Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odrzuciła rodzinne dziedzictwo.
Teraz szuka sposobu, aby je ocalić.
Lizzy Moon chciała odciąć się od rodzinnego domu i siedliska zwanego Moon Girl Farm. Przed ośmioma laty porzuciła ziemię, którą uprawiało dziewięć pokoleń obdarzonych niezwykłym darem uzdrowicielek, uciekając przed przekazywanymi szeptem plotkami i pogłoskami o dziwnym dziedzictwie rodu Moon.
Lecz gdy umiera jej ukochana babka Althea, Lizzy musi wrócić i zmierzyć się z tragedią sprzed lat: nierozwiązaną zagadką morderstwa dwóch młodych dziewcząt i okrutnymi oskarżeniami, które prześladowały Altheę aż do śmierci.
Młoda kobieta pragnie sprzedać farmę i powrócić do życia w Nowym Jorku, dopóki nie trafia w jej ręce dziennik, który sprawia, że Lizzy odkrywa własne szczególne talenty.
Czy uda się jej oczyścić imię swojej babki, kiedy podąży śladami kobiet z rodu Moon?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Ciało, które spoczywało długi czas w wodzie, ulega rozkładowi różnego rodzaju: bardziej i mniej drastycznemu – tak przynajmniej słyszałam. Skąd miałybyśmy o tym wiedzieć, my, kobiety z rodu Moon? Gdy nadchodzi kres żywota, wybieramy ogień, a potem rozsypujemy nasze popioły na ziemi, która należy do nas od ponad dwóch wieków. Moje popioły też tam teraz są, zmieszane z prochami przodków.
Czy naprawdę upłynęło tylko kilka tygodni od czasu, kiedy odeszłam? Tygodni, gdy tkwię zawieszona między światami, niezdolna pozostać, niechętna, by ruszyć dalej, uwiązana przez żal i niedokończoną sprawę. Ta separacja wydaje się w jakiś sposób dłuższa. Lecz nie o swojej śmierci pragnę się dzisiaj rozwodzić, tylko o tej, która stała się udziałem dwóch młodych dziewcząt – Darcy i Heather Gilman – przed ponad ośmioma laty. Kiedy w końcu ich ciała wyłowiono z wody, poszukiwano ich od niemal trzech tygodni. Coś koszmarnego patrzeć na to, a jednak patrzyłam. Widzisz, przeczesywali mój staw, przekonani, że znajdą to, czego szukają. Dlaczego nie, skoro całe miasto na mnie patrzyło? Z powodu tego, kim byłam – i czym byłam albo czym byłam według ich wyobrażeń.
Pamięć, jak się wydaje, nie umiera wraz z ciałem. Upłynęły lata od tamtego strasznego dnia nad stawem, a ja pamiętam wszystkie szczegóły, odtwarzając je w kółko na podobieństwo jakiejś niekończącej się, bezlitosnej pętli. Szef policji w waderach, jego ludzie ze swoją łodzią, furgonetka lekarza sądowego tuż obok, jej tylne drzwi szeroko rozwarte na przyjęcie nowego ładunku. Blada jak ściana twarz matki czekającej na wiadomość o losie swoich dziewczynek. Szepty przebiegające sykliwie po tłumie jak prąd elektryczny. A potem wymowny, przeraźliwy dźwięk gwizdka.
Oto spływa na nas cisza, taka, która niesie ze sobą swój własny ciężar – ciężar umarłych. Nikt nawet nie drgnie, gdy pojawia się pierwsze ciało, mignięcie ręki w zabłoconym brązowym płaszczu, woda ściekająca z rękawa, kiedy rozmokły kształt zostaje wyciągnięty na brzeg. Nabrzmiała, poczerniała twarz, częściowo zakryta przez strąki ociekających wodą, ciemnych włosów.
Zachowują ostrożność, traktując ją z czułością, która wydaje się dziwnie makabryczna i jest trudna do zniesienia. Uświadamiam sobie, że starają się zachować dowody, czuję wręcz dotyk zimnego jęzora na kręgosłupie. A więc mogą wytoczyć sprawę. Mnie.
Niedługo później wyciągają drugie ciało i teraz rozlega się urywany szloch; serce matki pęka z rozpaczy i tęsknoty za umiłowanymi istotami.
I tak to się zaczęło, ten okropny, przerażający dzień, który przesądził o wszystkim. O końcu farmy. I, być może, o końcu naszego rodu.
16 lipca
Althea Moon była martwa.
Tak wynikało z listu. Martwa w swoim łóżku w niedzielny poranek. Martwa z powodu długiej, wyniszczającej choroby. Martwa i już skremowana, jej prochy rozsypane przy pełni księżyca, zgodnie z jej ostatnią wolą.
Kontury pokoju straciły ostrość, kiedy Lizzy przeglądała list przez zasłonę łez, a zwarte linie słów rozmazywały się na kartce. „Zważywszy na fakt, że miejsce pobytu pani matki jest obecnie nieznane, przekazano pani wyłączną własność Moon Girl Farm. Przesyłam tę paczkę zgodnie z ostatnim życzeniem pani babki”.
U dołu widniał podpis. Evangeline Broussard. Nazwisko nie brzmiało znajomo, ale nie ulegało wątpliwości, że kobieta – kimkolwiek była – wiedziała o ostatnich dniach Althei więcej niż ona sama. Lizzy nie miała nawet pojęcia, że jej babka jest poważnie chora.
Przełknęła łzy, czując na języku słony smak winy i żalu, po czym sięgnęła po paczkę dołączoną do listu. Była zawinięta w brązowy papier, nieco podniszczony. Wpatrywała się w odbitą czerwonym stemplem informację na wierzchu: ZWROT DO NADAWCY. Najwidoczniej przesyłka została nadana na adres jej dawnego mieszkania, zwrócona przez jego obecnych lokatorów, a następnie przekazana do jej biura.
Zamierzała wcześniej powiadomić Altheę o zmianie adresu, ale podobnie jak tyle innych rzeczy ostatnimi czasy to także zostało przeoczone. Wstrzymała oddech, rozrywając opakowanie, a potem westchnęła gwałtownie, dostrzegając przelotnie czarną skórę z głębokimi wytłoczeniami. Dobrze znała tę książkę. Był to czysty dziennik, który Althea dała jej na szesnaste urodziny – dziennik, jaki otrzymywały w tym wieku wszystkie dziewczyny z rodu Moon.
Jej palce drżały, kiedy wodziła nimi po okładce, po żebrowanym grzbiecie, po stronicach z ząbkowanym brzegiem, znając ich dotyk na pamięć. W Salem Creek było jeszcze osiem takich, zamkniętych w szafce na książki w babcinej bibliotece, a w tytule każdej widniało imię autorki, która ją zapisywała: Księga Sabine, Księga Dorothée, Księga Aurore. I tak przez całe pokolenia. Dziewiąta przypuszczalnie – Księga Althei – też zajmowała pośród nich swoje miejsce.
Stanowiły tradycję w rodzinie, rytuał inicjacyjny, gdy każda kolejna kobieta z rodu ślubowała poświęcić się Ścieżce. Mozolnie zapisywane woluminy, pełne remediów i przepisów, uświęconych błogosławieństw i strzępów kobiecej mądrości, starannie przechowywane dla przyszłych pokoleń. I oto Lizzy miała też swój, który pojawił się niczym przysłowiowy zły szeląg, tak czysty jak w dniu, w którym go otrzymała.
Otworzyła go nader ostrożnie i wlepiła oczy w dedykację. „Dla Elzibeth – Czas, byś napisała własną historię”.
Nie Elizabeth. Elzibeth. Nie mogła się nawet pochwalić normalnym imieniem.
W wieku szesnastu lat nie chciała mieć nic wspólnego z tą tradycją – ani czymkolwiek innym, co miało związek z tym osobliwym rodzinnym dziedzictwem. Pragnęła być normalna jak inni ludzie. Toteż schowała dziennik do szuflady i zignorowała go.
Teraz, gdy trzymała go w rękach, zdawało jej się, że jest on rodzajem oskarżenia, przypomnienia, że odrzucając z lekceważeniem ów uświęcony rodzinny obyczaj, odwróciła się od wszystkiego, czym jej babka żyła, czego nauczała, w co wierzyła. Mogłaby udawać ze względu na Altheę, robić to, czego po niej oczekiwano, i wypełniać stronice dziennika głupawymi bazgrołami. Nawet zwyczajne, normalne dziewczyny prowadzą dzienniki – pod postacią różowych notatników z serduszkami na okładkach i cieniutkimi, lichymi mosiężnymi zatrzaskami, chroniącymi przed wścibskimi oczami. Ona jednak była zbyt uparta, by temu ulec, zdecydowana raz na zawsze zerwać z tradycją rodzinną i nakreślić własną mapę swojej przyszłości. I zrobiła to, jeśli nowa, lśniąca tabliczka na drzwiach jej gabinetu stanowiła jakąkolwiek wskazówkę – od pierwszego roku studiów w Dickerson College przez staż w Worldwide Company aż do stanowiska dyrektorki kreatywnej w Chenier Fragrances, a wszystko to w ciągu zaledwie ośmiu lat.
Jednak pół roku po jej upragnionym awansie wciąż próbowała sobie poradzić z nową funkcją i mnóstwem zmian, jakie zaszły w jej życiu. Brakowało czasu, by opowiedzieć o tym Althei – tak przynajmniej sobie wmawiała. Prawda była jednak taka, że ich kontakty z latami stawały się coraz bardziej sporadyczne. Nie z lenistwa, ale poczucia winy. Wydawało się czymś niewłaściwym piać z zachwytu nad własnym sukcesem, podczas gdy jej babka była zmuszona patrzeć, jak dzieło jej własnego życia – ukochana farma – więdnie i umiera. Ona wszakże sobie wmawiała, że czeki, które od czasu do czasu wysyła, wynagrodzą ośmioletnią nieobecność, listy bez odpowiedzi i nieliczne rozmowy przez telefon. Nie wynagrodziły, oczywiście. Nic nie mogło ich wynagrodzić. A teraz było za późno, by powiedzieć cokolwiek Althei.
Próbowała się z tym pogodzić – ze światem bez Althei Moon – ale nie umiała. Jakim cudem ta kobieta, tak pełna mądrości, życia i miłości, kobieta wyrosła – zdawało się – z samej gleby, którą kochała, i o którą się tak troszczyła, mogła odejść na zawsze?
Nigdy nie wyznała, że niedomaga. Ani razu w długich, pełnych nowin listach. A jednak Evangeline Broussard wspomniała o przewlekłej chorobie. Dlaczego Althea to ukrywała?
– Och, jesteś wreszcie – usłyszała.
Lizzy zamrugała, czując przypływ wzbierających w oczach piekących łez, i skonsternowana zobaczyła Luca Cheniera w drzwiach swego gabinetu. Właśnie się ostrzygł, przez co wyglądał jeszcze bardziej zabójczo niż zwykle w swoim czarnym garniturze od Brioniego. I doskonale o tym wiedział. Irytowało ją to, kiedy się jeszcze spotykali, ale teraz odeszło do przeszłości.
Pociągnęła nosem, pozbywając się śladów łez. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęła – to żeby mężczyzna, któremu zawdzięczała awans, przyłapał ją zapłakaną albo żeby usłyszała pytania, co bez wątpienia by się stało, gdyby uznał, że coś przed nim skrywa. Zerknęła na niego z nadzieją, że nie wygląda zbyt koszmarnie, kładąc jednocześnie dziennik na kolanach, chcąc ukryć go przed jego wzrokiem.
– Potrzebujesz czegoś? – zapytała.
Uśmiechnął się, odsłaniając zęby, których wygląd dowodził, że niedawno je pobielił.
– Szukałem cię w przerwie na lunch, ale powiedzieli mi, że masz spotkanie.
– Byłam w dziale marketingu, omawialiśmy nową kampanię dotyczącą reklamy drukowanej. Nie ustaliliśmy jeszcze wszystkiego, ale powinniśmy…
Luc przerwał jej machnięciem ręki.
– Spotkaj się ze mną po pracy. Zamierzałem zabrać cię na lunch, ale kolacja będzie chyba lepsza, nie sądzisz?
Nie, nie sądziła, choć nie była zaskoczona, że on tak pomyślał. Przywykł do tego, że zawsze stawia na swoim. Dlaczego nie? Ten mężczyzna wręcz emanował osobistym urokiem. Nie przeszkadzało też, że wyglądał niczym Johnny Depp bez makijażu rodem z Piratów z Karaibów albo że zachował ślad matczynego, francuskiego akcentu. Wszystko to jednak dawno straciło swój powab.
Starali się za wszelką cenę zachować dyskrecję. Żadnych biurowych flirtów czy publicznego okazywania uczuć. Żadnych spotkań podczas lunchu bez arkuszy kalkulacyjnych czy PowerPointa. Lecz tamtego wieczoru, kiedy oficjalnie powiadomiono ją o awansie, poszli do niego, by to uczcić, i wpadli na Reynolda Ackermana, adwokata z kancelarii prawniczej, który przypadkowo był ze swoją żoną; obchodzili właśnie dwudziestą rocznicę małżeństwa. Wtedy zrozumiała, że musi dokonać wyboru – albo dać sobie spokój, albo stać się uosobieniem biurowego stereotypu.
Zakończyła wszystko następnego dnia. Luc przyjął to dość dobrze, może dlatego, że już na wczesnym etapie ustalili pewne zasady. Każde z nich mogło odejść w odpowiednim czasie. Żadnych łez. Żadnych wyrzutów. Ostatnio jednak dawał niedwuznacznie do zrozumienia, że może powinni zacząć od nowa. Nie podzielała tego zdania.
– Więc dziś wieczorem? – nalegał, stojąc w drzwiach. – Moglibyśmy się wybrać do włoskiej knajpki.
– Nie mogę. Przykro mi.
– Zarezerwuję dla nas stolik u Scarpetty. Samo cannoli…
– Moja babka zmarła – wypaliła Lizzy. – Właśnie dostałam list.
Luc okazał na tyle przyzwoitości, by przygasić uśmiech. Wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
– Przykro mi. Nie wiedziałem, że choruje.
– Ja też nie. – Te słowa bolały bardziej, niż się Lizzy spodziewała; zarejestrowała bezwiednie, że odwraca wzrok. Nie umawiali się, że będą przed sobą wypłakiwać swoje żale, a ona nie zamierzała tego teraz czynić. – Ukrywała to przede mną.
– Nie przypominam sobie, byś często o niej wspominała. Ani o kimkolwiek ze swojej rodziny, jeśli o to chodzi. Byłyście ze sobą blisko?
– Byłyśmy – odparła beznamiętnie. – Wychowała mnie na dobrą sprawę.
– Niefart.
Lizzy patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. „Niefart? Tak się mówi, kiedy ktoś stracił ukochaną osobę?”. Nie powinna jednak być zdziwiona. Widziała już wcześniej, jaki jest stosunek Luca do śmierci.
Spotykali się w tajemnicy przez kilka miesięcy, kiedy jego matka i zarazem jej mentorka w świecie perfum przegrała walkę z rakiem szyjki macicy. Lizzy przyglądała mu się uważnie podczas pogrzebu, kiedy ściskał dłonie i przyjmował kondolencje, odgrywając rolę kochającego syna. Jednak wraz z upływem popołudnia nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wszystko sprowadza się właśnie do tego – do odgrywania określonej roli. Początkowo przypisywała brak żalu przewlekłemu charakterowi choroby jego matki. Miał czas się przygotować, pogodzić z sytuacją i pożegnać. Teraz zastanawiała się, czy go aby nie przeceniała.
– Przykro mi z powodu twojej straty – oznajmił w końcu i wyciągnął rękę, by dotknąć jej dłoni. – Zechcesz oczywiście pojechać na pogrzeb.
Lizzy cofnęła rękę, a potem położyła ją na kolanach, tak by nie mógł jej dosięgnąć.
– Nie będzie pogrzebu. Już rozrzucili jej prochy.
Luc uniósł w zdumieniu brwi.
– Co… bez ciebie?
Skinęła głową, nie chcąc się wdawać w szczegóły. Kiedy chodziło o jej rodzinę, wolała ograniczać wyjaśnienia do minimum. Jeśli się chciało być traktowanym poważnie – a ona chciała – pewnych spraw nie należało po prostu poruszać.
– Nie bawimy się w naszej rodzinie w ceregiele – odparła i mrugnęła parę razy, powstrzymując nowy potok łez. „Chyba że się uzna za ceregiele rozrzucenie czyichś prochów na lawendowym polu przy pierwszej pełni księżyca”, pomyślała. – Poza tym to moja wina – ciągnęła. – Zapomniałam powiadomić o zmianie adresu, kiedy się przeprowadziłam, więc list wędrował to tu, to tam. Umarła dwa miesiące temu. Kiedy się nie odezwałam, uznali w domu pogrzebowym, że nie ma na co czekać, i zajęli się jej prochami.
Luc skinął głową, jakby to wyjaśnienie całkowicie mu wystarczało, a potem nagle zmarszczył czoło.
– To jednak trochę dziwne – rzekł. – Cała ta uroczystość bez ciebie…
Lizzy unikała jego wzroku.
– Rodzaj rodzinnej tradycji. Chodzi o… czas. Tak czy inaczej, jest już po wszystkim.
– I bardzo dobrze, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nigdy nie lubiłem pogrzebów. Cały ten żal, skupiony w jednym miejscu – urwał i udał, że się wzdryga. – Marnotrawstwo emocji, jeśli się głębiej nad tym zastanowić. Osoba, która zmarła, nie ma pojęcia, że jest opłakiwana, ponieważ, no cóż, już nie żyje. A potem całe to mamrotanie uprzejmości i objadanie się na stypie. No i ten najazd rodziny, istna puszka Pandory. Zawsze jest to skomplikowane albo, jak mawia moja matka… compliqué.
Compliqué.
Lizzy skinęła głową. Doskonałe określenie jej własnej rodziny.
– Tak, prawda. Jesteśmy… dość skomplikowane.
– Kiedy byłaś tam ostatnim razem?
– Nigdy. Wyjechałam osiem lat temu i więcej już nie wróciłam.
Luc gwizdnął cicho.
– To kawał czasu, nawet wedle moich standardów. Twoja matka też odeszła?
Wiedziała, o co pyta – czy jej matka nie żyje. Szczerze mówiąc, nie miała zielonego pojęcia. Nikt nie miał. A to było niemal tak, jakby umarła.
– Owszem. Odeszła. Wszyscy odeszli.
Mężczyzna stanął po jej stronie biurka i oparł się biodrem o jego kant.
– Moja mała, biedna sierotka – powiedział cicho. – Nie jesteś sama, wiesz o tym. Moja matka cię kochała, i to tak bardzo, że kazała mi się tobą opiekować. Powiedziała: „Lizzy będzie któregoś dnia genialna, a ja chcę, żebyś się nią zajął”. Jest tak, jakby zapisując mi tę firmę, zapisała mi przy okazji także ciebie.
Z ogromnym trudem się powstrzymała, by nie przewrócić oczami.
– Nie można zostawić komuś w testamencie osoby, Luc – zaprotestowała. – Jestem na własnym utrzymaniu od bardzo dawna.
Wyprostował się i podszedł do okna.
– Ile czasu potrzebujesz? Trzy dni, cztery?
Zmarszczyła czoło.
– Na co?
– Nie wiem. Żałobę, jak się domyślam. Cokolwiek musisz zrobić. Przypuszczam, że trzeba się zająć sprawami finansowymi, sprzedać dom.
– To właściwie farma. Zielarska. Ale nie muszę tam wracać. Mogę załatwić wszystko, nie ruszając się stąd.
– Poważnie? – Uśmiechnął się, jakby mile zaskoczony. – A ja już myślałem, że jesteś sentymentalna.
Pokręciła głową, pragnąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, zanim powie coś, co sprawi, że Luc uniesie te swoje starannie wypielęgnowane brwi.
– Po prostu… jest mnóstwo do załatwienia. Wspomnienia, których wolałabym nie przywoływać. Tak jak powiedziałeś, to jest… compliqué.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, arogancko i zarazem protekcjonalnie.
– Moja matka była sentymentalna – rzekł. – Mawiała, że wszyscy musimy od czasu do czasu wrócić do domu, przypomnieć sobie, skąd pochodzimy. Myślę, że miała po części rację. Rzeczywiście musimy wracać od czasu do czasu do domu, ale tylko po to, by sobie przypomnieć, dlaczego odeszliśmy, i uświadomić sobie jasno, czego chcemy. Ponieważ na dłuższą metę jedynie to się liczy: czego oczekujemy od życia i co jesteśmy gotowi uczynić, żeby to osiągnąć. Może tego ci właśnie trzeba, Lizzy? Spędzić trochę czasu ze swoimi wspomnieniami. Kiedy się nimi zajmiesz, może inaczej spojrzysz na pewne rzeczy.
Czas z własnymi wspomnieniami.
Opuściła wzrok na kolana, nie chcąc napotkać jego spojrzenia. Nie miał pojęcia, o co prosił. Nie to, że nie powinien był wiedzieć. Tylko nie byłby w stanie sobie wyobrazić tego rodzaju wspomnień, o jakich w rzeczywistości rozmawiali.
– W porządku, słowo daję – odparła tylko. – Dam sobie radę. Mogę załatwić wszystko na odległość.
Przyglądał jej się sceptycznie.
– Jak chcesz, ale nie wydaje mi się, by to było w porządku. Może trzeba przetrawić tę stratę, postawić kropkę nad i, jak to się mówi. Mógłbym pojechać tam z tobą, żeby ci było łatwiej.
I oto się zjawił – prawdziwy motyw skrywający się za jego nagłą troską.
– Nie jesteśmy ze sobą już od miesięcy, Luc.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– Więc po co to proponujesz?
– Uwierzysz, jeśli powiem, że ze szlachetnych pobudek?
– Nie.
Luc zgasił uśmiech, najwyraźniej akceptując przegraną.
– Mimo wszystko to kiepski czas, by mierzyć się z nim samemu. Pozwól się przynajmniej zaprosić na kolację. Obiecuję, że ograniczę się do spraw zawodowych, jeśli chcesz.
– Dzięki, ale chcę być teraz sama.
Spoglądała, jak się oddala, przekonana, że się obraził. Jednakże pod pewnym względem miał rację. Naprawdę potrzebowała czasu, by to wszystko przetrawić, uporać się z faktem, że nagle została na świecie sama, i odpowiedzieć na pytanie, co to w gruncie rzeczy znaczy. Althea nie żyła, a jej własna matka zniknęła najwidoczniej z powierzchni ziemi – albo dosłownie, albo w przenośni. I nie miało już być więcej kobiet z rodu Moon – tego była pewna. A przynajmniej tego, że oto właśnie stała się ostatnią dziewczyną z ich długiej, ciągnącej się przez pokolenia linii.
Lizzy zzuła buty i skierowała się wprost do kuchni. Jakoś zdołała przetrwać ten dzień, uśmiechając się podczas długiego korowodu kondolencji, kiedy to wiadomość o jej stracie rozniosła się po biurze.
Otworzyła butelkę białego wina i nalała do kieliszka sporą porcję, a potem zrobiła sobie przerwę, żeby podlać zioła w doniczkach stojących na parapecie. Rozmaryn na wzmocnienie pamięci. Bazylia na wzmocnienie odwagi. Tymianek na odpędzenie koszmarów sennych. Był to katechizm jej dzieciństwa – katechizm obowiązujący wszystkie dziewczyny z jej rodu.
Zerwała odruchowo listek bazylii i roztarła go między palcami, uwalniając ostro-słodki aromat – pieprzny, anyżkowy, lekko miętowy. Była to jedna z jej ulubionych przypraw roślinnych, może dlatego, że przypominała jej szczęśliwe chwile spędzone na gotowaniu w babcinej kuchni. Lecz tym razem pojawiło się jeszcze jedno wspomnienie – starsze.
Althea oceniała akurat zniszczenia po niespotykanie późnym przymrozku, kiedy Lizzy stanęła niespodziewanie za jej plecami. Nie mogła mieć wtedy więcej niż siedem lat, wiedziała jednak instynktownie, że nie wolno się ruszyć; widziała dziwną intensywność malującą się na twarzy jej babki, kiedy ta klęczała obok kępki poczerniałej bazylii i z zamkniętymi oczami przesuwała po niej chropowatymi od zrogowaceń dłońmi. Wymamrotała coś wówczas niezrozumiale, jakieś czułe słowa, których Lizzy nijak nie potrafiła odcyfrować. No i przede wszystkim uderzył ją widok tej samej rośliny nazajutrz, zdrowej i zielonej, bez śladu zmarznięcia.
Był to bodaj najbardziej niepokojący, budzący lęk dar Althei – umiejętność wskrzeszania niemal martwego zioła czy kwiatu przez dotyk i kilka łagodnie wypowiedzianych słów. Także niezwykły talent do uprawy roślin, które nie powinny były rozkwitnąć w niesprzyjającym klimacie Nowej Anglii. Plotki o niezwykłych umiejętnościach ogrodniczych jej babki rozchodziły się w Salem Creek lotem błyskawicy; szeptano o nich na porządku dziennym. Niektórzy przypisywali to magii, inni rygorystycznemu przestrzeganiu zasad jej almanachu. Bez względu na to jak było, wszyscy się zgadzali co do jednego: że skalista gleba Moon Girl Farm niczego Althei nie odmawiała.
Teraz, gdy odeszła, kto miał się zająć tą ziemią?
Pytanie to nie dawało Lizzy spokoju, nawet kiedy szła z butelką wina do salonu. Wkrótce wszystko miało należeć do kogoś innego. Dom i stodoła, pola, sklep zielarski jej babki – pozbawione rodzinnej opieki i oddane w ręce obcych. Od zawsze wiedziała, że to się stanie, że Althea kiedyś umrze i że trzeba będzie coś z farmą zrobić. Tyle że nie zastanawiała się specjalnie nad tym, jak to będzie wyglądało – albo że to właśnie jej przyjdzie zająć się tym wszystkim.
Musiałaby się zastanowić nad logistyką, znaleźć agenta nieruchomości gotowego załatwić sprzedaż na odległość, a potem skontaktować się z odpowiednim handlarzem, by ten zajął się wyposażeniem domu. Nie było tam tak naprawdę nic wartościowego. Lecz co z osobistymi rzeczami Althei? Jej ubraniami, książkami – kolekcją dzienników trzymanych pod kluczem w bibliotece? Czyż mogła powierzyć opiekę nad nimi komuś obcemu? A jeśli nie, to kto wchodził w grę? Z pewnością nie jej lekkomyślna matka, której wszystko rozsypywało się jak domek z kart. Ale Rhanna to była całkiem inna historia – prawdopodobnie pozbawiona zakończenia, gdyż od lat nie dawała oznak życia.
Ogarnęło ją dziwne odrętwienie; siedząc wsparta na poręczy kanapy, czuła się wyzuta z gniewu i niemile zaskoczona wypadkami mijającego dnia. Słońce zaczęło się już zniżać, kryjąc się w szczeliny i zagłębienia manhattańskich dachów, tak jak na tych sepiowych pocztówkach, które wystawiano w sklepach z myślą o turystach. Po trzech miesiącach, które upłynęły od czasu, gdy zamieniła swoje maleńkie poddasze na mieszkanie w East Tower, wciąż nie przywykła do tego widoku. Ani do innych korzyści związanych z jej nowym lokum. Luc ją zapewniał, że raz-dwa się oswoi z nowym otoczeniem, ale gdy rozglądała się po pokoju, niczego nie rozpoznawała. Meble, dzieła sztuki na ścianach, nawet jej odbicie spoglądające na nią z przyciemnionego okna zdawało się należeć do kogoś innego – obcej osoby, która udawała Lizzy Moon.
Przez lata miasto wygładziło ją niejako, unicestwiając do końca tę dziewczynę, która biegała boso po babcinych polach i zbierała zioła, aż jej palce pokrywały się plamami, a paznokcie upodabniały do ziarnistej gleby Nowej Anglii. Lecz z drugiej strony właśnie dlatego przyjechała do Nowego Jorku: by pozbyć się tego wcielenia i żyć jak inni ludzie. Właściwa osoba na właściwym miejscu. Żadnych niespodzianek. Żadnych podejrzeń. Żadnej sekretnej książki z jej imieniem na okładce. Po prostu… normalność. I tak to się na ogół sprawdzało. Przeszła długą drogę od chwili, gdy opuściła Salem Creek. Tylko czy istniało coś takiego jak zbyt długa droga? Czy można było odejść tak skutecznie, że człowiek się w tym zatracał?
Dopiła wino i poszła do kuchni, żeby sobie dolać. Niewiele brakowało, a zaczęłaby się nad sobą rozczulać; czuła to w kościach. Nie mogła sobie jednak pozwolić na uleganie tęsknocie ani zapominać, dlaczego wyjechała z Salem Creek.
Osiem lat temu dwie nastoletnie dziewczyny nie wróciły do domu o wyznaczonej porze. Godziny przemieniły się w dni, dni w tygodnie. Heather i Darcy Gilman po prostu rozpłynęły się w powietrzu.
Po niespełna dobie wymieniano imię Althei jako prawdopodobnej sprawczyni. Nie było w tym nic zaskakującego. Gdy tylko pojawiało się coś złego – wczesna zamieć śnieżna, niespodziewany przypływ, epidemia odry – winę za to przypisywano automatycznie kobietom z rodu Moon. Wielu przebąkiwało o tym niby to półżartem, inni jednak, ludzie w pewnych kręgach, przydawali tym pogłoskom walor prawdy. Wszelkie braki Salem Creek tuszowało przesądami i nadmierną gorliwością religijną. Zniknięcie dziewcząt od Gilmanów nie było tu wyjątkiem.
Naprędce założono gorącą linię, do miasteczka zjechała gremialnie prasa. Organizowano czuwania łącznie z odpowiednimi rekwizytami pod postacią Biblii, świec, kwiatów i pluszowych misiów. A potem, kiedy wrzawa zaczęła przycichać, ktoś zapukał do jej drzwi. Przekazał anonimową informację, twierdząc, że widział, jak Althea wciąga dziewczynki do stawu, a potem zakopuje coś nieopodal w ziemi.
Wydano nakaz przeszukania, w jego rezultacie znaleziono dwie małe słomiane lalki. Laleczki wudu, jak to określono w jednej z gazet, odznaczały się bowiem uderzającym podobieństwem do zaginionych dziewcząt, co się tyczyło także koloru płaszczyków, które nosiły tamtego wieczoru, kiedy zaginęły. Nie zostały jednak zakopane, jak twierdził autor donosu, tylko pozostawione na ziemi przy pełni księżyca wraz z małym płóciennym woreczkiem soli i ziaren kminku. Rytuał ochrony, jak wyjaśniła Althea policji, ofiara mająca na celu bezpieczne doprowadzenie dziewczynek do ich rodziców.
W następnej kolejności przeszukali staw. Godzinę później z jego dna wyciągnięto ciała Heather i Darcy Gilman, podczas gdy połowa miasta przyglądała się temu zza żółtej taśmy policyjnej. Nie trzeba było długo czekać na ustalenia lekarza sądowego: uraz czaszki u jednej dziewczyny, uraz karku u drugiej. W obu przypadkach zabójstwo.
Ujawniły się z całą zajadłością krążące od dziesiątków lat pogłoski, niekiedy szeptane, niekiedy wypowiadane głośno. Zaklęcia, eliksiry, rytuały odprawiane nago przy pełni księżyca. Ofiary składane z dziewic. Wiele z tych plotek rozsiewali ludzie, którzy znali Altheę przez całe życie. Nie było nawet cienia dowodu, co tłumaczyło, dlaczego nie wysunięto żadnych zarzutów, ale nie uciszyło to złych języków ani nie powstrzymało przyzwoitych ludzi z Salem Creek przed czuwaniami w blasku świec – zjawiło się niemal pół miasta – by odegnać modlitwą zło, które się pośród nich zagnieździło. Każdy jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy – chyba że ktoś nosi nazwisko Moon.
A teraz kobieta, którą posądzano o te morderstwa, nie żyła. Czy rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi? Czy burmistrz ogłosił dzień świąteczny?
Dzyń, dzyń. Czarownica nie żyje.
Tak. Zdecydowanie pławiła się w żalu i może była trochę wstawiona. Powinna prawdopodobnie wykombinować coś do jedzenia, ale ten pomysł nie wydał się jej pociągający. Ruszyła więc w głąb korytarza ze swoją torebką i ponownie napełnionym kieliszkiem, gotowa na długą gorącą kąpiel przed snem.
Rzuciła torebkę na łóżko i zdjęła ubranie, potem odwróciła się, by sięgnąć po kieliszek na nocnym stoliku. Zawartość torebki rozsypała się po narzucie, nie wyłączając dziennika, który Evangeline Broussard przysłała wraz z listem. Jego widok był jak cios w brzuch, który zgina człowieka wpół, nawet jeśli się tego spodziewał.
Althea odeszła.
Ogarnął ją bezbrzeżny żal, kiedy osunęła się na łóżko i wzięła książkę do ręki; poczuła pod powiekami tak gorące łzy, że nieomal przeoczyła kartkę, która wysunęła się spomiędzy stronic i wylądowała na jej kolanach. Popatrzyła na nią zdziwiona, a potok łez nagle wysechł. Słowa miejscami rozmazywały się przez kleksy, ale bez wątpienia miała przed sobą zwarty charakter pisma swojej babki.
Moja najdroższa Lizzy,
Jeśli czytasz teraz ten list, to wiesz, że odeszłam i dlaczego poprosiłam, by przesłano ci twoją książkę. Zawsze pragnęłam dla ciebie szczęścia – i wciąż pragnę – ale skłamałabym, mówiąc, że tego szczęścia nie można znaleźć na naszej farmie. Nigdy nie przestałam żywić nadziei, że zamieszkasz w tym domu i wrócisz na ziemię, którą obie tak kochamy, oraz na Ścieżkę, którą kobiety z naszego rodu podążają od wielu pokoleń. Tak dobrze się zapowiadałaś jako dziewczynka, wykazywałaś tyle darów. Niestety, bałaś się inności – bałaś się być kimś wyjątkowym. Tak bardzo chciałaś być jak wszyscy inni, że nie wahałaś się odrzucić swoich darów. Lecz takich darów nie da się odrzucić. Wciąż są w tobie i czekają na to, by je wykorzystać. Czekają na twój powrót do domu. Linia naszego rodu jest długa i pewna, obawiam się jednak, że zostanie niebawem przerwana, a nasze dziedzictwo zginie na zawsze. Tylko ty pozostałaś, ostatnia i najlepsza z nas wszystkich. Są jednak jeszcze rzeczy, których się musisz nauczyć, rzeczy, którymi nie zdążyłam się z tobą podzielić, nim odeszłaś. Zniszczone rzeczy, które wymagają naprawy. Ukryte rzeczy, które wymagają ujawnienia. Są tu księgi, nauki tych wszystkich kobiet, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opiekunką, strażniczką naszych sekretów. Żywię nadzieję, że pewnego dnia twoja książka też się tu znajdzie, ustawiona na półce obok mojej, a dary, takie jak nasze, nie przepadną dla świata. Nie do mnie jednak należy ten wybór. Należy do ciebie. Każdy z nas ma swoją historię – tę, którą wraz z upływem naszych godzin i dni opowiadamy świadomie albo i nie. Ale jak powiedziałam przed wielu laty, nikt nie powinien pisać twojej historii prócz ciebie. Cokolwiek postanowisz, wiedz, że zawsze jesteś w moim sercu i że nie żegnam się z tobą. Nie istnieją pożegnania, moja Lizzy, a jedynie obrót Kręgu. Do zobaczenia…
A.
Lizzy wciąż płakała, składając list i wsuwając go z powrotem między stronice dziennika. Były to słowa z rodzaju tych, jakich nigdy nie powinno się pisać, tylko wypowiadać wprost, osobiście. Nie znaczyło to, by list jej babki zawierał wiele niespodzianek. Lizzy od zawsze wiedziała, czego się po niej oczekuje – tego samego, czego oczekiwało się po każdej kobiecie nazwiskiem Moon. Miała wydać na świat córkę i edukować ją potem w wiadomej dziedzinie, by linia rodu nie uległa przerwaniu, gdyż tak właśnie się działo od pokoleń.
Nie istnieli w tym rodzie mężczyźni. Nie było braci czy synów ani też mężów. Nikt tego nie planował – albo jeśli planował, to nie powiedział tego głośno. Dziewczęta nigdy nie przejawiały skłonności do małżeństwa, wolały przebywać we własnym towarzystwie, wychowywać własne córki i skupiać całą energię na rodzinnej farmie.
Do czasu, nim Lizzy wyjechała do szkoły, pozostało z niej niewiele cennego, czy też z rodziny, jeśli o to chodziło – i wątpiła, czy przez osiem lat jej nieobecności cokolwiek się pod tym względem poprawiło. Poza tym miała własne życie, na które ciężko zapracowała. Niech ktoś inny odbuduje farmę – ktoś, kto jej naprawdę pragnie.
Jednakże słowa Althei wracały do niej niczym echo: „Są tu księgi, nauki tych wszystkich, które żyły przed tobą. Jesteś teraz ich opiekunką…”.
Ponownie wszystko sprowadzało się do ksiąg. Dlatego Althea postarała się, by przesłano jej dziennik. Nie chodziło wyłącznie o jej historię. Chodziło o ich wszystkie historie i obowiązek, który na niej spoczął – opiekunki sekretów rodu Moon. Zawsze, nieodmiennie obowiązek.
Owszem, mogła znaleźć jakiegoś agenta nieruchomości, który wystawiłby farmę na sprzedaż. Mogła nawet wyszukać kogoś, kto usunąłby meble i osobiste rzeczy jej babki – ale nie księgi. Nie miała pojęcia, co z nimi zrobić – nikt nigdy o tym nie mówił – lecz pozbycie się ich nie wchodziło w rachubę. Skrywały w sobie magię – cichą magię, jak nazywała ją Althea. Nie jakieś bzdury z kotłami czy świecami. Żadne tam przywoływanie duchów czy rzucanie czarów. Żadne sabaty czarownic czy ogniska o północy. Jedynie uzdrowicielska praca utrwalana dla potomności, dowód, że żyły i czyniły na świecie dobro.
Pomyślała, że musi pojechać do Salem Creek i spakować te książki, nawet gdyby koniec końców miałaby je schować na dnie swojej garderoby. W którymś momencie musiałaby się zastanowić, co by się z nimi stało po jej odejściu – gdyby nie pozostał już nikt, komu mogłaby je przekazać – ale na razie jeszcze nie musiała o tym myśleć.
Althea uważała ją za ostatnią i najlepszą z dziewcząt Moon. Ale taka nie była. Jej „dary” – jeśli tak należało je nazwać – różniły się od tych, którymi odznaczała się Althea. Nie była uzdrowicielką ani czarodziejką. Produkowała perfumy. A od kiedy została kreatywną dyrektorką, nawet pod tym względem niewiele robiła. W rzeczywistości, poza zdolnością rozrodczą, niewiele mogła zaoferować swym poprzedniczkom. Żadnych remediów, którymi mogłaby się dzielić, żadnej mądrości, którą mogłaby przekazywać, żadnych sekretnych rytuałów, które mogłaby ujawnić kolejnemu pokoleniu. Postanowiła wrócić po książki – ze względu na Altheę. Może Luc miał rację. Może warto było spędzić trochę czasu ze wspomnieniami i spojrzeć tej innej Lizzy Moon ostatni raz w oczy, nim odejdzie na dobre.
17 lipca
Drogowskaz na Moon Girl Farm był tak wyblakły, że Lizzy z trudem odczytała litery, skręcając w podjazd. Miała za sobą podróż w nieustającej mżawce, a do tego przez ostatnie sześćdziesiąt minut przebijanie się przez pokryte szronem boczne drogi wiejskich okolic New Hampshire, w końcu jednak dotarła na miejsce.
Zadzwoniła do Luca przed szóstą rano; wiedziała, że o tej porze będzie na siłowni i że najprawdopodobniej nie odbierze. Napisała mu tylko, że zmieniła zdanie, jeśli chodzi o powrót do domu, i że zadzwoni do niego, gdy się zorientuje, ile czasu będzie potrzebowała. Potem wyłączyła komórkę, uniemożliwiając skutecznie odpowiedź.
Na szczycie podjazdu zgasiła silnik i gdy wysiadała z samochodu, ponownie sobie przypomniała, że musi to zrobić, spełnić ten ostatni obowiązek, nim będzie mogła zamknąć na zawsze ten rozdział życia. Ale nawet teraz, gdy niewidzialna dłoń zaciskała się na jej żołądku, czuła przyciąganie tego miejsca, związek z ziemią, która wydawała się wpisana w jej duszę.
Farma zawsze miała w sobie coś niesamowitego; odnosiło się wrażenie, że została w jakiś sposób wyodrębniona z czasu i że znajduje się poza światem jak wioska Brigadoon ze szkockiej legendy – miejsce, które istniało tylko w jej wyobraźni. A jednak miała ją przed sobą. Swoje dzieciństwo, zachowane w czasie jak żywe stworzenie w bursztynie.
W roku 1786 na obrzeżach Salem Creek nie było niczego prócz otwartego pastwiska, kiedy ciężarna Sabine Moon uciekła z Francji do nowo powstałych Stanów Zjednoczonych; miała przy sobie tylko garść klejnotów wszytych w rąbek sukni. I wykorzystała je mądrze, zamieniając na ponadtrzyhektarową połać ziemi, gdzie wkrótce założyła niewielką farmę, która zaczęła dobrze prosperować.
Spotkała się z lekceważeniem ze strony mieszkańców wioski, podejrzliwych wobec kobiety dostatecznie lekkomyślnej, by kupić ziemię bez pomocy mężczyzny, a potem uprawiać ją o własnych siłach. Kobiety, która nie nosiła obrączki ani nie zamierzała wyjaśniać, skąd się wziął jej wydatny brzuch. Nie wspominając już o nieślubnej córce, z którą wkrótce paradowała pod samym ich nosem. Dziwna też była dwuletnia susza, która zdziesiątkowała wszystkie uprawy – z wyjątkiem tych należących do Sabine i wciąż rozwijających się w najlepsze. I tak zaczęto w wiosce szeptać o dziwnych praktykach kobiet z rodu Moon, które nigdy nie wychodziły za mąż i rodziły wyłącznie córki. Które hodowały zioła, parzyły herbatę i wytwarzały talizmany.
Nawet teraz nikt tak naprawdę nie wiedział, kim były, choć przez lata bardzo wielu snuło różne przypuszczenia, padały najróżniejsze słowa, w tym takie jak wudu czy czary. Co nie znaczy, by dobrzy ludzie z Salem Creek twierdzili, że wierzą w istnienie czarownic. Bynajmniej. Te przesądy umarły przed ponad wiekiem wraz z praktykami w rodzaju nakłuwania diabelskich znamion czy próby wodnej.
Jednakże sprawa dziewcząt Gilman podziałała jak bomba z opóźnionym zapłonem, rozniecając na nowo spekulacje i dawno pogrzebane przesądy. Nie wyjaśniono zagadki tych morderstw, ale przekazywane szeptem oskarżenia nie ustawały, podczas gdy ukochana farma Althei więdła z braku klientów. Rhanna odeszła pierwsza. Lizzy krótko potem przeniosła się do Nowego Jorku, by zacząć pierwszy rok studiów na Dickerson University – i nowe życie, jak najdalej od Moon Girl Farm.
A teraz farma należała do Lizzy.
Westchnęła, rozglądając się po przyległym terenie, poruszona widomymi oznakami zaniedbania. Starannie wytyczone grządki za domem dawno obumarły, pozostały jedynie skarłowaciałe kwiaty, przebijające spod wilgotnego, zielonego poszycia. Rzędy ziół też nie wyglądały lepiej. Nie dotyczyło to jedynie ziemi. Widoczna za zmarniałymi polami stara kamienna winiarnia, służąca Althei za sklep zielarski, również podupadła. Wyłożony łupkiem dziedziniec pełen był niegdyś stojaków z ziołami w doniczkach i jasnymi letnimi kwiatami. Teraz wszystko porastał palusznik, stojaki świeciły pustkami, a okna pokrywała warstwa brudu. Co czuła Althea na widok swojego sklepu zamkniętego na trzy spusty? Świadoma, że dzieło jej życia zbliża się nieuchronnie do kresu? I znosząc to wszystko w samotności?
Po drugiej stronie pól, niczym wartownik, stała stara, usychająca stodoła, jej niegdyś jaskrawe deski o barwie indygo i błękitu spłowiały teraz do nudnej niebieskawej szarości, a ręcznie malowane chmury i mlecznobiały księżyc zdobiące zachodnią ścianę przypominały duchy.
Ten niebiański pejzaż – przejaw nieprzewidywalnego i częstokroć szokującego natchnienia Rhanny – powstał niemalże w ciągu jednej nocy. Owo fantastyczne dzieło sztuki wywołało niemałe zamieszanie wśród miejscowych. Szkaradztwo, jak mawiali niektórzy, było zbyt dziwaczne jak na gusta obowiązujące w Salem Creek. Jednak z czasem stodoła stała się czymś w rodzaju punktu orientacyjnego, jej zdjęcie ukazało się nawet w magazynie „Yankee” jako element artykułu na temat nieodkrytych skarbów wsi Nowej Anglii.
Nawet teraz jej widok, choć podniszczonej przez czas i kaprysy pogody, wywoływał uśmiech na twarzy. Była ulubionym sekretnym miejscem Lizzy w latach młodzieńczych – jej samotnią – chłodną i cichą, szczęśliwie niedostępną dla klientów. Stanowiła także doskonałą siedzibę jej prowizorycznego laboratorium, gdzie mogła pracować nad perfumami. Teraz, podobnie jak reszta Moon Girl Farm, nic nie zostało z dawnej świetności.
Lizzy otrząsnęła się ze wspomnień, zmierzając do samochodu po walizkę. Była głodna i zmęczona po długiej podróży; wciąż zmagała się z bólem głowy, wywołanym zbyt dużą ilością wina. Doszła do wniosku, że będzie miała mnóstwo czasu na wyrzuty, kiedy już skombinuje coś do jedzenia.
Żywioły odcisnęły swe piętno na domu, szarozielone deski przybrały barwę bardziej szarą niż zieloną, a zmurszałe nadproża okienne pozapadały się i rozeschły. A jednak stał nadal, wymęczony przez kaprysy pogody, a mimo to w jakiś sposób dumny, równie nieustępliwy jak kobieta, która zbudowała go przed ponad dwustu laty.
Drzwi jęknęły, kiedy Lizzy przekręciła klucz w zamku, a potem je pchnęła. Stała przez chwilę nieruchomo, by przyzwyczaić oczy do mroku panującego w holu wejściowym. Zapomniała już, jak mroczny był ten dom, zwłaszcza od frontu, gdzie konary wiekowego jesionu nie dopuszczały światła słonecznego. Ale najbardziej uderzał ją bezruch, wrażenie, że wraz z odejściem Althei czas przestał biec do przodu.
Salon wyglądał dokładnie tak, jakim go zapamiętała: tweedowa kanapa pod frontowymi oknami, dwa wytarte fotele uszaki po obu stronach ceglanego kominka, przypadkowa kolekcja naczyń cynowych na gzymsie – i portrety wiszące na przeciwległej ścianie. Były w większości dość nieporadne, ot, dzieła przeróżnych amatorów na przestrzeni lat, ale odznaczające się wspólną cechą: każda twarz w ramie zdradzała uderzające podobieństwo do sąsiedniej. Ciemne proste włosy, skóra dostatecznie blada, by nazywać ją półprzezroczystą, i wymowne szare oczy, charakterystyczne dla wszystkich kobiet z rodu Moon.
Dorastała pod spojrzeniami tych czujnych oczu, ich zbiorowy wzrok wydawał się tak intensywny, że Lizzy jako dziecko często unikała tego pokoju. „Każda twarz opowiada jakąś historię” – mawiała Althea, a potem przepytywała ją z imion. Sabine. Patrice. Renée. Dorothée. Sylvie. Honoré.
Nieoczekiwany odgłos szurania butów sprawił, że Lizzy znieruchomiała. Odwróciła się raptownie i dostrzegła ze zdziwieniem u podnóża schodów kobietę o mahoniowej skórze. Była wysoka i osobliwie piękna – wysokie czoło, szerokie kości policzkowe, włosy koloru soli z pieprzem, przycięte niemal do samej skóry.
– Powiedziała mi, że przyjedziesz – oznajmiła kobieta po dłuższej chwili milczenia.
– Kim jesteś?
– Evangeline Broussard. Evvie.
– To ty wysłałaś list.
– Tak. I to dwukrotnie.
Lizzy zadarła brodę, dotknięta niewypowiedzianą krytyką.
– Przeprowadziłam się.
Wydawało się, że Evvie nie spieszy się z odpowiedzią. Popatrzyła na Lizzy zmrużonymi oczami, obrzucając ją wzrokiem od stóp do głów.
– Zapomniałaś powiedzieć o tym swojej babce.
Lizzy opuściła na chwilę powieki, przestraszona wonią, którą zdawała się roztaczać wokół siebie ta kobieta – octu i zepsutych brzoskwiń.
Dezaprobata.
Posiadała ten dar. Umiejętność czytania w ludziach opartą na zapachu, coś jak dostrzeganie niewidzialnej aury, tyle że nosem zamiast oczami. Zaczęło się to wraz z dojrzewaniem. Althea wyjaśniła jej wówczas, że takie dary ujawniają się właśnie w tym okresie.
Z początku te epizody ją przytłaczały: niezidentyfikowane zapachy, które uderzały znienacka i rzadko w sposób sensowny. Musiało upłynąć trochę czasu, nim się nauczyła w końcu rozpoznawać to, czego się może spodziewać, a nawet czynić z tego użytek; przypominało to sygnał radaru, ostrzegający przed potencjalnym zagrożeniem. Ta umiejętność jednak zaczęła ją zawodzić od chwili, gdy się przeprowadziła, jakby opuszczenie farmy obniżyło poziom jej percepcji. Teraz, nagle, znów potrafiła wychwytywać ten sygnał, a była nim dezaprobata.
– Zamierzałam ją powiadomić, ale… – Umilkła, poirytowana, że odczuwa potrzebę tłumaczenia się przed obcą kobietą. – Co tu robisz?
– Mogłabym spytać o to samo.
– Tak, ale to ja pierwsza spytałam. A ponieważ jest to dom mojej babki, to sądzę, że zasługuję na odpowiedź.
– Byłam jej przyjaciółką – odparła Evvie beznamiętnie. – Kto inny napisałby ten list?
Lizzy przechyliła głowę na bok, starając się rozgryźć tę dziwną kobietę. Jej głos odznaczał się niespotykanym zaśpiewem, słowa to wznosiły się, to opadały jak nuty piosenki. Było to urocze, zarazem jak muzyka – i trochę niepokojące. A może barierą były upstrzone miedzianymi kropeczkami zielone oczy kobiety? Może to one utrudniały napotykanie jej wzroku?
– Zakładałam, że Evangeline Broussard to ktoś, kto pracuje dla prawnika Althei. Albo jest zatrudniony w domu pogrzebowym. Nie spodziewałam się, że cię tu zastanę.
– I vice versa – mruknęła Evvie. – Dlaczego tu jesteś? Właśnie teraz? Po tak długim czasie?
Lizzy szukała w głowie jakiejś sensownej odpowiedzi, ale musiała przyznać, że nie potrafiła jej znaleźć. W każdym razie nie takiej, jaką była gotowa się z kimś podzielić.
– Chciałam się zająć osobiście pewnymi rzeczami mojej babki – rzekła w końcu. – Uważała, że mi się należą.
Evvie znowu zmrużyła oczy, ale się nie odezwała. Skinęła tylko nieznacznie głową, po czym odwróciła się i ruszyła do kuchni, szurając o deski podłogi podniszczonymi butami.
Lizzy podążyła w ślad za nią, zauważając po raz pierwszy, że Evvie ma na sobie jeden z kwiecistych fartuchów Althei.
– Gotujesz coś? – spytała.
– Kolację – odparła tamta.
Lizzy przyglądała się, jak kobieta zdejmuje pokrywkę z garnka na piecyku i po skosztowaniu jego zawartości wyjmuje z szafki słoik z jakimś specyfikiem, a potem dorzuca szczyptę do potrawy.
– Mieszkasz tu? – spytała Lizzy, kiedy prawda zaświtała jej w głowie.
Evvie obróciła się, wciąż trzymając chochlę.
– Owszem. Chyba że się tu zjawiłaś, żeby mnie wykopać.
Lizzy stłumiła westchnienie. Była zbyt zmęczona, żeby się kłócić, zwłaszcza z kimś nieznajomym.
– Nie zjawiłam się tutaj, żeby cię wykopać. Nie wiedziałam nawet, że tu jesteś. Byłaś… jej opiekunką?
Evvie odłożyła łyżkę i otarła dłonie o fartuch.
– Nie płaciła mi, jeśli o to pytasz, ale chyba tak. To właśnie oferują sobie przyjaciele – opiekę.
Lizzy poczuła, że się rumieni.
– Nie to chciałam powiedzieć… Przepraszam, po prostu próbuję zrozumieć.
– Jesteś głodna?
Lizzy popatrzyła na nią zdumiona.
– Co?
– Głodna? – powtórzyła Evvie, jakby zwracała się do szczególnie tępego dziecka. – Jesteś głodna?
– Tak, chyba…
– Świetnie. To weź talerze.
Jadły w milczeniu przy kuchennym stole – jakąś potrawkę ryżową z pomidorami i fasolą, a także mnóstwem przypraw. Była smakowita i egzotyczna, pełna etnicznych smaków, których Lizzy nie potrafiła zidentyfikować. I szczęśliwie nie zawierała mięsa, co oszczędziło jej potencjalnie kłopotliwej dyskusji na tematy wegetariańskie.
– Nigdy mi nie powiedziała, że jest chora – odezwała się Lizzy, kiedy milczenie przedłużało się niezręcznie. – Przyjechałabym, gdyby mnie powiadomiła.
Evvie skinęła głową, skrapiając kawałek chleba kukurydzianego miodem.
– Wiedziała o tym. Dlatego cię nie powiadomiła. Nawet pod sam koniec, kiedy ją błagałam, by mi pozwoliła do ciebie zadzwonić. Była niezwykle upartą starą damą. Powiedziała, że też taka jesteś. Wierzę w to bez zastrzeżeń.
Lizzy spojrzała w swój talerz, bawiąc się jedzeniem. Co ta kobieta miała w sobie, że czuła się przy niej jak nieposłuszna uczennica?
– Chciała, byś zapragnęła tu zostać – oznajmiła po długiej chwili Evvie, zlizując miód z palców. – A jeśli nie, to żebyś była szczęśliwa tam, gdzie jesteś. Tak bardzo cię kochała. Na tyle, by pozwolić ci odejść.
Lizzy odłożyła widelec i otarła usta.
– Nie opuściłam jej ot tak, po prostu, Evvie. Wyjechałam na studia, co zresztą zawsze planowałam. Nigdy nie ukrywałam, że się chcę wydostać z tego miasta. Kiedy przyjęli mnie na uniwersytet, wiedziałam, że nadszedł mój czas. Althea smuciła się, że wyjeżdżam, ale rozumiała.
– Wiedziała, że jeśli spróbuje cię zatrzymać, straci cię na zawsze. I chyba wiedziała doskonale, bo tu jesteś – w końcu.
– Więc po co ta krytyczna uwaga o moim wyjeździe?
Evvie skierowała na Lizzy spojrzenie miedziano-zielonych oczu.
– Nie zamierzałam cię krytykować. Przynajmniej nie w sposób, w jaki sądzisz. Nie chodzi o to, że wyjechałaś. Nie z tym mam problem. To akurat rozumiem. Boli mnie tylko to, że nie chcesz tu zostać. Każdy ma prawo zajmować się sobą, ale kiedy już osiągnie to, co chciał, powinien wrócić do domu i zmierzyć się z przeszłością, stawić czoło temu, co było. – Odsunęła talerz, potem popatrzyła Lizzy prosto w twarz. – A może tak naprawdę nie odnalazłaś jeszcze samej siebie.
Ta uwaga irytowała, albowiem z pewnością taki był jej cel. Evvie nie rozumiała jednak pewnych rzeczy.
– Miałam konkretny powód, by się wydostać z Salem Creek, Evvie. Coś się stało…
– Wiem wszystko o tych dziewczynach – przerwała jej kobieta. – O tym, co ludzie sobie myśleli i co mówili. I jak potraktowali twoją babkę. Wiem też o twojej mamie, o tym, jak oszalała tamtego dnia w kawiarni i wygadywała te okropne rzeczy. O klątwie rzuconej na całe miasto. Jak się spakowała i zwiała stąd, wywołując kompletny chaos. Wiem o tym wszystkim.
Wystarczyło spojrzeć Evvie w oczy, by się przekonać, że to prawda. Że ta kobieta wie wszystko. Albo prawie wszystko.
– Wciąż to mówią? To znaczy o Althei. Czy ludzie wciąż uważają…
Tamta znowu jej przerwała.
– Nie dowiedziałam się tego pocztą pantoflową. Twoja babka mi powiedziała. A jeśli chodzi o tutejszych mieszkańców, to nie mam pojęcia, co myślą. Mogę cię jednak zapewnić, że nikt nie pisnął nawet słowa tam, gdzie mogłam je usłyszeć, no ale z drugiej strony nie mieliby na to ochoty.
Lizzy była zaskoczona nagłą intensywnością w głosie Evvie.
– Dlaczego?
– Nie są głupi, jak sądzę. – Na twarzy kobiety pojawił się cień uśmiechu, w którym odsłoniła zęby białe i równe jak sznur pereł. – Chyba się trochę mnie boją. Niewiele jest w Salem Creek takich jak ja.
Teraz to Lizzy się uśmiechnęła. Ani trochę się nie dziwiła, że ludzie w tym mieście odczuwają przed nią lęk. Budziła bez wątpienia respekt. A jednocześnie miała w sobie coś, co w tajemniczy sposób wydawało się pokrzepiające, i sprawiała wrażenie kogoś bliskiego.
– Opowiedz mi o mojej babce – poprosiła cicho Lizzy. – Jak długo chorowała?
– Naczynia.
– Słucham?
Evvie wstała od stołu, szurając przy tym krzesłem o dębową podłogę.
– Porozmawiamy, zmywając naczynia. Weź swój talerz.
Lizzy uprzątnęła stół, podczas gdy Evvie nalała wody do zlewu. Wydawało się to dziwnie przyjemne – być znowu w kuchni, gdzie spędziła z Altheą tyle szczęśliwych godzin; przypominało to włożenie starych kapci, których się nie nosiło dłuższy czas. Przez chwilę mogła nawet zapomnieć o straszliwym łańcuchu wydarzeń, które zmieniły ich życie na zawsze. Niemal.
– Więc moja babka… – zaczęła na zachętę, biorąc od Evvie ociekający wodą talerz.
– Wątroba – wyjaśniła Evvie, dobywając z mydlin następny talerz. – Po prostu nawaliła. Althea w końcu się złamała i poszła się zbadać, ale niewiele już mogli zrobić. Czasem się po prostu zużywamy. A ona nie miała ochoty na żadne heroiczne gesty. Znałaś ją przecież. Nigdy się nie trzęsła nad sobą.
– Byłaś tu, kiedy ona… – Pytanie zawisło w powietrzu. Lizzy nie potrafiła wymówić tego słowa.
– Tak.
– A jej prochy… też się tym zajęłaś?
– Tak.
Lizzy odłożyła ścierkę i ze ściśniętym boleśnie gardłem ujęła namydloną dłoń Evvie.
– Nie wiem, co powiedzieć, mogę ci tylko podziękować. Za to, że byłaś jej przyjaciółką. Że zostałaś tutaj. Że robiłaś to, co należało robić. Ja powinnam się była tym zająć. Rodzina.
Evvie uniosła wzrok znad zlewu; drżała jej broda, w oczach błysnęły łzy.
– I tak było – odparła zdławionym głosem. – Rodzina to nie zawsze więzy krwi. Czasem ją w kimś dostrzegasz. Tak się zdarzyło z twoją babką i ze mną. Łączyła nas więź pokrewieństwa. Więź szczególna.
Każdy, kto spojrzałby na Evvie, na jej mahoniową skórę i upstrzone miedzianymi kropeczkami oczy, nie wierzyłby w jej pokrewieństwo z Altheą. Lizzy jednak wierzyła w nie bez zastrzeżeń.
– Cieszę się, że miała cię przy sobie, Evvie. Że miała przy sobie kogoś, kto ją kochał.
Twarz kobiety złagodniała.
– Idź teraz na górę. Zajmę się sprzątaniem. Wyglądasz na wykończoną.
Lizzy skinęła głową. Określenie „wykończona” nie oddawało w pełni tego, jak się czuła po wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin. Osuszyła dłonie i już miała się skierować do holu, żeby wziąć walizkę, kiedy Evvie ją wstrzymała, mówiąc:
– Omal bym zapomniała. Mieszkam w twoim dawnym pokoju, więc będziesz musiała zająć sypialnię Althei. Zdjęłam wszystko z łóżka, ale pościel jest w garderobie na korytarzu. Jutro przeniosę tam twoje ubrania i rzeczy osobiste. – Przesunęła krytycznym spojrzeniem po obcisłych dżinsach Lizzy i jej modnych czarnych butach. – Będziesz tu potrzebowała prawdziwego wdzianka.
Dziewczyna zaakceptowała uwagi na temat swojego stroju, ale zjeżyła się na myśl o spaniu w łóżku Althei. Wydawało się to w jakiś sposób niewłaściwe, nietaktowne, pozbawione szacunku.
– Skorzystam z dawnego pokoju Rhanny. To tylko kilka dni.
Evvie pokręciła głową.
– Nie da rady. Jej pokój to teraz bardziej składzik niż sypialnia z prawdziwego zdarzenia. Poza tym twoja babka byłaby zadowolona, wiedząc, że zajęłaś jej pokój.
– Nie sądzę…
– No dalej – przynagliła ją delikatnie Evvie. – Cieszyłaby się z twojej obecności.
Pokój Althei znajdował się u szczytu schodów. Lizzy zamknęła na chwilę oczy, kiedy zacisnęła dłoń na gałce, przygotowując się na falę wspomnień, która, jak o tym dobrze wiedziała, zaleje ją niechybnie po drugiej stronie. Pchnąwszy drzwi, stała przez chwilę na progu, chłonąc wzrokiem drobne, znajome szczegóły: tom pism sufickiego mistyka Rumiego, ulubione dzieło jej babki, fragment jelenich rogów, które odkryły pewnego dnia podczas wędrówek po lesie, rzeźbioną drewnianą misę z kamykami życzeń na nocnym stoliku.
Ostatecznie przyciągnęła ją do pokoju toaletka. Stanowiła jej ulubiony mebel w latach dzieciństwa, miejsce, w którym zaczęła się jej przygoda z aromatami. Pelargonia, jaśmin, paczula, sandałowiec – nieskończony wachlarz zapachów, które można było mieszać na nowe, nieznane sposoby, niczym wonną paletę artysty. Jak daleko sięgała pamięcią, Althea snuła opowieści o dziwnych talentach kobiet z rodu Moon, z których każda odznaczała się indywidualnym darem, wykorzystywanym w świecie bez zabiegania o rozgłos. I pewnego dnia, siedząc przy toaletce, Lizzy odkryła swą własną magię – cudowną i tajemniczą alchemię aromatów.
Wiedziała instynktownie, że woń to swoisty rodzaj leku, że jego naturalne moce poprawiania nastroju i wywoływania emocji mogą się okazać niebywale skuteczne w przywracaniu ludziom dobrostanu. Ustaliła też – dzięki swemu niezwykłemu darowi – że każdy człowiek odznacza się swoim własnym charakterystycznym zapachem na podobieństwo linii papilarnych, zbiorem węchowych markerów, swoistym podpisem. Odkrycie to było dla niej fundamentem, na którym zbudowała swą karierę.
W dniu czternastych urodzin ogłosiła zamiar zamknięcia w buteleczce całej miłości Althei do ziemi. Była to nieprawdopodobnie dziecięca idea – schwytanie emocji jak świetlików do słoika – jednak babka nie starała się jej zniechęcić, mimo że Lizzy nie miała pojęcia, od czego właściwie zacząć. Podążyła po prostu za swoim nosem, decydując się ostatecznie na lawendę, ponieważ pachniała jak ziemia, i bergamotkę, ponieważ pachniała jak blask słońca, a razem pachniały jak Althea. Kilka miesięcy później wprowadziła swój zamiar w czyn, komponując proste perfumy o podwójnej nucie, które nazwała imieniem babki – na cześć kobiety, która zainspirowała ich stworzenie.
Wyszukała buteleczkę w jednym z zakurzonych sklepów z używanymi rzeczami w śródmieściu i odkładała przez dwa tygodnie pieniądze przeznaczone na szkolny lunch, żeby ją nabyć. Wciąż stała na toaletce – ciężka, kwadratowa podstawa i długi, zwężający się korek. Napełniano ją wielokrotnie w ciągu tych lat, teraz jednak była pusta, tylko na dnie pozostał lepki, brązowy osad. Mimo wszystko Lizzy wyjęła korek, mając nadzieję, że poczuje charakterystyczną woń swojej babki, ale rozczarowana wciągnęła w nozdrza tylko duszący zapach utlenionych olejków.
Powodowana falą świeżego żalu, odstawiła buteleczkę na toaletkę; niemal fizycznie czuła ból zrodzony z nieobecności Althei, kiedy podchodziła do nisko sklepionej wnęki, która służyła za schowek, nim jej babka wyłożyła go półkami i wstawiła fotel do czytania. Przez całe lata zgromadziła wiele cennych rzeczy, ale żadne nie dorównywały książkom. Grzeszne przyjemności, jak je nazywała, wręcz doskonałe, by przetrwać mroźne zimy Nowej Anglii.
No i biblioteczka: ze szklanym frontem, trzypoziomowa, z zamykanymi na mosiężny klucz drzwiami. Lizzy nachyliła się, chcąc zajrzeć do środka. Książki. Kiedy była małą dziewczynką, traktowała je z nabożnym lękiem, albo przynajmniej to, co symbolizowały. Wszystkie te kobiety z rodu Moon – stare panny co do jednej – siedzące noc w noc przy ogniu i zapisujące mozolnie sekrety przeznaczone tylko dla tych, które podążały Ścieżką. A teraz, tak jak cała farma, należały do niej.
Znalazła klucz dokładnie tam, gdzie zawsze trzymała go Althea – w szufladzie swojej toaletki. Owionęła ją woń skóry i starego papieru, kiedy otworzyła biblioteczkę, i przez chwilę wstrzymywała oddech jak dziecko, które się spodziewa, że zostanie przyłapane z rączką w słoiku pełnym pierników. Tyle że nie było już nikogo, kto mógłby ją złajać. Przesunęła palcem po rzędzie żebrowanych grzbietów, czując na opuszkach palców zimny dotyk skóry, potem osunęła się na kolana i wyjęła pierwszą książkę.
Księga Sabine. Kobiety, która wszystko zapoczątkowała.
Lizzy przewracała z wolna kartki. Atrament wyblakł do spłowiałego brązu, muśnięcia stalówki były cieniutkie jak pajęczyna i trudne do rozszyfrowania. To, że angielski przeplatał się z francuskim, też nie pomagało. Nie musiała jednak tego czytać. Znała wszystko na pamięć. Zdrada mężczyzny, którego Sabine kochała; jej ucieczka przed prześladowaniami; walka o przetrwanie na obcej ziemi z maleńką córeczką na rękach. A wreszcie edykt, który stanowił, że żadna kobieta z rodu Moon nie może się zgodzić na niewolę małżeństwa, w przeciwnym razie zostaną zdradzone, a linia wygaśnie. Była to treść rodzinnej legendy, przekazywanej z pokolenia na pokolenie.
Odłożyła tom z powrotem na półkę, przesuwając wzrokiem po pozostałych. Tyle kobiet noszących jej nazwisko, każda z własną opowieścią. Patrice, pierwsza, która urodziła się na amerykańskiej ziemi. Renée, jedyna, która kiedykolwiek wydała na świat syna. Biedne maleństwo przeżyło zaledwie kilka godzin, w przeciwieństwie do bliźniaczej siostry, Dorothée, która rozkwitła. Przez całe życie Renée towarzyszyły roznoszone szeptem plotki o śmierci jej synka. Sylvie, która gorszyła całe miasto, żyjąc otwarcie i bezwstydnie z kobietą, niejaką Rachel Conklin. Aurore, która szokowała sąsiadów swoimi codziennymi spacerami po lesie, mając na sobie jedynie buty. Wreszcie Honoré, która w wieku czterdziestu czterech lat, po czterech poronionych dziewczynkach, wydała wreszcie na świat Altheę. I, oczywiście, najmłodszy dodatek do zbioru – Księga Althei.
Wszystkie tam były – i jeszcze jedna. Lizzy zmarszczyła czoło, dostrzegając ostatni wolumin, nie czarny jak pozostałe, ale oprawiony w cielęcą skórę o barwie głębokiego wina, z wytłoczonymi kwiatami i winoroślami. Nigdy wcześniej go nie widziała. Czy to możliwe, że Rhanna mimo wszystko zostawiła po sobie jakąś księgę? To byłoby w jej stylu – zerwać z tradycją i posłużyć się w ostatnim geście buntu tak krzykliwie kolorową książką.
Jakie rzeczy jej matka mogła tam uwieczniać? Może przeprosiny za swoje lekkomyślne zachowanie i błędne decyzje podejmowane przez lata? Lizzy w to wątpiła. Wyrzuty sumienia nigdy nie były mocną stroną Rhanny. Mimo wszystko nie mogła się oprzeć ciekawości.
Wyjęła ten tom, jakby nie od kompletu, i położyła go sobie na kolanach. Księga była gruba i dziwnie guzowata, zamykana za pomocą małego mosiężnego wrzeciądza. Otworzyła ją i podniosła okładkę, spodziewając się zobaczyć krągłe, nieco odchylone do tyłu pismo swej matki. Tymczasem znalazła kwadrat złożonego woskowanego papieru wetkniętego między oprawę a pierwszą stronę. Rozłożyła go i znalazła w środku starannie sprasowaną gałązkę rozmarynu. Popatrzyła na nią zdziwiona, po czym przeniosła spojrzenie na pierwszą stronę i ładne pismo u góry: pismo Althei.
Moja najdroższa dziewczynko,
Musisz mi wybaczyć, kochana Lizzy, ten sekret, który przed tobą skrywałam. Miałam swoje powody, by ci nie mówić, że jestem chora. Nie chciałam, żebyś wracała ze względu na mnie, z poczucia jakiegoś obowiązku. Popełniłam tyle błędów wobec twej matki, kiedy była jeszcze młoda. Robiłam wszystko, by szanowała moją ścieżkę zamiast swojej, gdy akurat ja powinnam być mądrzejsza. Nigdy nie chciałam obarczać cię takim brzemieniem. Pragnęłam, byś była wolna i mogła rozwinąć skrzydła – i polecieć tam, dokąd wiodło cię serce. Jeśli to czytasz, być może tak właśnie się stało.
Mój Krąg zamknie się niedługo – tak jak muszą się zamknąć wszystkie Kręgi – ale jest jeszcze trochę czasu, toteż wzięłam do ręki pióro. Ponieważ naszym zadaniem jest nauczać, sięgać w przeszłość i dobywać z niej to, co zawsze powinno być zapamiętane. Nie wolno nam nigdy zapomnieć, kim jesteśmy ani jak daleko zaszłyśmy, i co musiałyśmy znosić ze strony tych, którzy się boją tego, czego nie rozumieją.
Znasz historię Sabine, wiesz, że przybyła z Francji sama, z dzieckiem w łonie, uciekając przed prześladowaniami władz. Nie chodziło im o jakąś zbrodnię. Chodziło o to, w co wierzyła, i o Ścieżkę, którą podążała. Działo się to niedługo po procesach czarownic i niektórzy – wielu w gruncie rzeczy – wciąż trwali uparcie przy swoich przesądach. Byli przydatni, albowiem można ich było niekiedy wykorzystywać przeciwko kobietom, które ośmielały się mówić głośno i domagać tego, co im się należało.
Taki los spotkał Sabine. Jej kochanek był zaręczony z inną, którą miał poślubić. Kiedy się dowiedział o dziecku, doniósł na Sabine, oskarżając ją o niewyobrażalne rzeczy. Wydano nakaz zatrzymania. Nie spalono by jej na stosie, to już się skończyło. Wytoczono by jej jednak proces, oskarżając o nieprzyzwoitość i złodziejstwo czy inne sprawki. Aresztowano by ją – albo i gorzej. Uciekła zatem i zaczęła wszystko od nowa. Nauczyła się troszczyć o siebie i dziecko. Bez mężczyzny u boku, nie dbając o zdanie innych, zależna wyłącznie od farmy i swych darów, wytyczała własną drogę w świecie. I przekazywała owe dary – wiedzę o ziołach i uzdrawianiu – poświęcając się niesieniu pomocy innym.
Tym właśnie jesteśmy, Lizzy.
Bojowniczkami. Matkami. Uzdrowicielkami.
Zawsze znajdą się tacy, którzy się boją, więc będą zmyślać różne historie, by ukryć swój strach. Będą wskazywać palcem i obrzucać wyzwiskami. Tak, będą kłamać. Nie możemy jednak dopuścić do tego, by nas to odmieniło, to, kim jesteśmy, albo przyćmiło światło, które w nas płonie.
Byłaś takim mądrym dzieckiem, bystrym i spostrzegawczym. Nic nie uszło twej uwagi. I ten zmysł węchu, którym się od małego odznaczałaś. Czyniło cię to kimś wyjątkowym, utalentowanym w sposób, w jaki twoja matka nigdy nie była – i poniekąd ja nie byłam, skoro już o tym mowa. Dostrzegłam to dość wcześnie, widziałam, jak promieniuje to z ciebie, zanim sama się o tym dowiedziałaś. I wtedy, gdy zrodziły się w tobie podejrzenia, zaczęłaś z tym walczyć. Pragnęłaś życia takiego, jakie jest udziałem innych. Przejażdżek na kucyku i choinki na Boże Narodzenie, nocowania u przyjaciółek. Trudno mi cię za to winić. Niełatwo być w Salem Creek kimś odmiennym. I jest najokrutniejszą rzeczą na ziemi – kiedy dziecko odkrywa, że może się czuć nieswojo we własnym ciele. Przypuszczam, że eskapady twojej matki też ci nie pomagały; zawsze wszczynała awantury w nadziei, że zwróci na siebie uwagę. Nigdy jej nie obchodziło to, że przy okazji uwaga innych skupia się też na tobie. Uwaga, której ty nigdy nie pragnęłaś.
Wolałaś samotność. Miałaś swoje książki, olejki i perfumy. I udawałaś, że to wystarczy. Nie wystarczyło jednak, i trudno to było dostrzec. Byłaś taka piękna, lecz zawsze się ukrywałaś, próbując stać się niewidzialną.
A potem… wynikła sprawa tych biednych dziewcząt.
To było straszne, wiedzieć, że ludzie w tym mieście uważają mnie za zdolną do czegoś takiego. Do morderstwa. Dlaczego? Co bym zyskała, odbierając życie tym dwóm pięknym istotom? Nie ma jednak sensu przemawiać komukolwiek do rozsądku, gdy jakaś myśl zdąży się już zakorzenić. Iskry pogłosek roznieciły ogień i nic się już nie dało zrobić. Tym trudniej było patrzeć, jak ta gadanina wpływa na ciebie. Każdego dnia widziałam, jak się wycofujesz w głąb siebie, wiedząc, że nic nie mogę zrobić. A potem, kiedy odeszła twoja matka, przekonałam się, jak bardzo i ty chcesz odejść, być z dala od tego wszystkiego.
Nie winiłam cię – i nigdy nie będę winić – że wyjechałaś, by się uczyć. Wyrosłaś na wyjątkową kobietę – tak, tak, zdania tego nigdy nie zmieniłam – i wiodłaś życie takie, jakie dla siebie zaplanowałaś. Jestem z ciebie taka dumna – dlatego, że wytyczyłaś swoją własną drogę w świecie.
Pod tym względem jesteś jak Sabine. Odznaczasz się jej wolą i siłą. Nie byłam taka za młodych lat. Dostosowałam się i podążyłam ścieżką, którą już mi wytyczono, zbyt nieśmiała, by z niej zboczyć, uczynić coś, by zarówno być tym, czym chciałam być, jak i robić to, czego po mnie oczekiwano. Nie miałam wtedy twojego hartu ducha, choć czasem żałowałam, że nie jest inaczej. Tak wiele się widzi, kiedy się patrzy wstecz. Nie żałuję niczego, a jeśli już, to niewielu rzeczy, a i te zaniknęły z upływem czasu. Rozumiem teraz jednak, że w tym życiu jest nieskończenie wiele ścieżek. Niektóre są od dawna uczęszczane, inne trzeba dopiero wytyczyć. Nikt jednak nie powinien podążać nimi z sercem pełnym winy czy goryczy.
Dlatego właśnie napisałam tę drugą księgę – Księgę Przypomnień – nie dla potomności, lecz dla ciebie, moja Lizzy. Będziesz zatem pamiętać, jak się sprawy przedstawiały, zanim się wszystko obróciło wniwecz – szczęśliwe chwile, które dzieliłyśmy, kiedy byłaś dzieckiem, lekcje, których ci udzielałam, miłość, jaką darzyłaś naszą ziemię. To zawsze będzie stanowiło twoje dziedzictwo. Tak więc proszę, byś przeczytała pozostałe strony, ale powoli, tak jak cię uczyłam, gdy byłaś młoda i pragnęłaś zachłannie dowiedzieć się od razu zbyt dużo. Chłoń te słowa po trochu, potem trwaj przy nich. Wróć do książki, kiedy znów będziesz na nią gotowa. Zaufaj mi, kochana dziewczyno. Będziesz wiedziała, kiedy nadejdzie właściwa pora.
A.
18 lipca
Lizzy wynurzyła się powoli ze snu, ubrana od stóp do głów. Spała pod miękką, wytartą kołdrą, którą okryła się w nocy. Nie zadała sobie trudu, żeby się przebrać czy chociażby poszukać świeżej pościeli. Zwinęła się po prostu w kłębek na gołym materacu z książką Althei w ręku i zaczęła czytać.
Księga Przypomnień.
Nawet teraz, po śmierci, Althea wciąż nauczała, przypominając jej, kim jest i skąd pochodzi. Lecz w szczególności jeden fragment uczynił na niej wrażenie, jakiego się nie spodziewała. Tak bardzo, że wracała do niego kilkakrotnie.
Nie byłam taka za młodych lat. Dostosowałam się i podążyłam ścieżką, którą już mi wytyczono, zbyt nieśmiała, by z niej zboczyć, uczynić coś, by być zarówno tym, czym chciałam być, jak i robić to, czego po mnie oczekiwano. Nie miałam wtedy twojego hartu ducha, choć czasem żałowałam, że nie jest inaczej.
Czy wyczuwała jakiś cień żalu? Tęsknotę za czymś utraconym czy niespełnionym? Trudno było sobie wyobrazić, by Althea pragnęła czegoś więcej niźli tylko życia, jakie wiodła. Zawsze jej się wydawało, że babka jest na właściwym miejscu, że kocha swoją pracę i jasne, rozległe pola farmy. A jednak jej słowa o „dostosowaniu się” dowodziły rozczarowania. No i ta wzmianka o „sercu pełnym goryczy”, choć to akurat łatwiej było wyjaśnić. Jeśli piętno morderczyni i utrata wszystkiego, co wydawało się cenne, nie były dostatecznym powodem do rozgoryczenia, to co mogło nim być? Lizzy nie miała pojęcia.
Książka leżała na nocnym stoliku. Dziewczyna położyła dłoń na okładce, zastanawiając się, co jeszcze Althea miała jej do powiedzenia. Pokusa, by kontynuować lekturę zeszłej nocy, była bardzo silna, ale usłuchała prośby, by „chłonąć słowa po trochu i trwać przy nich”. A ponieważ była to ostatnia prośba, jaką babka kierowała pod jej adresem, musiała ją uszanować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki