Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Luksusowy Paryż oczami polskiej emigrantki
Paryż oszałamia światłami, kusi nowymi możliwościami i mami obietnicą spełnienia marzeń. To także miejsce, w którym zderzają się różne światy, kultury i oczekiwania. Stolica Francji potrafi mieć wiele twarzy…
Paryż omamił też Anię, która od dawna pragnie w nim zamieszkać. Po skończeniu studiów pakuje swoje ubrania i wyjeżdża do miasta nad Sekwaną, aby tam rozpocząć dorosłe życie. Dobrze płatna praca u bogatej rosyjskiej rodziny ma pozwolić dziewczynie na szybką realizację upragnionych celów. Jednak aby sprostać wymaganiom zatrudniających ją ludzi, musi nagiąć się do zasad, które kolidują z jej własnymi.
Czy Ania odnajdzie się w nowej roli? Jak zmieni się sposób, w jaki postrzegała dotąd Paryż i jego mieszkańców? I jak zmieni się ona sama?
Sklep Louisa Vuittona na Champs Élysées był olbrzymi. Po przekroczeniu ogromnych i masywnych drzwi z klamkami w kolorze złota ujrzałam ochroniarza w garniturze, który chronił skarbów projektanta. Od razu poczułam zapach skóry i pomyślałam, że tak pachnie bogactwo. Przede mną na wysokości dwóch metrów w idealnym porządku poukładane były torebki. Po prawej stronie dostrzegłam regały z akcesoriami (portfelami, etui na telefony, breloczkami), a po lewej – z paskami do spodni i pięknymi chustami. W moich oczach pojawił się błysk. Chodziłam z otwartą buzią i nie dowierzając, cieszyłam się, że jestem w tym cudownym miejscu. Od razu zauważył nas przystojny sprzedawca, który spytał, czy szukam czegoś konkretnego. Moja buzia natychmiast się zamknęła. Spłoszona i wyrwana ze sfery marzeń, złapałam M. za rękę.
Anna Sławińska
Urodzona w 1988 roku, absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Po odebraniu dyplomu magistra wyjechała do Paryża, gdzie na dobre rozpoczęła się jej przygoda z pisaniem. Zawodowo jest kelnerką i fotografem. Dzień zaczyna od szklanki wody z cytryną, a kończy tabliczką czekolady.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Siedziałam przy ogromnym, białym, drewnianym stole i chowałam twarz w podniszczonych dłoniach. Łzy płynęły mi po policzkach strumieniami. Nie potrafiłam się uspokoić. W klatce piersiowej poczułam zatykający ból. Czy właśnie mam zawał? Nie! Wpadłaś w histerię. Uspokój się – pomyślałam. Z małej kieszeni uniformu wyjęłam białego samsunga i ocierając łzy, wystukałam SMS.
Ja: „Nie dam rady. Nie wytrzymam tutaj. Chcę wrócić do domu! Błagam Cię!”
M.: „Jesteś silna, nie daj się!”
Jednak emocje brały górę. Upadłam na podłogę i poczułam, jak rozpadam się na kawałki. Przed oczami ciągle miałam twarz tego bydlaka. Ogromne, ciemne oczy, sztuczne, białe zęby i złoty zegarek za trzydzieści tysięcy euro. Jego ohydne dłonie, które natarczywie próbowały złapać mnie za piersi i zmacać mój tyłek. Przyparta do ściany windy, poczułam nadludzką siłę i wymierzyłam cios prosto w jego brzuch. Padł na brązowe, blaszane drzwi, krzycząc, że mam sobie nie pozwalać. Ja, kurwa?! Mam sobie nie pozwalać?! Co za bezczelny typ.
Zdołałam wykrzyczeć najlepiej znane mi wulgarne, angielskie słowo fuck off! i nacisnęłam przycisk windy z numerem cztery. Na szczęście byliśmy już na piętrze, odepchnęłam szofera i uciekłam do apartamentu 27.
Życie potrafi być zaskakujące i cholernie zmienne. Jednego dnia studiowałam dziennikarstwo i kelnerowałam w małoprestiżowej pizzerii, a już następnego – spacerowałam po Champs Élysées. Zimą 2010 roku rozpoczęła się moja przygoda z miastem miłości – Paryżem. Gdy byłam jeszcze na lotnisku imienia Fryderyka Chopina w Warszawie, w myślach przewijały mi się obrazy wieży Eiffla, Luwru oraz kraciastych obrusów na okrągłych stolikach. Widziałam siebie w bereciku i w pasiastej koszuli, z gorącą bagietką w dłoni.
Pierwszy raz odwiedziłam Paryż, przyjeżdżając do swojego narzeczonego, który tam pracował. Mieszkał w Saint-Denis, miasteczku położonym pod Paryżem, gdzie znajduje się ogromny stadion Stade de France. To właśnie tam nasi polscy piłkarze zremisowali z niemiecką drużyną w czerwcu 2016 roku podczas Euro. W tym samym miejscu prawie rok wcześniej nastąpiły okropne wydarzenia związane z atakami terrorystycznymi.
Moja pierwsza wizyta w Saint-Denis wprawiła mnie w zachwyt. Urzekła mnie sceneria podparyskiego miasteczka zamieszkanego głównie przez imigrantów pochodzenia arabskiego. Kupiłam tam po raz pierwszy podróbki znanych projektantów: torebkę Louisa Vuittona i zegarek „sto procent” Gucci.
Podobał mi się brud na ulicy i gwar, jaki panował wokół. Mijałam porozrzucane na chodnikach opakowania po kebabach, kartonowe pudła po owocach, które wyrzucano niedaleko arabskich sklepów spożywczych, połamane krzesła, stoły, zepsute telewizory, używane buty, kurtki – po prostu wszystko! Przechodziłam obok tych rzeczy dumnym krokiem i czułam się szczęśliwa, że zobaczę Paryż. Na ulicach oprócz niewyobrażalnej liczby śmieci leżały również dywany, na których muzułmanie odmawiali modlitwy o konkretnych godzinach. Natomiast pod mostami, w całkiem ładnych namiotach, mieszkali bezdomni. Tuż obok swoich materiałowych lokali wiedli codzienne życie – suszyli pranie na rozwieszonych linkach, grzali wodę w czajnikach, a także przesiadywali na rozprutych kanapach i fotelach z wystającymi gąbkami. Mieli nawet telewizory (tylko do ozdoby), a wypróżniali się do reklamówek na oczach przechodniów. Jednak zapominałam o tym wszystkim w momencie, kiedy wsiadałam do metra i ruszałam w stronę Paryża.
Dobrze pamiętam swoje pierwsze zwiedzanie miasta świateł. Po dwudziestu minutach podroży podziemnym pociągiem moim studenckim oczom ukazał się Łuk Triumfalny i największe rondo w Paryżu, na którym od rana do nocy panuje chaos. Dźwięk klaksonów, pisk opon i ten cudowny smród spalenizny, unoszący się w paryskim powietrzu od razu zawrócił mi w głowie. Pokochałam to. W tamtym momencie byłam pewna, że chcę doświadczać tego codziennie.
Stałam na początku trasy na turystycznej mapie miasta – w punkcie, który trzeba od razu zobaczyć, przyjeżdżając do europejskiej stolicy mody. Spojrzałam przed siebie i ją zobaczyłam. Aleję Champs Élysées. Pola Elizejskie są bardzo cenione przez mieszkańców Paryża. To kwitnąca życiem okolica wypełniona zapachem aromatycznej kawy, luksusowych perfum i markowymi butikami. Niestety to właśnie tam zauważyłam pierwsze kontrasty w mieście miłości. Oprócz obrazów niczym z romantycznych filmów, szybko dostrzegłam tłum turystów, który ujadał jak pieprzone yorki, rumuńskie żebraczki w japonkach, które leżały na ulicy twarzą do ziemi i trzymały w brudnych dłoniach kubki, oraz bezdomnych z psami, ponieważ zwierzęta zawsze chwytały mnie za serce. Złapały i tym razem, bo natychmiast wyciągnęłam z kieszeni dwa euro.
– Co ty robisz?! – zapytał M. lekko poirytowanym tonem.
– Chcę dać temu panu trochę drobnych – odpowiedziałam dość zdziwiona, ponieważ pomaganie bezdomnym uważałam raczej za coś koniecznego.
– Mycha, jakbyś chciała każdemu żebrakowi w Paryżu dać dwa euro, to nie wystarczyłoby ci wypłaty.
Wtedy oczywiście jeszcze nie wiedziałam, że żebracy w Paryżu mają więcej pieniędzy ode mnie. Jednak to wszystko stało się nieistotne, gdyż zobaczyłam przed sobą długi sznur sklepów oraz piękne, błyszczące i kolorowe witryny sklepowe. Po jednej stronie ulicy znajdowały się Zara, Morgan, Sephora, Swarovski, Cartier, Tiffany, a po drugiej – Hugo Boss, Tommy Hilfiger, Maje, Lancel i mój faworyt, Louis Vuitton, który był wtedy dla mnie nieosiągalny. Tamtego dnia nie mogłam sobie jeszcze pozwolić na zakupowe szaleństwo w tym sklepie. Pierwszy raz w życiu poczułam wstyd, że kupowałam tanie podróbki.
– Chcesz wejść do środka? – zapytał M.
– O, tak! Ale nie jestem odpowiednio ubrana, żeby zwiedzać Vuittona! – odpowiedziałam.
– Mycha, daj spokój. Ten sklep odwiedzają sami turyści w trampkach. Chodź! – zawołał z uroczym uśmiechem.
Złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą w stronę najwspanialszego domu mody. Kolejka do wejścia wydawała się przeogromna. Przed nami stało tyle osób, że czekaliśmy około godziny. Sklep był tak oblegany, że ochrona wpuszczała klientów partiami. W końcu przyszła nasza kolej i przekroczyłam progi mojego zakupowego raju.
Pamiętasz scenę z filmu Pretty women, jak Vivian, postać grana przez Julię Roberts, w stroju prostytutki szukała eleganckiej, wieczorowej sukni? Wszystko wokół niej wirowało. Widziała tyle pięknych rzeczy w jednym miejscu, że nie wiedziała, gdzie patrzeć. Ze mną było podobnie, tyle że nie miałam pieniędzy na elegancką torebkę i nie wyglądałam jak prostytutka.
Sklep Louisa Vuittona na Champs Élysées okazał się olbrzymi. Po przekroczeniu ogromnych i masywnych drzwi z klamkami w kolorze złota ujrzałam ochroniarza w garniturze, który chronił skarby projektanta. Od razu poczułam zapach skóry i pomyślałam, że tak pachnie bogactwo. Przede mną na wysokości dwóch metrów w idealnym porządku poukładane stały torebki. Po prawej stronie dostrzegłam regały z akcesoriami (portfelami, etui na telefony, breloczkami), a po lewej – z paskami do spodni i pięknymi chustami. W moich oczach pojawił się błysk. Chodziłam z otwartą buzią i nie dowierzając, cieszyłam się, że jestem w tym cudownym miejscu. Od razu zauważył nas przystojny sprzedawca, który spytał, czy szukam czegoś konkretnego. Moja buzia natychmiast się zamknęła. Spłoszona i wyrwana ze sfery marzeń, złapałam M. za rękę.
– Halo! Chcesz coś obejrzeć z bliska? Pan pyta, czy interesują cię te chusty, na które patrzyłaś przez ostatnie piętnaście minut – zapytał M., pstrykając palcami na wysokości moich oczu.
– Yyy… tak! Dziękuję! – odpowiedziałam pomimo tego, że w kieszeni miałam pięćdziesiąt euro. M. może z dwieście euro. Doskonale wiedziałam, że wyjdę ze sklepu tylko z głową pełną marzeń. Nie mogłam się jednak oprzeć.
Sprzedawca położył na szklaną, idealnie czystą ladę piękną, fiołkową chustę w małe monogramy Louisa Vuittona. Była cudowna. Delikatna, a jednocześnie wytrzymała. Idealna na sezon jesienno-zimowy. Wyobraziłam sobie, że mam ją założoną i w podskokach przemierzam ulice Paryża, zaciągając się dymem francuskiego papierosa, na którym zostawiam ślad czerwonej szminki.
– Ile kosztuje? – spytał sprzedawcę M.
– Trzysta siedemdziesiąt osiem euro – odpowiedział mężczyzna. Chyba przeczuwał, że nic nam nie sprzeda, bo patrzył na nas z wyższością.
Poczułam się niezręcznie. To oczywiste, że studentka, która zarabiała w pizzerii niewiele ponad sześć złotych za godzinę, nie mogła sobie pozwolić na kupienie apaszki Louisa Vuittona. Wyszłam wtedy ze sklepu z tą samą torbą, z którą do niego weszłam, czyli małą, granatową saszetką Adidasa. Obiecałam sobie, że tam wrócę.
Wtedy w Paryżu podobało mi się dosłownie wszystko: tłumy przechodniów, hałas na ulicach, pęd, jaki towarzyszył życiu w mieście. Z każdym przemierzanym przeze mnie krokiem podziwiałam architekturę i przymykałam oczy na wady, które z czasem zaczęły wygrywać z zaletami miasta miłości. Nie dostrzegałam ważnych szczegółów, które psują to cudowne miasto od środka. Dla mnie na początku Paryż wyglądał jak na reklamach perfum Diora. Dostrzegałam tylko piękne kadry z Natalie Portman w roli głównej. Dopiero po zamieszkaniu tam, momenty zachwytu trwały coraz krócej.
* Niech żyje Paryż!
Nie chciałam zostać sprzątaczką. Prać obsranych gaci, myć rzygowin z podłogi i wyrzucać zużytych prezerwatyw. A jednak! Tym razem do Paryża przyjechałam z jasno określonym celem – chciałam dobrze zarobić i wybudować dom w Polsce. Jak się okazało, stolica Francji dała mi niezłą lekcję życia, na którą się nie zapisywałam. To miasto na początku dużo obiecuje, kusi swoimi zaletami i daje nadzieję na bajeczne życie, a później bezlitośnie ujawnia swoje prawdziwe oblicze. Miałam dużo szczęścia w nieszczęściu albo może na odwrót.
Istnieje wiele stereotypów na temat obcokrajowców, z którymi się nie zgadzam. Nie wszystkie Polki to sprzątaczki, nie wszyscy ciemnoskórzy to dilerzy i nie wszyscy ładnie pachnący oraz drogo ubrani panowie to dżentelmeni. Z opowieści znajomych na temat Polek w Paryżu wiedziałam tylko tyle, że są pracowite, idealnie nadają się na żony i w dodatku za ekskluzywne prezenty potrafią przespać się z Arabem.
Nigdy nie chciałam ignorować zasad, jakie – moim zdaniem – powinny obowiązywać Polaków we Francji. Uważam, że jeżeli wyjeżdżasz do obcego kraju i stajesz się imigrantem, to przyjmujesz część kultury, uczysz się danego języka i dopasowujesz się do istniejących reguł. Gdy mieszkałam w Paryżu, byłam zaskoczona, że większość mieszkających tam obcokrajowców tego nie robi. Mieszkańcy Paryża to nie sami Francuzi. Dużą część społeczeństwa stanowią dzieci, wnuki oraz prawnuki imigrantów, którzy przyjechali tam wiele lat temu. Część z nich zaadaptowała się doskonale. Niestety nie wszyscy byli tak chętni do tych zmian. Część imigrantów wolała pozostać w swoich enklawach, mimo że mieszkają w Paryżu już od długiego czasu i posiadają francuskie dokumenty, to nadal nie znają języka Moliera. Z reguły mieszkają na obrzeżach miasta lub tworzą swoje własne społeczności, gdzie żyją w zgodzie z zasadami swoich przodków, łącząc tym samym kilka kultur.
Nie chciałam nic mieszać. Z natury jestem cicha i spokojna, dlatego miałam zamiar szybko się przystosować. Wiedziałam, że należy tak zrobić. Zapisałam się do szkoły językowej, kupiłam torbę Longchamp, oczywiście w kolorze intensywnego różu, i zainwestowałam w miejską hulajnogę. Francuzka jak się patrzy!
Po przyjeździe do Paryża nie znałam w nim zbyt wielu osób. W kręgu znajomych miałam swojego ojczyma, który pracował, remontując mieszkania, kumpla z Polski – Michaela, który już niedługo miał mi załatwić „bardzo dobrą” pracę niedaleko Champs Élysées, no i oczywiście mojego M. Michael był niskim, bardzo szczupłym mężczyzną z krótkimi, kręconymi włosami. Nosił okulary z oprawkami Prady i często się uśmiechał. Stał się >moim francuskim przyjacielem. Miał w głowie tysiąc pomysłów. W jednej chwili pragnął podróżować z plecakiem dookoła świata, a w drugiej chciał zakładać własną firmę. Uwielbiałam z nim rozmawiać, ponieważ zawsze potrafił mnie pozytywnie nastawić do danej sytuacji. Pracował jako ochroniarz w Chanel przy Avenue Montaigne – ekskluzywnej ulicy z luksusowymi butikami, w pięknej dzielnicy bogaczy, w której i ja miałam niedługo zacząć swoją pracę. Na Montaigne zakupy robili między innymi: Kim Kardashian, Mike Tyson, Zlatan Ibrahimović, Mariah Carey i wielu innych. Podczas „sławnych zakupów” ulica była tak oblegana przez francuskich paparazzich, że policja musiała ją zamykać. Wtedy z pracy wychodziłam przez podziemny parking pełen luksusowych samochodów, które wcześniej oglądałam tylko w kolorowych magazynach.
Pamiętam, jak pewnej słonecznej niedzieli zaczynałam pracę o czternastej. Słońce przebijało się przez okna paryskich kamienic, tworząc wręcz filmowy klimat. Maaatko… Paryż jest taki piękny – pomyślałam, gdy wychodziłam na powierzchnię z podziemnego metra i liczyłam schody do wyjścia. Było ich dokładnie czterdzieści dwa. Na dwudziestym pierwszym stopniu siedział chłopczyk z kubkiem z McDonald’s w dłoniach.
– Proszę pani, poproszę jedno euro.
Podniósł smutną, przybrudzoną i wychudzoną twarz w moją stronę. Poczułam ucisk w gardle. Chciałam zapytać o jego imię, jak tu się znalazł, gdzie są jego rodzice. Dlaczego w tak piękny dzień siedzi na dwudziestym pierwszym schodku przy wyjściu z metra, na stacji Franklin D. Roosevelt. Nigdy nie zadałam tych pytań chłopcu. Być może bałam się jego reakcji, być może nie chciałam usłyszeć jego smutnej historii, a być może już wtedy intuicyjnie stawałam się oschłą paryżanką. Po pewnym czasie już go tam nie było.
Już od wyjścia z metra słyszałam głośne krzyki: „Please, smile! Kim, please stop, photo! Photo! One more time!”*. Onieśmielona i lekko przestraszona szłam w kierunku Avenue Montaigne. Tłum na ulicy był olbrzymi. Reporterzy wykrzykiwali imię gwiazdy, podnosząc do góry swoje ciężkie aparaty z obiektywami typu zoom. Pstrykali zdjęcia na oślep, przepychając się jeden przez drugiego. Po przejściu zaledwie kilku kroków zorientowałam się, że nie dam rady wejść na chodnik. Musiałam dostać się do budynku, w którym pracowałam, przez tylne wejście. Oczywiście było ono obstawione przez ochroniarzy, którzy pilnowali kamienicy przez całą dobę. Jeden z nich, wyższy, ciemnoskóry mężczyzna, odezwał się do mnie grubym i niskim głosem:
– Dzień dobry, Ana. Wejście jest zamknięte. Proszę wejść przez parking.
Francuski Shaq O’Neal mówił do mnie łamanym angielskim poplątanym z francuskim, doskonale wiedział, że sprzątaczka z apartamentu 27 nie mówi po francusku.
– Dobrze – odpowiedziałam.
Po trzydziestu minutach błąkania się pośród ferrari, mercedesów i porsche znalazłam wejście z parkingu na klatkę schodową. Od tamtej pory Shaq zawsze uśmiechał się do mnie na powitanie. Widząc takie wydarzenia, często myślałam o niesprawiedliwościach paryskiego świata. Z jednej strony ulicy Kim Kardashian, która wydawała duże pieniądze na kolejne torebki Chanel, a z drugiej strony ulicy – mały, bezdomny chłopiec, który prosił o jedno euro na bagietkę.
Po pewnym czasie poznałam kilka Polek, które już od pewnego czasu mieszkały w Paryżu. Jedna z nich pracowała jako kasjerka w supermarkecie Monoprix, druga – dla projektantki mody, a pozostałe – w agencji sprzątaczek. Nie wszystkie zajmowałyśmy się sprzątaniem mieszkań. Gdy wyjeżdżałam z Polski, zadawano mi wiele pytań, co będę tam robić. Nie znałam odpowiedzi. Za granicę jechałam z zupełnie innym planem na swoje francuskie życie. Wiele osób jednak z góry zakładało, że będę tam sprzątać, ewentualnie opiekować się starszymi ludźmi.. Wyobrażenia moich przyszłych pracodawców o Polsce też odchodziły od prawdy.
Los sprawił, że codziennie od siódmej do dwudziestej pierwszej pod butikiem Chanel stał najnowszy, czarny mercedes klasy GL. Należał do bardzo bogatej rosyjskiej rodziny, która właśnie szukała gosposi.
Pewnej słonecznej, paryskiej wiosny, gdy zielone liście pojawiały się na niewielkich drzewach przy uliczkach, do państwa I. przyjechali ważni panowie z Rosji. Przygotowałam pyszny obiad, upiekłam bezglutenowe ciastka, które Madame uwielbiała, i sprzątałam po cichu, aby nikomu nie przeszkadzać. Gdy podawałam popołudniową herbatę do salonu, zaczepił mnie starszy, siwy, bardzo elokwentny, na pierwszy rzut oka, mężczyzna.
– Ty jesteś Ana, prawda? – spytał.
– Tak, zgadza się – odpowiedziałam.
– Jesteś z Polski? – zagadywał dalej.
– Tak. Jestem z Polski.
– Wiesz, Ana, w Polsce to ja znam tylko… co? No, Warszawę znam. I macie chyba Gdańsk jeszcze. O! I Kraków! A poza tym tam nic nie ma, prawda? Same pola i pastwiska?
– Nie, proszę pana. W Polsce nie ma samych pól i pastwisk. – Zabrałam srebrną tacę, na której pozostały mokre kółeczka od porcelanowych filiżanek, i odwróciłam się na pięcie w stronę kuchni.
Oprócz teorii, że Polki hodują bydło i zajmują się owcami na pastwiskach usłyszałam kilka razy, że bardzo lubimy pieniądze i możemy dużo za nie zrobić. Szofer, z którym pracowałam, wielokrotnie dawał mi do zrozumienia, że nie szanuje kobiet, tym bardziej z Polski. Często proponował mi wycieczki, zakupy lub kolacje, podkreślając, że na pewno się jakoś odwdzięczę.
Po wielu miesiącach pracy w końcu zapytałam go, czy traktuje tak wszystkie kobiety, bo jest po prostu chamem, czy tylko mnie? Odpowiedział: „Wszystkie Polki są takie same”. Być może znał nas wszystkie…
*Please… (ang.) – Proszę, uśmiech! Kim, proszę, zatrzymaj się, zdjęcie! Zdjęcie! Jeszcze raz!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
* Do widzenia, Polsko!
Emigrantka z torebką Louisa Vuittona
ISBN: 978-83-8313-160-3
© Anna Sławińska i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Joanna Rychter
Korekta: Małgorzata Szymańska
Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek