Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dystopijna powieść XX wieku o koszmarze bez drogi ucieczki. Surrealistyczna i bizarna.
Piąta odsłona serii „Inne Konstelacje” z kultową węgierską prozą.
Językoznawca Budai wyrusza na konferencję naukową do Helsinek. Nieoczekiwanie ląduje w zupełnie nieznanym kraju. W wielkim mieście, którego mieszkańcy mówią dziwnym językiem, niepodobnym do żadnego znanego bohaterowi.
Wyobcowany Budai na próżno usiłuje zrozumieć lokalną mowę. Na nic zdaje się tu wiedza i rozum. Próby wyjazdu z miasta kończą się klęską, a każdy dzień przypomina senny koszmar, z którego nie ma ucieczki…
Epepe w błyskotliwy sposób obnaża granice języka oraz komunikacji, jaką znamy. To wizja pytań odbijających się od ściany. Wchłanianych przez bełkot. Pęd z jakim nieznana metropolia pochłania Budaiego każe nam pytać: czy dziś jesteśmy w stanie się porozumieć?
Kolejny tom serii „Inne Konstelacje” Olgi Tokarczuk jest dziś – w dobie wszechobecnego szumu informacji – aktualny bardziej niż kiedykolwiek.
„Epepe Ferenca Karinthyego, napisana w 1970 roku, to książka zwiastująca koniec pewnej epoki. W przygodach lingwisty B. dwa najpotężniejsze narzędzia człowieka – język i logiczne myślenie – kompletnie zawodzą i tracą swoją moc pod naporem nieprzewidywalnej, organicznej tkanki miasta. Porównałabym ją do Procesu Franza Kafki.”
Olga Tokarczuk
„Powieść Ferenca Karinthyego to czysta fikcja, jeśli coś takiego istnieje: fikcja stworzona z zegarmistrzowską precyzją, zabawna, zapętlająca się w swoim własnym zakończeniu. Ale ona również jest zakorzeniona w tym, co Georges Perec nazwał «historią z wielką siekierą».”
Emmanuel Carrère
„Zachwycająca powieść. Pełna humoru, zarazem przerażająca i radosna.”
Libération
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
To jednak musiało być tak, że Budai zdenerwowany podróżą pomylił wyjścia na płytę i wsiadł do samolotu lecącego w inną stronę, a obsługa lotniska też jakoś przeoczyła tę omyłkę. Później nie potrafił już ustalić, w jakim kierunku i jak długo leciał, bo kiedy tylko zahuczały silniki, rozparł się w głębokim fotelu i zasnął. Był bardzo zmęczony, w ostatnich dniach prawie w ogóle nie odpoczywał, miał mnóstwo pracy i niezależnie od wszystkiego musiał jeszcze napisać referat na kongres językoznawców w Helsinkach, dokąd się właśnie udawał. Podczas lotu obudził się tylko raz, kiedy przyniesiono mu obiad, a potem znów zasnął, może na dziesięć minut, może na dziesięć godzin lub jeszcze dłużej. Nawet nie wziął zegarka, miał zamiar kupić nowy za granicą, a nie chciał po powrocie tłumaczyć się celnikom z posiadania dwóch zegarków. W ogóle nie zdawał sobie sprawy, jak daleko oddalił się od kraju. Że nie przyleciał do Helsinek, spostrzegł dopiero znacznie później, już w mieście; w pierwszej chwili nie miał nawet pojęcia, gdzie się znajduje. Podróżnych odwożono z lotniska autobusem; był ciemny, zimny i wietrzny wieczór, czy też może noc, a on był jeszcze odurzony snem. Wóz wielokrotnie przystawał, wysiadało wielu pasażerów; Budai był już w Helsinkach, ale na próżno wypatrywał znajomych budynków i wybrzeża. Potem na jakimś przystanku wszyscy opuścili autobus i kierowca dał znak również Budaiemu. Znalazł się przed jakimś hotelem z oszklonym daszkiem nad drzwiami, na chodniku tłoczyli się przechodnie, którzy natychmiast rozdzielili go z towarzyszami podróży, i upłynęło sporo czasu, zanim udało mu się przedrzeć przez ten walący z dwóch stron ludzki strumień. Stojący przed wejściem masywny, tęgi portier w futrze i czapce ze złotym sznurem powitał go, salutując uprzejmie, i pchnął przed nim wahadłowe drzwi. Ale kiedy Budai zwrócił się do niego po fińsku, całkiem wyraźnie nie zrozumiał, odpowiedział w jakimś nieznanym języku, zaprosił Budaiego gestem do środka i nie miał już dla niego czasu, bo z ulicy napływali nowi goście.
W holu przed recepcją też czekało sporo osób i kiedy wreszcie znalazł się przed siwym recepcjonistą w ciemnym uniformie, jakaś rozkrzyczana rodzina, przybyła tu z licznymi walizami – ojciec, matka i troje nieznośnych, hałaśliwych dzieci – z ledwo maskowaną niecierpliwością niemal następowała mu na pięty: teraz wszystko odbyło się błyskawicznie i prawie bez jego udziału. Odezwał się po fińsku do recepcjonisty, ale ten też nie zrozumiał, spróbował więc po angielsku, potem po francusku, niemiecku i rosyjsku, ale wszystko na próżno: recepcjonista odpowiadał w jakimś obcym języku, którego z kolei nie znał Budai. Wtedy pokazał swój paszport; urzędnik wziął dokument – pewnie żeby spisać personalia – i podał Budaiemu klucz ozdobiony mosiężnym ciężarkiem. Do paszportu włożony był czek dolarowy, którym jeszcze w kraju wypłacili Budaiemu diety na pobyt za granicą; recepcjonista wyjął czek, zakręcił korbą małego, ręcznego arytmometru i po sprawdzeniu wyniku pospiesznie wypełnił opieczętowaną karteczkę, asygnatę na miejscowe pieniądze, co można było wywnioskować z towarzyszącej potokowi słów gestykulacji. Budai próbował protestować, nie miał zamiaru wymieniać tu czeku, ale urzędnik nie zrozumiał, a z tyłu – coraz bardziej niecierpliwie – wymachując dokumentami, przy akompaniamencie dziecinnego wrzasku spychała go z miejsca liczna rodzina; recepcjonista zrobił ręką ruch w stronę sąsiedniego okienka kasowego: uważając więc dalsze protesty za bezcelowe, poszedł we wskazanym kierunku.
Tu też długa kolejka posuwała się do przodu ze ślimaczą powolnością; stanął na końcu, coraz bardziej rozdrażniony, przecież wkrótce i tak trzeba będzie odkręcać tę całą niedorzeczną historię. Wypowiedziane szybko przez kasjera słowa brzmiały również obco i także nie było czasu na tłumaczenie, zresztą nawet nie wiedział, co i w jaki sposób mógłby wytłumaczyć. Dostał plik dużych, świeżo wydrukowanych banknotów, parę mniejszych, bardziej zniszczonych i pół garści bilonu; wsunął to wszystko do kieszeni, nie licząc nawet. Głupia i śmieszna sytuacja, ale dopiero teraz zaczął się zastanawiać, co się właściwie stało. Może Helsinki nie przyjęły samolotu z powodu złych warunków atmosferycznych i dlatego wylądowali na obcym lotnisku? Ale wtedy otrzymałby swój bagaż, podczas gdy w tej chwili miał tylko podróżną torbę, którą zabrał ze sobą do samolotu i położył na półce nad głową. Cokolwiek o tym myśleć, musiał pomylić samolot i prawdopodobnie duża walizka poleciała bez niego do Helsinek, dokąd opiewał jego bilet, choć właśnie w tej chwili zrozumiał, że nie ma biletu i nie mógł sobie jakoś przypomnieć, czy odebrano mu go na lotnisku, czy też gdzie indziej. A ponieważ dowód osobisty i inne papiery schował do szuflady jeszcze w domu przed wyjazdem, nie posiadał żadnych dokumentów. Ale na razie nie interesował się tym, wszystko się wyjaśni, najważniejsze, żeby jak najszybciej dotrzeć do Helsinek. W tym celu trzeba kompetentnym osobom wytłumaczyć, w jaki sposób się tu znalazł, to znaczy najpierw należy odnaleźć te kompetentne osoby, na przykład pracowników towarzystwa lotniczego; tylko wciąż nie wiedział, gdzie ich szukać. Przed recepcją zobaczył jeszcze dłuższą kolejkę niż przed chwilą. Nie miał ochoty tam wracać. Przy pozostałych okienkach czekało nie mniej ludzi, a poza tym nie mógł się zorientować, jakie sprawy w nich się załatwia i w którym z nich mógłby otrzymać potrzebne informacje. Tu i ówdzie stały wprawdzie na kontuarze tabliczki, ale napisy na nich były tak samo niezrozumiałe, jak napisy na plakatach i obrazkach zdobiących ściany holu oraz tytuły gazet w kiosku. Nie mógł nawet dokładnie przypatrzeć się tym przedziwnym znakom, tak gęsto falował i kłębił się tłum: gdziekolwiek próbował przystanąć, natychmiast pchali go dalej. Dlatego wolał odłożyć swoje kłopoty na później, może wszystko uda mu się załatwić z pokoju przez telefon.
Na ciężarku klucza, który dostał w recepcji, odczytał numer 921, a więc prawdopodobnie pokój znajduje się na dziewiątym piętrze. Windy znalazł w końcu holu, było ich osiem, ale w tej chwili funkcjonowały tylko trzy, a przed wszystkimi wyczekiwały duże grupy ludzi. Budai poszedłby nawet pieszo, na próżno jednak szukał wzrokiem schodów, a bał się wyjść z kolejki, żeby potem nie kazali mu stanąć znów na końcu. Upłynął co najmniej kwadrans, zanim dostał się do windy, wraz z nim wtłoczyło się tyle osób, że stali niemal spłaszczeni w ciasnej kabinie. Windę obsługiwała wysoka, jasnowłosa dziewczyna w niebieskim uniformie, rzucała pasażerom jakieś pytania w swoim niezrozumiałym języku, pewnie pytała, gdzie chcą wysiąść, bo zatrzymywali się niemal na każdym piętrze. Mimo to ścisk w kabinie był wciąż taki sam; jedni wprawdzie wysiadali, ale natychmiast wsiadali inni; wszędzie rzucały się do drzwi nowe grupy czekających. Choć nad głową dziewczyny wirował mały, przytwierdzony do ściany wentylatorek, Budai zastanawiał się, jak można w tej dusznej, niewietrzonej klatce, w tym nieustannym ścisku pracować przez parę godzin, może nawet całą zmianę, ale natychmiast porzucił tę myśl: nie jego sprawa, i tak stąd wyjedzie, jeszcze dziś lub najpóźniej jutro rano. Przed dziewiątym piętrem dał znak, że chce wysiąść i wraz z innymi przedarł się na korytarz; ich miejsca zajęli natychmiast nowi pasażerowie. Na korytarzu natomiast, kiedy szukał swojego pokoju, nie spotkał nikogo: chodził w wielu kierunkach, błądząc po korytarzach, liczył numery do przodu i do tyłu, próbował odnaleźć numer 921, ale ściany przecinały wciąż zakręty lub poprzeczne korytarze. Dwa razy wracał do windy, aż wreszcie na samym końcu bocznego korytarza z wielkim trudem odnalazł swój pokój. Malutki, ale urządzony nowocześnie i komfortowo; kanapa, szafa, biurko, na nim telefon i lampa z abażurem, nocna szafka z lampką do czytania. W małej kabinie prysznic, zimna i gorąca woda, lustra... W obu pomieszczeniach panowało przyjemne ciepło, choć nigdzie nie było widać grzejnika, musieli ukryć go w ścianie. W oknie firanka i płócienna roleta, po przeciwnej stronie ulicy wysoki budynek, bardzo podobny do tego hotelu, z oświetlonymi i ciemnymi oknami. Na ścianie jedyny obraz olejny pod szkłem: lekko pofałdowany, zaśnieżony krajobraz z dwoma świerkami i skaczącymi w oddali sarenkami. Przy drzwiach oprawiony w ramki tekst, pewnie inwentarz lub regulamin podany w tym samym języku, co tamte w holu. Nie znał tego alfabetu, był tylko pewien, że to żaden z tych, o których miał przynajmniej blade pojęcie: ani łaciński, ani grecki, ani cyrylica, ani arabski, ani hebrajski, nie były to również znaki japońskie, chińskie, czy nawet ormiańskie – bo w studenckich czasach interesował się tymi językami. Dziwne tylko, że w tym całkiem obcym mu piśmie pojawiały się arabskie cyfry. Wyciągnął z kieszeni pieniądze, które otrzymał za swój czek, i tak samo nic nie zrozumiał z napisów; mógł przeczytać wyłącznie cyfry pod zwyczajowymi na banknotach krajobrazami i portretami: miał osiemnaście nowiutkich dziesiątek, parę jedynek i dwójek oraz bilon o różnej wartości. Ale teraz czuł się zbyt zmęczony i otępiały, żeby się tym dalej zajmować. Wyjął przybory toaletowe i rzeczy, które miał przy sobie. Na szczęście, kiedy pakowali w domu z żoną, nie chcąc, żeby bagaż przekroczył dozwolone dwadzieścia kilo, sporo upchali do tej płóciennej, zamykanej na suwak torby: bieliznę, piżamę, pantofle, przybory toaletowe, parę półbutów, dwie butelki wina na upominki...
Ciekawe, że po wylądowaniu nie pomyślał o walizce, prawda, jakoś nie było okazji, w pośpiechu, w sennym zamęcie, kiedy poproszono wszystkich pasażerów do autobusu. A może wydawało mu się, że walizka jedzie w bagażniku?
Wziął prysznic, ogolił się przed lustrem, włożył czystą bieliznę, a brudną, jak to miał w zwyczaju, natychmiast przeprał i rozwiesił na kranach i sitku prysznica. Potem zaczął eksperymentować z telefonem. Ponieważ nie było w pokoju książki telefonicznej ani niczego w tym rodzaju, wykręcał numery na chybił trafił, wciąż na nowo, czekając, aby po drugiej stronie drutu ktoś odpowiedział na jego wezwanie. Zgłaszało się wiele osób, mężczyźni i kobiety, wszyscy o coś niezrozumiale pytali, i kiedy powtarzał w rozmaitych językach, niemal wrzeszcząc: „informacja”, słyszał w odpowiedzi: „ebebe”, „pepepe”, „etyetyety” lub coś w tym rodzaju. A przecież był wyczulony na wychwytywanie najróżniejszych wariantów i odcieni artykulacji; tymczasem do jego uszu dochodził tylko dziwny bełkot i skrzeczenie. Wreszcie rzucił słuchawkę trochę rozbawiony, trochę rozgniewany, że tak tu ciężko dać sobie radę z ludźmi i w ogóle ze wszystkim. Był głodny. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł. Ubrał się więc, zamknął pokój i wyszedł.