Ostatnia z dziewcząt Moon - Barbara Davis - ebook + audiobook + książka

Ostatnia z dziewcząt Moon ebook

Davis Barbara

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odrzuciła rodzinne dziedzictwo.

Teraz szuka sposobu, aby je ocalić.

Lizzy Moon chciała odciąć się od rodzinnego domu i siedliska zwanego Moon Girl Farm. Przed ośmioma laty porzuciła ziemię, którą uprawiało dziewięć pokoleń obdarzonych niezwykłym darem uzdrowicielek, uciekając przed przekazywanymi szeptem plotkami i pogłoskami o dziwnym dziedzictwie rodu Moon.

Lecz gdy umiera jej ukochana babka Althea, Lizzy musi wrócić i zmierzyć się z tragedią sprzed lat: nierozwiązaną zagadką morderstwa dwóch młodych dziewcząt i okrutnymi oskarżeniami, które prześladowały Altheę aż do śmierci.

Młoda kobieta pragnie sprzedać farmę i powrócić do życia w Nowym Jorku, dopóki nie trafia w jej ręce dziennik, który sprawia, że Lizzy odkrywa własne szczególne talenty.

Czy uda się jej oczyścić imię swojej babki, kiedy podąży śladami kobiet z rodu Moon?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 479

Oceny
4,5 (56 ocen)
35
14
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Raffaello83

Nie polecam

Nudna jak flaki. Nie wnosi sobą nic oprócz suchych opisów naprzemiennie z ckliwymi powierzchownymi opisami. Czekałam na finał. Finału nie było. Tego typu ksiązek z rodem magicznych kobiet w tle od lat 90 powstały dziesiątki, jeśli nie setki. Większośc lepsza od tej, te kilkanaście które ja znam -z pewnością.
00
yuping

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna lektura - opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca, zapuszczaniu korzeniu i rozwiązywaniu tajemnic z przeszłości.
00

Popularność




Prolog

Ciało, które spo­czy­wało długi czas w wodzie, ulega roz­kła­dowi róż­nego rodzaju: bar­dziej i mniej dra­stycz­nemu – tak przy­naj­mniej sły­sza­łam. Skąd mia­ły­by­śmy o tym wie­dzieć, my, kobiety z rodu Moon? Gdy nad­cho­dzi kres żywota, wybie­ramy ogień, a potem roz­sy­pu­jemy nasze popioły na ziemi, która należy do nas od ponad dwóch wie­ków. Moje popioły też tam teraz są, zmie­szane z pro­chami przod­ków.

Czy naprawdę upły­nęło tylko kilka tygo­dni od czasu, kiedy ode­szłam? Tygo­dni, gdy tkwię zawie­szona mię­dzy świa­tami, nie­zdolna pozo­stać, nie­chętna, by ruszyć dalej, uwią­zana przez żal i nie­do­koń­czoną sprawę. Ta sepa­ra­cja wydaje się w jakiś spo­sób dłuż­sza. Lecz nie o swo­jej śmierci pra­gnę się dzi­siaj roz­wo­dzić, tylko o tej, która stała się udzia­łem dwóch mło­dych dziew­cząt – Darcy i Heather Gil­man – przed ponad ośmioma laty. Kiedy w końcu ich ciała wyło­wiono z wody, poszu­ki­wano ich od nie­mal trzech tygo­dni. Coś kosz­mar­nego patrzeć na to, a jed­nak patrzy­łam. Widzisz, prze­cze­sy­wali mój staw, prze­ko­nani, że znajdą to, czego szu­kają. Dla­czego nie, skoro całe mia­sto na mnie patrzyło? Z powodu tego, kim byłam – i czym byłam albo czym byłam według ich wyobra­żeń.

Pamięć, jak się wydaje, nie umiera wraz z cia­łem. Upły­nęły lata od tam­tego strasz­nego dnia nad sta­wem, a ja pamię­tam wszyst­kie szcze­góły, odtwa­rza­jąc je w kółko na podo­bień­stwo jakiejś nie­koń­czą­cej się, bez­li­to­snej pętli. Szef poli­cji w wade­rach, jego ludzie ze swoją łodzią, fur­go­netka leka­rza sądo­wego tuż obok, jej tylne drzwi sze­roko roz­warte na przy­ję­cie nowego ładunku. Blada jak ściana twarz matki cze­ka­ją­cej na wia­do­mość o losie swo­ich dziew­czy­nek. Szepty prze­bie­ga­jące sykli­wie po tłu­mie jak prąd elek­tryczny. A potem wymowny, prze­raź­liwy dźwięk gwizdka.

Oto spływa na nas cisza, taka, która nie­sie ze sobą swój wła­sny cię­żar – cię­żar umar­łych. Nikt nawet nie drgnie, gdy poja­wia się pierw­sze ciało, mignię­cie ręki w zabło­co­nym brą­zo­wym płasz­czu, woda ście­ka­jąca z rękawa, kiedy roz­mo­kły kształt zostaje wycią­gnięty na brzeg. Nabrzmiała, poczer­niała twarz, czę­ściowo zakryta przez strąki ocie­ka­ją­cych wodą, ciem­nych wło­sów.

Zacho­wują ostroż­ność, trak­tu­jąc ją z czu­ło­ścią, która wydaje się dziw­nie maka­bryczna i jest trudna do znie­sie­nia. Uświa­da­miam sobie, że sta­rają się zacho­wać dowody, czuję wręcz dotyk zim­nego jęzora na krę­go­słu­pie. A więc mogą wyto­czyć sprawę. Mnie.

Nie­długo póź­niej wycią­gają dru­gie ciało i teraz roz­lega się ury­wany szloch; serce matki pęka z roz­pa­czy i tęsk­noty za umi­ło­wa­nymi isto­tami.

I tak to się zaczęło, ten okropny, prze­ra­ża­jący dzień, który prze­są­dził o wszyst­kim. O końcu farmy. I, być może, o końcu naszego rodu.

Jeden

16 lipca

Althea Moon była mar­twa.

Tak wyni­kało z listu. Mar­twa w swoim łóżku w nie­dzielny pora­nek. Mar­twa z powodu dłu­giej, wynisz­cza­ją­cej cho­roby. Mar­twa i już skre­mo­wana, jej pro­chy roz­sy­pane przy pełni księ­życa, zgod­nie z jej ostat­nią wolą.

Kon­tury pokoju stra­ciły ostrość, kiedy Lizzy prze­glą­dała list przez zasłonę łez, a zwarte linie słów roz­ma­zy­wały się na kartce. „Zwa­żyw­szy na fakt, że miej­sce pobytu pani matki jest obec­nie nie­znane, prze­ka­zano pani wyłączną wła­sność Moon Girl Farm. Prze­sy­łam tę paczkę zgod­nie z ostat­nim życze­niem pani babki”.

U dołu wid­niał pod­pis. Evan­ge­line Bro­us­sard. Nazwi­sko nie brzmiało zna­jomo, ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że kobieta – kim­kol­wiek była – wie­działa o ostat­nich dniach Althei wię­cej niż ona sama. Lizzy nie miała nawet poję­cia, że jej babka jest poważ­nie chora.

Prze­łknęła łzy, czu­jąc na języku słony smak winy i żalu, po czym się­gnęła po paczkę dołą­czoną do listu. Była zawi­nięta w brą­zowy papier, nieco pod­nisz­czony. Wpa­try­wała się w odbitą czer­wo­nym stem­plem infor­ma­cję na wierz­chu: ZWROT DO NADAWCY. Naj­wi­docz­niej prze­syłka została nadana na adres jej daw­nego miesz­ka­nia, zwró­cona przez jego obec­nych loka­to­rów, a następ­nie prze­ka­zana do jej biura.

Zamie­rzała wcze­śniej powia­do­mić Altheę o zmia­nie adresu, ale podob­nie jak tyle innych rze­czy ostat­nimi czasy to także zostało prze­oczone. Wstrzy­mała oddech, roz­ry­wa­jąc opa­ko­wa­nie, a potem wes­tchnęła gwał­tow­nie, dostrze­ga­jąc prze­lot­nie czarną skórę z głę­bo­kimi wytło­cze­niami. Dobrze znała tę książkę. Był to czy­sty dzien­nik, który Althea dała jej na szes­na­ste uro­dziny – dzien­nik, jaki otrzy­my­wały w tym wieku wszyst­kie dziew­czyny z rodu Moon.

Jej palce drżały, kiedy wodziła nimi po okładce, po żebro­wa­nym grzbie­cie, po stro­ni­cach z ząb­ko­wa­nym brze­giem, zna­jąc ich dotyk na pamięć. W Salem Creek było jesz­cze osiem takich, zamknię­tych w szafce na książki w bab­ci­nej biblio­tece, a w tytule każ­dej wid­niało imię autorki, która ją zapi­sy­wała: Księga Sabine, Księga Dorothée, Księga Aurore. I tak przez całe poko­le­nia. Dzie­wiąta przy­pusz­czal­nie – Księga Althei – też zaj­mo­wała pośród nich swoje miej­sce.

Sta­no­wiły tra­dy­cję w rodzi­nie, rytuał ini­cja­cyjny, gdy każda kolejna kobieta z rodu ślu­bo­wała poświę­cić się Ścieżce. Mozol­nie zapi­sy­wane wolu­miny, pełne reme­diów i prze­pi­sów, uświę­co­nych bło­go­sła­wieństw i strzę­pów kobie­cej mądro­ści, sta­ran­nie prze­cho­wy­wane dla przy­szłych poko­leń. I oto Lizzy miała też swój, który poja­wił się niczym przy­sło­wiowy zły sze­ląg, tak czy­sty jak w dniu, w któ­rym go otrzy­mała.

Otwo­rzyła go nader ostroż­nie i wle­piła oczy w dedy­ka­cję. „Dla Elzi­beth – Czas, byś napi­sała wła­sną histo­rię”.

Nie Eli­za­beth. Elzi­beth. Nie mogła się nawet pochwa­lić nor­mal­nym imie­niem.

W wieku szes­na­stu lat nie chciała mieć nic wspól­nego z tą tra­dy­cją – ani czym­kol­wiek innym, co miało zwią­zek z tym oso­bli­wym rodzin­nym dzie­dzic­twem. Pra­gnęła być nor­malna jak inni ludzie. Toteż scho­wała dzien­nik do szu­flady i zigno­ro­wała go.

Teraz, gdy trzy­mała go w rękach, zda­wało jej się, że jest on rodza­jem oskar­że­nia, przy­po­mnie­nia, że odrzu­ca­jąc z lek­ce­wa­że­niem ów uświę­cony rodzinny oby­czaj, odwró­ciła się od wszyst­kiego, czym jej babka żyła, czego nauczała, w co wie­rzyła. Mogłaby uda­wać ze względu na Altheę, robić to, czego po niej ocze­ki­wano, i wypeł­niać stro­nice dzien­nika głu­pa­wymi bazgro­łami. Nawet zwy­czajne, nor­malne dziew­czyny pro­wa­dzą dzien­niki – pod posta­cią różo­wych notat­ni­ków z ser­dusz­kami na okład­kach i cie­niut­kimi, lichymi mosięż­nymi zatrza­skami, chro­nią­cymi przed wścib­skimi oczami. Ona jed­nak była zbyt uparta, by temu ulec, zde­cy­do­wana raz na zawsze zerwać z tra­dy­cją rodzinną i nakre­ślić wła­sną mapę swo­jej przy­szło­ści. I zro­biła to, jeśli nowa, lśniąca tabliczka na drzwiach jej gabi­netu sta­no­wiła jaką­kol­wiek wska­zówkę – od pierw­szego roku stu­diów w Dic­ker­son Col­lege przez staż w Worl­dwide Com­pany aż do sta­no­wi­ska dyrek­torki kre­atyw­nej w Che­nier Fra­gran­ces, a wszystko to w ciągu zale­d­wie ośmiu lat.

Jed­nak pół roku po jej upra­gnio­nym awan­sie wciąż pró­bo­wała sobie pora­dzić z nową funk­cją i mnó­stwem zmian, jakie zaszły w jej życiu. Bra­ko­wało czasu, by opo­wie­dzieć o tym Althei – tak przy­naj­mniej sobie wma­wiała. Prawda była jed­nak taka, że ich kon­takty z latami sta­wały się coraz bar­dziej spo­ra­dyczne. Nie z leni­stwa, ale poczu­cia winy. Wyda­wało się czymś nie­wła­ści­wym piać z zachwytu nad wła­snym suk­ce­sem, pod­czas gdy jej babka była zmu­szona patrzeć, jak dzieło jej wła­snego życia – uko­chana farma – więd­nie i umiera. Ona wszakże sobie wma­wiała, że czeki, które od czasu do czasu wysyła, wyna­gro­dzą ośmio­let­nią nie­obec­ność, listy bez odpo­wie­dzi i nie­liczne roz­mowy przez tele­fon. Nie wyna­gro­dziły, oczy­wi­ście. Nic nie mogło ich wyna­gro­dzić. A teraz było za późno, by powie­dzieć cokol­wiek Althei.

Pró­bo­wała się z tym pogo­dzić – ze świa­tem bez Althei Moon – ale nie umiała. Jakim cudem ta kobieta, tak pełna mądro­ści, życia i miło­ści, kobieta wyro­sła – zda­wało się – z samej gleby, którą kochała, i o którą się tak trosz­czyła, mogła odejść na zawsze?

Ni­gdy nie wyznała, że nie­do­maga. Ani razu w dłu­gich, peł­nych nowin listach. A jed­nak Evan­ge­line Bro­us­sard wspo­mniała o prze­wle­kłej cho­ro­bie. Dla­czego Althea to ukry­wała?

– Och, jesteś wresz­cie – usły­szała.

Lizzy zamru­gała, czu­jąc przy­pływ wzbie­ra­ją­cych w oczach pie­ką­cych łez, i skon­ster­no­wana zoba­czyła Luca Che­niera w drzwiach swego gabi­netu. Wła­śnie się ostrzygł, przez co wyglą­dał jesz­cze bar­dziej zabój­czo niż zwy­kle w swoim czar­nym gar­ni­tu­rze od Brio­niego. I dosko­nale o tym wie­dział. Iry­to­wało ją to, kiedy się jesz­cze spo­ty­kali, ale teraz ode­szło do prze­szło­ści.

Pocią­gnęła nosem, pozby­wa­jąc się śla­dów łez. Ostat­nia rzecz, jakiej pra­gnęła – to żeby męż­czy­zna, któ­remu zawdzię­czała awans, przy­ła­pał ją zapła­kaną albo żeby usły­szała pyta­nia, co bez wąt­pie­nia by się stało, gdyby uznał, że coś przed nim skrywa. Zer­k­nęła na niego z nadzieją, że nie wygląda zbyt kosz­mar­nie, kła­dąc jed­no­cze­śnie dzien­nik na kola­nach, chcąc ukryć go przed jego wzro­kiem.

– Potrze­bu­jesz cze­goś? – zapy­tała.

Uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc zęby, któ­rych wygląd dowo­dził, że nie­dawno je pobie­lił.

– Szu­ka­łem cię w prze­rwie na lunch, ale powie­dzieli mi, że masz spo­tka­nie.

– Byłam w dziale mar­ke­tingu, oma­wia­li­śmy nową kam­pa­nię doty­czącą reklamy dru­ko­wa­nej. Nie usta­li­li­śmy jesz­cze wszyst­kiego, ale powin­ni­śmy…

Luc prze­rwał jej mach­nię­ciem ręki.

– Spo­tkaj się ze mną po pracy. Zamie­rza­łem zabrać cię na lunch, ale kola­cja będzie chyba lep­sza, nie sądzisz?

Nie, nie sądziła, choć nie była zasko­czona, że on tak pomy­ślał. Przy­wykł do tego, że zawsze sta­wia na swoim. Dla­czego nie? Ten męż­czy­zna wręcz ema­no­wał oso­bi­stym uro­kiem. Nie prze­szka­dzało też, że wyglą­dał niczym Johnny Depp bez maki­jażu rodem z Pira­tów z Kara­ibów albo że zacho­wał ślad mat­czy­nego, fran­cu­skiego akcentu. Wszystko to jed­nak dawno stra­ciło swój powab.

Sta­rali się za wszelką cenę zacho­wać dys­kre­cję. Żad­nych biu­ro­wych flir­tów czy publicz­nego oka­zy­wa­nia uczuć. Żad­nych spo­tkań pod­czas lun­chu bez arku­szy kal­ku­la­cyj­nych czy Power­Po­inta. Lecz tam­tego wie­czoru, kiedy ofi­cjal­nie powia­do­miono ją o awan­sie, poszli do niego, by to uczcić, i wpa­dli na Rey­nolda Acker­mana, adwo­kata z kan­ce­la­rii praw­ni­czej, który przy­pad­kowo był ze swoją żoną; obcho­dzili wła­śnie dwu­dzie­stą rocz­nicę mał­żeń­stwa. Wtedy zro­zu­miała, że musi doko­nać wyboru – albo dać sobie spo­kój, albo stać się uoso­bie­niem biu­ro­wego ste­reo­typu.

Zakoń­czyła wszystko następ­nego dnia. Luc przy­jął to dość dobrze, może dla­tego, że już na wcze­snym eta­pie usta­lili pewne zasady. Każde z nich mogło odejść w odpo­wied­nim cza­sie. Żad­nych łez. Żad­nych wyrzu­tów. Ostat­nio jed­nak dawał nie­dwu­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że może powinni zacząć od nowa. Nie podzie­lała tego zda­nia.

– Więc dziś wie­czo­rem? – nale­gał, sto­jąc w drzwiach. – Mogli­by­śmy się wybrać do wło­skiej knajpki.

– Nie mogę. Przy­kro mi.

– Zare­zer­wuję dla nas sto­lik u Scar­petty. Samo can­noli…

– Moja babka zmarła – wypa­liła Lizzy. – Wła­śnie dosta­łam list.

Luc oka­zał na tyle przy­zwo­ito­ści, by przy­ga­sić uśmiech. Wszedł do gabi­netu i zamknął za sobą drzwi.

– Przy­kro mi. Nie wie­dzia­łem, że cho­ruje.

– Ja też nie. – Te słowa bolały bar­dziej, niż się Lizzy spo­dzie­wała; zare­je­stro­wała bez­wied­nie, że odwraca wzrok. Nie uma­wiali się, że będą przed sobą wypła­ki­wać swoje żale, a ona nie zamie­rzała tego teraz czy­nić. – Ukry­wała to przede mną.

– Nie przy­po­mi­nam sobie, byś czę­sto o niej wspo­mi­nała. Ani o kim­kol­wiek ze swo­jej rodziny, jeśli o to cho­dzi. Były­ście ze sobą bli­sko?

– Były­śmy – odparła bez­na­mięt­nie. – Wycho­wała mnie na dobrą sprawę.

– Nie­fart.

Lizzy patrzyła na niego sze­roko otwar­tymi oczami. „Nie­fart? Tak się mówi, kiedy ktoś stra­cił uko­chaną osobę?”. Nie powinna jed­nak być zdzi­wiona. Widziała już wcze­śniej, jaki jest sto­su­nek Luca do śmierci.

Spo­ty­kali się w tajem­nicy przez kilka mie­sięcy, kiedy jego matka i zara­zem jej men­torka w świe­cie per­fum prze­grała walkę z rakiem szyjki macicy. Lizzy przy­glą­dała mu się uważ­nie pod­czas pogrzebu, kiedy ści­skał dło­nie i przyj­mo­wał kon­do­len­cje, odgry­wa­jąc rolę kocha­ją­cego syna. Jed­nak wraz z upły­wem popo­łu­dnia nie mogła się oprzeć wra­że­niu, że wszystko spro­wa­dza się wła­śnie do tego – do odgry­wa­nia okre­ślo­nej roli. Począt­kowo przy­pi­sy­wała brak żalu prze­wle­kłemu cha­rak­te­rowi cho­roby jego matki. Miał czas się przy­go­to­wać, pogo­dzić z sytu­acją i poże­gnać. Teraz zasta­na­wiała się, czy go aby nie prze­ce­niała.

– Przy­kro mi z powodu two­jej straty – oznaj­mił w końcu i wycią­gnął rękę, by dotknąć jej dłoni. – Zechcesz oczy­wi­ście poje­chać na pogrzeb.

Lizzy cof­nęła rękę, a potem poło­żyła ją na kola­nach, tak by nie mógł jej dosię­gnąć.

– Nie będzie pogrzebu. Już roz­rzu­cili jej pro­chy.

Luc uniósł w zdu­mie­niu brwi.

– Co… bez cie­bie?

Ski­nęła głową, nie chcąc się wda­wać w szcze­góły. Kiedy cho­dziło o jej rodzinę, wolała ogra­ni­czać wyja­śnie­nia do mini­mum. Jeśli się chciało być trak­to­wa­nym poważ­nie – a ona chciała – pew­nych spraw nie nale­żało po pro­stu poru­szać.

– Nie bawimy się w naszej rodzi­nie w cere­giele – odparła i mru­gnęła parę razy, powstrzy­mu­jąc nowy potok łez. „Chyba że się uzna za cere­giele roz­rzu­ce­nie czy­ichś pro­chów na lawen­do­wym polu przy pierw­szej pełni księ­życa”, pomy­ślała. – Poza tym to moja wina – cią­gnęła. – Zapo­mnia­łam powia­do­mić o zmia­nie adresu, kiedy się prze­pro­wa­dzi­łam, więc list wędro­wał to tu, to tam. Umarła dwa mie­siące temu. Kiedy się nie ode­zwa­łam, uznali w domu pogrze­bo­wym, że nie ma na co cze­kać, i zajęli się jej pro­chami.

Luc ski­nął głową, jakby to wyja­śnie­nie cał­ko­wi­cie mu wystar­czało, a potem nagle zmarsz­czył czoło.

– To jed­nak tro­chę dziwne – rzekł. – Cała ta uro­czy­stość bez cie­bie…

Lizzy uni­kała jego wzroku.

– Rodzaj rodzin­nej tra­dy­cji. Cho­dzi o… czas. Tak czy ina­czej, jest już po wszyst­kim.

– I bar­dzo dobrze, jeśli chcesz znać moje zda­nie. Ni­gdy nie lubi­łem pogrze­bów. Cały ten żal, sku­piony w jed­nym miej­scu – urwał i udał, że się wzdryga. – Mar­no­traw­stwo emo­cji, jeśli się głę­biej nad tym zasta­no­wić. Osoba, która zmarła, nie ma poję­cia, że jest opła­ki­wana, ponie­waż, no cóż, już nie żyje. A potem całe to mam­ro­ta­nie uprzej­mo­ści i obja­da­nie się na sty­pie. No i ten najazd rodziny, istna puszka Pan­dory. Zawsze jest to skom­pli­ko­wane albo, jak mawia moja matka… compliqué.

Compliqué.

Lizzy ski­nęła głową. Dosko­nałe okre­śle­nie jej wła­snej rodziny.

– Tak, prawda. Jeste­śmy… dość skom­pli­ko­wane.

– Kiedy byłaś tam ostat­nim razem?

– Ni­gdy. Wyje­cha­łam osiem lat temu i wię­cej już nie wró­ci­łam.

Luc gwizd­nął cicho.

– To kawał czasu, nawet wedle moich stan­dar­dów. Twoja matka też ode­szła?

Wie­działa, o co pyta – czy jej matka nie żyje. Szcze­rze mówiąc, nie miała zie­lo­nego poję­cia. Nikt nie miał. A to było nie­mal tak, jakby umarła.

– Ow­szem. Ode­szła. Wszy­scy ode­szli.

Męż­czy­zna sta­nął po jej stro­nie biurka i oparł się bio­drem o jego kant.

– Moja mała, biedna sie­rotka – powie­dział cicho. – Nie jesteś sama, wiesz o tym. Moja matka cię kochała, i to tak bar­dzo, że kazała mi się tobą opie­ko­wać. Powie­działa: „Lizzy będzie któ­re­goś dnia genialna, a ja chcę, żebyś się nią zajął”. Jest tak, jakby zapi­su­jąc mi tę firmę, zapi­sała mi przy oka­zji także cie­bie.

Z ogrom­nym tru­dem się powstrzy­mała, by nie prze­wró­cić oczami.

– Nie można zosta­wić komuś w testa­men­cie osoby, Luc – zapro­te­sto­wała. – Jestem na wła­snym utrzy­ma­niu od bar­dzo dawna.

Wypro­sto­wał się i pod­szedł do okna.

– Ile czasu potrze­bu­jesz? Trzy dni, cztery?

Zmarsz­czyła czoło.

– Na co?

– Nie wiem. Żałobę, jak się domy­ślam. Cokol­wiek musisz zro­bić. Przy­pusz­czam, że trzeba się zająć spra­wami finan­so­wymi, sprze­dać dom.

– To wła­ści­wie farma. Zie­lar­ska. Ale nie muszę tam wra­cać. Mogę zała­twić wszystko, nie rusza­jąc się stąd.

– Poważ­nie? – Uśmiech­nął się, jakby mile zasko­czony. – A ja już myśla­łem, że jesteś sen­ty­men­talna.

Pokrę­ciła głową, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć tę roz­mowę, zanim powie coś, co sprawi, że Luc unie­sie te swoje sta­ran­nie wypie­lę­gno­wane brwi.

– Po pro­stu… jest mnó­stwo do zała­twie­nia. Wspo­mnie­nia, któ­rych wola­ła­bym nie przy­wo­ły­wać. Tak jak powie­dzia­łeś, to jest… compliqué.

Uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej, aro­gancko i zara­zem pro­tek­cjo­nal­nie.

– Moja matka była sen­ty­men­talna – rzekł. – Mawiała, że wszy­scy musimy od czasu do czasu wró­cić do domu, przy­po­mnieć sobie, skąd pocho­dzimy. Myślę, że miała po czę­ści rację. Rze­czy­wi­ście musimy wra­cać od czasu do czasu do domu, ale tylko po to, by sobie przy­po­mnieć, dla­czego ode­szli­śmy, i uświa­do­mić sobie jasno, czego chcemy. Ponie­waż na dłuż­szą metę jedy­nie to się liczy: czego ocze­ku­jemy od życia i co jeste­śmy gotowi uczy­nić, żeby to osią­gnąć. Może tego ci wła­śnie trzeba, Lizzy? Spę­dzić tro­chę czasu ze swo­imi wspo­mnie­niami. Kiedy się nimi zaj­miesz, może ina­czej spoj­rzysz na pewne rze­czy.

Czas z wła­snymi wspo­mnie­niami.

Opu­ściła wzrok na kolana, nie chcąc napo­tkać jego spoj­rze­nia. Nie miał poję­cia, o co pro­sił. Nie to, że nie powi­nien był wie­dzieć. Tylko nie byłby w sta­nie sobie wyobra­zić tego rodzaju wspo­mnień, o jakich w rze­czy­wi­sto­ści roz­ma­wiali.

– W porządku, słowo daję – odparła tylko. – Dam sobie radę. Mogę zała­twić wszystko na odle­głość.

Przy­glą­dał jej się scep­tycz­nie.

– Jak chcesz, ale nie wydaje mi się, by to było w porządku. Może trzeba prze­tra­wić tę stratę, posta­wić kropkę nad i, jak to się mówi. Mógł­bym poje­chać tam z tobą, żeby ci było łatwiej.

I oto się zja­wił – praw­dziwy motyw skry­wa­jący się za jego nagłą tro­ską.

– Nie jeste­śmy ze sobą już od mie­sięcy, Luc.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– Więc po co to pro­po­nu­jesz?

– Uwie­rzysz, jeśli powiem, że ze szla­chet­nych pobu­dek?

– Nie.

Luc zga­sił uśmiech, naj­wy­raź­niej akcep­tu­jąc prze­graną.

– Mimo wszystko to kiep­ski czas, by mie­rzyć się z nim samemu. Pozwól się przy­naj­mniej zapro­sić na kola­cję. Obie­cuję, że ogra­ni­czę się do spraw zawo­do­wych, jeśli chcesz.

– Dzięki, ale chcę być teraz sama.

Spo­glą­dała, jak się oddala, prze­ko­nana, że się obra­ził. Jed­nakże pod pew­nym wzglę­dem miał rację. Naprawdę potrze­bo­wała czasu, by to wszystko prze­tra­wić, upo­rać się z fak­tem, że nagle została na świe­cie sama, i odpo­wie­dzieć na pyta­nie, co to w grun­cie rze­czy zna­czy. Althea nie żyła, a jej wła­sna matka znik­nęła naj­wi­docz­niej z powierzchni ziemi – albo dosłow­nie, albo w prze­no­śni. I nie miało już być wię­cej kobiet z rodu Moon – tego była pewna. A przy­naj­mniej tego, że oto wła­śnie stała się ostat­nią dziew­czyną z ich dłu­giej, cią­gną­cej się przez poko­le­nia linii.

Dwa

Lizzy zzuła buty i skie­ro­wała się wprost do kuchni. Jakoś zdo­łała prze­trwać ten dzień, uśmie­cha­jąc się pod­czas dłu­giego koro­wodu kon­do­len­cji, kiedy to wia­do­mość o jej stra­cie roz­nio­sła się po biu­rze.

Otwo­rzyła butelkę bia­łego wina i nalała do kie­liszka sporą por­cję, a potem zro­biła sobie prze­rwę, żeby pod­lać zioła w donicz­kach sto­ją­cych na para­pe­cie. Roz­ma­ryn na wzmoc­nie­nie pamięci. Bazy­lia na wzmoc­nie­nie odwagi. Tymia­nek na odpę­dze­nie kosz­ma­rów sen­nych. Był to kate­chizm jej dzie­ciń­stwa – kate­chizm obo­wią­zu­jący wszyst­kie dziew­czyny z jej rodu.

Zerwała odru­chowo listek bazy­lii i roz­tarła go mię­dzy pal­cami, uwal­nia­jąc ostro-słodki aro­mat – pie­przny, anyż­kowy, lekko mię­towy. Była to jedna z jej ulu­bio­nych przy­praw roślin­nych, może dla­tego, że przy­po­mi­nała jej szczę­śliwe chwile spę­dzone na goto­wa­niu w bab­ci­nej kuchni. Lecz tym razem poja­wiło się jesz­cze jedno wspo­mnie­nie – star­sze.

Althea oce­niała aku­rat znisz­cze­nia po nie­spo­ty­ka­nie póź­nym przy­mrozku, kiedy Lizzy sta­nęła nie­spo­dzie­wa­nie za jej ple­cami. Nie mogła mieć wtedy wię­cej niż sie­dem lat, wie­działa jed­nak instynk­tow­nie, że nie wolno się ruszyć; widziała dziwną inten­syw­ność malu­jącą się na twa­rzy jej babki, kiedy ta klę­czała obok kępki poczer­nia­łej bazy­lii i z zamknię­tymi oczami prze­su­wała po niej chro­po­wa­tymi od zro­go­wa­ceń dłońmi. Wymam­ro­tała coś wów­czas nie­zro­zu­miale, jakieś czułe słowa, któ­rych Lizzy nijak nie potra­fiła odcy­fro­wać. No i przede wszyst­kim ude­rzył ją widok tej samej rośliny naza­jutrz, zdro­wej i zie­lo­nej, bez śladu zmar­z­nię­cia.

Był to bodaj naj­bar­dziej nie­po­ko­jący, budzący lęk dar Althei – umie­jęt­ność wskrze­sza­nia nie­mal mar­twego zioła czy kwiatu przez dotyk i kilka łagod­nie wypo­wie­dzia­nych słów. Także nie­zwy­kły talent do uprawy roślin, które nie powinny były roz­kwit­nąć w nie­sprzy­ja­ją­cym kli­ma­cie Nowej Anglii. Plotki o nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ściach ogrod­ni­czych jej babki roz­cho­dziły się w Salem Creek lotem bły­ska­wicy; szep­tano o nich na porządku dzien­nym. Nie­któ­rzy przy­pi­sy­wali to magii, inni rygo­ry­stycz­nemu prze­strze­ga­niu zasad jej alma­na­chu. Bez względu na to jak było, wszy­scy się zga­dzali co do jed­nego: że ska­li­sta gleba Moon Girl Farm niczego Althei nie odma­wiała.

Teraz, gdy ode­szła, kto miał się zająć tą zie­mią?

Pyta­nie to nie dawało Lizzy spo­koju, nawet kiedy szła z butelką wina do salonu. Wkrótce wszystko miało nale­żeć do kogoś innego. Dom i sto­doła, pola, sklep zie­lar­ski jej babki – pozba­wione rodzin­nej opieki i oddane w ręce obcych. Od zawsze wie­działa, że to się sta­nie, że Althea kie­dyś umrze i że trzeba będzie coś z farmą zro­bić. Tyle że nie zasta­na­wiała się spe­cjal­nie nad tym, jak to będzie wyglą­dało – albo że to wła­śnie jej przyj­dzie zająć się tym wszyst­kim.

Musia­łaby się zasta­no­wić nad logi­styką, zna­leźć agenta nie­ru­cho­mo­ści goto­wego zała­twić sprze­daż na odle­głość, a potem skon­tak­to­wać się z odpo­wied­nim han­dla­rzem, by ten zajął się wypo­sa­że­niem domu. Nie było tam tak naprawdę nic war­to­ścio­wego. Lecz co z oso­bi­stymi rze­czami Althei? Jej ubra­niami, książ­kami – kolek­cją dzien­ni­ków trzy­ma­nych pod klu­czem w biblio­tece? Czyż mogła powie­rzyć opiekę nad nimi komuś obcemu? A jeśli nie, to kto wcho­dził w grę? Z pew­no­ścią nie jej lek­ko­myślna matka, któ­rej wszystko roz­sy­py­wało się jak domek z kart. Ale Rhanna to była cał­kiem inna histo­ria – praw­do­po­dob­nie pozba­wiona zakoń­cze­nia, gdyż od lat nie dawała oznak życia.

Ogar­nęło ją dziwne odrę­twie­nie; sie­dząc wsparta na porę­czy kanapy, czuła się wyzuta z gniewu i nie­mile zasko­czona wypad­kami mija­ją­cego dnia. Słońce zaczęło się już zni­żać, kry­jąc się w szcze­liny i zagłę­bie­nia man­hat­tań­skich dachów, tak jak na tych sepio­wych pocz­tów­kach, które wysta­wiano w skle­pach z myślą o tury­stach. Po trzech mie­sią­cach, które upły­nęły od czasu, gdy zamie­niła swoje maleń­kie pod­da­sze na miesz­ka­nie w East Tower, wciąż nie przy­wy­kła do tego widoku. Ani do innych korzy­ści zwią­za­nych z jej nowym lokum. Luc ją zapew­niał, że raz-dwa się oswoi z nowym oto­cze­niem, ale gdy roz­glą­dała się po pokoju, niczego nie roz­po­zna­wała. Meble, dzieła sztuki na ścia­nach, nawet jej odbi­cie spo­glą­da­jące na nią z przy­ciem­nio­nego okna zda­wało się nale­żeć do kogoś innego – obcej osoby, która uda­wała Lizzy Moon.

Przez lata mia­sto wygła­dziło ją nie­jako, uni­ce­stwia­jąc do końca tę dziew­czynę, która bie­gała boso po bab­ci­nych polach i zbie­rała zioła, aż jej palce pokry­wały się pla­mami, a paznok­cie upo­dab­niały do ziar­ni­stej gleby Nowej Anglii. Lecz z dru­giej strony wła­śnie dla­tego przy­je­chała do Nowego Jorku: by pozbyć się tego wcie­le­nia i żyć jak inni ludzie. Wła­ściwa osoba na wła­ści­wym miej­scu. Żad­nych nie­spo­dzia­nek. Żad­nych podej­rzeń. Żad­nej sekret­nej książki z jej imie­niem na okładce. Po pro­stu… nor­mal­ność. I tak to się na ogół spraw­dzało. Prze­szła długą drogę od chwili, gdy opu­ściła Salem Creek. Tylko czy ist­niało coś takiego jak zbyt długa droga? Czy można było odejść tak sku­tecz­nie, że czło­wiek się w tym zatra­cał?

Dopiła wino i poszła do kuchni, żeby sobie dolać. Nie­wiele bra­ko­wało, a zaczę­łaby się nad sobą roz­czu­lać; czuła to w kościach. Nie mogła sobie jed­nak pozwo­lić na ule­ga­nie tęsk­no­cie ani zapo­mi­nać, dla­czego wyje­chała z Salem Creek.

Osiem lat temu dwie nasto­let­nie dziew­czyny nie wró­ciły do domu o wyzna­czo­nej porze. Godziny prze­mie­niły się w dni, dni w tygo­dnie. Heather i Darcy Gil­man po pro­stu roz­pły­nęły się w powie­trzu.

Po nie­spełna dobie wymie­niano imię Althei jako praw­do­po­dob­nej spraw­czyni. Nie było w tym nic zaska­ku­ją­cego. Gdy tylko poja­wiało się coś złego – wcze­sna zamieć śnieżna, nie­spo­dzie­wany przy­pływ, epi­de­mia odry – winę za to przy­pi­sy­wano auto­ma­tycz­nie kobie­tom z rodu Moon. Wielu prze­bą­ki­wało o tym niby to pół­żar­tem, inni jed­nak, ludzie w pew­nych krę­gach, przy­da­wali tym pogło­skom walor prawdy. Wszel­kie braki Salem Creek tuszo­wało prze­są­dami i nad­mierną gor­li­wo­ścią reli­gijną. Znik­nię­cie dziew­cząt od Gil­ma­nów nie było tu wyjąt­kiem.

Naprędce zało­żono gorącą linię, do mia­steczka zje­chała gre­mial­nie prasa. Orga­ni­zo­wano czu­wa­nia łącz­nie z odpo­wied­nimi rekwi­zy­tami pod posta­cią Biblii, świec, kwia­tów i plu­szo­wych misiów. A potem, kiedy wrzawa zaczęła przy­ci­chać, ktoś zapu­kał do jej drzwi. Prze­ka­zał ano­ni­mową infor­ma­cję, twier­dząc, że widział, jak Althea wciąga dziew­czynki do stawu, a potem zako­puje coś nie­opo­dal w ziemi.

Wydano nakaz prze­szu­ka­nia, w jego rezul­ta­cie zna­le­ziono dwie małe sło­miane lalki. Laleczki wudu, jak to okre­ślono w jed­nej z gazet, odzna­czały się bowiem ude­rza­ją­cym podo­bień­stwem do zagi­nio­nych dziew­cząt, co się tyczyło także koloru płasz­czy­ków, które nosiły tam­tego wie­czoru, kiedy zagi­nęły. Nie zostały jed­nak zako­pane, jak twier­dził autor donosu, tylko pozo­sta­wione na ziemi przy pełni księ­życa wraz z małym płó­cien­nym worecz­kiem soli i zia­ren kminku. Rytuał ochrony, jak wyja­śniła Althea poli­cji, ofiara mająca na celu bez­pieczne dopro­wa­dze­nie dziew­czy­nek do ich rodzi­ców.

W następ­nej kolej­no­ści prze­szu­kali staw. Godzinę póź­niej z jego dna wycią­gnięto ciała Heather i Darcy Gil­man, pod­czas gdy połowa mia­sta przy­glą­dała się temu zza żół­tej taśmy poli­cyj­nej. Nie trzeba było długo cze­kać na usta­le­nia leka­rza sądo­wego: uraz czaszki u jed­nej dziew­czyny, uraz karku u dru­giej. W obu przy­pad­kach zabój­stwo.

Ujaw­niły się z całą zaja­dło­ścią krą­żące od dzie­siąt­ków lat pogło­ski, nie­kiedy szep­tane, nie­kiedy wypo­wia­dane gło­śno. Zaklę­cia, elik­siry, rytu­ały odpra­wiane nago przy pełni księ­życa. Ofiary skła­dane z dzie­wic. Wiele z tych plo­tek roz­sie­wali ludzie, któ­rzy znali Altheę przez całe życie. Nie było nawet cie­nia dowodu, co tłu­ma­czyło, dla­czego nie wysu­nięto żad­nych zarzu­tów, ale nie uci­szyło to złych języ­ków ani nie powstrzy­mało przy­zwo­itych ludzi z Salem Creek przed czu­wa­niami w bla­sku świec – zja­wiło się nie­mal pół mia­sta – by ode­gnać modli­twą zło, które się pośród nich zagnieź­dziło. Każdy jest nie­winny, dopóki nie udo­wodni mu się winy – chyba że ktoś nosi nazwi­sko Moon.

A teraz kobieta, którą posą­dzano o te mor­der­stwa, nie żyła. Czy roz­le­gło się zbio­rowe wes­tchnie­nie ulgi? Czy bur­mistrz ogło­sił dzień świą­teczny?

Dzyń, dzyń. Cza­row­nica nie żyje.

Tak. Zde­cy­do­wa­nie pła­wiła się w żalu i może była tro­chę wsta­wiona. Powinna praw­do­po­dob­nie wykom­bi­no­wać coś do jedze­nia, ale ten pomysł nie wydał się jej pocią­ga­jący. Ruszyła więc w głąb kory­ta­rza ze swoją torebką i ponow­nie napeł­nio­nym kie­lisz­kiem, gotowa na długą gorącą kąpiel przed snem.

Rzu­ciła torebkę na łóżko i zdjęła ubra­nie, potem odwró­ciła się, by się­gnąć po kie­li­szek na noc­nym sto­liku. Zawar­tość torebki roz­sy­pała się po narzu­cie, nie wyłą­cza­jąc dzien­nika, który Evan­ge­line Bro­us­sard przy­słała wraz z listem. Jego widok był jak cios w brzuch, który zgina czło­wieka wpół, nawet jeśli się tego spo­dzie­wał.

Althea ode­szła.

Ogar­nął ją bez­brzeżny żal, kiedy osu­nęła się na łóżko i wzięła książkę do ręki; poczuła pod powie­kami tak gorące łzy, że nie­omal prze­oczyła kartkę, która wysu­nęła się spo­mię­dzy stro­nic i wylą­do­wała na jej kola­nach. Popa­trzyła na nią zdzi­wiona, a potok łez nagle wysechł. Słowa miej­scami roz­ma­zy­wały się przez kleksy, ale bez wąt­pie­nia miała przed sobą zwarty cha­rak­ter pisma swo­jej babki.

Moja naj­droż­sza Lizzy,

Jeśli czy­tasz teraz ten list, to wiesz, że ode­szłam i dla­czego popro­si­łam, by prze­słano ci twoją książkę. Zawsze pra­gnę­łam dla cie­bie szczę­ścia – i wciąż pra­gnę – ale skła­ma­ła­bym, mówiąc, że tego szczę­ścia nie można zna­leźć na naszej far­mie. Ni­gdy nie prze­sta­łam żywić nadziei, że zamiesz­kasz w tym domu i wró­cisz na zie­mię, którą obie tak kochamy, oraz na Ścieżkę, którą kobiety z naszego rodu podą­żają od wielu poko­leń. Tak dobrze się zapo­wia­da­łaś jako dziew­czynka, wyka­zy­wa­łaś tyle darów. Nie­stety, bałaś się inno­ści – bałaś się być kimś wyjąt­ko­wym. Tak bar­dzo chcia­łaś być jak wszy­scy inni, że nie waha­łaś się odrzu­cić swo­ich darów. Lecz takich darów nie da się odrzu­cić. Wciąż są w tobie i cze­kają na to, by je wyko­rzy­stać. Cze­kają na twój powrót do domu. Linia naszego rodu jest długa i pewna, oba­wiam się jed­nak, że zosta­nie nie­ba­wem prze­rwana, a nasze dzie­dzic­two zgi­nie na zawsze. Tylko ty pozo­sta­łaś, ostat­nia i naj­lep­sza z nas wszyst­kich. Są jed­nak jesz­cze rze­czy, któ­rych się musisz nauczyć, rze­czy, któ­rymi nie zdą­ży­łam się z tobą podzie­lić, nim ode­szłaś. Znisz­czone rze­czy, które wyma­gają naprawy. Ukryte rze­czy, które wyma­gają ujaw­nie­nia. Są tu księgi, nauki tych wszyst­kich kobiet, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opie­kunką, straż­niczką naszych sekre­tów. Żywię nadzieję, że pew­nego dnia twoja książka też się tu znaj­dzie, usta­wiona na półce obok mojej, a dary, takie jak nasze, nie prze­padną dla świata. Nie do mnie jed­nak należy ten wybór. Należy do cie­bie. Każdy z nas ma swoją histo­rię – tę, którą wraz z upły­wem naszych godzin i dni opo­wia­damy świa­do­mie albo i nie. Ale jak powie­dzia­łam przed wielu laty, nikt nie powi­nien pisać two­jej histo­rii prócz cie­bie. Cokol­wiek posta­no­wisz, wiedz, że zawsze jesteś w moim sercu i że nie żegnam się z tobą. Nie ist­nieją poże­gna­nia, moja Lizzy, a jedy­nie obrót Kręgu. Do zoba­cze­nia…

A.

Lizzy wciąż pła­kała, skła­da­jąc list i wsu­wa­jąc go z powro­tem mię­dzy stro­nice dzien­nika. Były to słowa z rodzaju tych, jakich ni­gdy nie powinno się pisać, tylko wypo­wia­dać wprost, oso­bi­ście. Nie zna­czyło to, by list jej babki zawie­rał wiele nie­spo­dzia­nek. Lizzy od zawsze wie­działa, czego się po niej ocze­kuje – tego samego, czego ocze­ki­wało się po każ­dej kobie­cie nazwi­skiem Moon. Miała wydać na świat córkę i edu­ko­wać ją potem w wia­do­mej dzie­dzi­nie, by linia rodu nie ule­gła prze­rwa­niu, gdyż tak wła­śnie się działo od poko­leń.

Nie ist­nieli w tym rodzie męż­czyźni. Nie było braci czy synów ani też mężów. Nikt tego nie pla­no­wał – albo jeśli pla­no­wał, to nie powie­dział tego gło­śno. Dziew­częta ni­gdy nie prze­ja­wiały skłon­no­ści do mał­żeń­stwa, wolały prze­by­wać we wła­snym towa­rzy­stwie, wycho­wy­wać wła­sne córki i sku­piać całą ener­gię na rodzin­nej far­mie.

Do czasu, nim Lizzy wyje­chała do szkoły, pozo­stało z niej nie­wiele cen­nego, czy też z rodziny, jeśli o to cho­dziło – i wąt­piła, czy przez osiem lat jej nie­obec­no­ści cokol­wiek się pod tym wzglę­dem popra­wiło. Poza tym miała wła­sne życie, na które ciężko zapra­co­wała. Niech ktoś inny odbu­duje farmę – ktoś, kto jej naprawdę pra­gnie.

Jed­nakże słowa Althei wra­cały do niej niczym echo: „Są tu księgi, nauki tych wszyst­kich, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opie­kunką…”.

Ponow­nie wszystko spro­wa­dzało się do ksiąg. Dla­tego Althea posta­rała się, by prze­słano jej dzien­nik. Nie cho­dziło wyłącz­nie o jej histo­rię. Cho­dziło o ich wszyst­kie histo­rie i obo­wią­zek, który na niej spo­czął – opie­kunki sekre­tów rodu Moon. Zawsze, nie­odmien­nie obo­wią­zek.

Ow­szem, mogła zna­leźć jakie­goś agenta nie­ru­cho­mo­ści, który wysta­wiłby farmę na sprze­daż. Mogła nawet wyszu­kać kogoś, kto usu­nąłby meble i oso­bi­ste rze­czy jej babki – ale nie księgi. Nie miała poję­cia, co z nimi zro­bić – nikt ni­gdy o tym nie mówił – lecz pozby­cie się ich nie wcho­dziło w rachubę. Skry­wały w sobie magię – cichą magię, jak nazy­wała ją Althea. Nie jakieś bzdury z kotłami czy świe­cami. Żadne tam przy­wo­ły­wa­nie duchów czy rzu­ca­nie cza­rów. Żadne sabaty cza­row­nic czy ogni­ska o pół­nocy. Jedy­nie uzdro­wi­ciel­ska praca utrwa­lana dla potom­no­ści, dowód, że żyły i czy­niły na świe­cie dobro.

Pomy­ślała, że musi poje­chać do Salem Creek i spa­ko­wać te książki, nawet gdyby koniec koń­ców mia­łaby je scho­wać na dnie swo­jej gar­de­roby. W któ­rymś momen­cie musia­łaby się zasta­no­wić, co by się z nimi stało po jej odej­ściu – gdyby nie pozo­stał już nikt, komu mogłaby je prze­ka­zać – ale na razie jesz­cze nie musiała o tym myśleć.

Althea uwa­żała ją za ostat­nią i naj­lep­szą z dziew­cząt Moon. Ale taka nie była. Jej „dary” – jeśli tak nale­żało je nazwać – róż­niły się od tych, któ­rymi odzna­czała się Althea. Nie była uzdro­wi­cielką ani cza­ro­dziejką. Pro­du­ko­wała per­fumy. A od kiedy została kre­atywną dyrek­torką, nawet pod tym wzglę­dem nie­wiele robiła. W rze­czy­wi­sto­ści, poza zdol­no­ścią roz­rod­czą, nie­wiele mogła zaofe­ro­wać swym poprzed­nicz­kom. Żad­nych reme­diów, któ­rymi mogłaby się dzie­lić, żad­nej mądro­ści, którą mogłaby prze­ka­zy­wać, żad­nych sekret­nych rytu­ałów, które mogłaby ujaw­nić kolej­nemu poko­le­niu. Posta­no­wiła wró­cić po książki – ze względu na Altheę. Może Luc miał rację. Może warto było spę­dzić tro­chę czasu ze wspo­mnie­niami i spoj­rzeć tej innej Lizzy Moon ostatni raz w oczy, nim odej­dzie na dobre.

Trzy

17 lipca

Dro­go­wskaz na Moon Girl Farm był tak wybla­kły, że Lizzy z tru­dem odczy­tała litery, skrę­ca­jąc w pod­jazd. Miała za sobą podróż w nie­usta­ją­cej mżawce, a do tego przez ostat­nie sześć­dzie­siąt minut prze­bi­ja­nie się przez pokryte szro­nem boczne drogi wiej­skich oko­lic New Hamp­shire, w końcu jed­nak dotarła na miej­sce.

Zadzwo­niła do Luca przed szó­stą rano; wie­działa, że o tej porze będzie na siłowni i że naj­praw­do­po­dob­niej nie odbie­rze. Napi­sała mu tylko, że zmie­niła zda­nie, jeśli cho­dzi o powrót do domu, i że zadzwoni do niego, gdy się zorien­tuje, ile czasu będzie potrze­bo­wała. Potem wyłą­czyła komórkę, unie­moż­li­wia­jąc sku­tecz­nie odpo­wiedź.

Na szczy­cie pod­jazdu zga­siła sil­nik i gdy wysia­dała z samo­chodu, ponow­nie sobie przy­po­mniała, że musi to zro­bić, speł­nić ten ostatni obo­wią­zek, nim będzie mogła zamknąć na zawsze ten roz­dział życia. Ale nawet teraz, gdy nie­wi­dzialna dłoń zaci­skała się na jej żołądku, czuła przy­cią­ga­nie tego miej­sca, zwią­zek z zie­mią, która wyda­wała się wpi­sana w jej duszę.

Farma zawsze miała w sobie coś nie­sa­mo­wi­tego; odno­siło się wra­że­nie, że została w jakiś spo­sób wyod­ręb­niona z czasu i że znaj­duje się poza świa­tem jak wio­ska Bri­ga­doon ze szkoc­kiej legendy – miej­sce, które ist­niało tylko w jej wyobraźni. A jed­nak miała ją przed sobą. Swoje dzie­ciń­stwo, zacho­wane w cza­sie jak żywe stwo­rze­nie w bursz­ty­nie.

W roku 1786 na obrze­żach Salem Creek nie było niczego prócz otwar­tego pastwi­ska, kiedy cię­żarna Sabine Moon ucie­kła z Fran­cji do nowo powsta­łych Sta­nów Zjed­no­czo­nych; miała przy sobie tylko garść klej­no­tów wszy­tych w rąbek sukni. I wyko­rzy­stała je mądrze, zamie­nia­jąc na ponad­trzy­hek­ta­rową połać ziemi, gdzie wkrótce zało­żyła nie­wielką farmę, która zaczęła dobrze pro­spe­ro­wać.

Spo­tkała się z lek­ce­wa­że­niem ze strony miesz­kań­ców wio­ski, podejrz­li­wych wobec kobiety dosta­tecz­nie lek­ko­myśl­nej, by kupić zie­mię bez pomocy męż­czy­zny, a potem upra­wiać ją o wła­snych siłach. Kobiety, która nie nosiła obrączki ani nie zamie­rzała wyja­śniać, skąd się wziął jej wydatny brzuch. Nie wspo­mi­na­jąc już o nie­ślub­nej córce, z którą wkrótce para­do­wała pod samym ich nosem. Dziwna też była dwu­let­nia susza, która zdzie­siąt­ko­wała wszyst­kie uprawy – z wyjąt­kiem tych nale­żą­cych do Sabine i wciąż roz­wi­ja­ją­cych się w naj­lep­sze. I tak zaczęto w wio­sce szep­tać o dziw­nych prak­ty­kach kobiet z rodu Moon, które ni­gdy nie wycho­dziły za mąż i rodziły wyłącz­nie córki. Które hodo­wały zioła, parzyły her­batę i wytwa­rzały tali­zmany.

Nawet teraz nikt tak naprawdę nie wie­dział, kim były, choć przez lata bar­dzo wielu snuło różne przy­pusz­cze­nia, padały naj­róż­niej­sze słowa, w tym takie jak wudu czy czary. Co nie zna­czy, by dobrzy ludzie z Salem Creek twier­dzili, że wie­rzą w ist­nie­nie cza­row­nic. By­naj­mniej. Te prze­sądy umarły przed ponad wie­kiem wraz z prak­ty­kami w rodzaju nakłu­wa­nia dia­bel­skich zna­mion czy próby wod­nej.

Jed­nakże sprawa dziew­cząt Gil­man podzia­łała jak bomba z opóź­nio­nym zapło­nem, roz­nie­ca­jąc na nowo spe­ku­la­cje i dawno pogrze­bane prze­sądy. Nie wyja­śniono zagadki tych mor­derstw, ale prze­ka­zy­wane szep­tem oskar­że­nia nie usta­wały, pod­czas gdy uko­chana farma Althei wię­dła z braku klien­tów. Rhanna ode­szła pierw­sza. Lizzy krótko potem prze­nio­sła się do Nowego Jorku, by zacząć pierw­szy rok stu­diów na Dic­ker­son Uni­ver­sity – i nowe życie, jak naj­da­lej od Moon Girl Farm.

A teraz farma nale­żała do Lizzy.

Wes­tchnęła, roz­glą­da­jąc się po przy­le­głym tere­nie, poru­szona wido­mymi ozna­kami zanie­dba­nia. Sta­ran­nie wyty­czone grządki za domem dawno obumarły, pozo­stały jedy­nie skar­ło­wa­ciałe kwiaty, prze­bi­ja­jące spod wil­got­nego, zie­lo­nego poszy­cia. Rzędy ziół też nie wyglą­dały lepiej. Nie doty­czyło to jedy­nie ziemi. Widoczna za zmar­nia­łymi polami stara kamienna winiar­nia, słu­żąca Althei za sklep zie­lar­ski, rów­nież pod­upa­dła. Wyło­żony łup­kiem dzie­dzi­niec pełen był nie­gdyś sto­ja­ków z zio­łami w donicz­kach i jasnymi let­nimi kwia­tami. Teraz wszystko pora­stał palusz­nik, sto­jaki świe­ciły pust­kami, a okna pokry­wała war­stwa brudu. Co czuła Althea na widok swo­jego sklepu zamknię­tego na trzy spu­sty? Świa­doma, że dzieło jej życia zbliża się nie­uchron­nie do kresu? I zno­sząc to wszystko w samot­no­ści?

Po dru­giej stro­nie pól, niczym war­tow­nik, stała stara, usy­cha­jąca sto­doła, jej nie­gdyś jaskrawe deski o bar­wie indygo i błę­kitu spło­wiały teraz do nud­nej nie­bie­ska­wej sza­ro­ści, a ręcz­nie malo­wane chmury i mlecz­no­biały księ­życ zdo­biące zachod­nią ścianę przy­po­mi­nały duchy.

Ten nie­biań­ski pej­zaż – prze­jaw nie­prze­wi­dy­wal­nego i czę­sto­kroć szo­ku­ją­cego natchnie­nia Rhanny – powstał nie­malże w ciągu jed­nej nocy. Owo fan­ta­styczne dzieło sztuki wywo­łało nie­małe zamie­sza­nie wśród miej­sco­wych. Szka­radz­two, jak mawiali nie­któ­rzy, było zbyt dzi­waczne jak na gusta obo­wią­zu­jące w Salem Creek. Jed­nak z cza­sem sto­doła stała się czymś w rodzaju punktu orien­ta­cyj­nego, jej zdję­cie uka­zało się nawet w maga­zy­nie „Yan­kee” jako ele­ment arty­kułu na temat nie­od­kry­tych skar­bów wsi Nowej Anglii.

Nawet teraz jej widok, choć pod­nisz­czo­nej przez czas i kaprysy pogody, wywo­ły­wał uśmiech na twa­rzy. Była ulu­bio­nym sekret­nym miej­scem Lizzy w latach mło­dzień­czych – jej samot­nią – chłodną i cichą, szczę­śli­wie nie­do­stępną dla klien­tów. Sta­no­wiła także dosko­nałą sie­dzibę jej pro­wi­zo­rycz­nego labo­ra­to­rium, gdzie mogła pra­co­wać nad per­fu­mami. Teraz, podob­nie jak reszta Moon Girl Farm, nic nie zostało z daw­nej świet­no­ści.

Lizzy otrzą­snęła się ze wspo­mnień, zmie­rza­jąc do samo­chodu po walizkę. Była głodna i zmę­czona po dłu­giej podróży; wciąż zma­gała się z bólem głowy, wywo­ła­nym zbyt dużą ilo­ścią wina. Doszła do wnio­sku, że będzie miała mnó­stwo czasu na wyrzuty, kiedy już skom­bi­nuje coś do jedze­nia.

Żywioły odci­snęły swe piętno na domu, sza­ro­zie­lone deski przy­brały barwę bar­dziej szarą niż zie­loną, a zmur­szałe nad­proża okienne poza­pa­dały się i roze­schły. A jed­nak stał na­dal, wymę­czony przez kaprysy pogody, a mimo to w jakiś spo­sób dumny, rów­nie nie­ustę­pliwy jak kobieta, która zbu­do­wała go przed ponad dwu­stu laty.

Drzwi jęk­nęły, kiedy Lizzy prze­krę­ciła klucz w zamku, a potem je pchnęła. Stała przez chwilę nie­ru­chomo, by przy­zwy­czaić oczy do mroku panu­ją­cego w holu wej­ścio­wym. Zapo­mniała już, jak mroczny był ten dom, zwłasz­cza od frontu, gdzie konary wie­ko­wego jesionu nie dopusz­czały świa­tła sło­necz­nego. Ale naj­bar­dziej ude­rzał ją bez­ruch, wra­że­nie, że wraz z odej­ściem Althei czas prze­stał biec do przodu.

Salon wyglą­dał dokład­nie tak, jakim go zapa­mię­tała: twe­edowa kanapa pod fron­to­wymi oknami, dwa wytarte fotele uszaki po obu stro­nach cegla­nego kominka, przy­pad­kowa kolek­cja naczyń cyno­wych na gzym­sie – i por­trety wiszące na prze­ciw­le­głej ścia­nie. Były w więk­szo­ści dość nie­po­radne, ot, dzieła prze­róż­nych ama­to­rów na prze­strzeni lat, ale odzna­cza­jące się wspólną cechą: każda twarz w ramie zdra­dzała ude­rza­jące podo­bień­stwo do sąsied­niej. Ciemne pro­ste włosy, skóra dosta­tecz­nie blada, by nazy­wać ją pół­prze­zro­czy­stą, i wymowne szare oczy, cha­rak­te­ry­styczne dla wszyst­kich kobiet z rodu Moon.

Dora­stała pod spoj­rze­niami tych czuj­nych oczu, ich zbio­rowy wzrok wyda­wał się tak inten­sywny, że Lizzy jako dziecko czę­sto uni­kała tego pokoju. „Każda twarz opo­wiada jakąś histo­rię” – mawiała Althea, a potem prze­py­ty­wała ją z imion. Sabine. Patrice. Renée. Dorothée. Sylvie. Honoré.

Nie­ocze­ki­wany odgłos szu­ra­nia butów spra­wił, że Lizzy znie­ru­cho­miała. Odwró­ciła się rap­tow­nie i dostrze­gła ze zdzi­wie­niem u pod­nóża scho­dów kobietę o maho­nio­wej skó­rze. Była wysoka i oso­bli­wie piękna – wyso­kie czoło, sze­ro­kie kości policz­kowe, włosy koloru soli z pie­przem, przy­cięte nie­mal do samej skóry.

– Powie­działa mi, że przy­je­dziesz – oznaj­miła kobieta po dłuż­szej chwili mil­cze­nia.

– Kim jesteś?

– Evan­ge­line Bro­us­sard. Evvie.

– To ty wysła­łaś list.

– Tak. I to dwu­krot­nie.

Lizzy zadarła brodę, dotknięta nie­wy­po­wie­dzianą kry­tyką.

– Prze­pro­wa­dzi­łam się.

Wyda­wało się, że Evvie nie spie­szy się z odpo­wie­dzią. Popa­trzyła na Lizzy zmru­żo­nymi oczami, obrzu­ca­jąc ją wzro­kiem od stóp do głów.

– Zapo­mnia­łaś powie­dzieć o tym swo­jej babce.

Lizzy opu­ściła na chwilę powieki, prze­stra­szona wonią, którą zda­wała się roz­ta­czać wokół sie­bie ta kobieta – octu i zepsu­tych brzo­skwiń.

Dez­apro­bata.

Posia­dała ten dar. Umie­jęt­ność czy­ta­nia w ludziach opartą na zapa­chu, coś jak dostrze­ga­nie nie­wi­dzial­nej aury, tyle że nosem zamiast oczami. Zaczęło się to wraz z doj­rze­wa­niem. Althea wyja­śniła jej wów­czas, że takie dary ujaw­niają się wła­śnie w tym okre­sie.

Z początku te epi­zody ją przy­tła­czały: nie­zi­den­ty­fi­ko­wane zapa­chy, które ude­rzały znie­nacka i rzadko w spo­sób sen­sowny. Musiało upły­nąć tro­chę czasu, nim się nauczyła w końcu roz­po­zna­wać to, czego się może spo­dzie­wać, a nawet czy­nić z tego uży­tek; przy­po­mi­nało to sygnał radaru, ostrze­ga­jący przed poten­cjal­nym zagro­że­niem. Ta umie­jęt­ność jed­nak zaczęła ją zawo­dzić od chwili, gdy się prze­pro­wa­dziła, jakby opusz­cze­nie farmy obni­żyło poziom jej per­cep­cji. Teraz, nagle, znów potra­fiła wychwy­ty­wać ten sygnał, a była nim dez­apro­bata.

– Zamie­rza­łam ją powia­do­mić, ale… – Umil­kła, poiry­to­wana, że odczuwa potrzebę tłu­ma­cze­nia się przed obcą kobietą. – Co tu robisz?

– Mogła­bym spy­tać o to samo.

– Tak, ale to ja pierw­sza spy­ta­łam. A ponie­waż jest to dom mojej babki, to sądzę, że zasłu­guję na odpo­wiedź.

– Byłam jej przy­ja­ciółką – odparła Evvie bez­na­mięt­nie. – Kto inny napi­sałby ten list?

Lizzy prze­chy­liła głowę na bok, sta­ra­jąc się roz­gryźć tę dziwną kobietę. Jej głos odzna­czał się nie­spo­ty­ka­nym zaśpie­wem, słowa to wzno­siły się, to opa­dały jak nuty pio­senki. Było to uro­cze, zara­zem jak muzyka – i tro­chę nie­po­ko­jące. A może barierą były upstrzone mie­dzia­nymi kro­pecz­kami zie­lone oczy kobiety? Może to one utrud­niały napo­ty­ka­nie jej wzroku?

– Zakła­da­łam, że Evan­ge­line Bro­us­sard to ktoś, kto pra­cuje dla praw­nika Althei. Albo jest zatrud­niony w domu pogrze­bo­wym. Nie spo­dzie­wa­łam się, że cię tu zastanę.

– I vice versa – mruk­nęła Evvie. – Dla­czego tu jesteś? Wła­śnie teraz? Po tak dłu­gim cza­sie?

Lizzy szu­kała w gło­wie jakiejś sen­sow­nej odpo­wie­dzi, ale musiała przy­znać, że nie potra­fiła jej zna­leźć. W każ­dym razie nie takiej, jaką była gotowa się z kimś podzie­lić.

– Chcia­łam się zająć oso­bi­ście pew­nymi rze­czami mojej babki – rze­kła w końcu. – Uwa­żała, że mi się należą.

Evvie znowu zmru­żyła oczy, ale się nie ode­zwała. Ski­nęła tylko nie­znacz­nie głową, po czym odwró­ciła się i ruszyła do kuchni, szu­ra­jąc o deski pod­łogi pod­nisz­czo­nymi butami.

Lizzy podą­żyła w ślad za nią, zauwa­ża­jąc po raz pierw­szy, że Evvie ma na sobie jeden z kwie­ci­stych far­tu­chów Althei.

– Gotu­jesz coś? – spy­tała.

– Kola­cję – odparła tamta.

Lizzy przy­glą­dała się, jak kobieta zdej­muje pokrywkę z garnka na pie­cyku i po skosz­to­wa­niu jego zawar­to­ści wyj­muje z szafki słoik z jakimś spe­cy­fi­kiem, a potem dorzuca szczyptę do potrawy.

– Miesz­kasz tu? – spy­tała Lizzy, kiedy prawda zaświ­tała jej w gło­wie.

Evvie obró­ciła się, wciąż trzy­ma­jąc cho­chlę.

– Ow­szem. Chyba że się tu zja­wi­łaś, żeby mnie wyko­pać.

Lizzy stłu­miła wes­tchnie­nie. Była zbyt zmę­czona, żeby się kłó­cić, zwłasz­cza z kimś nie­zna­jo­mym.

– Nie zja­wi­łam się tutaj, żeby cię wyko­pać. Nie wie­dzia­łam nawet, że tu jesteś. Byłaś… jej opie­kunką?

Evvie odło­żyła łyżkę i otarła dło­nie o far­tuch.

– Nie pła­ciła mi, jeśli o to pytasz, ale chyba tak. To wła­śnie ofe­rują sobie przy­ja­ciele – opiekę.

Lizzy poczuła, że się rumieni.

– Nie to chcia­łam powie­dzieć… Prze­pra­szam, po pro­stu pró­buję zro­zu­mieć.

– Jesteś głodna?

Lizzy popa­trzyła na nią zdu­miona.

– Co?

– Głodna? – powtó­rzyła Evvie, jakby zwra­cała się do szcze­gól­nie tępego dziecka. – Jesteś głodna?

– Tak, chyba…

– Świet­nie. To weź tale­rze.

Jadły w mil­cze­niu przy kuchen­nym stole – jakąś potrawkę ryżową z pomi­do­rami i fasolą, a także mnó­stwem przy­praw. Była sma­ko­wita i egzo­tyczna, pełna etnicz­nych sma­ków, któ­rych Lizzy nie potra­fiła ziden­ty­fi­ko­wać. I szczę­śli­wie nie zawie­rała mięsa, co oszczę­dziło jej poten­cjal­nie kło­po­tli­wej dys­ku­sji na tematy wege­ta­riań­skie.

– Ni­gdy mi nie powie­działa, że jest chora – ode­zwała się Lizzy, kiedy mil­cze­nie prze­dłu­żało się nie­zręcz­nie. – Przy­je­cha­ła­bym, gdyby mnie powia­do­miła.

Evvie ski­nęła głową, skra­pia­jąc kawa­łek chleba kuku­ry­dzia­nego mio­dem.

– Wie­działa o tym. Dla­tego cię nie powia­do­miła. Nawet pod sam koniec, kiedy ją bła­ga­łam, by mi pozwo­liła do cie­bie zadzwo­nić. Była nie­zwy­kle upartą starą damą. Powie­działa, że też taka jesteś. Wie­rzę w to bez zastrze­żeń.

Lizzy spoj­rzała w swój talerz, bawiąc się jedze­niem. Co ta kobieta miała w sobie, że czuła się przy niej jak nie­po­słuszna uczen­nica?

– Chciała, byś zapra­gnęła tu zostać – oznaj­miła po dłu­giej chwili Evvie, zli­zu­jąc miód z pal­ców. – A jeśli nie, to żebyś była szczę­śliwa tam, gdzie jesteś. Tak bar­dzo cię kochała. Na tyle, by pozwo­lić ci odejść.

Lizzy odło­żyła wide­lec i otarła usta.

– Nie opu­ści­łam jej ot tak, po pro­stu, Evvie. Wyje­cha­łam na stu­dia, co zresztą zawsze pla­no­wa­łam. Ni­gdy nie ukry­wa­łam, że się chcę wydo­stać z tego mia­sta. Kiedy przy­jęli mnie na uni­wer­sy­tet, wie­dzia­łam, że nad­szedł mój czas. Althea smu­ciła się, że wyjeż­dżam, ale rozu­miała.

– Wie­działa, że jeśli spró­buje cię zatrzy­mać, straci cię na zawsze. I chyba wie­działa dosko­nale, bo tu jesteś – w końcu.

– Więc po co ta kry­tyczna uwaga o moim wyjeź­dzie?

Evvie skie­ro­wała na Lizzy spoj­rze­nie mie­dziano-zie­lo­nych oczu.

– Nie zamie­rza­łam cię kry­ty­ko­wać. Przy­naj­mniej nie w spo­sób, w jaki sądzisz. Nie cho­dzi o to, że wyje­cha­łaś. Nie z tym mam pro­blem. To aku­rat rozu­miem. Boli mnie tylko to, że nie chcesz tu zostać. Każdy ma prawo zaj­mo­wać się sobą, ale kiedy już osią­gnie to, co chciał, powi­nien wró­cić do domu i zmie­rzyć się z prze­szło­ścią, sta­wić czoło temu, co było. – Odsu­nęła talerz, potem popa­trzyła Lizzy pro­sto w twarz. – A może tak naprawdę nie odna­la­złaś jesz­cze samej sie­bie.

Ta uwaga iry­to­wała, albo­wiem z pew­no­ścią taki był jej cel. Evvie nie rozu­miała jed­nak pew­nych rze­czy.

– Mia­łam kon­kretny powód, by się wydo­stać z Salem Creek, Evvie. Coś się stało…

– Wiem wszystko o tych dziew­czy­nach – prze­rwała jej kobieta. – O tym, co ludzie sobie myśleli i co mówili. I jak potrak­to­wali twoją babkę. Wiem też o two­jej mamie, o tym, jak osza­lała tam­tego dnia w kawiarni i wyga­dy­wała te okropne rze­czy. O klą­twie rzu­co­nej na całe mia­sto. Jak się spa­ko­wała i zwiała stąd, wywo­łu­jąc kom­pletny chaos. Wiem o tym wszyst­kim.

Wystar­czyło spoj­rzeć Evvie w oczy, by się prze­ko­nać, że to prawda. Że ta kobieta wie wszystko. Albo pra­wie wszystko.

– Wciąż to mówią? To zna­czy o Althei. Czy ludzie wciąż uwa­żają…

Tamta znowu jej prze­rwała.

– Nie dowie­dzia­łam się tego pocztą pan­to­flową. Twoja babka mi powie­działa. A jeśli cho­dzi o tutej­szych miesz­kań­ców, to nie mam poję­cia, co myślą. Mogę cię jed­nak zapew­nić, że nikt nie pisnął nawet słowa tam, gdzie mogłam je usły­szeć, no ale z dru­giej strony nie mie­liby na to ochoty.

Lizzy była zasko­czona nagłą inten­syw­no­ścią w gło­sie Evvie.

– Dla­czego?

– Nie są głupi, jak sądzę. – Na twa­rzy kobiety poja­wił się cień uśmie­chu, w któ­rym odsło­niła zęby białe i równe jak sznur pereł. – Chyba się tro­chę mnie boją. Nie­wiele jest w Salem Creek takich jak ja.

Teraz to Lizzy się uśmiech­nęła. Ani tro­chę się nie dzi­wiła, że ludzie w tym mie­ście odczu­wają przed nią lęk. Budziła bez wąt­pie­nia respekt. A jed­no­cze­śnie miała w sobie coś, co w tajem­ni­czy spo­sób wyda­wało się pokrze­pia­jące, i spra­wiała wra­że­nie kogoś bli­skiego.

– Opo­wiedz mi o mojej babce – popro­siła cicho Lizzy. – Jak długo cho­ro­wała?

– Naczy­nia.

– Słu­cham?

Evvie wstała od stołu, szu­ra­jąc przy tym krze­słem o dębową pod­łogę.

– Poroz­ma­wiamy, zmy­wa­jąc naczy­nia. Weź swój talerz.

Lizzy uprząt­nęła stół, pod­czas gdy Evvie nalała wody do zlewu. Wyda­wało się to dziw­nie przy­jemne – być znowu w kuchni, gdzie spę­dziła z Altheą tyle szczę­śli­wych godzin; przy­po­mi­nało to wło­że­nie sta­rych kapci, któ­rych się nie nosiło dłuż­szy czas. Przez chwilę mogła nawet zapo­mnieć o strasz­li­wym łań­cu­chu wyda­rzeń, które zmie­niły ich życie na zawsze. Nie­mal.

– Więc moja babka… – zaczęła na zachętę, bio­rąc od Evvie ocie­ka­jący wodą talerz.

– Wątroba – wyja­śniła Evvie, doby­wa­jąc z mydlin następny talerz. – Po pro­stu nawa­liła. Althea w końcu się zła­mała i poszła się zba­dać, ale nie­wiele już mogli zro­bić. Cza­sem się po pro­stu zuży­wamy. A ona nie miała ochoty na żadne hero­iczne gesty. Zna­łaś ją prze­cież. Ni­gdy się nie trzę­sła nad sobą.

– Byłaś tu, kiedy ona… – Pyta­nie zawi­sło w powie­trzu. Lizzy nie potra­fiła wymó­wić tego słowa.

– Tak.

– A jej pro­chy… też się tym zaję­łaś?

– Tak.

Lizzy odło­żyła ścierkę i ze ści­śnię­tym bole­śnie gar­dłem ujęła namy­dloną dłoń Evvie.

– Nie wiem, co powie­dzieć, mogę ci tylko podzię­ko­wać. Za to, że byłaś jej przy­ja­ciółką. Że zosta­łaś tutaj. Że robi­łaś to, co nale­żało robić. Ja powin­nam się była tym zająć. Rodzina.

Evvie unio­sła wzrok znad zlewu; drżała jej broda, w oczach bły­snęły łzy.

– I tak było – odparła zdła­wio­nym gło­sem. – Rodzina to nie zawsze więzy krwi. Cza­sem ją w kimś dostrze­gasz. Tak się zda­rzyło z twoją babką i ze mną. Łączyła nas więź pokre­wień­stwa. Więź szcze­gólna.

Każdy, kto spoj­rzałby na Evvie, na jej maho­niową skórę i upstrzone mie­dzia­nymi kro­pecz­kami oczy, nie wie­rzyłby w jej pokre­wień­stwo z Altheą. Lizzy jed­nak wie­rzyła w nie bez zastrze­żeń.

– Cie­szę się, że miała cię przy sobie, Evvie. Że miała przy sobie kogoś, kto ją kochał.

Twarz kobiety zła­god­niała.

– Idź teraz na górę. Zajmę się sprzą­ta­niem. Wyglą­dasz na wykoń­czoną.

Lizzy ski­nęła głową. Okre­śle­nie „wykoń­czona” nie odda­wało w pełni tego, jak się czuła po wyda­rze­niach ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin. Osu­szyła dło­nie i już miała się skie­ro­wać do holu, żeby wziąć walizkę, kiedy Evvie ją wstrzy­mała, mówiąc:

– Omal bym zapo­mniała. Miesz­kam w twoim daw­nym pokoju, więc będziesz musiała zająć sypial­nię Althei. Zdję­łam wszystko z łóżka, ale pościel jest w gar­de­ro­bie na kory­ta­rzu. Jutro prze­niosę tam twoje ubra­nia i rze­czy oso­bi­ste. – Prze­su­nęła kry­tycz­nym spoj­rze­niem po obci­słych dżin­sach Lizzy i jej mod­nych czar­nych butach. – Będziesz tu potrze­bo­wała praw­dzi­wego wdzianka.

Dziew­czyna zaak­cep­to­wała uwagi na temat swo­jego stroju, ale zje­żyła się na myśl o spa­niu w łóżku Althei. Wyda­wało się to w jakiś spo­sób nie­wła­ściwe, nie­tak­towne, pozba­wione sza­cunku.

– Sko­rzy­stam z daw­nego pokoju Rhanny. To tylko kilka dni.

Evvie pokrę­ciła głową.

– Nie da rady. Jej pokój to teraz bar­dziej skła­dzik niż sypial­nia z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Poza tym twoja babka byłaby zado­wo­lona, wie­dząc, że zaję­łaś jej pokój.

– Nie sądzę…

– No dalej – przy­na­gliła ją deli­kat­nie Evvie. – Cie­szy­łaby się z two­jej obec­no­ści.

Pokój Althei znaj­do­wał się u szczytu scho­dów. Lizzy zamknęła na chwilę oczy, kiedy zaci­snęła dłoń na gałce, przy­go­to­wu­jąc się na falę wspo­mnień, która, jak o tym dobrze wie­działa, zaleje ją nie­chyb­nie po dru­giej stro­nie. Pchnąw­szy drzwi, stała przez chwilę na progu, chło­nąc wzro­kiem drobne, zna­jome szcze­góły: tom pism sufic­kiego mistyka Rumiego, ulu­bione dzieło jej babki, frag­ment jele­nich rogów, które odkryły pew­nego dnia pod­czas wędró­wek po lesie, rzeź­bioną drew­nianą misę z kamy­kami życzeń na noc­nym sto­liku.

Osta­tecz­nie przy­cią­gnęła ją do pokoju toa­letka. Sta­no­wiła jej ulu­biony mebel w latach dzie­ciń­stwa, miej­sce, w któ­rym zaczęła się jej przy­goda z aro­ma­tami. Pelar­go­nia, jaśmin, paczula, san­da­ło­wiec – nie­skoń­czony wachlarz zapa­chów, które można było mie­szać na nowe, nie­znane spo­soby, niczym wonną paletę arty­sty. Jak daleko się­gała pamię­cią, Althea snuła opo­wie­ści o dziw­nych talen­tach kobiet z rodu Moon, z któ­rych każda odzna­czała się indy­wi­du­al­nym darem, wyko­rzy­sty­wa­nym w świe­cie bez zabie­ga­nia o roz­głos. I pew­nego dnia, sie­dząc przy toa­letce, Lizzy odkryła swą wła­sną magię – cudowną i tajem­ni­czą alche­mię aro­ma­tów.

Wie­działa instynk­tow­nie, że woń to swo­isty rodzaj leku, że jego natu­ralne moce popra­wia­nia nastroju i wywo­ły­wa­nia emo­cji mogą się oka­zać nie­by­wale sku­teczne w przy­wra­ca­niu ludziom dobro­stanu. Usta­liła też – dzięki swemu nie­zwy­kłemu darowi – że każdy czło­wiek odzna­cza się swoim wła­snym cha­rak­te­ry­stycz­nym zapa­chem na podo­bień­stwo linii papi­lar­nych, zbio­rem węcho­wych mar­ke­rów, swo­istym pod­pi­sem. Odkry­cie to było dla niej fun­da­men­tem, na któ­rym zbu­do­wała swą karierę.

W dniu czter­na­stych uro­dzin ogło­siła zamiar zamknię­cia w bute­leczce całej miło­ści Althei do ziemi. Była to nie­praw­do­po­dob­nie dzie­cięca idea – schwy­ta­nie emo­cji jak świe­tli­ków do sło­ika – jed­nak babka nie sta­rała się jej znie­chę­cić, mimo że Lizzy nie miała poję­cia, od czego wła­ści­wie zacząć. Podą­żyła po pro­stu za swoim nosem, decy­du­jąc się osta­tecz­nie na lawendę, ponie­waż pach­niała jak zie­mia, i ber­ga­motkę, ponie­waż pach­niała jak blask słońca, a razem pach­niały jak Althea. Kilka mie­sięcy póź­niej wpro­wa­dziła swój zamiar w czyn, kom­po­nu­jąc pro­ste per­fumy o podwój­nej nucie, które nazwała imie­niem babki – na cześć kobiety, która zain­spi­ro­wała ich stwo­rze­nie.

Wyszu­kała bute­leczkę w jed­nym z zaku­rzo­nych skle­pów z uży­wa­nymi rze­czami w śród­mie­ściu i odkła­dała przez dwa tygo­dnie pie­nią­dze prze­zna­czone na szkolny lunch, żeby ją nabyć. Wciąż stała na toa­letce – ciężka, kwa­dra­towa pod­stawa i długi, zwę­ża­jący się korek. Napeł­niano ją wie­lo­krot­nie w ciągu tych lat, teraz jed­nak była pusta, tylko na dnie pozo­stał lepki, brą­zowy osad. Mimo wszystko Lizzy wyjęła korek, mając nadzieję, że poczuje cha­rak­te­ry­styczną woń swo­jej babki, ale roz­cza­ro­wana wcią­gnęła w noz­drza tylko duszący zapach utle­nio­nych olej­ków.

Powo­do­wana falą świe­żego żalu, odsta­wiła bute­leczkę na toa­letkę; nie­mal fizycz­nie czuła ból zro­dzony z nie­obec­no­ści Althei, kiedy pod­cho­dziła do nisko skle­pio­nej wnęki, która słu­żyła za scho­wek, nim jej babka wyło­żyła go pół­kami i wsta­wiła fotel do czy­ta­nia. Przez całe lata zgro­ma­dziła wiele cen­nych rze­czy, ale żadne nie dorów­ny­wały książ­kom. Grzeszne przy­jem­no­ści, jak je nazy­wała, wręcz dosko­nałe, by prze­trwać mroźne zimy Nowej Anglii.

No i biblio­teczka: ze szkla­nym fron­tem, trzy­po­zio­mowa, z zamy­ka­nymi na mosiężny klucz drzwiami. Lizzy nachy­liła się, chcąc zaj­rzeć do środka. Książki. Kiedy była małą dziew­czynką, trak­to­wała je z naboż­nym lękiem, albo przy­naj­mniej to, co sym­bo­li­zo­wały. Wszyst­kie te kobiety z rodu Moon – stare panny co do jed­nej – sie­dzące noc w noc przy ogniu i zapi­su­jące mozol­nie sekrety prze­zna­czone tylko dla tych, które podą­żały Ścieżką. A teraz, tak jak cała farma, nale­żały do niej.

Zna­la­zła klucz dokład­nie tam, gdzie zawsze trzy­mała go Althea – w szu­fla­dzie swo­jej toa­letki. Owio­nęła ją woń skóry i sta­rego papieru, kiedy otwo­rzyła biblio­teczkę, i przez chwilę wstrzy­my­wała oddech jak dziecko, które się spo­dziewa, że zosta­nie przy­ła­pane z rączką w sło­iku peł­nym pier­ni­ków. Tyle że nie było już nikogo, kto mógłby ją zła­jać. Prze­su­nęła pal­cem po rzę­dzie żebro­wa­nych grzbie­tów, czu­jąc na opusz­kach pal­ców zimny dotyk skóry, potem osu­nęła się na kolana i wyjęła pierw­szą książkę.

Księga Sabine. Kobiety, która wszystko zapo­cząt­ko­wała.

Lizzy prze­wra­cała z wolna kartki. Atra­ment wyblakł do spło­wia­łego brązu, muśnię­cia sta­lówki były cie­niut­kie jak paję­czyna i trudne do roz­szy­fro­wa­nia. To, że angiel­ski prze­pla­tał się z fran­cu­skim, też nie poma­gało. Nie musiała jed­nak tego czy­tać. Znała wszystko na pamięć. Zdrada męż­czy­zny, któ­rego Sabine kochała; jej ucieczka przed prze­śla­do­wa­niami; walka o prze­trwa­nie na obcej ziemi z maleńką córeczką na rękach. A wresz­cie edykt, który sta­no­wił, że żadna kobieta z rodu Moon nie może się zgo­dzić na nie­wolę mał­żeń­stwa, w prze­ciw­nym razie zostaną zdra­dzone, a linia wyga­śnie. Była to treść rodzin­nej legendy, prze­ka­zy­wa­nej z poko­le­nia na poko­le­nie.

Odło­żyła tom z powro­tem na półkę, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po pozo­sta­łych. Tyle kobiet noszą­cych jej nazwi­sko, każda z wła­sną opo­wie­ścią. Patrice, pierw­sza, która uro­dziła się na ame­ry­kań­skiej ziemi. Renée, jedyna, która kie­dy­kol­wiek wydała na świat syna. Biedne maleń­stwo prze­żyło zale­d­wie kilka godzin, w prze­ci­wień­stwie do bliź­nia­czej sio­stry, Dorothée, która roz­kwi­tła. Przez całe życie Renée towa­rzy­szyły roz­no­szone szep­tem plotki o śmierci jej synka. Sylvie, która gor­szyła całe mia­sto, żyjąc otwar­cie i bez­wstyd­nie z kobietą, nie­jaką Rachel Con­klin. Aurore, która szo­ko­wała sąsia­dów swo­imi codzien­nymi spa­ce­rami po lesie, mając na sobie jedy­nie buty. Wresz­cie Honoré, która w wieku czter­dzie­stu czte­rech lat, po czte­rech poro­nio­nych dziew­czyn­kach, wydała wresz­cie na świat Altheę. I, oczy­wi­ście, naj­młod­szy doda­tek do zbioru – Księga Althei.

Wszyst­kie tam były – i jesz­cze jedna. Lizzy zmarsz­czyła czoło, dostrze­ga­jąc ostatni wolu­min, nie czarny jak pozo­stałe, ale opra­wiony w cie­lęcą skórę o bar­wie głę­bo­kiego wina, z wytło­czo­nymi kwia­tami i wino­ro­ślami. Ni­gdy wcze­śniej go nie widziała. Czy to moż­liwe, że Rhanna mimo wszystko zosta­wiła po sobie jakąś księgę? To byłoby w jej stylu – zerwać z tra­dy­cją i posłu­żyć się w ostat­nim geście buntu tak krzy­kli­wie kolo­rową książką.

Jakie rze­czy jej matka mogła tam uwiecz­niać? Może prze­pro­siny za swoje lek­ko­myślne zacho­wa­nie i błędne decy­zje podej­mo­wane przez lata? Lizzy w to wąt­piła. Wyrzuty sumie­nia ni­gdy nie były mocną stroną Rhanny. Mimo wszystko nie mogła się oprzeć cie­ka­wo­ści.

Wyjęła ten tom, jakby nie od kom­pletu, i poło­żyła go sobie na kola­nach. Księga była gruba i dziw­nie guzo­wata, zamy­kana za pomocą małego mosięż­nego wrze­cią­dza. Otwo­rzyła ją i pod­nio­sła okładkę, spo­dzie­wa­jąc się zoba­czyć krą­głe, nieco odchy­lone do tyłu pismo swej matki. Tym­cza­sem zna­la­zła kwa­drat zło­żo­nego wosko­wa­nego papieru wetknię­tego mię­dzy oprawę a pierw­szą stronę. Roz­ło­żyła go i zna­la­zła w środku sta­ran­nie spra­so­waną gałązkę roz­ma­rynu. Popa­trzyła na nią zdzi­wiona, po czym prze­nio­sła spoj­rze­nie na pierw­szą stronę i ładne pismo u góry: pismo Althei.

Rozmaryn… na przypomnienie

Moja naj­droż­sza dziew­czynko,

Musisz mi wyba­czyć, kochana Lizzy, ten sekret, który przed tobą skry­wa­łam. Mia­łam swoje powody, by ci nie mówić, że jestem chora. Nie chcia­łam, żebyś wra­cała ze względu na mnie, z poczu­cia jakie­goś obo­wiązku. Popeł­ni­łam tyle błę­dów wobec twej matki, kiedy była jesz­cze młoda. Robi­łam wszystko, by sza­no­wała moją ścieżkę zamiast swo­jej, gdy aku­rat ja powin­nam być mądrzej­sza. Ni­gdy nie chcia­łam obar­czać cię takim brze­mie­niem. Pra­gnę­łam, byś była wolna i mogła roz­wi­nąć skrzy­dła – i pole­cieć tam, dokąd wio­dło cię serce. Jeśli to czy­tasz, być może tak wła­śnie się stało.

Mój Krąg zamknie się nie­długo – tak jak muszą się zamknąć wszyst­kie Kręgi – ale jest jesz­cze tro­chę czasu, toteż wzię­łam do ręki pióro. Ponie­waż naszym zada­niem jest nauczać, się­gać w prze­szłość i doby­wać z niej to, co zawsze powinno być zapa­mię­tane. Nie wolno nam ni­gdy zapo­mnieć, kim jeste­śmy ani jak daleko zaszły­śmy, i co musia­ły­śmy zno­sić ze strony tych, któ­rzy się boją tego, czego nie rozu­mieją.

Znasz histo­rię Sabine, wiesz, że przy­była z Fran­cji sama, z dziec­kiem w łonie, ucie­ka­jąc przed prze­śla­do­wa­niami władz. Nie cho­dziło im o jakąś zbrod­nię. Cho­dziło o to, w co wie­rzyła, i o Ścieżkę, którą podą­żała. Działo się to nie­długo po pro­ce­sach cza­row­nic i nie­któ­rzy – wielu w grun­cie rze­czy – wciąż trwali upar­cie przy swo­ich prze­są­dach. Byli przy­datni, albo­wiem można ich było nie­kiedy wyko­rzy­sty­wać prze­ciwko kobie­tom, które ośmie­lały się mówić gło­śno i doma­gać tego, co im się nale­żało.

Taki los spo­tkał Sabine. Jej kocha­nek był zarę­czony z inną, którą miał poślu­bić. Kiedy się dowie­dział o dziecku, doniósł na Sabine, oskar­ża­jąc ją o nie­wy­obra­żalne rze­czy. Wydano nakaz zatrzy­ma­nia. Nie spa­lono by jej na sto­sie, to już się skoń­czyło. Wyto­czono by jej jed­nak pro­ces, oskar­ża­jąc o nie­przy­zwo­itość i zło­dziej­stwo czy inne sprawki. Aresz­to­wano by ją – albo i gorzej. Ucie­kła zatem i zaczęła wszystko od nowa. Nauczyła się trosz­czyć o sie­bie i dziecko. Bez męż­czy­zny u boku, nie dba­jąc o zda­nie innych, zależna wyłącz­nie od farmy i swych darów, wyty­czała wła­sną drogę w świe­cie. I prze­ka­zy­wała owe dary – wie­dzę o zio­łach i uzdra­wia­niu – poświę­ca­jąc się nie­sie­niu pomocy innym.

Tym wła­śnie jeste­śmy, Lizzy.

Bojow­nicz­kami. Mat­kami. Uzdro­wi­ciel­kami.

Zawsze znajdą się tacy, któ­rzy się boją, więc będą zmy­ślać różne histo­rie, by ukryć swój strach. Będą wska­zy­wać pal­cem i obrzu­cać wyzwi­skami. Tak, będą kła­mać. Nie możemy jed­nak dopu­ścić do tego, by nas to odmie­niło, to, kim jeste­śmy, albo przy­ćmiło świa­tło, które w nas pło­nie.

Byłaś takim mądrym dziec­kiem, bystrym i spo­strze­gaw­czym. Nic nie uszło twej uwagi. I ten zmysł węchu, któ­rym się od małego odzna­cza­łaś. Czy­niło cię to kimś wyjąt­ko­wym, uta­len­to­wa­nym w spo­sób, w jaki twoja matka ni­gdy nie była – i ponie­kąd ja nie byłam, skoro już o tym mowa. Dostrze­głam to dość wcze­śnie, widzia­łam, jak pro­mie­niuje to z cie­bie, zanim sama się o tym dowie­dzia­łaś. I wtedy, gdy zro­dziły się w tobie podej­rze­nia, zaczę­łaś z tym wal­czyć. Pra­gnę­łaś życia takiego, jakie jest udzia­łem innych. Prze­jaż­dżek na kucyku i cho­inki na Boże Naro­dze­nie, noco­wa­nia u przy­ja­ció­łek. Trudno mi cię za to winić. Nie­ła­two być w Salem Creek kimś odmien­nym. I jest naj­okrut­niej­szą rze­czą na ziemi – kiedy dziecko odkrywa, że może się czuć nie­swojo we wła­snym ciele. Przy­pusz­czam, że eska­pady two­jej matki też ci nie poma­gały; zawsze wsz­czy­nała awan­tury w nadziei, że zwróci na sie­bie uwagę. Ni­gdy jej nie obcho­dziło to, że przy oka­zji uwaga innych sku­pia się też na tobie. Uwaga, któ­rej ty ni­gdy nie pra­gnę­łaś.

Wola­łaś samot­ność. Mia­łaś swoje książki, olejki i per­fumy. I uda­wa­łaś, że to wystar­czy. Nie wystar­czyło jed­nak, i trudno to było dostrzec. Byłaś taka piękna, lecz zawsze się ukry­wa­łaś, pró­bu­jąc stać się nie­wi­dzialną.

A potem… wyni­kła sprawa tych bied­nych dziew­cząt.

To było straszne, wie­dzieć, że ludzie w tym mie­ście uwa­żają mnie za zdolną do cze­goś takiego. Do mor­der­stwa. Dla­czego? Co bym zyskała, odbie­ra­jąc życie tym dwóm pięk­nym isto­tom? Nie ma jed­nak sensu prze­ma­wiać komu­kol­wiek do roz­sądku, gdy jakaś myśl zdąży się już zako­rze­nić. Iskry pogło­sek roz­nie­ciły ogień i nic się już nie dało zro­bić. Tym trud­niej było patrzeć, jak ta gada­nina wpływa na cie­bie. Każ­dego dnia widzia­łam, jak się wyco­fu­jesz w głąb sie­bie, wie­dząc, że nic nie mogę zro­bić. A potem, kiedy ode­szła twoja matka, prze­ko­na­łam się, jak bar­dzo i ty chcesz odejść, być z dala od tego wszyst­kiego.

Nie wini­łam cię – i ni­gdy nie będę winić – że wyje­cha­łaś, by się uczyć. Wyro­słaś na wyjąt­kową kobietę – tak, tak, zda­nia tego ni­gdy nie zmie­ni­łam – i wio­dłaś życie takie, jakie dla sie­bie zapla­no­wa­łaś. Jestem z cie­bie taka dumna – dla­tego, że wyty­czy­łaś swoją wła­sną drogę w świe­cie.

Pod tym wzglę­dem jesteś jak Sabine. Odzna­czasz się jej wolą i siłą. Nie byłam taka za mło­dych lat. Dosto­so­wa­łam się i podą­ży­łam ścieżką, którą już mi wyty­czono, zbyt nie­śmiała, by z niej zbo­czyć, uczy­nić coś, by zarówno być tym, czym chcia­łam być, jak i robić to, czego po mnie ocze­ki­wano. Nie mia­łam wtedy two­jego hartu ducha, choć cza­sem żało­wa­łam, że nie jest ina­czej. Tak wiele się widzi, kiedy się patrzy wstecz. Nie żałuję niczego, a jeśli już, to nie­wielu rze­czy, a i te zanik­nęły z upły­wem czasu. Rozu­miem teraz jed­nak, że w tym życiu jest nie­skoń­cze­nie wiele ście­żek. Nie­które są od dawna uczęsz­czane, inne trzeba dopiero wyty­czyć. Nikt jed­nak nie powi­nien podą­żać nimi z ser­cem peł­nym winy czy gory­czy.

Dla­tego wła­śnie napi­sa­łam tę drugą księgę – Księgę Przy­po­mnień – nie dla potom­no­ści, lecz dla cie­bie, moja Lizzy. Będziesz zatem pamię­tać, jak się sprawy przed­sta­wiały, zanim się wszystko obró­ciło wni­wecz – szczę­śliwe chwile, które dzie­li­ły­śmy, kiedy byłaś dziec­kiem, lek­cje, któ­rych ci udzie­la­łam, miłość, jaką darzy­łaś naszą zie­mię. To zawsze będzie sta­no­wiło twoje dzie­dzic­two. Tak więc pro­szę, byś prze­czy­tała pozo­stałe strony, ale powoli, tak jak cię uczy­łam, gdy byłaś młoda i pra­gnę­łaś zachłan­nie dowie­dzieć się od razu zbyt dużo. Chłoń te słowa po tro­chu, potem trwaj przy nich. Wróć do książki, kiedy znów będziesz na nią gotowa. Zaufaj mi, kochana dziew­czyno. Będziesz wie­działa, kiedy nadej­dzie wła­ściwa pora.

A.

Cztery

18 lipca

Lizzy wynu­rzyła się powoli ze snu, ubrana od stóp do głów. Spała pod miękką, wytartą koł­drą, którą okryła się w nocy. Nie zadała sobie trudu, żeby się prze­brać czy cho­ciażby poszu­kać świe­żej pościeli. Zwi­nęła się po pro­stu w kłę­bek na gołym mate­racu z książką Althei w ręku i zaczęła czy­tać.

Księga Przy­po­mnień.

Nawet teraz, po śmierci, Althea wciąż nauczała, przy­po­mi­na­jąc jej, kim jest i skąd pocho­dzi. Lecz w szcze­gól­no­ści jeden frag­ment uczy­nił na niej wra­że­nie, jakiego się nie spo­dzie­wała. Tak bar­dzo, że wra­cała do niego kil­ka­krot­nie.

Nie byłam taka za mło­dych lat. Dosto­so­wa­łam się i podą­ży­łam ścieżką, którą już mi wyty­czono, zbyt nie­śmiała, by z niej zbo­czyć, uczy­nić coś, by być zarówno tym, czym chcia­łam być, jak i robić to, czego po mnie ocze­ki­wano. Nie mia­łam wtedy two­jego hartu ducha, choć cza­sem żało­wa­łam, że nie jest ina­czej.

Czy wyczu­wała jakiś cień żalu? Tęsk­notę za czymś utra­co­nym czy nie­speł­nio­nym? Trudno było sobie wyobra­zić, by Althea pra­gnęła cze­goś wię­cej niźli tylko życia, jakie wio­dła. Zawsze jej się wyda­wało, że babka jest na wła­ści­wym miej­scu, że kocha swoją pracę i jasne, roz­le­głe pola farmy. A jed­nak jej słowa o „dosto­so­wa­niu się” dowo­dziły roz­cza­ro­wa­nia. No i ta wzmianka o „sercu peł­nym gory­czy”, choć to aku­rat łatwiej było wyja­śnić. Jeśli piętno mor­der­czyni i utrata wszyst­kiego, co wyda­wało się cenne, nie były dosta­tecz­nym powo­dem do roz­go­ry­cze­nia, to co mogło nim być? Lizzy nie miała poję­cia.

Książka leżała na noc­nym sto­liku. Dziew­czyna poło­żyła dłoń na okładce, zasta­na­wia­jąc się, co jesz­cze Althea miała jej do powie­dze­nia. Pokusa, by kon­ty­nu­ować lek­turę zeszłej nocy, była bar­dzo silna, ale usłu­chała prośby, by „chło­nąć słowa po tro­chu i trwać przy nich”. A ponie­waż była to ostat­nia prośba, jaką babka kie­ro­wała pod jej adre­sem, musiała ją usza­no­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki