Elitarne pieniądze - Tomasz Roy-Szabelewski - ebook + książka

Elitarne pieniądze ebook

Roy-Szabelewski Tomasz

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Spójrz tutaj. Co widzisz? Wysokie sosny? Bardzo dobrze! Wielkie płoty? Doskonale! Zapierające dech w piersiach rezydencje? Zgadza się. Wiesz, gdzie jesteś? Podpowiem. To mekka bogatych i wpływowych Polaków, siedlisko licznych skandali i upadków. Z jednej strony mamy tu ogromne pieniądze, ryzyko, życie na wysokich obrotach i świat prawdziwych elit, a z drugiej, za tym złotym płotem, new money, czyli jeszcze większe pieniądze, kobiety, które dla fortuny są gotowe przekroczyć każdą granicę, i mężczyzn, których obsesją jest dominacja. Witam w Konstancinie, w mieście, w którym kastowość ma się świetnie, a za pieniądze możesz kupić wszystko poza pozycją i godnością. To tutaj się wychowałem, w tamtej willi. Wiem, ekstra. Z naszą rodziną była cała armia służby: nianie, sprzątaczki, kucharze i ochroniarze. Należymy do zamożnej od pokoleń, elitarnej rodziny, która dawniej dysponowała wręcz onieśmielającą fortuną. Mieliśmy wiele nieruchomości w całej Europie, prywatny samolot, a w naszej letniej rezydencji w Juracie bawiła się cała polska elita – z rekinami biznesu, gwiazdami kina, teatru i muzyki na czele. Tak, to robi wrażenie. Ale wiesz, co się dzieje, kiedy ten perfekcyjnie zbudowany świat zaczyna się sypać? Kiedy upadek staje się nieunikniony, każda decyzja to gra o wszystko, a szanse na przetrwanie mają tylko najsilniejsze jednostki? Ja tak. Wiem, co musi zrobić rodzina old money, aby przetrwać wśród nieobliczalnych nowobogackich sąsiadów.

Chcesz zobaczyć, jak naprawdę żyją elity?

Zapraszam do enklawy bogaczy.

Elitarny Łobuz.

Tomasz Roy-Szabelewski – pochodzi ze starej warszawskiej rodziny old money. Dorastał między Warszawą, Juratą i Konstancinem. Uczęszczał do najlepszych prywatnych szkół w kraju, potem do II LO im. Stefana Batorego, maturę zrobił w Kalifornii, a dyplom na Uniwersytecie Cambridge. Mieszkał w siedmiu krajach, zna pięć języków.

Od 2023 roku jako Elitarny Łobuz prowadzi na YouTubie, Instagramie i TikToku kanał o dobrych manierach i życiu prawdziwych elit, który miesięcznie generuje milionowe odsłony.

W wolnych chwilach jest Łobuzem na pełny etat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 214

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Tomasz Roy-Szablewski, 2024

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

Archiwum prywatne autora

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8391-601-9

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02 697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

ROZDZIAŁ 1

Pierwsze, co zobaczyłem po przebudzeniu, to mój słomkowy kapelusz dryfujący dostojnie po tafli jeziora wśród cienkiej warstwy porannej mgły. Obok mnie leżał Charlie z przewieszonym przez ramię aksamitnym szalem, Rupert zaś wciąż trzymał w dłoni niedopitą butelkę wina.

Szybko zdałem sobie sprawę, że jestem w gondoli, która utkwiła w zakolu rzeki Cherwell (wszakże punting to kwint­esencja stylu życia na Oxbridge). Byłem na wpół przykryty kocem. Charlie i Rupert też wyglądali jak śmierć odgrzana w mikrofali. Wypisz wymaluj bohaterowie Snu nocy letniej pogrążeni w magicznym śnie po intensywnej nocy.

Poprzedniego wieczoru celebrowaliśmy zaliczony egzamin z historii sztuki, a ponieważ byłem także członkiem uniwersyteckiej drużyny wioślarskiej, uczciliśmy wygraną z Cambridge w słynnym dorocznym Boat Race. Po powrocie do Oksfordu, kilku butelkach wina i entuzjastycznych toastach postanowiliśmy wynająć gondolę na całą noc, płacąc za nią zaprzyjaźnionemu gondolierowi butelką przyzwoitego chianti. W Oksfordzie wszystko było uporządkowane – od zasad, kto może stąpać po perfekcyjnie przyciętych trawnikach (wyłącznie wykładowcy), po sztywne reguły debat organizowanych przez legendarne stowarzyszenie studentów. Mój świat był uporządkowany, a ja byłem jego częścią niczym element starannie wkomponowany w arcydzieło. Studiowanie historii sztuki tutaj było czymś więcej niż tylko akademickim przedsięwzięciem, było dowodem na to, że mój intelekt i moje pochodzenie szły w parze niczym kieliszek Château Lafite z idealnie wyselekcjonowanym serem Saint Nectaire.

Oczywiście w całym tym moim uporządkowaniu nie wyzbyłem się w pełni mojej ułańskiej fantazji made in Poland… a ta nader często skutkowała potwornym bólem głowy o poranku. Tak było i dziś.

W tę magiczną ciszę poranka wdarł się dźwięk mojego wibrującego telefonu, burząc ten sielski spokój. Wyciągnąłem rękę, ledwo trafiając palcami w ekran telefonu. Na wyświetlaczu widniało imię mojej matki. I godzina: 8:00. Od razu wiedziałem, że nie spała całą noc; nigdy nie pozwoliłaby sobie na nieuprzejme nękanie kogokolwiek przed ósmą – nawet własnego syna.

Niestety, połączenie natychmiast zostało przerwane, bo właśnie rozładował mi się telefon.

Nie oddzwoniłem do niej, bo dwie godziny później siedziałem już na naszej słynnej oksfordzkiej superwizji, gdzie debatowaliśmy o wpływie manierystycznych fresków na architekturę wczesnobarokową. Nagle drzwi otworzyły się z głoś­nym skrzypnięciem. W progu stanął młody asystent w pełni świadom tego, że jego wtargnięcie na nasze spotkanie z profesorem Barettem będzie potraktowane jak bluźnierstwo. Skoro jednak to zrobił, musiał mieć powód.

– Pilny telefon z Polski do pana – oznajmił, starając się zachować kamienną twarz.

Wszyscy zebrani (czyli cztery osoby łącznie z profesorem) skierowali na mnie zaciekawione spojrzenia, na moment przerywając kontemplację nad genialnością Michała Anioła. Westchnąłem teatralnie, podnosząc się z elegancją, na którą mogłem się zdobyć tylko ja.

– Proszę o wybaczenie, że znikam w takim momencie, ale telefon z Polski to siła wyższa – rzuciłem z lekko ironicznym uśmieszkiem i opuściłem salę.

Idąc długim korytarzem, przypomniałem sobie o porannym telefonie od matki i cicho zakląłem pod nosem. Jak mogłem o tym zapomnieć? Gdy dotarłem do recepcji, urocza Daniela Broom w fiołkowej bluzce idealnie dobranej pod kolor oczu podała mi słuchawkę.

Nie ukrywam, że odczuwałem pewien niepokój.

– Jan? – usłyszałem głos mojej matki, która brzmiała bardziej natarczywie niż zazwyczaj, co – nie oszukujmy się – nie było łatwe do osiągnięcia.

– Na miłość boską, dlaczego nie odbierasz telefonu?! Dzwonię do ciebie od dwóch godzin. Myślisz, że nie mam nic ważniejszego do roboty? – powiedziała, a w jej tonie usłyszałem nutkę zdenerwowania i napięcia. Zdziwił mnie ten stan, bo o mojej matce można powiedzieć wiele, od: oziębła, praktyczna, oschła i władcza, po bezkompromisowa i despotyczna, ale „niepanująca nad nerwami” – nigdy.

– Mamo, dziękuję za ten zaszczyt. Telefon przez przypadek zostawiłem w akademiku. Ale dlaczego dzwonisz? – zapytałem nieco zaskoczony, czując, jak nieprzyjemne dreszcze zaczynają atakować moje ciało. Jak zawsze, gdy spotykało mnie coś, nad czym nie miałem kontroli.

– Musisz natychmiast wracać do Polski – oznajmiła.

– Czyżby nasz pałac się zawalił, a rodzinne srebra zaginęły? To byłaby niepowetowana strata, bo dopiero co je wyczyściliście – próbowałem załagodzić sytuację, choć czułem coraz silniejsze ukłucia niepokoju.

– To nie jest rozmowa na telefon – odpowiedziała twardo. – Bilet masz zarezerwowany na jutro. Wracaj, wszystkiego dowiesz się na miejscu.

Coś w jej głosie spowodowało, że zamarłem. Sytuacja musiała być poważna, bo w przeciwnym razie matka nigdy w życiu nie przerwałaby mi zajęć. Odłożyłem słuchawkę i przez chwilę stałem jak słup soli, próbując zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło.

– Kłopoty? – domyśliła się Daniela.

Obdarzyłem ją melancholijnym spojrzeniem i pstryknąłem palcami, co mogło oznaczać dosłownie wszystko lub wielkie nic.

Następnego dnia poleciałem do Polski.

Siedziałem w samolocie, gapiąc się przez okno na znikający krajobraz Anglii. Dlaczego, do diabła, ojciec nie wysłał po mnie prywatnego odrzutowca? W naprawdę pilnych sprawach miał zwyczaj tak robić. Przynajmniej mógł wyczarterować coś na lotnisku w Londynie. Powrócił niepokój. Może coś mu się stało, zachorował, miał wypadek, skoro nie ogarnął samolotu? Może to on jest tą pilną sprawą, o której tak enigmatycznie mówiła matka. Nie, odsunąłem od siebie czarne myśli, gdyby chodziło o życie kogoś z naszej rodziny, matka nie robiłaby z tego tajemnicy. Westchnąłem, próbując wygodniej usiąść w niewygodnym fotelu, jednocześnie wmawiając sobie, że kopiący w oparcie z tyłu bachor to tak naprawdę sprawna masażystka ashiatsu. Gdyby to było możliwe, wolałbym teraz być gdziekolwiek indziej, a nie w drodze do Polski, gdzie czekały na mnie nieznane problemy i tajemnice.

Lądowanie na Okęciu było równie przyjemne, co spacer boso po kamienistej greckiej plaży. Wciągnąłem głęboko powietrze, próbując poczuć zapach ojczystej ziemi, ale jedyne, co dotarło do moich nozdrzy, to mieszanka spalin i wilgotnej mgły. Całą drogę do Konstancina zastanawiałem się nad powodem tego nagłego wezwania. Matka potrafiła być enigmatyczna, a jej zdolność do dramatyzowania była wręcz legendarną cechą rodową.

Kiedy taksówka wreszcie stanęła przed naszą posiadłością, spojrzałem na bramę z pewnym sentymentem. Wielka willa, której białe ściany lśniły w promieniach słońca, górowała nad otaczającym ją ogrodem-parkiem. Posiadłość rozciągała się na paru tysiącach metrów kwadratowych, rosły na niej stare drzewa, kwitły oszałamiające krzewy, stała stuletnia fontanna. Każdy zakątek był tu starannie zaprojektowany i utrzymywany w nienagannym stanie przez naszą armię ogrodników i służby.

Wszedłem przez główne drzwi, które otworzył mi kamerdyner Władysław, człowiek, który był z naszą rodziną dłużej, niż większość z nas pamiętała.

– Paniczu – przywitał mnie, jakby moje nagłe pojawienie się było czymś zupełnie normalnym. Do tego puścił do mnie oko. Nazywanie mnie „paniczem” było naszym żartem od dzieciństwa. Oczywiście nikt inny tak się do mnie nie zwracał.

– Władysławie, widzę, że czekaliście tu na mnie z otwartymi ramionami – odpowiedziałem z lekkim przekąsem.

Wnętrze domu było równie imponujące, co fasada. Owalne foyer zdobił wielki, okrągły orzechowy stół ze stojącym na nim bajecznym bukietem kwiatów, a także lustra i kinkiety, które rzucały migotliwe światło na jasną marmurową posadzkę.

Przedsionek otwierał się na majestatyczny hol. Na ścianach wisiały portrety przodków, którzy patrzyli na mnie surowo, jakby oceniając każdy mój krok. Nie, nie pochodzę z arystokratycznej rodziny, w naszych żyłach nie płynie niebieska krew, chyba że u mnie po studenckich libacjach i wlewaniu w siebie wszystkiego co popadnie. Jesteśmy typową inteligencką rodziną z pokaźnym majątkiem dziedziczonym od kilku pokoleń. Zapewne gdyby nasze bogactwo trwało od połowy dziewiętnastego wieku, to któryś z nestorów rodu kupiłby tytuł barona albo jakiegoś hrabiego. To wiele by ułatwiło dżentelmenom z mojej rodziny.

– Ojciec jest w drodze do domu, a pani Krystyna czeka w salonie – oznajmił Władysław, prowadząc mnie przez labirynt korytarzy i pokoi, które znałem na pamięć. Informacja o ojcu uspokoiła mnie.

Salon był wypełniony ciężkimi antycznymi meblami, a w kominku trzaskał ogień, nadając pomieszczeniu przytulność. Matka siedziała na sofie, jak zwykle nienagannie ubrana, z perłami wokół szyi i spojrzeniem, które mogło przeciąć stal.

– Witaj, synu – powiedziała, nawet nie próbując ukryć napięcia w głosie.

– Mamo, mam nadzieję, że ten dramat był wart mojej przerwy w nauce i lotu do Warszawy – odpowiedziałem, siadając naprzeciwko niej.

– Wszystkiego dowiesz się dzisiaj wieczorem. Kolacja jest o ósmej, potem porozmawiamy. Będzie też babcia – oświadczyła, a w jej oczach błysnęło coś, co nie wróżyło nic dobrego.

Babcia Eleonora. Nestorka rodu. W mojej pamięci zawsze była symbolem niezłomnej dyscypliny i elegancji, kobietą, której obecność automatycznie narzucała sztywny rygor wszystkim dookoła. Miała prawie dziewięćdziesiąt lat, a mimo to nadal emanowała siłą i witalnością, której mogłyby jej pozazdrościć znacznie młodsze kobiety. Jej srebrne włosy były idealnie upięte w klasyczny kok i ozdobione perłową klamrą. Ubierała się ze smakiem, a najbardziej kochała kaszmir i jedwab. Kiedyś powiedziała mi, że gdyby mogła, przywdziewałaby szaty z bisioru, czyli przędzy z krzepnącej wydzieliny morskich małżów. Kiedy byłem dzieckiem, obiecałem, że kupię jej kiedyś sukienkę z tej tkaniny, ale wtedy roześmiała się tylko i oznajmiła mi, że bisior noszono w starożytności, a dzisiaj jest po prostu niedostępny.

Jej oczy, ciemne i przenikliwe, miały moc przeszywania na wskroś, jakby widziały więcej niż inni, jakby znały wszystkie sekrety i grzechy, które skrywaliśmy. Była także mistrzynią wyreżyserowanych histerii, ataków paniki i zamartwiania się na zapas. Zapewne gdyby babcia mieszkała w poprzedniej epoce, nie rozstawałaby się z solami trzeźwiącymi. Mimo wszystko jej pozycja w rodzinie była niepodważalna. W każdym, od najmłodszego do najstarszego, budziła szacunek i lekki strach.

Przygotowując się do kolacji, próbowałem zapanować nad irytacją i niepokojem. Miałem wrażenie, że biorę udział w jakimś przedstawieniu pełnym tajemnic i sam będąc jego częścią, muszę odegrać jakąś rolę. Pytanie tylko: jaką? Błazna? Ofiary? Czy może bohatera? Gdy zbliżała się dwudziesta, włożyłem ciemnoszare spodnie i błękitną koszulę w prążki z białym kołnierzykiem, wcześniej dokładnie wyprasowaną, i skierowałem się do jadalni.

Był to jeden z większych pokoi w tym domu, z długim mahoniowym stołem, który mógł pomieścić naszą liczną familię. Gdy wszedłem, przy jednym z końców stołu czekała już matka wyprostowana niczym struna. Wkrótce dołączyła babcia, którą prowadził pod ramię mój dwunastoletni brat Jeremi, oczko w głowie i ulubieniec całej rodziny. Wciąż miał w sobie tę niewinność, którą ja i Julka już dawno straciliśmy. Dobrze się uczył, był rezolutny i wrażliwy. To w nim rodzice pokładali nadzieje i to on miał kiedyś przejąć biznes. Absolutnie się z nimi zgadzałem. Czekaliśmy jeszcze na ojca i moją siostrę Julię. Ona co prawda mieszkała w Warszawie, ale zawsze się spóźniała, zupełnie jakby musiała dotrzeć do nas z innego kontynentu. Ale zawsze jej wszystko wybaczaliśmy. No, może z wyjątkiem tego, czym się zajmowała, ale o tym później.

– Nie lubię spóźnień – oznajmiła matka, patrząc na zegarek.

W końcu dołączył do nas ojciec.

Siedząc przy elegancko nakrytym stole, czułem w żołądku ciężar tej całej sytuacji. Zastawa stołowa, której używaliśmy tylko przy najważniejszych okazjach, błyszczała w blasku kryształowego żyrandola. Służba sprawnie poruszała się wokół nas, serwując kolejne dania, które w innych okolicznościach sprawiłyby, że rozkoszowałbym się każdym kęsem. Teraz jednak zupełnie nie czułem smaku.

Na przystawkę podano foie gras z konfiturą z fig i tostami z brioszki. Do tego wspaniale dobrane Sauternes, którego słodkie nuty idealnie komponowały się z delikatnym smakiem ­wątróbki. Następnie przeszliśmy do zupy – consommé z dziczyzny, klarowny i aromatyczny, podany w małych ozdobnych filiżankach. Wciąż nie mogłem skupić się na jedzeniu. Moje myśli krążyły wokół tego, co po kolacji usłyszymy, a serce biło mi szybciej z każdym kolejnym daniem. W końcu wjechał – pieczony bażant w sosie z czerwonego wina, z purée z selera oraz glazurowanymi warzywami – i to był naprawdę kulinarny majstersztyk. Obok talerza postawiono kieliszek wina Bordeaux Château Margaux, którego bogaty bukiet smaków był nie do przebicia. Największą przyjemność sprawił mi jednak deser, domowej roboty pączki, które uwielbiałem i za którymi tak tęskniłem w Anglii. Spojrzałem na matkę i uśmiechnąłem się ciepło, wiedziałem, że pączki to ukłon w moją stronę. Odwzajemniła uśmiech.

Każdy kęs zdawał się przyklejać do podniebienia, a kolejne łyki wina, zamiast uspokajać, tylko potęgowały moje zdenerwowanie. Kątem oka widziałem, jak ojciec zerka na nas niespokojnie, jakby i jemu zależało, by wreszcie przejść do rzeczy. Babcia Eleonora delektowała się każdym kęsem, ale w jej spojrzeniu było coraz więcej dobrze nam znanej paniki.

Julka, która w końcu dotarła, mruczała pod nosem, że wątróbka nie jest tak delikatna, jak powinna, ale nawet jej nie byłem teraz w stanie słuchać.

– Przejdźmy do biblioteki – powiedziała w końcu matka.

Zerwałem się jako pierwszy.

Biblioteka w naszym domu pełniła funkcję swoistego biura. W tej przestrzeni rozmawiano o interesach i najważniejszych sprawach rodzinnych. To tutaj, wśród mahoniowych regałów i wygodnych chesterfieldów, mężczyźni omawiali interesy po proszonych kolacjach, podczas gdy panie udawały się do salonu na kawę i herbatę. Taki zwyczaj utrwalił się w naszej rodzinie i trwał do dziś.

Uwielbiałem to miejsce. Zabudowane mahoniowe regały pełne książek w skórzanych oprawach sięgały aż do kasetonowego sufitu, który nadawał wnętrzu monumentalny charakter. Na środku pokoju stało ogromne biurko, a na nim lampa stołowa w stylu empire. Za tym biurkiem zazwyczaj urzędował mój ojciec. Blask lampy delikatnie rozpraszał półmrok, tworząc ciepłą i przytulną atmosferę.

Usiedliśmy w miękkich fotelach, a ojciec stanął obok mojej matki, która zajęła miejsce za biurkiem, jakby szykowała się do wygłoszenia jakiegoś ważnego przemówienia. Babcia Eleonora spoglądała na nas z chłodnym dystansem, jakby próbowała przewidzieć, co za chwilę usłyszymy.

Czułem, że napięcie rośnie.

– Jak wiecie, nasz rodzinny zakład produkujący marcepanowe czekoladki od pokoleń przynosił nam nie tylko dumę, ale i stałe dochody – zaczęła matka, a my patrzyliśmy na nią w skupieniu.

Ojciec kiwał głową, a Julka uniosła brwi, jakby przeczuwając, że coś jest nie tak.

– Niestety, rynek uległ dramatycznym zmianom. Od pewnego czasu borykaliśmy się z problemami. Coraz trudniej bowiem konkurować z tanimi czekoladkami z dyskontów, nie pomaga nam również skok cen surowców, zwłaszcza cukru – ciągnęła i dodała sarkastycznym tonem: – Na dodatek świat ogarnęła pandemia fitnessu i jak na razie nie ma na nią antidotum. Próbowaliśmy zmodernizować nasz biznes, ale strategia optymalizacji procesów przy zachowaniu najwyższej jakości produktu nie przekonała inwestorów. Ostatecznie… – zawahała się na moment, a potem dokończyła z ciężkim westchnieniem: – staliśmy się niewypłacalni.

W bibliotece zapanowała cisza. Chyba każdy z nas był w szoku i nie wiedział, jak nad tym zapanować. W ciągu kilku sekund nasze stabilne, wygodne życie legło w gruzach. A ja miałem wrażenie, że to, czego bałem się od wielu lat, czym byłem straszony, odkąd pamiętam, właśnie się wydarzyło. Święty Mikołaj zaginął, Wróżka Zębuszka przeszła na emeryturę, zła czarownica zdobyła zamek, a za chwilę przejmie także nasz. Matka miała rację, tłukąc nam w dzieciństwie tę bajkę setki razy – bogactwo mija jeszcze szybciej niż uroda bohaterek Seksu w wielkim mieście i żaden zastrzyk tego nie zmieni. Chyba że zastrzyk pieniędzy, ale na to nasza rodzina nie miała widoków.

Bankructwo.

Od razu przypomniało mi się, że to słowo pochodzi od włoskiego banca rotta, co dosłownie oznacza „złamana ławka”. W dawnych czasach, kiedy kupcy we Włoszech prowadzili interesy na placach, mieli swoje ławki, na których wystawiali towary i przyjmowali pieniądze. To było ich miejsce pracy, biuro i reklama w jednym. Gdy taki kupiec zbankrutował i nie mógł spłacić swoich długów, jego ławkę dosłownie łamano na pół. Był to symbol niezdolności do dalszego prowadzenia interesów.

Dokładnie wyobraziłem sobie tę scenę – pełen zgiełku włoski rynek, handlarze nawołujący klientów, sprzedawcy oferujący swoje najlepsze towary. I nagle pośród tego wszystkiego dramatyczny gest łamania ławki na pół. Totalne publiczne upokorzenie.

Współczesne bankructwo nie jest już tak teatralne. Nie łamiemy biurek ani komputerów pośrodku miejsca pracy, choć czasem mogłoby to być bardziej satysfakcjonujące niż zmaganie się z papierkową robotą i urzędowymi formalnościami. Zamiast tego mamy do czynienia z bezdusznie brzmiącymi pismami, rozprawami sądowymi i skomplikowanymi procesami restrukturyzacji.

I brakiem kasy.

Ojciec cały czas kiwał głową, aż chciałem do niego podejść i mu ją przytrzymać. Naprawdę nie miał w tej sytuacji nic do powie­dzenia? Babcia Eleonora z kolei zadrżała, a w jej oczach błysnął gniew.

– Dobrze, że wasz pradziadek, a mój kochany ojciec, świeć Panie nad jego duszą, nie dożył tego upokarzającego momentu. Ta marka to sto szesnaście lat tradycji! Dwie wojny, okupacja, nacjonalizacja, reprywatyzacja… i nikt przez te wszystkie lata nie wpadł na pomysł, aby zbankrutować! Gdyby on żył, nie doszłoby do tak żenującej sytuacji – powiedziała oschle i uniosła wzrok do góry, jakby liczyła, że zaraz usłyszy jakiś głos, znak z nieba.

– A co z naszą posiadłością? – zapytałem, czując, jak serce mi wali. – Czy mamy też opuścić dom?

Matka pokręciła głową.

– Na razie możemy tu zostać, ale sytuacja jest trudna. Na pewno zrezygnujemy z kilku nieruchomości, pytanie tylko: których. Musimy znaleźć sposób na spłatę długów. To oznacza, że będziemy musieli sprzedać część naszych dóbr – odpowiedziała.

– Sprzedajmy Kościelisko, mieszkania w Warszawie i Berlinie, ale Konstancin i Jurata muszą zostać! – krzyknąłem.

– Janie, chyba się nie zrozumieliśmy. To nie my decydujemy, czego się pozbędziemy. Rozumiesz? – powiedziała, a ja odniosłem wrażenie, że jej ton głosu jest ostrzejszy niż miecz samurajski.

– Jak mogło do tego dojść?! Przecież mieliście wszystko pod kontrolą! – krzyknęła babcia, a jej głos wypełnił całą bibliotekę.

– Rynek się zmienia. Nie zawsze można wszystko przewidzieć – odpowiedziała matka. – Teraz musimy się dostosować, by przetrwać.

Niczym krokodyle podczas epoki lodowcowej, pomyślałem.

– Spoko, coś się wymyśli – odezwała się nagle Julka.

Z nas wszystkich wyglądała na najmniej przerażoną. Pewnie dlatego, że miała od dawna swój świat, a jej największym marzeniem było stworzenie najlepszej restauracji w mieście. Mówiła o sobie, że chce zostać kulinarną designerką. Rodzice zawsze sprowadzali ją wtedy na ziemię i mówili, że ten zawód jest bardzo ciężki, zwłaszcza dla kobiety, i trzeba naprawdę ogromnego talentu, determinacji i szczęścia, żeby znaleźć się wśród najlepszych. Ale Julka miała to gdzieś.

Zapanował chaos. Ojciec gorączkowo szeptał coś do matki, Jeremi dyskretnie wytarł łzę, która spłynęła mu po policzku, Julka wzruszyła ramionami, a babcia Eleonora siedziała z twarzą niewzruszoną jak marmur. Wiedziałem, że muszę zachować spokój, choć świat mi się walił.

– I co teraz? – zapytałem cicho, starając się zapanować nad emocjami.

– Teraz każdy z was, oczywiście poza tobą, Jeremi, znajdzie sposób na zarabianie. Praca, inwestycje, cokolwiek. Musimy stanąć na nogi – odpowiedziała matka, patrząc mi prosto w oczy.

Spojrzałem na nią, a potem na resztę rodziny. Czułem, że to dopiero początek naszych problemów. W bibliotece zapanowała cisza przerywana jedynie odgłosem trzaskającego w kominku ognia i szumem jednej z żarówek w naszym wielkim kryształowym żyrandolu. Jej żywot zbliżał się ku końcowi, tak jak nasz. Babcia była chyba podobnego zdania, bo zerknęła w górę i się skrzywiła.

– W takim oświetleniu wyglądamy wulgarnie – orzekła.

– Pasuje do bankrutów – spuentował brat.

Cholera!

Pocieszające w etymologii słowa „bankructwo” jest jedno – to dramatyczny upadek, symbol załamania, z którego trzeba się podnieść i odbudować swoje życie. Może nasza rodzina właśnie stanęła przed takim wyzwaniem, ale jak pokazuje historia, nawet połamaną ławkę można skleić i znaleźć nowe miejsce na rynku. Ostatecznie bankructwo to nie tylko koniec, ale i początek. Początek nowych możliwości, nowych wyzwań i, kto wie, może nawet nowych sukcesów. Tak pomyślałem, pełen wiary i nadziei.

A potem zemdlałem.

Ocknąłem się, gdy ojciec wylał mi na twarz zimną wodę, choć przysiągłbym, że to był jakiś tani wermut. Martini? Czyli oszczędzanie już się zaczęło. Rozejrzałem się niepewnie po bibliotece, modląc się, żeby to, co usłyszałem, okazało się tylko złym snem. Ale widząc nachylone nade mną głowy pozostałych członków rodziny, zrozumiałem, że tak nie jest. Od teraz jesteśmy biedakami. Pewnie podobnie musiała czuć się Maria Antonina, kiedy zrozumiała, że już więcej ciastek nie będzie nawet dla niej. To cholernie podłe uczucie. Znowu zrobiło mi się słabo. Żeby nie zemdleć, skupiłem wzrok na żyrandolu wiszącym nad stołem. Babcia ma rację, nie powinno się pod nim stawać, bo światło padające na twarz powoduje, że wygląda się jak trup. Wulgarny trup.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI