho­dzić, a data pod małą kopułką ze szkłem powięk­sza­ją­cym spóź­niała się o trzy dni. Nasta­wiła godzinę i wsu­nęła zega­rek na nad­gar­stek, po czym skon­cen­tro­wała się na kubku moc­nej kawy. Mowy nie było, by mogła się zmie­rzyć z tym dniem bez dawki kofe­iny.

Rozej­rzała się po kuchni, zgnę­biona jej wido­kiem; zlew pełen naczyń, prze­peł­niony kosz na śmieci, na bla­cie szafki pię­trzyły się resztki jedze­nia na wynos, zamó­wio­nego poprzed­niego wie­czoru. Zamie­rzała pozmy­wać po kola­cji, ale aku­rat wyświe­tlali w tele­wi­zji Zagu­bione dni. Nie mogła się ode­rwać od ekranu, póki Greer Gar­son jako Paula nie zeszła się ponow­nie z Ronal­dem Cole­ma­nem jako Char­le­sem Ranie­rem. Nim prze­stała się mazać, na dobre zapo­mniała o bała­ga­nie w kuchni. A teraz nie było już czasu, jeśli zamie­rzała się prze­bić przez mia­sto jesz­cze przed jede­na­stą.

Wle­wa­jąc do kubka mleko skon­den­so­wane, zasta­na­wiała się, czyby nie zadzwo­nić i nie odwo­łać spo­tka­nia – wymy­śli­łaby opuch­nięte gar­dło, migrenę albo zatru­cie pokar­mowe – ale zro­biła to już dwa razy w tym mie­siącu, co ozna­czało, że musi zaci­snąć zęby.

Brała prysz­nic, przy­go­to­wu­jąc się na krzy­żowy ogień pytań, któ­rego się spo­dzie­wała – o dal­szą naukę, o hobby, o plany na przy­szłość. Ni­gdy się nie zmie­niały i było jej coraz trud­niej uda­wać, że cokol­wiek ją to obcho­dzi. Prawdę rze­kł­szy, nie miała żad­nego hobby, a myśl o powro­cie na stu­dia budziła jej strach, w ogóle zresztą plany na przy­szłość stały pod wiel­kim zna­kiem zapy­ta­nia. Zamie­rzała jed­nakże robić dobrą minę do złej gry i mówić tylko to, co nale­żało, gdyż tego wła­śnie po niej ocze­ki­wano. I ponie­waż alter­na­tywa – głę­boki skok w czarną otchłań, jaką stało się jej życie – była po pro­stu zbyt wyczer­pu­jąca, by ją jak­kol­wiek roz­wa­żać.

Poczła­pała do sypialni, owi­ja­jąc sobie włosy ręcz­ni­kiem i sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił opie­rać zna­jo­memu wabi­kowi spo­czy­wa­ją­cemu na noc­nym sto­liku. Był to rytuał upra­wiany od nie­dawna – zaczy­nać każdy dzień od kilku listów Huxa, acz­kol­wiek tego ranka nie miała na to czasu. Mimo to zna­la­zła jed­nak chwilę na wysu­nię­cie dol­nej szu­flady sto­lika i wyję­cie z niej pudełka, które tam trzy­mała. Czter­dzie­ści trzy koperty zaadre­so­wane jego zama­szy­stym cha­rak­te­rem pisma, niczym lina, która ją z nim łączyła i rato­wała przed pój­ściem na dno.

Pierw­szy list zna­lazł się w jej skrzynce pięć godzin po tym, jak jego samo­lot wystar­to­wał z lot­ni­ska w Bosto­nie. Przy­słał go nocną pocztą, tak by mieć pew­ność, że zosta­nie dostar­czony we wła­ści­wym dniu. Drugi napi­sał, cze­ka­jąc na prze­siadkę, i jesz­cze jeden w trak­cie lotu. Z początku przy­cho­dziły nie­mal codzien­nie, potem jeden lub dwa na tydzień. Aż w końcu w ogóle prze­stały przy­cho­dzić.

Zatrzy­mała wzrok na zdję­ciu obok swo­jego łóżka; zro­biono je w restau­ra­cji na Cape Cod, pod­czas week­endu po jego oświad­czy­nach. Dok­tor Mat­thew Edward Hux­ley – Hux dla wszyst­kich, któ­rzy go znali. Tęsk­niła za jego twa­rzą, śmie­chem, głu­pimi żar­tami i śpie­wem peł­nym fał­szy­wych nut, za jego uwiel­bie­niem dla bła­ho­stek i dosko­nałą jajecz­nicą.

Poznali się na impre­zie dobro­czyn­nej, zor­ga­ni­zo­wa­nej na rzecz nowego oddziału inten­syw­nej tera­pii dla nowo­rod­ków. To, jak się uśmie­chał, spra­wiało, że mię­kły jej kolana, ale prze­wa­żyła jego oso­bo­wość – to, kto się tak naprawdę pod tym uśmie­chem krył.

Jako syn dwojga nauczy­cieli zaj­mu­ją­cych się dziećmi spe­cjal­nej tro­ski, dzięki moż­no­ści bez­po­śred­niej obser­wa­cji wcze­śnie poznał war­tość bez­in­te­re­sow­nej służby. Gdy był na pierw­szym roku stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Karo­liny Pół­noc­nej, cię­ża­rówka wio­ząca drewno zje­chała na prze­ciw­le­gły pas ruchu na tra­sie I-40 i zde­rzyła się czo­łowo z samo­cho­dem jego rodzi­ców. Po ich pogrze­bie porzu­cił naukę, pozba­wiony steru i roz­go­ry­czony, i spę­dził lato na pla­żach Atlan­tyku, włó­cząc się z bandą sur­fe­rów i otę­pia­jąc rumem.

Wresz­cie pozbie­rał się, wró­cił na uni­wer­sy­tet i pod­jął naukę na wydziale medycz­nym. Zamie­rzał spe­cja­li­zo­wać się w inter­nie, ale po tygo­dniu ćwi­czeń na pedia­trii zmie­nił plany. Po odby­ciu stażu zgło­sił akces do Leka­rzy bez Gra­nic, chcąc opie­ko­wać się dziećmi w Suda­nie Połu­dnio­wym i tym samym uczcić pamięć rodzi­ców.

To wła­śnie kochała w nim naj­bar­dziej. Jego histo­ria dalece odbie­gała od ide­ału; w przy­padku Mat­thew Hux­leya nie był to żaden fun­dusz powier­ni­czy ani wycho­wa­nie spod znaku coun­try-clubu. Doświad­czył w życiu naj­roz­ma­it­szych trud­nych rze­czy, które wstrzą­snęły nim do głębi, ale sta­nął na nogi i posta­no­wił spła­cić dług. Trudno się było z nim poże­gnać, gdy nade­szła ta chwila, ale Rory odczu­wała dumę z powodu pracy, jakiej się poświę­cił, nawet jeśli jego listy nie nale­żały do przy­jem­nych.

W jed­nym z nich przy­zna­wał się do tego, że znów zaczął palić. „Wszy­scy tu palą jak smoki – pisał. – Może dla­tego, żeby nie drżały im ręce. Jeste­śmy tak nie­wia­ry­god­nie zmę­czeni”. W innym pisał o dzien­ni­karce, Tere­sie, która prze­by­wała w Suda­nie, przy­go­to­wu­jąc mate­riał dla BBC, i o tym, jak dzięki niej utrzy­muje kon­takt ze świa­tem zewnętrz­nym. Wspo­mi­nał też o pracy, o nie­koń­czą­cych się dniach w pro­wi­zo­rycz­nych gabi­ne­tach lekar­skich, o dzie­ciach – pora­nio­nych, osie­ro­co­nych, prze­ra­żo­nych. Było gorzej, niż kie­dy­kol­wiek sobie wyobra­żał, ale sta­wał się dzięki temu lep­szym medy­kiem – tward­szym, jed­nakże o wiele bar­dziej wraż­li­wym.

Codzienna rutyna wyczer­py­wała, trauma emo­cjo­nalna zda­wała się trudna do wyra­że­nia sło­wami. „Jeste­śmy w Sta­nach tacy zepsuci. Nie potra­fimy pojąć samych roz­mia­rów bez­pra­wia, bar­ba­rzyń­stwa i przy­gnę­bia­ją­cego ubó­stwa, jakie wystę­pują w tych rejo­nach świata. Braku pod­sta­wo­wych wyznacz­ni­ków czło­wie­czeń­stwa. To, co robimy, ja i my wszy­scy, to tylko kro­pla w morzu, kiedy widzi się to wszystko, co się tu dzieje”.

To był jego ostatni list.

Póź­niej upły­nął tydzień, jeden, drugi, trzeci, bez odpo­wie­dzi na jej wła­sne listy. A jesz­cze póź­niej słu­chała radia i powód jego mil­cze­nia nagle się wyja­śnił. Wła­dze USA przy­zna­wały, że grupa uzbro­jo­nych rebe­lian­tów upro­wa­dziła troje pra­cow­ni­ków orga­ni­za­cji huma­ni­tar­nej pod­czas prze­pro­wa­dzo­nego wcze­snym ran­kiem ataku w Suda­nie Połu­dnio­wym – ame­ry­kań­skiego leka­rza, pie­lę­gniarkę z Nowej Zelan­dii i bry­tyj­ską dzien­ni­karkę, pra­cu­jącą dla BBC i maga­zynu „World”.

Po kilku dniach poja­wiło się potwier­dze­nie tego, co już wie­działa – że upro­wa­dzo­nym Ame­ry­ka­ni­nem jest Hux – ale poza tym nic nie było wia­domo. Ani na temat cię­ża­rówki, któ­rej odjazd widzieli świad­ko­wie, ani na temat wyglądu ludzi, któ­rzy wypro­wa­dzili jeń­ców z przy­chodni, gro­żąc im bro­nią. I ani słowa ze strony pory­wa­czy – tych, któ­rzy zwy­kle ujaw­niali się w ciągu pierw­szych czter­dzie­stu ośmiu godzin. Tak jakby roz­pły­nęli się w powie­trzu.

Upły­nęło pięć mie­sięcy, a ona wciąż cze­kała. Według Depar­ta­mentu Stanu spraw­dzono każde źró­dło, zba­dano wszyst­kie tropy, jak­kol­wiek nie­zbyt liczne. Osiem tygo­dni wcze­śniej woj­sko urzą­dziło nocny rajd na opusz­czoną chatę w Libii, gdy poin­for­mo­wano, że ktoś widział kobietę, któ­rej ryso­pis z grub­sza odpo­wia­dał upro­wa­dzo­nej dzien­ni­karce, ale nim oddział dotarł na miej­sce, w sza­ła­sie nikogo już nie było, a jego miesz­kańcy dawno się ulot­nili.

Według ofi­cjal­nego komu­ni­katu depar­ta­mentu „kon­ty­nu­owano współ­pracę z róż­nymi orga­ni­za­cjami huma­ni­tar­nymi w celu usta­le­nia miej­sca pobytu upro­wa­dzo­nego per­so­nelu i zapew­nie­nia jego bez­piecz­nego powrotu”, ale prawda wyglą­dała tak, że wszel­kie dostępne źró­dła infor­ma­cji wyschły, a tym samym szanse na pozy­tywny rezul­tat kur­czyły się z każ­dym dniem.

Rory spo­glą­dała na pudełko, pra­gnąc móc wyjąć kilka listów i wpeł­znąć z powro­tem do łóżka, ale musiała wyjść i udać się w dwa miej­sca, jeśli zamie­rzała dotrzy­mać obiet­nicy i spo­tkać się tego popo­łu­dnia z Lisette w Sugar Kis­ses.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej chwy­ciła torebkę i klu­czyki i po raz ostatni przej­rzała się w lustrze. Miała na sobie białe spodnie i zapi­naną na guziki bluzkę z krót­kim ręka­wem w odcie­niu nie­doj­rza­łej brzo­skwini. Wil­gotne włosy zebrała w koń­ski ogon. Lekko wytu­szo­wała rzęsy i pocią­gnęła błysz­czy­kiem wargi. Wło­żyła do tego pro­ste dia­men­towe kol­czyki. Odbie­gała od obo­wiąz­ko­wego stan­dardu, ale jeśli cho­dzi o jej matkę, nic tak naprawdę nie mogło speł­niać jej wyśru­bo­wa­nych wyma­gań.

Dwa

Rory

Kiedy Rory weszła do domu, powi­tał ją aro­mat jago­dzia­nek i świeżo zmie­lo­nej kawy. Usły­szała dobie­ga­jący z kuchni war­kot mat­czy­nej soko­wi­rówki, gdy zsu­wała ze stóp pan­to­fle i usta­wiała je obok drzwi, czub­kami na zewnątrz, na wypa­dek gdyby nale­żało się szybko wyco­fać. Nie byłby to pierw­szy raz.

Dom jak zwy­kle lśnił nie­ska­zi­telną czy­sto­ścią, przy­kład kosz­tow­nego dobrego gustu z plu­szo­wymi beżo­wymi dywa­nami i sta­ran­nie dobra­nymi meblami. I oczy­wi­ście odpo­wied­nie dzieła sztuki na ścia­nach – misy z owo­cami i dzbany z prze­ro­śnię­tymi makami w cięż­kich zło­co­nych ramach. Nic prze­krzy­wio­nego czy noszą­cego choćby naj­drob­niej­szy ślad kurzu.

Tak to wyglą­dało nawet wtedy, kiedy była mała, a wszystko za sprawą nie­mal kosza­ro­wych zasad tyczą­cych się porządku. Żad­nych butów poza przed­po­ko­jem. Żad­nego doty­ka­nia ścian dłońmi. Żad­nego jedze­nia czy picia poza jadal­nią – chyba że odby­wało się aku­rat jakieś przy­ję­cie. A było ich mnó­stwo. Her­batki, kok­tajle, kola­cje i oczy­wi­ście imprezy cha­ry­ta­tywne na rzecz mat­czy­nej fun­da­cji dla zwie­rząt; wszy­ściu­teńko per­fek­cyj­nie zor­ga­ni­zo­wane, a następ­nie sta­ran­nie posprzą­tane przez wyspe­cja­li­zo­waną firmę, któ­rej numer wid­niał w pamięci tele­fonu.

Zna­la­zła matkę w kuchni, jak nale­wała świeżo wyci­śnięty sok poma­rań­czowy do krysz­ta­ło­wego dzbanka przy dźwięcz­nym akom­pa­nia­men­cie jej zło­tej bran­so­letki z wisior­kiem. Try­skała ener­gią. Schlud­nie wyglą­dała w spodniach khaki i wykroch­ma­lo­nej bia­łej bluzce, a bujne zło­tawe włosy spięła w koń­ski ogon żyw­cem wzięty z maga­zynu mody. Była jak zwy­kle nie­ska­zi­tel­nie uma­lo­wana – sub­tel­nie pod­kre­ślone oczy, leciu­teńki róż na policz­kach, nie­znaczny ślad brzo­skwi­nio­wego błysz­czyka na war­gach. W wieku czter­dzie­stu dwóch lat wciąż przy­cią­gała spoj­rze­nia męż­czyzn.

Pod­nio­sła wzrok, kiedy Rory weszła do kuchni.

– No, jesteś – oznaj­miła, doko­nu­jąc szyb­kiej, acz dokład­nej oceny powierz­chow­no­ści córki. – Już myśla­łam, że znowu się nie zja­wisz. Cóż to?… Masz mokre włosy?

– Nie mia­łam czasu ich wysu­szyć. Co mam zro­bić?

– Wszystko jest gotowe. Mam tylko nadzieję, że nie wysty­gło. – Wrę­czyła córce talerz z per­fek­cyj­nie pokro­jo­nym melo­nem i miskę pełną tru­ska­wek. – Zanieś to na stół. Ja przy­niosę resztę.

Rory posłusz­nie więc wzięła owoce i skie­ro­wała się na taras. Tego ide­al­nego poranka niebo osza­ła­miało błę­ki­tem, a wiatr niósł obiet­nicę wcze­snego lata. W dole roz­cią­gał się we wszyst­kich kie­run­kach Boston, istny labi­rynt zakrzy­wio­nych ulic i spa­dzi­stych dachów. Stor­row Drive z nie­koń­czącą się wstęgą samo­cho­dów, Espla­nade, buj­nie liścia­sta i zie­lona, poły­sku­jąca nitka rzeki Char­les, upstrzona małymi jasnymi żaglów­kami.

Uwiel­biała to mia­sto z jego sprzecz­no­ściami, z jego kolo­nialną histo­rią i żywym wie­lo­kul­tu­ro­wym tyglem. Sztuka, jedze­nie i nauka – wszystko to koeg­zy­sto­wało przy­jaź­nie i współ­za­wod­ni­czyło o uwagę. Kiedy jed­nak dora­stała i patrzyła na to w ten spo­sób, z dala od tumultu i hałasu, miała wra­że­nie magii, tak jakby mogła nagle roz­wi­nąć skrzy­dła i pofru­nąć.

Jako młoda dziew­czyna czę­sto­kroć marzyła o takim odlo­cie, o byciu kimś innym, o życiu innym życiem. Swoim wła­snym. O karie­rze, która nie miała nic wspól­nego z jej matką. O mężu, który w niczym nie przy­po­mi­nałby ojca. I to też się jej pra­wie udało.

Pra­wie.

Cią­żyło jej to słowo jak kamień w piersi, jego echo zawsze jej gdzieś tam towa­rzy­szyło, spra­wia­jąc, że pro­sta czyn­ność, na przy­kład pój­ście na targ albo spo­tka­nie z przy­ja­ciółką, zda­wała się nie­mal ponad siły. Nie było to nor­malne, owo pra­gnie­nie ucieczki od świata. Ani nie było też niczym nowym. Zawsze prze­ja­wiała skłon­ność ku intro­wer­tycz­nym zacho­wa­niom, sta­ra­jąc się za wszelką cenę uni­kać pom­pa­tycz­nych kola­cji i innych towa­rzy­skich impre­zek, nie wspo­mi­na­jąc już o popu­lar­no­ści wyni­ka­ją­cej z tego, że była córką jed­nej z naj­bar­dziej pro­mi­nent­nych filan­tro­pij­nych elit bostoń­skich.

Wszystko na wła­ści­wym miej­scu, ni­gdy żad­nego faux pas – tak brzmiała dewiza Camilli Lowell Grant. Odpo­wied­nie stroje, odpo­wiedni dom, odpo­wiednia sztuka. Wszystko odpo­wiednie, jeśli nie uwzględ­niać chro­nicz­nie nie­wier­nego męża i krnąbr­nej córki. Mimo to Camilla dźwi­gała swe brze­mię w spo­sób godny podziwu. Przy­naj­mniej przez więk­szość czasu.

Rory, sta­wia­jąc na stole owoce, obrzu­ciła go uważ­nym spoj­rze­niem. Wyglą­dał jak żyw­cem wyjęty z maga­zynu „Vic­to­ria”: bijąca ener­gią biała wyspa, przy­stro­jona por­ce­la­no­wymi naczy­niami jej babki ze zna­kiem fir­mo­wym Royal Albert i płó­cien­nymi ser­wet­kami, zło­żo­nymi schlud­nie obok każ­dego nakry­cia. Pośrodku misa z gar­de­niami w odcie­niu wosko­wej bieli – ulu­bio­nymi kwia­tami matki. Per­fek­cja jak zawsze.

Począ­tek tra­dy­cji pro­szo­nych obia­dów zbiegł się z dwu­na­stymi uro­dzi­nami Rory i nie­długo potem prze­ro­dziła się ona w coty­go­dniowy rytuał. Menu pod­le­gało regu­lar­nej zmia­nie – świeże owoce i jakieś cia­sto przy­rzą­dzane od zera, do tego tosty z wędzo­nym łoso­siem i kre­mo­wym ser­kiem Bour­sin, nie­ska­zi­tel­nie przy­sma­żone omlety z sezo­no­wymi dodat­kami i jeden stały ele­ment: drink mimoza, czyli świeżo wyci­śnięty sok poma­rań­czowy i dosko­nale schło­dzony szam­pan Veuve Cli­cquot.

Ich spo­tka­nia miały sta­no­wić oka­zję do szcze­rej roz­mowy, ale ostat­nimi czasy owe tête-à-tête prze­bie­gały w napię­tej atmos­fe­rze, gdyż jej matka wynaj­dy­wała coraz to nowe i nie­zbyt sub­telne argu­menty, suge­ru­jąc, że jej córka powinna coś zro­bić ze swoim życiem.

Rory obra­cała na palcu lewej dłoni pier­ścio­nek z rubi­nem, mały owal z nie­znaczną skazą na dnie. Ojciec Huxa wrę­czył go jego matce, kiedy się oświad­czał – tylko na to było stać żoł­nie­rza wra­ca­ją­cego z wojny kore­ań­skiej. Hux obie­cał, że kupi jej odpo­wiedni pier­ścio­nek, ale w tam­tej chwili chciał posłu­żyć się tym mat­czy­nym, by popro­sić ją o rękę. Wzru­szona jego uczu­cio­wo­ścią, zde­cy­do­wała się wybrać ory­gi­nał; wpa­dła w zachwyt, że powie­rzył jej coś tak dro­go­cen­nego. I teraz pozo­stał jej już tylko ten pier­ścio­nek.

Stłu­miła tę myśl, kiedy poja­wiła się Camilla z dwoma tale­rzami.

– Fri­tatta z grzy­bów i szpa­ra­gów – oświad­czyła, sta­wia­jąc zama­szy­stym gestem danie na stole.

– Wygląda sma­ko­wi­cie – przy­znała Rory, zaj­mu­jąc swe tra­dy­cyjne miej­sce.

Matka ni­gdy nie była typem doma­torki, ale z pew­no­ścią radziła sobie w kuchni.

Wyjęła teraz spod pachy kilka kata­lo­gów i wrę­czyła je córce, nim usia­dła naprze­ciw niej.

– Przy­słano je w zeszłym tygo­dniu – powie­działa – ale nie zja­wi­łaś się na lun­chu. Mia­łam pokusę, żeby powie­dzieć listo­noszce, że nie znam nikogo o imie­niu Rory, osta­tecz­nie jed­nak spy­ta­łam przy oka­zji, czy ma coś dla mojej córki Aurory.

Ta uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– Wymyśl coś nowego, mamo. Ten dow­cip ma już brodę.

– Rory to chło­pięce imię. A twoje brzmi Aurora. I jest piękne. Pasuje do damy.

– Do wie­ko­wej damy – odcięła się Rory. – I to tata uży­wał tego zdrob­nie­nia. Naj­wi­docz­niej mu nie prze­szka­dzało.

Camilla zare­ago­wała pogar­dli­wym prych­nię­ciem.

– Bo ni­gdy go nie było w domu.

Dziew­czyna wzięła do ręki wide­lec i zaczęła grze­bać obo­jęt­nie w tale­rzu. Rze­czy­wi­ście, ojciec zawsze sku­piał swoje zain­te­re­so­wa­nia na czymś innym. Nie miała poję­cia, ile było tych roman­sów, choć podej­rze­wała, że matka potrafi podać dokładną liczbę. Miała na oku kobiety, które poja­wiały się przez lata w życiu Geof­freya Granta, a potem zni­kały, i doda­wała sumien­nie nowe nazwi­sko do listy.

Ni­gdy nie potra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego matka nie roz­wio­dła się z ojcem, choć podej­rze­wała, że tam­ten week­end w Doral, spę­dzony z jego dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią recep­cjo­nistką, sta­no­wiłby gwóźdź do trumny, gdyby tylko Geof­frey nie zmarł wcze­śniej w jej łóżku. Wybuchł skan­dal, po jakim żadna sza­nu­jąca się, obra­ca­jąca w wyż­szych sfe­rach żona ni­gdy by się nie otrzą­snęła, kla­syk naj­bar­dziej sma­ko­wi­tego i nisz­czy­ciel­skiego rodzaju, ale w przy­padku Camilli stał się klej­no­tem koron­nym w jej kolek­cji zdrad mał­żeń­skich, nie­le­d­wie odznaką honoru, którą przy­jęła z dumą.

– Nie jesz? – zagad­nęła córkę.

Ta posłusz­nie wzięła tru­skawkę i zaczęła ją machi­nal­nie sku­bać.

Matka tym­cza­sem wyjęła z wia­derka szam­pan i przy­stą­piła do wyj­mo­wa­nia korka. Po kilku minu­tach Rory ode­brała jej butelkę.

– Pozwól, mamo, że ja to zro­bię, nim wybi­jesz komuś oko.

Kiedy korek ustą­pił z głu­chym puk­nię­ciem, dziew­czyna nalała szam­pana do dwóch smu­kłych kie­lisz­ków i dodała do każ­dego odro­binę soku poma­rań­czo­wego.

Stuk­nęły się bez słowa szkłem, zgod­nie ze zwy­cza­jem, a potem sku­piły uwagę na posiłku. Na ogół mówiła Camilla, wyma­ga­jąc od córki tylko mini­mum komen­ta­rzy. Plotki o ope­ra­cjach pla­stycz­nych i roz­wo­dach. Rychła podróż przy­ja­ciółki do Irlan­dii. Spek­ta­kle w ope­rze bostoń­skiej w naj­bliż­szym sezo­nie. Motyw prze­wodni balu cha­ry­ta­tyw­nego, który orga­ni­zo­wała w tym roku. W końcu tematy się wyczer­pały i roz­mowa zeszła w zna­jome, choć nie­wy­godne rejony.

– Wpa­dłam kilka dni temu na Dinah Mar­shall – zaczęła Camilla – kiedy odda­wa­łam zega­rek do naprawy. Denise, jej młod­sza córka, idzie jesie­nią do col­lege’u. Będzie stu­dio­wać muzykę. Harfa, jak mi się zdaje. Powie­dzia­łam jej, że wra­casz w sierp­niu na uni­wer­sy­tet, że chcesz zro­bić magi­ste­rium. I że potem, w lecie przy­szłego roku, wybie­rzesz się do Paryża na ten staż, o któ­rym roz­ma­wia­ły­śmy. Pro­siła, żeby prze­ka­zać ci gra­tu­la­cje.

– Denise gra na for­te­pia­nie – odparła obo­jęt­nie Rory. – To Patri­cia gra na har­fie.

– No tak, oczy­wi­ście. For­te­pian. – Matka wzięła do ręki ser­wetkę i deli­kat­nie otarła sobie usta. – No a ty? Nie cie­szysz się, że wra­casz na stu­dia?

Dziew­czyna się­gnęła po butelkę szam­pana i dolała sobie do kie­liszka, pomi­ja­jąc tym razem sok poma­rań­czowy. Popi­jała powoli, potem pod­nio­sła wzrok na matkę.

– Nic mnie nie cie­szy.

Camilla wes­tchnęła, kła­dąc sobie na talerz jago­dziankę.

– Dąsasz się, Auroro?

– Mam dwa­dzie­ścia trzy lata, mamo. Już dawno prze­sta­łam się dąsać.

– Naprawdę? A jak okre­ślisz to, co się dzieje w tej chwili?

Rory odsta­wiła kie­li­szek i wypro­sto­wała się.

– Nie widzia­ły­śmy się od trzech tygo­dni. Nie zamie­rza­łaś nawet spy­tać o Huxa?

Camilla popa­trzyła na córkę zdzi­wiona.

– Oczy­wi­ście, że zamie­rza­łam.

– Kiedy? Dokoń­czy­ły­śmy śnia­da­nie. Roz­ma­wia­ły­śmy o liftingu Vicky Foster, okrop­nym jedze­niu w Anglii, o twoim pla­no­wa­nym balu i o tym, że córka Dinah Mar­shall wraca na stu­dia. A mimo to nie zna­la­złaś czasu, żeby choć wspo­mnieć imię mojego narze­czo­nego.

– Doprawdy, nie możesz ocze­ki­wać, że wypalę coś takiego pod­czas śnia­da­nia.

– Co ma do tego śnia­da­nie?

Kąciki ust Camilli zje­chały w dół w gry­ma­sie dosko­na­łego dąsu.

– Chcia­łam być deli­katna.

– Deli­katna? – To słowo wpra­wiło Rory w złość, tak jakby odpo­wied­nie maniery przy stole sta­no­wiły wymówkę, aby nie poru­szać trud­nego tematu. – Nie zależy mi na tym, żebyś była deli­katna. Zależy mi na tym, żebyś wyka­zała tro­skę. Ale tego nie robisz. Ni­gdy tego nie robi­łaś.

Kobieta otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Jak możesz tak mówić?

– Ni­gdy go nie lubi­łaś. Od samego początku zacho­wy­wa­łaś się tak, jakby Hux był jakąś fazą, z któ­rej z cza­sem wyro­snę, tak jak mia­łaś nadzieję, że wyro­snę z pasji do piłki noż­nej.

– To nie­prawda.

– Wręcz prze­ciw­nie. Nie podo­bał ci się jego wygląd ani sur­fo­wa­nie, ani to, że porzu­cił pry­watną prak­tykę. Ale co innego jest głów­nym pro­ble­mem. Nie podoba ci się to, że pocho­dzi z małego nad­mor­skiego mia­sta w Karo­li­nie Pół­noc­nej, o któ­rym nikt ni­gdy nie sły­szał. Że jego rodzice uczyli w szkole śred­niej, zamiast orga­ni­zo­wać wie­czorki kar­ciane i przy­ję­cia z kola­cją.

No i poja­wiło się – to typowe dla matki święte obu­rze­nie; wypro­sto­wane sztywno ramiona i unie­siona broda, zimne spoj­rze­nie wzdłuż ide­al­nie patry­cju­szow­skiego nosa.

– To okropne suge­ro­wać podobną rzecz.

– Nie suge­ro­wa­łam. Powie­dzia­łam to wprost. Więk­szość matek uzna­łaby kogoś takiego jak Hux za wspa­nia­łego part­nera dla swo­jej córki, ale nie ty. Pra­gniesz kogoś z odpo­wied­nim nazwi­skiem i nowo­an­giel­skim pocho­dze­niem, a teraz, kiedy Hux zagi­nął, dostrze­gasz szansę na koniec sprawy. Choć nie mam poję­cia, dla­czego uwa­żasz, że twoje mał­żeń­skie osią­gnię­cia upo­waż­niają cię do wybie­ra­nia komuś innemu męża.

Camilla znie­ru­cho­miała z zasty­głą twa­rzą, jakby wła­śnie wymie­rzono jej poli­czek, któ­rego się nie spo­dzie­wała.

– Prze­pra­szam!… – wypa­liła Rory. – Nie chcia­łam…

– Oczy­wi­ście, że chcia­łaś.

Dziew­czyna ode­tchnęła głę­boko, zła na samą sie­bie za taki cios poni­żej pasa.

– Prze­pra­szam. Wali­łam na oślep, a ty się aku­rat nawi­nę­łaś.

Tym razem na twa­rzy jej matki poja­wiła się tro­ska.

– Jakieś… nowe wia­do­mo­ści?

– Nie. Żad­nych. Mniej­sza z tym. Nie chcę o tym mówić.

– Więc o czym chcesz mówić? Nie wiem, co się w tej chwili dzieje w twoim życiu. Nie odpo­wia­dasz na moje tele­fony. Nie przyj­mu­jesz zapro­szeń na kola­cję. Odrzu­ci­łaś dwa kolejne. Co przez ten czas robi­łaś?

Rory wpa­try­wała się w kie­li­szek, dozna­jąc nagłego uci­sku w krtani.

– Głów­nie cze­ka­łam.

– Kocha­nie… – Kobieta wycią­gnęła rękę nad sto­łem i odsu­nęła córce sprzed oczu kosmyki wło­sów.

– Prze­stań – wark­nęła Rory, cofa­jąc gwał­tow­nie głowę. – Nie chcę, żebyś się nade mną lito­wała.

– Więc czego chcesz? Mar­twię się o cie­bie. Spę­dzasz całe dnie z nosem w tych okrop­nych książ­kach albo przy­kle­jona do tele­wi­zora, oglą­da­jąc do późna stare czarno-białe wyci­ska­cze łez. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym. To nie­zdrowe.

– Nic mi nie jest. Tylko… tylko… – Odwró­ciła wzrok, roz­pacz­li­wie nie chcąc znów zaczy­nać tej dys­ku­sji. – Potrze­buję po pro­stu czasu.

– Kocha­nie, minęło już pięć mie­sięcy.

Spoj­rzała ostro na matkę.

– Nie wie­dzia­łam, że w takich przy­pad­kach ist­nieje jakiś limit cza­sowy.

– Nie to mia­łam na myśli. Cho­dziło mi jedy­nie o to, że cokol­wiek się stało z Mat­thew, czy żyje gdzieś, czy… – urwała, jakby ważąc sta­ran­nie następne słowa. – Wciąż tu jesteś, Auroro. Wciąż żyjesz. Musisz pójść dalej, bez względu na wszystko.

Rory prze­łknęła pie­kące łzy. Chciała wie­rzyć, że Hux gdzieś tam żyje, że pew­nego dnia do niej wróci, ale bez­u­stan­nie dła­wił ją strach niczym nie­wi­dzialna dłoń zaci­śnięta wokół jej gar­dła. Czy jutrzej­szy dzień miał być tym, kiedy dosta­nie wia­do­mość? Jak by się to odbyło? List? Tele­fon? Ktoś zapu­kałby do drzwi? Ni­gdy nie zdo­była się na odwagę, by kogo­kol­wiek o to spy­tać. Tym samym sta­łoby się to zbyt realne, a prze­cież i tak już takie było.

– A jeśli nie dam rady pójść dalej? – odparła cicho.

– Nie opo­wia­daj głupstw. Oczy­wi­ście, że dasz radę. Tak wła­śnie postę­pują Gran­to­wie.

Stłu­miła wes­tchnie­nie, chcąc, by matka wresz­cie pojęła.

– Zobo­jęt­nia­łam na wszystko. Nic mnie nie obcho­dzi. Abso­lut­nie nic. – Popa­trzyła na Camillę, tak chłodną i zadbaną, tak pewną sie­bie. – Nie wiesz, jak to jest, prawda? Budzić się rano i nie mieć dość woli, by wstać, wziąć prysz­nic, ubrać się i wyjść na świat, gdzie widzisz na każ­dym kroku, jak życie pędzi bez cie­bie do przodu. Ni­gdy nie stra­ci­łaś nikogo, na kim by ci zale­żało. I nie mów mi o tacie. Obie wiemy, że to nie to samo.

Camilla otwo­rzyła usta, po czym je zamknęła, jakby zasta­na­wia­jąc się nad odpo­wie­dzią.

– Nie masz poję­cia, co stra­ci­łam, Auroro – rze­kła w końcu.

Dziew­czyna zmru­żyła oczy, zasko­czona zagad­ko­wym tonem matki. W grun­cie rze­czy nie­wiele wie­działa o jej życiu. Tak wiele zapie­czę­to­wała pod jakimś wie­kiem albo po pro­stu nie chciała o tym mówić.

– Był ktoś?… – spy­tała miękko. – Jesz­cze przed tatą?

– Mia­łam osiem­na­ście lat, kiedy wyszłam za two­jego ojca. Bra­kło czasu na kogoś innego.

– No dobrze, w porządku. Nie wcze­śniej. Ale póź­niej… W trak­cie?… – Camila popa­trzyła na nią z nie­ukry­waną odrazą.

– Och, oczy­wi­ście, że nie!

– Więc o co cho­dzi? Czego nie wiem?

Camilla mach­nęła ręką, naj­wy­raź­niej gotowa zmie­nić temat.

– Niczego. Teraz to już i tak nie ma zna­cze­nia. Dodam jed­nakże dla jasno­ści: matki to też istoty ludz­kie. Mamy swoje życie i dozna­jemy roz­cza­ro­wań. Krwa­wimy jak wszy­scy. Ale też spo­czywa na nas okre­ślona odpo­wie­dzial­ność. Mamy obo­wiązki do speł­nie­nia i pozory do utrzy­ma­nia. I tak wła­śnie podą­żamy do przodu.

– Tyle że ja tego przodu nie widzę. Nic w ogóle nie widzę. Jest tak, jakby przy­szłość po pro­stu… znik­nęła.

– Musisz wyjść z czte­rech ścian domu, Auroro, poprze­by­wać mię­dzy ludźmi. Wiesz, że u Mar­cosa w przy­szłym tygo­dniu odbę­dzie się cock­tail party. Jedna z pry­wat­nych imprez Cas­san­dry Maitland na rzecz nowego wio­lon­cze­li­sty, któ­rego odkryła. Może wybie­rzesz się ze mną? Mogły­by­śmy pójść rano do Roselli zro­bić sobie włosy i paznok­cie, przy­ciąć te twoje war­ko­czyki, a potem kupić ci coś faj­nego do ubra­nia. Nie ma to jak zasza­leć przed przy­ję­ciem. Nic tak nie popra­wia humoru. I dobrze jest spo­tkać sta­rych zna­jo­mych, znów się poczuć nor­mal­nie.

Rory spoj­rzała chłodno na matkę.

– Nor­mal­nie?…

– Pro­szę, nie patrz tak na mnie. Nie możesz się cały czas ukry­wać. Mar­twię się o cie­bie. Może naj­wyż­sza pora… poroz­ma­wiać z kimś?

Zesztyw­niała.

– Myślisz, że osza­la­łam?

Camilla zło­żyła sta­ran­nie ser­wetkę.

– Myślę, że nie potra­fisz pora­dzić sobie z tym, co się stało, i że by pomo­gło, gdy­byś z kimś o tym pomó­wiła. – Po chwili dodała cicho: – Z kimś, komu ufasz.

Dziew­czyna sie­działa w mil­cze­niu, czu­jąc bole­sne ukłu­cie mat­czy­nych słów.

– Prze­pra­szam – odparła w końcu. – Za to, co wcze­śniej powie­dzia­łam. Cho­dzi po pro­stu o… Huxa. – Wyma­wia­jąc jego imię, poczuła ucisk w krtani. – W pią­tek znów spę­dzi­łam dwie godziny przy tele­fo­nie, cze­ka­jąc przez więk­szość czasu na połą­cze­nie. Zawsze ta sama odpo­wiedź. „Robimy, co w naszej mocy”. Ale to nie­prawda. Jak może być ina­czej, skoro nie wie­dzą nawet, gdzie jest?

Matka odpo­wie­działa swoim zwy­cza­jo­wym prych­nię­ciem.

– Jak to w ogóle moż­liwe!?… – żach­nęła się. – Prze­cież mamy ludzi zorien­to­wa­nych w tego rodzaju spra­wach. Amba­sa­do­rów! Dyplo­ma­tów! Pre­zy­denta! Na litość boską!

Rory poczuła, jak w jej piersi sadowi się zna­jomy kamień, ten sam, który zale­gał w niej, ile­kroć myślała o nie­wy­obra­żal­nym.

– Odno­szę wra­że­nie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że ni­gdy już nie wróci.

– Ćśś. – Camilla się­gnęła do jej dłoni. – Dość takiego ponu­rac­twa. Głowa do góry. Musisz być dzielna.

Dziew­czyna prze­łknęła powódź łez, przy­po­mi­na­jąc sobie pierw­szą klasę liceum, kiedy to ślu­bo­wała sobie, że nie pokaże się wię­cej w szkole, gdy nie zała­pała się do dru­żyny pły­wac­kiej. Matka przy­tu­liła ją wtedy mocno i wyszep­tała w ucho te same słowa: „Głowa do góry. Musisz być dzielna”. Ale wcale się taka w tej chwili nie czuła. Czuła się odrę­twiała. Zagu­biona i wyczer­pana.

– Czy­ta­łam gdzieś, że im dłu­żej ktoś jest zagi­niony, tym mniej­sze są szanse na odna­le­zie­nie go żywego. – Puściła dłoń matki, by otrzeć łzy. – Zaczy­nam tra­cić nadzieję.

– Prze­stań, i to natych­miast. Mówię poważ­nie. Nie wolno ci zadrę­czać się takimi myślami. Poczu­jesz się lepiej, kiedy zaczniesz jesie­nią stu­dio­wać i wró­cisz do usta­lo­nej rutyny. Do zajęć i prze­by­wa­nia z przy­ja­ciółmi. To ci pomoże wypeł­nić czas.

Pomy­ślała o leżą­cym na noc­nym sto­liku kata­logu z pla­nem ćwi­czeń i wykła­dów i ski­nęła głową, ponie­waż tego wła­śnie po niej ocze­ki­wano. Pano­wa­nie nad emo­cjami i powrót na semi­na­rium magi­ster­skie ze sztuk pięk­nych, potem staż, jeśli matka miała posta­wić na swoim, może nawet któ­re­goś dnia posada kustoszki. Wszystko tak odle­głe od tego, co pla­no­wała z Huxem po ukoń­cze­niu jego misji w Leka­rzach bez Gra­nic.

– Wiesz, tak sobie pomy­śla­łam, że byłoby dobrze, gdy­byś się prze­nio­sła do domu, dopóki… no wiesz… dopóki sprawy się nie… wyja­śnią. Teraz tylko ja się po nim obi­jam, a twój pokój wygląda tak, jak go zosta­wi­łaś.

– Prze­nieść się tu z powro­tem?

– Mogła­bym się tobą zająć, goto­wać ci. Nie musia­ła­byś się o nic mar­twić z wyjąt­kiem stu­diów.

Stu­dia. Uczel­nia. Spo­tka­nie z Lisette!

– Och nie. Która godzina? – Rory w panice spoj­rzała na zega­rek. – Muszę lecieć.

– Co… już?

– Młod­sza sio­stra Janelle Tur­ner zapi­sała się na letni kurs, a ja obie­ca­łam, że się z nią spo­tkam i pod­rzucę jej kilka swo­ich sta­rych pod­ręcz­ni­ków.

– Dzi­siaj? Wie­dząc, że jesteś umó­wiona ze mną na lunch?

– Wiem. Prze­pra­szam. Ale musi być w Bra­in­tree przed trze­cią na przy­ję­ciu rodzi­ców, mają tam rocz­nicę ślubu, a jutro zaczy­nają się zaję­cia. Jedyny moment, kiedy mogły­śmy się spo­tkać.

– Pra­wie nic nie zja­dłaś. Pozwól przy­naj­mniej, że coś ci zapa­kuję.

– Dzięki – odparła Rory, wsta­jąc od stołu. – Nie jestem głodna. Czuję się paskud­nie, zosta­wia­jąc cię z tym całym bała­ga­nem.

– I tak nie mam nic innego do roboty. Zoba­czymy się w przy­szłym tygo­dniu?

Coś, czy to zmarszczka mię­dzy ide­al­nie wysku­ba­nymi brwiami Camilli, czy to usta w kształ­cie pod­kówki, poru­szyło sumie­niem Rory.

– Tak. Przy­szła nie­dziela. Obie­cuję. – Miała już wyjść, gdy jed­nak nachy­liła się nagle i cmok­nęła matkę w poli­czek. – Naprawdę mi przy­kro, mamo… wiesz, z powodu tej uwagi o twoim mał­żeń­stwie. Nie powin­nam była tego mówić.

Camilla wzru­szyła ramio­nami.

– Nie powin­naś była. Ale mia­łaś rację. A teraz leć już. Spo­tkaj się z przy­ja­ciółką.

Trzy

Rory

Rory spoj­rzała na zega­rek, wycho­dząc z Sugar Kiss wprost na tłum prze­chod­niów suną­cych po chod­niku New­bury Street. Jej spo­tka­nie z Lisette potrwało dłu­żej, niż się spo­dzie­wała, musiała więc dobrze wycią­gać nogi, by dotrzeć do samo­chodu na czas i unik­nąć man­datu za prze­kro­cze­nie czasu par­ko­wa­nia.

Na rogu, cze­ka­jąc na zmianę świa­teł, wró­ciła myślami do poran­nej roz­mowy z matką. Powie­działa wtedy rze­czy, któ­rych ślu­bo­wała sobie ni­gdy wię­cej nie mówić – nawet jeśli były praw­dziwe – i dotknęła czu­łego miej­sca.

Nie tylko obu­rze­nie ze strony matki wzbu­dziło w niej cie­ka­wość. Była chwila – roz­ma­wiały aku­rat o Huxie, o tym, jak to jest stra­cić kogoś – gdy matka zamknęła na moment oczy i znie­ru­cho­miała, jakby bro­niąc się przed jakimś nie­chcia­nym wspo­mnie­niem. Rzadki przy­pa­dek oka­za­nia bez­bron­no­ści u kobiety, która ni­gdy bez­bronna nie była.

Krwa­wimy jak wszy­scy.

Tyle że w przy­padku Camilli Grant nie wyda­wało się to prawdą. Przy­naj­mniej Rory ni­gdy niczego podob­nego nie zauwa­żyła. Kiedy była dziec­kiem, jej matka jawiła się jako wykuta z mar­muru, czy­sta, dosko­nała i chłodna w dotyku, niczym Grecka nie­wol­nica dłuta Hirama Powersa, ale o spi­żo­wym krę­go­słu­pie, czy jak Ewa Rodina. Nie­prze­nik­niona – albo też tak uwa­żała jej córka. Tamta chwila tego ranka, ten wyraz twa­rzy. „Nie masz poję­cia, co stra­ci­łam, Auroro”. O co jej cho­dziło? Nie o miłość naj­wi­docz­niej. Co nie zna­czy, by mogła winić matkę za szu­ka­nie pocie­chy poza mał­żeń­stwem. Nie przy­po­mi­nała sobie, by jej rodzice dzie­lili kie­dy­kol­wiek sypial­nię, nie wspo­mi­na­jąc już o łóżku. Jak samotna musiała się wtedy czuć.

W końcu świa­tła się zmie­niły i tłum przy kra­węż­niku ruszył do przodu. Już miała wejść na zebrę, kiedy jej spoj­rze­nie przy­cią­gnął stary sze­re­gowy dom na prze­ciw­le­głym rogu ulicy. Przy­sta­nęła.

Budy­nek nie odzna­czał się niczym szcze­gól­nym – ot, trzy kon­dy­gna­cje nad­gry­zio­nej zębem czasu czer­wo­nej cegły, zaokrą­glone wie­życe w naroż­ni­kach i jesz­cze jedna, w kształ­cie kape­lu­sza cza­row­nicy, z oknami wycho­dzą­cymi na ulicę. Wzdłuż New­bury Street stały takich dzie­siątki. Tak też wyglą­dała więk­szość ulic w Bosto­nie. Ten jed­nak miał w sobie coś na tyle oso­bli­wego, że sta­nęła jak wryta.

Pozba­wione zasłon i pokryte bru­dem okna. Połać prze­ro­śnię­tej trawy od frontu. Śmieci roz­rzu­cone wokół popę­ka­nego ganku wej­ścio­wego. Nikt tu nie miesz­kał; Rory była tego pewna, a jed­nak nie mogła się oprzeć dziw­nemu wra­że­niu, że ktoś ją obser­wuje z któ­re­goś z okien na pię­trze.

Zasta­na­wiała się, czyby nie przyj­rzeć się temu domowi dokład­niej, ale prze­jeż­dża­jący obok radio­wóz uświa­do­mił jej nagle, że par­ko­mat sześć prze­cznic dalej odmie­rza bez­li­to­śnie upły­wa­jące minuty. Nie miała czasu na zaspo­ko­je­nie cie­ka­wo­ści, lecz podą­ża­jąc przed sie­bie wzdłuż New­bury Street, zer­kała co chwila przez ramię, ogar­nięta dziw­nym żalem. Było to oso­bliwe dozna­nie, coś jak wyj­ście z przy­ję­cia, które się wła­śnie roz­kręca. Intu­icja jej pod­po­wia­dała, że będzie jesz­cze miała z tym budyn­kiem do czy­nie­nia.

☙❧

Docho­dziła pra­wie czwarta, gdy Rory dotarła w końcu do domu. Unik­nęła o włos man­datu, co wzięła za dobry znak. Musiała w tych dniach cie­szyć się każdą drob­nostką. Zmyła maki­jaż, potem zdjęła ofi­cjalny strój i zamie­niła go na spodnie od dresu i pod­ko­szu­lek. Tele­wi­zor w sypialni był jak zawsze włą­czony, ale z przy­ci­szo­nym gło­sem. Gary Grant w parze z Kathe­rine Hep­burn. Dra­pieżne maleń­stwo. Było to jesz­cze jedno jej dzi­wac­two ostat­nimi czasy – zosta­wia­nie włą­czo­nego tele­wi­zora dzień i noc. Dawało to złu­dze­nie czy­jejś obec­no­ści i poma­gało ode­gnać ciszę, zbyt łatwo wypeł­nia­jącą się mrocz­nymi myślami.

„Nie potra­fisz sobie pora­dzić z tym, co się stało”.

Mat­czyne słowa roz­brzmie­wały iry­tu­ją­cym echem. Jasne, z tru­dem sobie radziła. Jej narze­czony znik­nął bez śladu. A zwie­rza­nie się ze swo­ich kło­po­tów komuś obcemu, kto mam­ro­tał nie­odmien­nie: „Tak, rozu­miem”, niczego nie mogło zmie­nić.

Sza­mo­tała się w kuchni z poroz­rzu­ca­nymi pojem­ni­kami po jedze­niu i zle­wem peł­nym naczyń, kiedy w mikro­fali pod­grze­wała się mine­strone w puszce. Czy tak wyglą­dało teraz jej życie? Zupa z super­mar­ketu i dania na wynos oraz wszę­dzie zale­ga­jące brudne tale­rze? Stosy roman­sów i słowne potyczki z matką?

Wie­działa, że jeśli nie będzie ostrożna, to skoń­czy jak jedna z tych kobiet, któ­rych całe życie obra­cało się wokół opieki nad osiem­na­stoma dokar­mia­nymi kotami. Prze­sada? Być może, ale taka, która z pew­no­ścią mogła się urze­czy­wist­nić. Musia­łaby jed­nak zała­twić sobie jakieś koty. To po pierw­sze. I kilka kwie­ci­stych sukie­nek do cho­dze­nia po domu. To po dru­gie. Nie­wy­klu­czone też, że parę futrza­nych kapci.

Zamknęła oczy, bro­niąc się przed tymi przy­gnę­bia­ją­cymi obra­zami. Dora­stała jako osoba uprzy­wi­le­jo­wana, typowe dziecko fun­du­szu powier­ni­czego. Samo­chody, ubra­nia, wszystko od zna­nych pro­jek­tan­tów. Eli­tarne obozy let­nie i naj­lep­sze szkoły. Niczego jej nie bra­ko­wało – z wyjąt­kiem wła­snego życia. Dora­sta­jąc, marzyła o wydo­sta­niu się spod mat­czy­nego gra­wi­ta­cyj­nego przy­cią­ga­nia i nakre­śle­niu wła­snego kursu. I nie­wiele bra­ko­wało, aby to osią­gnęła. Tyle że nie­długo potem Hux znik­nął bez wie­ści i wszystko się roz­pa­dło.

Gdzie byłaby teraz? W tej kon­kret­nej chwili? Gdyby posłu­chała rady Huxa i podą­żyła za swym marze­niem? Wła­sna gale­ria z dzie­łami obie­cu­ją­cych arty­stów. „Nie­za­po­znani”, tak zamie­rzała ją nazwać. Bodź­cem był w tym przy­padku Hux. Na dobrą sprawę to on pod­su­nął jej ten pomysł.

Pew­nego razu poszli do lokal­nego pubu posłu­chać nowego zespołu i w rezul­ta­cie zostali aż do końca. Ulice trwały w ciszy i spo­koju, posta­no­wili więc wra­cać na pie­chotę zamiast brać tak­sówkę. Hux objął ją ramie­niem, jego cie­pło przy­no­siło uko­je­nie w chłodny jesienny wie­czór. Zwol­niła kroku, kiedy prze­cho­dzili obok nie­wiel­kiej gale­rii, i przy­sta­nęła poru­szona wido­kiem jed­nego z obra­zów w witry­nie.

– Lubisz sztukę – zauwa­żył Hux z powagą w gło­sie. – Stu­diu­jesz ją. Zro­bisz z tego dyplom. Jak to się dzieje, że żad­nej sztuki nie upra­wiasz?

Uśmiech­nęła się do niego figlar­nie.

– Kto powie­dział, że tego nie robię?

– Jak to? – W jego oczach poja­wiło się nie­do­wie­rza­nie. – Malu­jesz?

– Maluję? Nie. Eks­pe­ry­men­tuję tro­chę z tka­ni­nami, ale trak­tuję to jak hobby. No i dobrze. Sztuka gene­ruje cza­sem bała­gan, a moja matka ni­gdy nie mogła znieść w domu nie­po­rządku. Gdyby udało jej się posta­wić na swoim, poszła­bym w jej ślady i została histo­ryczką sztuki albo kon­ser­wa­torką. Sza­no­waną i schludną.

– A gdy­byś ty mogła posta­wić na swoim?

Popa­trzyła na niego zdzi­wiona, uświa­da­mia­jąc sobie, że czeka na odpo­wiedź, i jesz­cze bar­dziej zdzi­wiona fak­tem, że nie potrafi jej udzie­lić. Nikt ni­gdy jej nie pytał, czego chce. Tak, ow­szem, przed­sta­wiano jej różne opcje, czy­niła to głów­nie matka, co przy­po­mi­nało menu chińsz­czy­zny na wynos. „Wybierz coś z zestawu A i coś z zestawu B. Zestaw A to mał­żeń­stwo z odpo­wied­nim męż­czy­zną, dzieci i dom urzą­dzony ze sma­kiem, a zestaw B to coś zwią­za­nego z karierą”. Mówiąc ści­śle, żaden z Gran­tów nie musiał ni­gdy pra­co­wać, ale w rodzi­nach noszą­cych stare nazwi­ska i posia­da­ją­cych jesz­cze star­sze pie­nią­dze, jeśli ktoś nie odzna­czał się uży­tecz­no­ścią w jakiś widomy spo­sób, to było to uzna­wane za wul­garne. Bądź co bądź, nie pocho­dzili z Palm Beach.

– Naprawdę nie wiem – odparła w końcu. – Przy­pusz­czam, że mia­ła­bym gdzieś nie­wielką pra­cow­nię. Taką praw­dziwą, z wido­kiem na morze, i two­rzy­ła­bym piękne kra­jo­brazy z róż­nego rodzaju mate­ria­łów.

– Jest coś takiego?

– To się nazywa sztuka tek­stylna. Pomyśl o połą­cze­niu rzeźby z malar­stwem za pomocą kawał­ków tka­nin. Zaczę­łam się tym bawić, kiedy byłam jesz­cze dziec­kiem. Kocha­łam plażę, ale moi rodzice ni­gdy nie mieli czasu, by mnie tam zabrać. Two­rzy­łam więc wła­sne plaże – ze skraw­ków mate­riału. Wciąż się tym cza­sem bawię, ale kiedy się stu­diuje, trudno jest zna­leźć czas.

– Dla­czego nic o tym nie wie­dzia­łem?

Wzru­szyła ramio­nami, nagle onie­śmie­lona.

– To tylko hobby.

Przy­cią­gnął ją do sie­bie i poca­ło­wał w czoło.

– Ty, Rory Grant, jesteś pełna nie­spo­dzia­nek. – Znowu ruszyli przed sie­bie, a ona trzy­mała dłoń w kie­szeni jego mary­narki. – Więc dla­czego ni­gdy nie widzia­łem żad­nego z two­ich dzieł? Nie przy­po­mi­nam sobie, bym zoba­czył w twoim miesz­ka­niu coś, co wła­śnie opi­sa­łaś.

– Jest jedno w gościn­nym pokoju. I kilka innych w gar­de­ro­bie.

– W pokoju gościn­nym, do któ­rego nie pozwa­lasz mi wejść?

– Bo panuje w nim bała­gan. Wyko­rzy­sty­wa­łam go jako pra­cow­nię, kiedy sprze­da­wa­łam swoje dzieła.

Zatrzy­mał się i odwró­cił do niej.

– Mówi­łaś chyba, że to tylko hobby.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Jest… albo było. Tak jak wspo­mnia­łam, brak czasu. Ale moja przy­ja­ciółka zro­biła kie­dyś kilka zdjęć i poka­zała je pew­nemu zna­jo­memu deko­ra­to­rowi wnętrz. Wziął kilka sztuk w komis i sprze­dał je w ciągu dwóch tygo­dni.

– Aha! Poja­wia się kolejny wątek opo­wie­ści. Więc kiedy to zoba­czę? Czy może nie jestem godzien?

Jego entu­zjazm spra­wił, że poczuła przy­jemne łasko­ta­nie w piersi. Była zazwy­czaj prze­wraż­li­wiona na punk­cie swej sztuki, ale nie kryła zado­wo­le­nia, że ktoś ją trak­tuje poważ­nie.

– Jeśli jesteś naprawdę zain­te­re­so­wany, mogę zor­ga­ni­zo­wać pry­watny pokaz… chyba że spieszno ci do domu.

– Co? Teraz?

Wzięła go za rękę.

– Chodź ze mną.

Pięt­na­ście minut póź­niej sta­nęli przed jedną z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych bostoń­skich restau­ra­cji, U Finna, ser­wu­ją­cej owoce morza, i patrzyli na pięk­nie oświe­tlony pej­zaż we fron­to­wym oknie.

Mil­czała, sta­ra­jąc się zoba­czyć ten obraz tak, jak widział go Hux – po raz pierw­szy. Wzbu­rzone morze i upstrzone ska­łami wybrzeże, niskie, oło­wiane niebo. Wybie­rała tka­niny ze skru­pu­latną uwagą. Morę i kawałki gnie­cio­nej tafty, denim, dia­go­nal, krep­de­szyn, tiul, kawałki koronki, sta­ran­nie uło­żone war­stwami, by stwo­rzyć wra­że­nie ruchu i głębi.

Zabrało jej to nie­omal pół roku i przy­nio­sło osza­ła­mia­jący dochód w wyso­ko­ści sied­miu­set dola­rów. Nie cho­dziło o pie­nią­dze. W prze­ci­wień­stwie do wielu arty­stów stać ją było na ten luk­sus. Naj­bar­dziej się liczyło to, że jej dzieło wisi w oknie zna­nej restau­ra­cji, z jej ini­cja­łami w dol­nym pra­wym rogu, tak by cały Boston mógł je zoba­czyć.

– Naprawdę sama to zro­bi­łaś? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem, nie odry­wa­jąc wzroku od witryny. – Jest nie­wia­ry­godne. Mam wra­że­nie, że mógł­bym wkro­czyć wprost w te fale. A niebo… – Jego twarz kryła się w pół­cie­niu, kiedy obró­cił się do niej, ale mogła dostrzec na niej uśmiech. – Rory, to coś wię­cej niż hobby. To dar. Czy wszyst­kie twoje dzieła są takie jak to?

– Podobne, ale to jest moim ulu­bio­nym. Nosi tytuł Na pół­noc od listo­pada.

– Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć. Twoje prace powinny zawi­snąć we wszyst­kich gale­riach mia­sta.

Roze­śmiała się.

– Oby.

– Co?

– Nie możesz wysta­wić swo­jej pracy w gale­rii, ot, tak sobie. Zwłasz­cza gdy jesteś nikim. Młody arty­sta ma więk­szą szansę tra­fić główną wygraną w totka, niż wywal­czyć sobie wer­ni­saż. Jestem wła­ści­wie pewna, że jedy­nym powo­dem, dla któ­rego ta praca tu tra­fiła, jest moje nazwi­sko. Grant. Wła­ści­ciel restau­ra­cji pomy­ślał, że przy­po­chlebi się dzięki temu matce. Z pew­no­ścią zro­zu­miał to dzieło opacz­nie.

– Twoja matka nie wspiera sztuki?

– Na tym wła­śnie polega pro­blem – wes­tchnęła. – Tego tutaj nie postrzega jako sztuki. Przy­naj­mniej nie tej wła­ści­wej.

– A co jest wła­ściwą sztuką?

– Mistrzo­wie. Rem­brandt. Rafael. Cara­vag­gio.

– Nie żyją od setek lat.

– Wła­śnie.

Zmarsz­czył czoło, krę­cąc głową.

– Więc arty­sta musi być mar­twy, żeby jego dzieło miało jakąś war­tość? Trudno uznać, że to fair.

– Nie jest. I w tym sęk. Jeśli nie sprze­da­łeś cze­goś na aukcji, nikt nie będzie ryzy­ko­wał inwe­sty­cji w twoją twór­czość. Gdyby to ode mnie zale­żało, ist­nia­łyby gale­rie wysta­wia­jące dzieła tylko tych arty­stów, o któ­rych nikt ni­gdy nie sły­szał.

– Naprawdę?

– Tak.

– Więc otwórz taką. Tu, w Bosto­nie.

Wpa­try­wała się w niego w zamy­śle­niu, gdy tym­cza­sem pomysł przy­oble­kał się w realny kształt. Gale­ria dla nie­zna­nych arty­stów. Hmm… Nie miała poję­cia, jak się do tego zabrać, nie mówiąc już o tym, że matka abso­lut­nie by się sprze­ci­wiała. Nie mogła jed­nak zaprze­czyć, że myśl o czymś takim budzi jej eks­cy­ta­cję.

– Naprawdę myślisz, że mogła­bym to zro­bić?

– Dla­czego nie? Masz odpo­wied­nie środki, konek­sje, marze­nie.

– A jeśli to tylko tyle? Marze­nie?

Objął ją ramie­niem, przy­cią­gnął do sie­bie i poca­ło­wał w czu­bek głowy.

– Marze­nia są jak fale, dzie­cinko. Musisz zacze­kać, aż nad­pły­nie ta wła­ściwa, ta, która nosi twoje imię. A gdy tak się sta­nie, musisz wstać i na nią wsko­czyć. Twoje marze­nie to wła­śnie taka fala.

Wie­rzyła w to wtedy. Tylko czy wciąż tak było?

Jej marze­nie o byciu artystką tek­stylną zaczęło się na dobrą sprawę od fascy­na­cji kla­sycz­nymi ubio­rami. Nie dla­tego, by darzyła odzież jakąś szcze­gólną miło­ścią. Ni­gdy nie przy­wią­zy­wała wagi do mody. To sam mate­riał ją urze­kał – jego ruch, dotyk, zacho­wa­nie. Mora i mate­riały dzie­wiar­skie, sze­lesz­cząca organ­dyna, pół­prze­zro­czy­sta koronka, guz­ko­wate twe­edy i wełna cze­san­kowa o jagnię­cej mięk­ko­ści, wszystko odzna­cza­jące się indy­wi­du­alną struk­turą i oso­bo­wo­ścią.

Pierw­sze próby oka­zały się toporne i nie­wy­szu­kane, ale pasja two­rze­nia wnik­nęła już jej w krew i pozwo­liła udo­sko­na­lić wła­sną sztukę dzięki prak­tyce i zasto­so­wa­niu nowych tech­nik. To, co się zaczęło jako fascy­na­cja, prze­ro­dziło się w cichą obse­sję, któ­rej rezul­ta­tem była seria dzieł ochrzczo­nych mia­nem Storm Watch Col­lec­tion.

Matka okre­śliła je jako wstępne próby, ale wła­ści­ciel sklepu spe­cja­li­zu­ją­cego się w wystroju wnętrz wyka­zał dosta­tecz­nie dużo entu­zja­zmu, by je umie­ścić na wysta­wie, na począ­tek wziął kilka sztuk. Przed upły­wem lata sprze­dał całą kolek­cję, łącz­nie z ręko­dzie­łem wiszą­cym w oknie restau­ra­cji.

Kiedy nade­szła wia­do­mość, że Na pół­noc od listo­pada zostało sprze­dane i znaj­dzie się w miej­scu publicz­nym, Rory ogar­nęło takie pod­eks­cy­to­wa­nie, że wpa­dła bez puka­nia do mat­czy­nej pra­cowni. Camilla uśmiech­nęła się pobłaż­li­wie, sły­sząc nowinę, i oznaj­miła, że w ogóle nie jest tym zasko­czona. Była to ładna rzecz, jak zauwa­żyła, a tury­ści uwiel­biają podobne wyroby. Nie zamie­rzała być pro­tek­cjo­nalna, lecz ta uwaga zabo­lała bar­dziej, niż Rory była gotowa to kie­dy­kol­wiek przy­znać. Potem już poświę­cała swo­jej sztuce coraz mniej czasu, dopóki Hux znów nie roz­nie­cił w niej twór­czego pło­mie­nia tamtą roz­mową o gale­rii. Gdy jed­nak zagi­nął, ten pło­mień przy­gasł.

Nim ode­zwał się dzwo­nek w mikro­fa­lówce, Rory stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie zupą, zamiast tego ruszyła do pokoju gościn­nego, w któ­rym urzą­dziła pro­wi­zo­ryczną pra­cow­nię. Nie zaglą­dała tam od czasu, jak znik­nął Hux, począt­kowo zbyt osza­lała ze zmar­twie­nia, by pra­co­wać, a potem nie­zdolna patrzeć na nic, co jak­kol­wiek go przy­po­mi­nało.

Pokój wyda­wał się mniej­szy, niż zapa­mię­tała, zagra­cony i tro­chę przy­gnia­ta­jący z tym nie­znacz­nym zapa­chem kleju, wciąż uno­szą­cym się w powie­trzu. Jeden z naroż­ni­ków zaj­mo­wało biurko zasłane kata­lo­gami przy­bo­rów i mate­ria­łów, w dru­gim stały szta­lugi do szki­co­wa­nia. Wzdłuż jed­nej ze ścian bie­gły półki, na któ­rych pię­trzyły się próbki tka­nin, a pod oknem stała maszyna do szy­cia reno­mo­wa­nej firmy Ber­nina, którą kupiła z dru­giej ręki na początku swej dzia­łal­no­ści arty­stycz­nej, ale rzadko jej uży­wała, uświa­do­miw­szy sobie, że woli pra­co­wać ręcz­nie. Wszystko to teraz pokry­wał kurz.

Jej wzrok ześli­znął się na nie­opra­wione dzieło za biur­kiem – ogromną falę ude­rza­jącą o wschod­nią ścianę impo­nu­ją­cej gra­ni­to­wej latarni mor­skiej. Była to jej ulu­biona kom­po­zy­cja, zain­spi­ro­wana przez zdję­cie, które nie­gdyś widziała i któ­rego ni­gdy nie zapo­mniała. Zaty­tu­ło­wała ją Nie­ustra­szona, ponie­waż tak wła­śnie jawiła jej się ta budowla. Maje­sta­tycz­nie pewna sie­bie i nie­ujarz­miona.

W gar­de­ro­bie znaj­do­wały się jesz­cze cztery dzieła, część nowej kolek­cji, nad którą pra­co­wała w cza­sie, gdy zagi­nął Hux. Nie tak dawno temu – czy naprawdę upły­nęło tylko pięć mie­sięcy? – wyobra­żała sobie, że zawi­sną na ścia­nie gale­rii – jej gale­rii. Teraz nie potra­fiła sobie wyobra­zić już w ogóle niczego.

Weszła głę­biej do pokoju i sta­nęła przed dwoma kro­snami, gdzie od mie­sięcy spo­czy­wały bez­czyn­nie dwa jej ręko­dzieła. Prze­su­nęła po jed­nym pal­cami, przy­po­mi­na­jąc sobie godziny fil­co­wa­nia potrzeb­nego do wytwo­rze­nia każ­dego wiru i skłę­bie­nia. Nie zamie­rzała ich teraz koń­czyć. Jesie­nią wra­cała na uczel­nię i nie mia­łaby dość czasu. Zresztą nie widziała w tym więk­szego sensu.

Wtem, ni stąd, ni zowąd, w jej myślach poja­wił się tam­ten dom przy New­bury Street. Była to tak oso­bliwa chwila – jakby poczuła klep­nię­cie w ramię i obró­ciw­szy się, ujrzała przed sobą sta­rego przy­ja­ciela. Dom nie przy­po­mi­nał w niczym tych zim­nych, kan­cia­stych budyn­ków, które oglą­dała zeszłego roku, lecz pojęła nagle, że brze­mienny histo­rią i daw­nym bostoń­skim cza­rem dosko­nale by się nada­wał na jej gale­rię; pełen dzieł takich, jakie sobie wyobra­żała, sta­no­wiłby dosko­nały miks sta­rego i nowego.

Nie­za­po­znani.

Ta nazwa niczym szept zda­wała się oży­wać jak istota, która budzi się po dłu­gim śnie. Czy naprawdę się nad tym zasta­na­wiała? Nad reali­za­cją pla­nów, z któ­rych już przed mie­sią­cami zdą­żyła zre­zy­gno­wać? A co z Huxem? Czy było czymś ego­istycz­nym roz­wa­ża­nie takiej rze­czy, kiedy jego życie, tak jak ich wspólne, wciąż się ważyło? Czuła jed­nak, że zamiary, które pogrze­bała dawno temu, przy­bie­rają z wolna kon­kretny kształt.

„Twoje marze­nie to wła­śnie taka fala”, pomy­ślała.

Nim zdą­żyła zapa­no­wać nad tym nagłym impul­sem, wysu­nęła szu­fladę biurka i zaczęła grze­bać w jej zawar­to­ści, aż zna­la­zła wizy­tówkę Bretta Gle­asona, agenta nie­ru­cho­mo­ści, któ­rego zatrud­niła w ubie­głym roku z prośbą o przej­rze­nie ofert. Wpa­try­wała się w wizy­tówkę, zma­ga­jąc z pra­gnie­niem, by chwy­cić za tele­fon. Co szko­dziło spraw­dzić? O niczym to jesz­cze nie prze­są­dzało. Przed intry­gu­ją­cym ją budyn­kiem nie było nawet tablicy „Na sprze­daż”. Cho­dziło jedy­nie o zaspo­ko­je­nie cie­ka­wo­ści, jak sobie powie­działa, pod­no­sząc słu­chawkę i wystu­ku­jąc numer.

Dwa dni póź­niej Brett się ode­zwał. Rory zano­siła wła­śnie talerz z jajecz­nicą do salonu, kiedy usły­szała, że ktoś dzwoni. Zasty­gła w bez­ru­chu, jak zwy­kle w tych dniach. Czy o to cho­dziło? O nową wia­do­mość? Odsta­wiła talerz, prze­bie­gła wzro­kiem pokój, szu­ka­jąc słu­chawki bez­prze­wo­do­wego apa­ratu. Nim ją zlo­ka­li­zo­wała, serce biło jej sza­leń­czo.

– Halo?

– Cześć, tu Brett.

Poczuła, jak na dźwięk jego głosu ucho­dzi z niej powie­trze.

– Nie spo­dzie­wa­łam się, że tak szybko się ode­zwiesz. Dowie­dzia­łeś się cze­goś?

– Tak, w grun­cie rze­czy. Zgod­nie z infor­ma­cjami w miej­skim archi­wum wła­ści­cielką nie­ru­cho­mo­ści jest nie­jaka Soline Rous­sel. Jak wszystko na to wska­zuje, pro­wa­dziła tam sklep z suk­niami ślub­nymi do chwili, gdy kilka lat temu budy­nek spło­nął. Wypa­tro­szono go po poża­rze, i to do cna, zaczęli odbu­dowę, ale ni­gdy jej nie ukoń­czyli. Od tam­tej pory stoi pusty. Jed­nak brak jest oferty w kra­jo­wej bazie danych, co ozna­cza, że praw­do­po­dob­nie wła­ści­cielka nie chce się pozbyć domu. Dziwne, że pozwala, by stał pusty, zamiast go wyna­jąć. Przy odro­bi­nie pracy ta nie­ru­cho­mość mogłaby się stać praw­dziwą dojną krową.

Sły­sząc to, Rory wciąż ze słu­chawką w ręku opa­dła na kanapę. Jakiej tu udzie­lić odpo­wie­dzi? Jak daleko była gotowa się posu­nąć?

– Rory? Jesteś tam?

– Tak, jestem.

– Naprawdę o tym myślisz?

– Nie wiem. Może.

– No cóż, to wspa­niała wia­do­mość. Zawsze uwa­ża­łem, że ta gale­ria to świetny pomysł. Ale bio­rąc pod uwagę wszyst­kie te nie­ru­cho­mo­ści, które oglą­da­li­śmy, dla­czego wła­śnie ta?

– Nie mam poję­cia. Zoba­czy­łam ją i od razu wie­dzia­łam. Jakby ten dom tam stał i cze­kał na mnie.

– Kobieca intu­icja?

– Chyba tak. Zechciał­byś się skon­tak­to­wać z wła­ści­cielką w spra­wie ewen­tu­al­nego wynajmu?

Przez chwilę pano­wała cisza, w tle sły­chać było dzwo­niący tele­fon.

– Mogę to zro­bić, jasne – ode­zwał się w końcu Brett. – Ale będę z tobą szczery. Obej­rze­li­śmy co naj­mniej dwa­dzie­ścia nie­ru­cho­mo­ści, a ty odrzu­ca­łaś każdą z nich. Jeśli mam się bawić w detek­tywa i szu­kać tej kobiety, to muszę wie­dzieć, że jesteś tym razem gotowa pójść za cio­sem.

Było to uczciwe i zara­zem abso­lut­nie praw­dziwe. Odrzu­cała wszyst­kie oferty, które jej przed­sta­wiał. Nie dla­tego, że nie mogła dosto­so­wać tych nie­ru­cho­mo­ści do swo­ich potrzeb albo że była wybredna, ale dla­tego, że żadna z nich nie wyda­wała się jej wła­ściwa. Ale ten dom – budy­nek, któ­rego nie zauwa­żała aż do wczo­raj i w któ­rym ni­gdy jej noga nie postała – ow­szem.

– Rory?

– Jestem gotowa.

Cztery

Soline

Możemy porzu­cić Pracę, ale Praca ni­gdy nie porzuci nas. Będzie wal­czyła, by nas pod­trzy­mać, będzie się poja­wiała na naszej ścieżce raz za razem, aż w końcu sku­pimy na niej uwagę. To wła­śnie zna­czy być wybraną.

Esméee Rousell, cza­row­nica od sukien ślub­nych

29 maja 1985 – Boston

Wzdry­gam się, kiedy punkt ósma odzywa się tele­fon. Nikt już do mnie nie dzwoni, w każ­dym razie nie­zbyt czę­sto, a jeśli się to zda­rza, to rzadko przed poranną kawą. Pozwa­lam, by apa­rat brzę­czał upo­rczy­wie, kiedy wci­skam tłok kawiarki, mając nadzieję, że ten ktoś w końcu zre­zy­gnuje. Nie ma nikogo, z kim chcia­ła­bym poroz­ma­wiać.

Tele­fon nie daje za wygraną. Pod­no­szę słu­chawkę i od razu ją odkła­dam. Po kilku sekun­dach apa­rat znowu się odzywa. Ponow­nie bez słowa prze­ry­wam połą­cze­nie, licząc na to, że ten ktoś po dru­giej stro­nie poj­mie, o co cho­dzi, i da mi spo­kój. Kiedy tele­fon dzwoni po raz trzeci, pod­no­szę gwał­tow­nym ruchem słu­chawkę z wide­łek.

– Nie chcę niczego kupić! – rzu­cam ostro.

Już się mam roz­łą­czyć, kiedy sły­szę gło­śny wybuch śmie­chu. To zna­jomy dźwięk i zadzi­wia­jąco przy­jemny, nawet o tej nie­wzmoc­nio­nej jesz­cze kofe­iną porze dnia. Mój adwo­kat i jed­no­cze­śnie przy­ja­ciel, jak przy­pusz­czam, z któ­rym nie roz­ma­wia­łam od mie­sięcy.

– Daniel Bal­lan­tine… to ty?

– Tak, to ja. I nie dzwo­nię, żeby spy­tać, czy chcesz coś kupić. Dzwo­nię, żeby spy­tać, czy jesteś gotowa coś sprze­dać. A wła­ści­wie wyna­jąć.

– O czym ty mówisz?

– Mia­łem wczo­raj wie­czo­rem tele­fon. Pytano o nie­ru­cho­mość przy Fair­field.

Czuję się tak, jakby w kark ude­rzył mnie nagle powiew lodo­wa­tego powie­trza.

– Ktoś chce nabyć mój sklep?

Krótka pauza z rodzaju tych grzecz­nych, ale też peł­nych zaże­no­wa­nia.

– No cóż, to już od lat nie jest żaden sklep, ale ow­szem, ktoś inte­re­suje się twoim domem.

– Kto?

– Agent, z któ­rym roz­ma­wia­łem, nie podał nazwi­ska swo­jego klienta, ale jeśli mnie zna­lazł, to bez wąt­pie­nia odro­bił lek­cję. Nazywa się Brett Gle­ason, z firmy Back Bay Land Group. Popro­sił o spo­tka­nie.

– Dom nie jest ani na sprze­daż, ani do wyna­ję­cia.

Po dru­giej stro­nie roz­lega się cha­rak­te­ry­styczny dla Daniela dźwięk, kiedy go fru­struję – coś pomię­dzy mruk­nię­ciem a jed­no­cze­śnie wes­tchnie­niem.

– Posłu­chaj mnie, Soline, minęły już trzy lata… odkąd… ponad trzy, prawdę powie­dziaw­szy, a oboje wiemy, że nie ma mowy o wzno­wie­niu inte­resu. Pożar spo­wo­do­wał ogromne znisz­cze­nia, a bio­rąc wszystko pod uwagę…

Wszystko.

Wycią­gam wolną dłoń grzbie­tem do góry i wpa­truję się w nią. Lśniąca różowa skóra, upstrzona plam­kami wosko­wej bieli, nie­znaczne szpo­nia­ste zakrzy­wie­nie pal­ców. Druga dłoń, ta trzy­ma­jąca słu­chawkę, pre­zen­tuje się nieco lepiej, ale nie­wiele, rezul­tat opa­rzeń dru­giego stop­nia, któ­rych dozna­łam, kiedy zosta­wiony przeze mnie zapa­lony papie­ros wywo­łał pożar w moim skle­pie z suk­niami ślub­nymi. Póź­niej były szyny chi­rur­giczne, tera­pia fizyczna, seria wyczer­pu­ją­cych ope­ra­cji. Ponow­nie szyny chi­rur­giczne. I ponow­nie tera­pia. Dopóki leka­rze nie zgo­dzili się co do tego, że nic wię­cej nie da się już zro­bić.

– Masz na myśli moje ręce? – pytam cicho.

– Mam na myśli wszystko, Soline. Zja­wi­łaś się tu sama i zaha­ro­wy­wa­łaś na śmierć, budu­jąc renomę od zera. Ludzie ni­gdy nie zapo­mną nazwi­ska Rous­sel ani tego, co ono ozna­cza. Ale jesteś już na eme­ry­tu­rze. Po co ten dom ma stać pusty? Mówimy o bar­dzo wyso­kiej cenie.

– Nie potrze­buję pie­nię­dzy.

– Nie, nie potrze­bu­jesz, to pewne. Ale nie potrze­bu­jesz też wspo­mnień. Może naj­wyż­szy czas uwol­nić się od nich i pójść dalej.

Jego słowa roz­pa­lają we mnie iskierkę gniewu.

– Myślisz, że to wystar­czy? Pod­pi­suję umowę, ktoś inny się tam wpro­wa­dza i wszystko prze­mija jak zły sen?

Daniel wzdy­cha.

– Nie to mia­łem na myśli. Wiem, przez co prze­szłaś, i wiem, że masz powody, by się upie­rać przy zacho­wa­niu tego domu. Ale prze­cież nie pozby­wasz się go na zawsze. Nie tak cał­ko­wi­cie. Choć, tak szcze­rze mówiąc, nie jestem pewien, czy trzy­ma­nie się przy nim kur­czowo służy ci w tej chwili.

Patrzę ze zło­ścią na zapa­rzacz do kawy, klnąc pod nosem na swo­jego adwo­kata. Dla­czego do licha musi dzwo­nić aku­rat teraz, kiedy tak sku­tecz­nie uda­wa­łam, że na niczym mi już nie zależy?

– Nie chcę o tym teraz mówić.

– Obie­caj mi tylko, że się nad tym zasta­no­wisz.

Wzdy­cham, znu­żona tym despo­tycz­nym trak­to­wa­niem.

– W porządku.

– To zna­czy, że wynaj­miesz swój dom?

– To zna­czy, że o tym pomy­ślę.

– Zadzwo­nię jutro.

– Nie jutro – odwar­kuję. – Poju­trze.

– W porządku. Poju­trze.

Odkła­dam słu­chawkę i wra­cam do wysty­gnię­tej kawy. Muszę zacząć wszystko od nowa. Wyj­muję z zapa­rzaczki tłok i wyle­wam letni płyn do zlewu. Wiem, że Daniel życzy mi jak naj­le­piej, i to nie tylko dla­tego, że mu płacę. Ale nie­któ­rych wąt­ków mojej histo­rii nie zna, wąt­ków, które na dobre wykre­śli­łam z życia. I jakie to wszystko ma zna­cze­nie teraz po tylu latach? Ludzie tacy jak ja – ludzie z rodu Rous­sel – to wymie­ra­jący gatu­nek, a nasz dar nie ma wiel­kiej war­to­ści w oczach świata, który już nie wie­rzy w la magie.

Od poko­leń moja rodzina była nie­od­łączną czę­ścią pew­nego rodzaju conte de fée – bajki. Choć okre­śle­nie „bajka” jest naj­praw­do­po­dob­niej nie­trafne. Bajki mają wszak szczę­śliwe zakoń­cze­nia. Przy­po­wie­ści nato­miast to histo­rie ku prze­stro­dze, lek­cje, któ­rych celem jest poucze­nie nas o życiu i jego kon­se­kwen­cjach. I przez te wszyst­kie lata kobiety Rous­se­lów doświad­czyły mnó­stwa kon­se­kwen­cji.

Róż­nie nas nazy­wają. Cygan­kami, cza­row­ni­cami, bia­łymi wiedź­mami, sza­man­kami. W Anglii nazy­wają nas prze­bie­głymi guślar­kami, choć zawsze nie­na­wi­dzi­łam tego okre­śle­nia. Może dla­tego, że przy­wo­dzi na myśl oszustki o zręcz­nych dło­niach, cze­ka­ją­cych tylko na oka­zję, by uwol­nić naiw­nego prze­chod­nia od kilku pen­sów w kie­szeni, szar­la­tanki ze swą uda­waną magią i wul­gar­nymi popi­sami prze­po­wia­da­ją­cymi przy­szłość i wygła­sza­ją­cymi banały. Nie jeste­śmy takimi ludźmi. Dla nas Praca to świę­tość, to powo­ła­nie.

We Fran­cji, skąd pocho­dzę, jeste­śmy les tis­seu­ses de sort – tkacz­kami czaru – co jest przy­naj­mniej bliż­sze prawdy. Posia­damy pewne umie­jęt­no­ści, talenty w dzie­dzi­nach takich, jak tali­zmany i zioła, karty i kamie­nie – czy też, jak w naszym przy­padku, igły i nici. Nie­wiele już nas pozo­stało czy też nie­zbyt wiele tych, które utrzy­mują się ze swego fachu. Ale wciąż jest kilka, jeśli ktoś wie, gdzie ich szu­kać. I przez jakiś czas byłam jedną z nich, tak jak moja matka, a wcze­śniej jej matka, miesz­ka­jąc przy wąskich, krę­tych ulicz­kach Paryża, zna­nych wta­jem­ni­czo­nym jako dziel­nica rze­mio­sła.

Były­śmy kobie­tami z rodu Rous­sel, rodziną kraw­co­wych – wytwór­czy­niami sukni ślub­nych, mówiąc ści­śle – lecz obda­rzo­nych szcze­gólną spe­cja­li­za­cją. Panna młoda, która nosi w dniu ślubu suk­nię uszytą przez jedną z nas, ma zapew­nione wieczne szczę­ście mał­żeń­skie. Jeste­śmy wybran­kami albo też, tak głosi legenda, słu­żeb­ni­cami La Mère Divine – Boskiej Matki. I jak wszyst­kie słu­żeb­nice, musimy zado­wa­lać się naszym samot­nym losem, by poświę­cać wła­sne szczę­ście w służ­bie innym. Niczym w przy­padku sióstr zakon­nych, czarno-bia­łych, jak nazywa je Tante Lilou, wpaja się nam od naj­młod­szych lat, że szczę­śliwe zakoń­cze­nia są domeną innych ludzi.

Dar, twier­dziła Maman, choć patrząc wstecz, nie jestem pewna, czy był wart tej ceny. I tak, była cena. Jeśli cho­dzi o magię, cze­goś zawsze trzeba się wyrzec. A kobiety z rodu Rous­sel aż nadto dobrze poznały cenę nie­po­słu­szeń­stwa.

Maléfice – klą­twa prze­ka­zy­wana z poko­le­nia na poko­le­nie – ponie­waż jedna z nas, jakaś tam głu­pia Rous­sel, któ­rej imię jest już dawno zapo­mniane, posłu­żyła się kie­dyś la magie do kra­dzieży męża innej kobie­cie, naru­sza­jąc pierw­szą zasadę naszej wiary: nie szko­dzić.

Jest to praw­do­po­dob­nie mit, choć podej­rze­wam, że jak w przy­padku wszyst­kich mitów jest w tym jakieś ziarno prawdy. Rzecz powta­rzana dosta­tecz­nie czę­sto zyskuje wła­sne miej­sce w prze­strzeni, tak jak nie­prze­rwany stru­my­czek wody znaj­duje drogę, prze­dzie­ra­jąc się przez kamień. Tak więc owa klą­twa była uświa­da­miana mojej matce i jej matce, a wcze­śniej matce mojej babki jako ostrze­że­nie przed nie­szczę­snym losem tych, które sprze­nie­wie­rzyły się swemu powo­ła­niu. Nasze serca mają pozo­stać sta­ran­nie zary­glo­wane, zamknięte na pokusy, które mogą spra­wić, że zapo­mnimy o swoim zasad­ni­czym celu – zapew­nie­niu szczę­ścia innym. Tak głosi kate­chizm kobiet Rous­sel. Jed­nak serce zawsze chce podą­żać wła­sną drogą i kobiety te sta­wały się ofia­rami zarówno miło­ści, jak i jej kon­se­kwen­cji.

Prze­sąd, ktoś mógłby powie­dzieć. Widzia­łam jed­nak nie­pod­wa­żalne dowody na wła­sne oczy albo też sły­sza­łam o nich. Giselle, matka mojej matki, porzu­cona przez męża, nie­speł­nio­nego arty­stę, po uro­dze­niu dru­giej córki. Tante Lilou, owdo­wiała, kiedy jej przy­stojny mąż Brit wje­chał samo­cho­dem do rowu w dniu, w któ­rym wró­cili z podróży poślub­nej w Gre­cji. Maman, opusz­czona przez jej tajem­ni­czego mło­dego kochanka, kiedy się oka­zało, że jest w ciąży. I ja, oczy­wi­ście. Ale to opo­wieść na inną oka­zję.

Tym­cza­sem wróćmy do Pracy. Maman nazy­wała ją uświę­coną, powo­ła­niem wyrzeź­bio­nym w naszych ser­cach na długo przed naszymi naro­dzi­nami. To też przy­wo­dzi na myśl zakon­nice, jak przy­pusz­czam, choć nie skła­damy for­mal­nych ślu­bów. Naszym ślu­bem jest nasze imię. Naszym ślu­bem jest nasza krew. Nasza Praca – zaklę­cia wszy­wane z mozo­łem w szwy bia­łej jedwab­nej sukni – jest naszym ślu­bem. I otrzy­mu­jemy za nasz wysi­łek przy­zwo­ite wyna­gro­dze­nie.

W Paryżu, gdzie moda i znane nazwi­ska idą ze sobą w parze, były­śmy na dobrą sprawę nikim. Nazwi­sko Rous­sel nie poja­wiało się w mod­nych salo­nach, gdzie bon vivanci popi­jali szam­pana i pogry­zali tarte tro­pe­zienne. Takie luk­susy były zare­zer­wo­wane dla Cha­nel, Lanvina i Patou. Ale w mniej zna­nych zakąt­kach mia­sta, gdzie kobie­tom obda­rzo­nym pew­nymi umie­jęt­no­ściami pła­cono za zacho­wa­nie sekre­tów innych kobiet, Maman, uro­dzona jako Esmée Rous­sel, córka Giselle Rous­sel, była znana jako La Sorcière de la Robe.

Cza­row­nicą od sukien ślub­nych.

Prze­jęła to miano, kiedy zmarła moja grand-mere, i miało się stać moim, gdy Maman osta­tecz­nie odło­ży­łaby swoją igłę. Nie było to jed­nak imię, któ­rego bym sobie kie­dy­kol­wiek życzyła. Ow­szem, odzie­dzi­czy­łam po matce kra­wiecki talent i znacz­nie prze­wyż­sza­łam jej zdol­no­ści pro­jek­to­wa­nia, ale nie mogłam się z nią rów­nać, gdy cho­dziło o zaklę­cia. Nie mam cier­pli­wo­ści do takich rze­czy. Albo­wiem moje myśli – i marze­nia – sku­piały się na czymś zgoła innym.

Maman sta­rała się za wszelką cenę spra­wić, bym się ich pozbyła. Była surową prze­ło­żoną, czę­sto mnie kar­ciła i rzadko chwa­liła. Uwa­żała mnie za osóbkę ego­istyczną i nie­wdzięczną, dzi­kie zwie­rzątko, które poża­łuje i wyrzą­dzi sobie pew­nego dnia krzywdę, jeśli nie zaprze­sta­nie snu­cia głu­pich marzeń i nie zaak­cep­tuje swego powo­ła­nia. Un rêveur, zwy­kła mówić war­kli­wym gło­sem, kiedy zaczy­na­łam błą­dzić gdzieś myślami, a ręce tra­ciły spraw­ność. Marzy­cielka. Zasłu­gi­wa­łam na to, rzecz jasna. Tak, marzy­łam na jawie. Z zamglo­nym wzro­kiem, zanu­rzona w cał­kiem innym świe­cie jak każda młoda dziew­czyna.

I tak jak każda inna dziew­czyna zapi­sy­wa­łam swe marze­nia w księ­dze. Nie w tej, która słu­żyła jako archi­wum mat­czy­nych nauk, ale innej – z bia­łymi czy­stymi stro­ni­cami, które tylko cze­kały, bym je zapeł­niła wła­snymi pro­jek­tami. Nie­zli­czone kartki ze stro­jami, które zamie­rza­łam stwo­rzyć któ­re­goś dnia i ozna­czyć swoim imie­niem. Sukienki, kostiumy i suk­nie wie­czo­rowe we wszyst­kich bar­wach tęczy. Ochry, lazuru i ciem­nego fio­letu.

Takie były kolory moich dziew­czę­cych snów i marzeń. Nie­stety, nam, kobie­tom, rzadko przy­pada w udziale życie, jakie same byśmy sobie wybrały. Zamiast tego narzu­cają nam okre­ślony los ci, któ­rzy rosz­czą sobie prawo do tego, by lepiej wie­dzieć, i nim sobie to uświa­do­mimy, zosta­jemy ule­pione na podo­bień­stwo kogoś, kogo nijak nie roz­po­zna­jemy, ukształ­to­wane wedle czy­je­goś wyobra­że­nia. Odnosi się to zwłasz­cza do przed­sta­wi­cie­lek rodu Rous­sel.

Przez sie­dem­dzie­siąt lat pro­wa­dzi­ły­śmy salon przy Rue Legen­dre z nie­wiel­kim miesz­kan­kiem na pię­trze. Nie przed­sta­wiał się oka­zale, był mały, ale szy­kowny, z okien­ni­cami i lilio­wymi drzwiami, co odróż­niało go od sąsied­nich domów. Lila to kolor naszego rodu, kolor la magie – mądrej magii. Mogły­by­śmy sobie pozwo­lić na coś bar­dziej wyra­fi­no­wa­nego, na przy­kład jakiś wyszu­kany szyld albo mar­kizę przy wej­ściu, ale nasze klientki ceniły dys­kre­cję nie­mal tak samo jak sztukę kra­wiecką Maman. I któż mógłby mieć do nich o to pre­ten­sję. Żadna kobieta – a już na pewno Fran­cuzka – nie chce, by wie­dziano, że wymaga pomocy przy les cho­ses de coeur. Liczne jed­nak tego wyma­gają. Mimo wszystko wiele odcho­dziło z kwit­kiem, gdyż nie two­rzyły uda­nej pary z wybran­kiem serca, a tym samym nie gwa­ran­to­wały trwa­łego związku.

Nie wcho­dziło się ot, tak, z ulicy i zama­wiało u Maman suk­nię. By stać się panną młodą spod znaku Rous­sel, nale­żało speł­nić trzy warunki: być pole­coną przez poprzed­nią klientkę, zło­żyć przy­rze­cze­nie zacho­wa­nia dys­kre­cji i wyka­zać się bez­względną szcze­ro­ścią. Ale nawet to nie prze­są­dzało o tym, że panna młoda jest warta uwagi. Ist­niał cały pro­ces, testy, przez które musiało się prze­brnąć, pyta­nia ocze­ku­jące sto­sow­nych odpo­wie­dzi, i oczy­wi­ście magiczne odczy­ty­wa­nie. Wszystko to odby­wało się w małym salo­niku Maman na tyłach naszego sklepu.

Poten­cjalna klientka zja­wiała się o ści­śle wyzna­czo­nej porze. Sama. Ni­gdy w towa­rzy­stwie matki. Zawsze cze­kała na nią taca z poczę­stun­kiem – talerz her­bat­ni­ków i słodka ciemna cze­ko­lada, ser­wo­wana w cien­kich por­ce­la­no­wych fili­ża­necz­kach. Maman uśmie­chała się wtedy roz­bra­ja­jąco ponad brze­giem swo­jej i zaczy­nały się pyta­nia.

Jak długo znasz swego mło­dego wybranka? Jak się pozna­li­ście? Czy jego matka cię apro­buje? Czy twoja apro­buje jego? Czy roz­wa­ża­cie posia­da­nie dzieci? Czy zbli­ży­li­ście się już do sie­bie intym­nie? Czy zaspo­kaja cię fizycz­nie? Czy kie­dy­kol­wiek był ci nie­wierny? Czy ty byłaś kie­dy­kol­wiek nie­wierna jemu?

Cza­sem pró­bo­wały kła­mać, ale nie przy­no­siło im to niczego dobrego. Maman potra­fiła na kilo­metr wyczuć kłam­stwo, nim jesz­cze poja­wiło się na czy­ichś ustach. A jego ceną było ode­sła­nie z kwit­kiem.

Po tych pyta­niach matka prze­cho­dziła do meri­tum. Kobie­tom pole­cano przy­nieść jakąś oso­bi­stą rzecz, a także tę, która nale­żała do narze­czo­nego: szczotkę do wło­sów albo pier­ścio­nek, coś, czego się używa i dotyka na co dzień. Maman brała owe przed­mioty po kolei w dło­nie; jej wzrok tra­cił wów­czas ostrość, oddech nabie­rał głębi, aż zaczy­nały się zja­wiać okre­ślone obrazy. „Echa”, jak je nazy­wała. Echa tego, co było i co miało się jesz­cze wyda­rzyć.

Może się to komuś wyda­wać dziwne niczym jakaś fan­ta­sma­go­ria. I wyda­wało się to jesz­cze dziw­niej­sze, kiedy jako mała dziew­czynka obser­wo­wa­łam te sceny przez dziurkę od klu­cza, patrząc ukrad­kiem na rze­czy, któ­rych nie poj­mo­wa­łam. A potem pew­nego dnia Maman wyja­śniła. Każda dusza two­rzy echo. Niczym odcisk palca albo pod­pis, które wni­kają w to, co nas ota­cza. Mówi o tym, kim jeste­śmy. Gdzie jest nasze miej­sce. Co przy­nie­siemy światu. Żadne echo nie jest toż­same z innym. Są tylko i wyłącz­nie nasze. Lecz są nie­kom­pletne – sta­no­wią połówkę dosko­na­łej cało­ści. Jak zwier­cia­dło bez odbi­cia. Toteż każde echo bez­u­stan­nie poszu­kuje swej dru­giej połówki, by się dopeł­nić. To wła­śnie sta­ramy się odna­leźć w odczy­ty­wa­niu przed­mio­tów, znak, że echa kochan­ków do sie­bie pasują.

Nie­mal dwie trze­cie ze wszyst­kich panien mło­dych, które zwró­ciły się do Maman o pomoc, zostały ode­słane z kwit­kiem i żadne pie­nią­dze nie mogły nakło­nić jej do zmiany zda­nia. Bądź co bądź, cho­dziło o nie­zwy­kle ważną rzecz. Stawką była jej repu­ta­cja, ona zaś musiała strzec jej pil­nie. Jedno potknię­cie mogło ją zruj­no­wać, ba! zruj­no­wać wszyst­kie przed­sta­wi­cielki naszego rodu.

Mia­łam dwa­na­ście lat, kiedy zaczęła mnie na serio szko­lić. Rok wcze­śniej niż jej Maman zaczęła szko­lić ją. Kiedy spy­ta­łam dla­czego, odparła, że nie można cze­kać. Muszę być gotowa, gdy nadej­dzie czas. Nie rozu­mia­łam tego wtedy. I miało tak pozo­stać przez następne lata. Ale robi­łam to, co mi kazano. I tak zaczęły się moje dzie­cięce lek­cje u cza­row­nicy od sukien ślub­nych.

Moje szko­le­nie skła­dało się z trzech czę­ści. Pierw­szą było prze­po­wia­da­nie, na któ­rym według Maman powinna się naj­pierw sku­pić każda wprawna w swym fachu sor­ciere. Nosi ono też inne nazwy. Wró­że­nie ze szkla­nej kuli, różdż­kar­stwo, wywo­ły­wa­nie duchów. Okre­śle­nie, takie czy inne, niczego nie zmie­nia. La magie to coś ela­stycz­nego, potęż­nego, a mimo to pla­stycz­nego, zdol­nego przy­bie­rać różne formy i zasto­so­wa­nia. Zapach. Dźwięk. Obraz. Dotyk. Nawet smak może być wyko­rzy­stany, jeśli prak­tyk jest wystar­cza­jąco wyszko­lony. W przy­padku kobiet Rous­sel jest to dotyk i zdol­ność sku­pie­nia czy­jejś oso­bi­stej histo­rii – echa, jak mówimy – w opusz­kach naszych pal­ców.

Kiedy cho­dzi o zaklę­cia – i o szczę­ście – nie ist­nieje coś takiego jak roz­miar uni­wer­salny. Dobra, mądra magia, magia sku­teczna opiera się na pozna­niu histo­rii klientki – kim jest i jak prze­żywa swoje życie, co ją moty­wuje. Ażeby być sku­teczną, trzeba dotrzeć do prawdy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki