Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podobno podróże w czasie są niemożliwe, tak samo nie można jeszcze raz przeżyć swojego życia, chociaż bardzo by się chciało. Dla siedemdziesięciolatka, Ryszarda Stankiewicza, klasyka komiksów od 23. roku życia przykutego do inwalidzkiego wózka wizyta na szkolnym zjeździe i odnowienie znajomości z dawnym szkolnym kolegą, kontrowersyjnym naukowcem Aleksandrem Rębeckim, daje niebywałą możliwość przeżycia ponownie niespełnionych momentów swego krótkiego pełnosprawnego życia w sposób inny niż działo się to przed laty. W trakcie podróży w głąb własnej pamięci może raz jeszcze znaleźć się w miejscach swych dawnych porażek, i ze współczesną świadomością odnosić łatwe zwycięstwa. I choć przeżywa przeszłość wyłącznie we własnej imaginacji jego sukcesy generują nieoczekiwane konsekwencje. Niekiedy straszne i niebezpieczne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Czasami zdarza się mały impuls, który potrafi zmienić całe życie człowieka. Psia kupa, na której poślizgnie się i skręci sobie kark włodarz supermocarstwa, kropla śliny, która kapnie na klawiaturę, doprowadzając do przepięcia komputera sterującego wyrzutniami atomowymi… Oczywiście tamtego parnego czerwcowego popołudnia, kiedy nawet przeciętny młody człowiek dusił się jak plemnik chory na klaustrofobię, nie miałem najmniejszego pojęcia, że szkolny zjazd koleżeński będzie czymś więcej niż urozmaiceniem sztampy i przewidywalności, wszechobecnych w mym życiu. Doszedłem w końcu do wieku, w którym zaskoczyć mnie mógł co najwyżej luźny stolec albo wybuch pandemii, a nie jakakolwiek zmiana w życiowej szarzyźnie. Do wszystkiego zdołałem się przyzwyczaić i doskwierała mi jedynie nuda, nudniejsza niż flaki z olejem na przyjęciu w domu cichej starości. Dniami i nocami nudziłem się jak mops, pomimo wszelkich rozrywek, których dostarczał mi Netflix lub internet. Nudziłem się głównie z tego powodu, że przestałem już na cokolwiek czekać.
Lepiej już było. I to dawno! Od czasu kiedy umarł Mietek Wolfram, a Leszek Dobrzyński wyjechał do Wielkiej Brytanii, nuda stanowiła naturalną podszewkę samotności. Dzieci nie miałem, a Agata, wprawdzie wierna i opiekuńcza, potrafiła co najwyżej zamęczać mnie swoją czułością. Nadto na rynek komiksów i gier komputerowych wkroczyła nowa generacja pewnych siebie gówniarzy, dla których Ricky Stankiewicz, „kultowy” (ach, jak ja nie cierpię tego słowa!) twórca komiksów z lat osiemdziesiątych, mógł być traktowany jedynie jako obiekt muzealny. Na szczęście dobrze zabezpieczyłem swoje prawa autorskie i czego jak czego, ale pieniędzy mi nie brakowało. Może właśnie ów nadmiar czasu sprawił, że choć mizantropię zdołałem już uznać za cnotę, postanowiłem wybrać się na ów jubileuszowy zjazd mego rocznika — maturzystów roku 1975. Strzeliło nam właśnie 40 lat po maturze! Oczywiście pół wieku byłoby okazją lepszą, ale pozostawało pytanie — ilu z nas przeżyje kolejną dekadę, aby obchodzić jubileusz przy zachowaniu odpowiedniego kworum?
„40 lat minęło…” Cholera, jak idiotycznie brzmią te słowa, zwłaszcza kiedy ma się w pamięci wciąż zapach tamtych wiosennych bzów, chłód własnego potu pod non-ironową koszulą, w nieprzyjaznej sali gimnastycznej, i delikatny aromat perfum siedzącej za mną Eli Ostrzyckiej, pani szalonych snów i zmaz nocnych, równie niedostępnej dla mnie co Wenus Botticellego.
W odróżnieniu od IV D, która kontynuowała szkolne kombatanctwo, rok w rok spotykając się w połowie czerwca, moja IV C nigdy nie była zintegrowana. Może dlatego, że wychowawcą „dudków”, jak ich przezywaliśmy, był sympatyczny rusycysta, który potrafił i napić się, i pożartować, a nawet, już po maturze, zabrać na żagle najmilszą abiturientkę, żeby postawiła mu foka albo potrzymała bukszpryt… Naszą klasę prowadził — „prowadził!”, określenie mocno na wyrost, raczej „próbował prowadzić” — geograf pierdoła, który bał się wszystkiego. Dyrektora czerwieńszego od malin (zawsze po linii i na bazie), moich zaginających go pytań, a nade wszystko co bardziej rozwiniętych fizycznie uczennic — których młode cycki (od nich właśnie zresztą poszła ksywka klasy C) poprzedzały przeciętnie o dwa metry inteligencję ich nosicielek. Dziś myślę, że „Glo-biust” był przedstawicielem innej orientacji seksualnej. Jakże pożerał on wzrokiem naszego wuefmena i jego umięśnioną sylwetkę! Jednak w tamtym „wieku niewinności” nie wiedziałem nawet, że istnieją pederaści, a tym bardziej geje. W każdym razie od dnia balu maturalnego „cycki” nie zebrały się nigdy. W ciągu owych czterdziestu lat spotkałem zaledwie parę osób z klasowego grona. A na pogrzeb Oli Trójniak nie wybrałem się, bo dowiedziałem się o nim poniewczasie. Zresztą po co miałbym tam pójść? Zrewanżować się za jeden niewinny pocałunek na obozie harcerskim?
Kiedyś szkoła stała prawie w lesie, teraz ze wszystkich stron napierały na nią mniej lub bardziej paskudne wille, a przy końcu ulicy widać było budujący się blok, zapowiadający koniec jednorodzinnego świata. Na szczęście żaden pewny siebie cham nie zajął tego dnia miejsca „dla niewidomych kierowców”, jak nazywała te oznakowane na błękitno płaszczyzny moja Agata. Spokojnie mogłem więc zaparkować, a następnie zdalnie unieść bagażnik i tyłem, dzięki opuszczającej się pochylni, wytoczyć mój wózek inwalidzki.
— Pomóc ci, Rysiu? — tuż za moimi plecami zabrzmiał charakterystyczny głos Włodka Sobierajskiego.
Odwróciłem głowę — dobrze, że się odezwał, zanim go dostrzegłem. W brzuchatym łysku nie rozpoznałbym szkolnego amanta, w którym kochały się wszystkie dziewczyny (z Ostrzycką włącznie). Co ciekawe, jego niski, męski, uwodzicielski głos, którego tak mu zazdrościłem, nie zmienił się przez te lata ani na jotę.
— Dziękuję, Włodziu — odparłem. — Ewakuację z samochodu mam opracowaną w najdrobniejszych szczegółach.
— Stankiewicz! Rysiu „Picasso” we własnej osobie! — dobiegł mnie głos towarzyszącej mu kobiety.
I tu przeżyłem spore zaskoczenie, Tonia Blajer, którą zapamiętam jako pełną temperamentu intelektualistkę, pyskującą na każdej lekcji, wcale nie zbrzydła, co z wiekiem bywa naturalne dla przedstawicielek rasy „śródziemnomorskiej”, a rzekłbym — nawet wyładniała. W każdym razie wyglądała elegancko i drogo.
Z tego, co wiedziałem, z Włodkiem pobrali się jeszcze na studiach — skądinąd wzbudziło to powszechne zdumienie, gdyż była najbrzydszą z kandydatek, które w szkolnych czasach kręciły się wokół Włodka. Wykazała jednak najwięcej determinacji ze wszystkich rywalek. Już podczas pierwszej prywatki zaszła z nim w ciążę. Pech? Niekoniecznie. Ponieważ miała ojca na wysokim stanowisku, własne M-3 i volkswagena „żabkę”, Włodek „Sobieradek”, jak go nazywaliśmy, choć wpadł jak śliwka w kanalizację, mógł udawać, że wygrał los na loterii.
Wpisałem się na listę obecności, dostałem od pannicy, mogącej spokojnie być moją wnuczką, identyfikator i razem z Sobierajskimi pojechałem ku stolikom pod parasolami, zlokalizowanymi na naszym dawnym boisku. Zaraz otoczył nas cały tłumek kolegów, zachowujących się tak, jakbyśmy nie widzieli się miesiąc, góra — rok. Z „cycków” stawiło się około 30 procent składu, „dudki” przybyły prawie w komplecie, przyjechał nawet Czesiu Kulas, od wielu lat dorabiający się w Stanach — choć w dorobku, jak się okazało, miał jedynie trzy zawały i papierowy domek na Jackowie. Klasy zasiadły wspólnie, to znaczy każda w swoim gronie. My zmieściliśmy się przy trzech zestawionych ze sobą stolikach. Szybko zrobiliśmy remanent składu osobowego — pięć osób wyemigrowało, cztery zmarły: Oleńka Trójniak, Gosia Słowikowska o wiecznie smutnych oczach i bajecznych ustach, których mogłaby jej pozazdrościć Angelina Jolie; nie żył też Waldek Podgrzybek, który utopił się, nurkując w Egipcie, i (chyba?) Maniek Baran, najbardziej zagadkowy z naszych kolegów, który przepadł gdzieś w początkach transformacji. Po prostu wyszedł z domu po papierosy i już nie wrócił. Ciekawy facet. Trochę początkujący pisarz fantasy, trochę biznesmen. Nikt nie potrafił powiedzieć o nim nic pewnego — wedle jednych był działaczem Solidarności, wedle innych tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, ja uważałem, że ponieważ od dziecka lubił robić interesy, chciał je rozwinąć na szerszą skalę i u początków naszego kapitalizmu zawarł znajomości z niewłaściwymi ludźmi. Skończyło się tragicznie. Nie było go między nami! Na spotkanie wpadła za to jego żona — Krysia, która pochodziła wprawdzie z niższej klasy, ale była bardzo zżyta z naszym rocznikiem i z radością wyrwała się z domu, w którym ze względu na początki parkinsona spędzała większość czasu. Przywiózł ją Adam, syn Mariana Barana, wybijający się śledczy z Komendy Stołecznej, dowodzący swym życiem, jak daleko może upaść jabłko od jabłoni. W momencie zaginięcia ojca miał siedem lat, ale surowo wychowany przez matkę, skończył prawo i szkołę policyjną, po czym ruszył łapać przestępców, tak jakby miał nadzieję, że w trakcie swych śledztw wyjaśni kiedyś, co stało się z jego rodzicielem.
Pozostali, których między nami zabrakło, należeli do kategorii nieobecnych nieusprawiedliwionych.
Tymczasem piwo serwowane z dystrybutora robiło swoje i atmosfera stawała się swobodniejsza, wracały stare żarty, kawały, anegdoty. Ktoś, chyba Jasiu Frączak, zapytał o Mietka Wolframa, mego druha nieodłącznego od czasów podstawówki, który wprawdzie kończył liceum Zamoyskiego, ale odwiedzał mnie przynajmniej raz w tygodniu i był znany moim kolegom.
— W sierpniu będzie piętnaście lat, jak nie żyje — powiedziałem.
— Jakiś wypadek?
— Rak płuc.
— Bywa, zawsze kopcił marne papierosy! — zauważyła szczera do bólu Tonia Blajer.
— Nie ma reguły! — zaprotestował Frączak, sam namiętny palacz. — Mój dziadek kopcił całe życie, a dożył setki.
Tymczasem Tonia zauważyła, że się rozglądam, i pochyliła się ku mnie, mówiąc szeptem, który usłyszała nawet ekipa od kateringu, a jej stanowisko znajdowało się daleko pod salą gimnastyczną.
— Ostrzyckiej nie będzie. Wybierała się od miesiąca na ten zjazd i bardzo cieszyła się, że się wreszcie spotkacie…
— Więc dlaczego jej nie ma?
— Bo zajrzała do lustra i stwierdziła, że pojawi się, jak będzie wyglądać trochę lepiej. Tyle przynajmniej wyznała mi przez telefon.
— Biedna Ela! Czyżby nie wiedziała, że nikt nie starzeje się szybciej niż szkolne koleżanki?
Ostatnie zdanie dopowiedział wysoki, szczupły mężczyzna, siwy jak gołąbek należący do młynarza, który bezszelestnie, niczym duch ojca Hamleta, dołączył do naszego kręgu.
— Alek Rębecki?
Zamiast odpowiedzi przybyły wyciągnął dłoń i kolejno podawał ją zebranym, nie wyróżniając kobiet. Niektórzy wstawali, inni siedzieli, jakby obawiając się, że mogą zachować się zbyt uniżenie.
W odróżnieniu od innych kolegów (a zwłaszcza koleżanek) zdefasonowanych przez czas Rębecki zmienił się najmniej. Czas wyraźnie o nim zapomniał. Nam byłoby trudniej. Jeszcze kilka lat temu należał do telewizyjnych gwiazd programów śniadaniowych, do których wnosił rozległą wiedzę medyczną i znajomość współczesnego świata. W towarzystwie zmiętoszonych tubylców błyszczał urodą i dystynkcją amerykańskiego senatora, z zębami prosto z Hollywood, butami od Baty i garniturem Armaniego.
Specjalnie to mnie nie dziwiło, rolę „małego lorda” kreował już od szkoły średniej. Nigdy nie pozwoliłby sobie pojawić się w poplamionym ubraniu czy z palcami powalanymi tuszem.
„Wymuskany dupek”, mówiła o nim Ostrzycka, oczywiście za jego plecami. Oficjalnie nikt z nim nie zadzierał, miał przecież przody u belfrów i był mściwy.
Teraz też konsekwentnie odgrywał rolę osoby z lepszej kasty, która zstąpiła między maluczkich i emanowała życzliwością, na podobieństwo polityka odbywającego kampanię wyborczą. Po powitaniu kolegów z klasy obszedł stoliki, witając się kolejno z każdym i wymieniając po kilka zdawkowych słów.
— Ciekawe, czego tu szuka — mruknęła Krysia Baran.
— Od czasu kiedy pogonili go z telewizji, brakuje mu objawów powszechnego podziwu — stwierdziła bez owijania w bawełnę Tonia Blajer.
Podobno każda szkolna zbiorowość składa się, jak commedia dell’arte, ze stałego zestawu postaci. Musi znajdować się w niej amant (u nas tę funkcję zaklepał Sobierajski), cwaniak — Maniek Baran (już w ósmej klasie odpłatnie sprzedawał długopisy przed klasówką), kujon — Aleksander Rębecki (prymus wszech nauk) i kompanijna oferma, czyli ja. Nieśmiały, słabowity, wiecznie zamyślony. Przed upadkiem na samo dno szkolnej społeczności, zajmowane przez imbecyla, ksywa Słoniu (termin zespół Downa był wtedy nieznany, podobnie jak wskaźnik Dow Jones) i złośliwego karła nazwiskiem Kalisiak (jak miał na imię, nikt nie pamiętał), chronił mnie dryg do rysunku. Karykatury belfrów mojego autorstwa krążyły w drugim obiegu, a rysunki pornograficzne, sporządzane na zamówienie zainteresowanych, bardzo wielu ułatwiały trzepanie konia w toalecie na dużej pauzie. Z moich usług korzystały również dziewczyny. Co najmniej dla czterech z nich wykonałem portret Sobierajskiego, ale żeby, w ramach podziękowania, chociaż jedna umówiła się ze mną do kina? W rewanżu mogłem liczyć co najwyżej na kanapkę z serem. Ale sam byłem sobie winien — kiedy na zamówienie Eli sporządziłem konterfekt Włodka, dziękując, zapytała bezczelnie, patrząc mi w oczy — co wolę w charakterze honorarium: drugie śniadanie czy całusa? Oczywiście czerwony jak burak wydukałem „drugie śniadanie”, tracąc jedną jedyną szansę na dotknięcie tych ust, pięknych jak wschód słońca nad dzikimi graniami Kaukazu. Żeby mieć wyobrażenie na temat jej urody, należało wspomnieć o reszcie przymiotów tej potomkini carskiego zawiadowcy stacji na linii otwockiej, który po Wielkiej Wojnie zdecydował się zostać w Polsce. Wybaczcie egzaltację, ale dla zakochanego nastolatka jej oczy miały głębię Bajkału, piersi mogły, jeśli chodzi o ich rzeźbę, iść w zawody z sopkami Kamczatki, a nogi predestynowały co najmniej do baletu Teatru Bolszoj. Słowem wywoływała we mnie niemy zachwyt. Inni traktowali ją bardziej przedmiotowo. Sobierajski używał jej przez cały obóz harcerski nad jeziorem Pluszne, bez potrzeby korzystania z instrukcji obsługi. Wiem, co mówię, bo podglądałem, cierpiąc okrutnie, jak co noc znikali w namiocie Włodka.
Tymczasem Rębecki, widząc, że nikt nie kwapi się zapewnić mu siedziska, poszedł i zabrał jedno puste krzesło z klasy A („ananasy”) i wyraźnie zastanawiał się, kogo zaszczyci swoim towarzystwem. Znamienne — nikt go nie zapraszał.
Zastanawiający był ów brak większego entuzjazmu z powodu jego przybycia. Osobiście nie miałem nic przeciwko niemu, od wielu lat nie podzielałem tak częstej u moich rodaków niechęci do osobników, którym się powiodło. Może dlatego, że i mnie towarzyszyła sympatia muz. Rozumiałem też mechanizm takiego traktowania — rzadko spotyka się prymusów, których się lubi. Zwłaszcza gdy wynoszą się ponad innych i nie grzeszą empatią wobec słabszych. Za szkolnych czasów Alek należał do osobników napędzanych ambicją i nieustanną potrzebą sukcesu. Był chory, kiedy ktoś wypadał lepiej podczas odpowiedzi, na klasówkach nigdy nie dawał ściągać. To znaczy bywało, że aby udowodnić swoją wyższość, pomagał jakiemuś niezagrażającemu jego pozycji niedojdzie, ale któremuś z wąskiej grupy rywali podpowiadał wyłącznie, żeby wprowadzić go w błąd. Czasami jego nieustanna potrzeba sukcesu zmieniała się w groteskę. Ponieważ nie mógł być najlepszy we wszystkim, wymusił nawet na wuefmenie, żeby obok siatkówki głównym sportem podczas naszych zajęć stała się koszykówka, oczywiście tylko dlatego, że on, drągal, miał w tej dyscyplinie przewagę nad innymi. Czy miał jakieś wady ukryte — jeśli nawet miał, to takie, które równocześnie były zaletami. Z pewnością należała do nich nieustanna potrzeba eksperymentowania. Kiedyś za pomocą odrobiny nitrogliceryny wysadził w powietrze pół klasopracowni fizycznej i oczywiście się do tego nie przyznał, a ja go nie zakapowałem. Poznałem go lepiej, gdy w ósmej klasie wspólnie pobieraliśmy lekcje angielskiego w jego domu. Alek w tym czasie wyprodukował proch bezdymny, wystrzelił w powietrze rakietą własnej produkcji kota sąsiadów — nie wiem, czy kot osiągnął drugą prędkość kosmiczną, w każdym razie nie wrócił. Na koniec z karabinem maszynowym jego produkcji wybraliśmy się na wieś, gdzie udało nam się ustrzelić kilka kur z dorodnego stada, a następnie uciec jego motorowerem.
— Nie żal ci tych zwierzątek? — pytałem, obserwując, jak wkłada kota do pralki automatycznej i syci oczy jego cierpieniem.
— Nie — odparł krótko, podziwiając, jak zmoczony czworonóg niczym pijany przewraca się na podłodze, nie mogąc utrzymać równowagi. — Nie chodzi mi przecież, żeby bezmyślnie zadawać ból. Ja obserwuję jego reakcje, badam zachowania…
Podobno, wiem to z opowieści Toni Blajer, z którą próbował chodzić (widocznie do czegoś było mu to potrzebne), jakieś dwa lata później złapał do kubełka stado żab, a następnie uśmiercał je kolejno, badając ich reakcje wobec śmierci.
— Przerażała mnie jego fascynacja śmiercią — opowiadała wiceprymuska — dlatego z nim zerwałam.
Prawda o ich relacjach była trochę inna. Jak sam mi wyznał, pozwolił sobie zrobić ze trzy razy laskę, ale jej nie przeleciał i nigdy nie pocałował.
— Za bardzo się brzydziłem towarem mocno przechodzonym!
Mimo garści wspomnień, które nas łączyły, nie należał do osób, za którymi szczególnie tęskniłem. Wiedziałem, że brawurowo ukończył fizykę, potem studiował neurologię, wyemigrował do Stanów i myślałem, znając jego przebojowość, że znalazł się w jakimś zespole, który prędzej czy później powinien dostać Nobla. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Pamiętam, że pisano o nim sporo, gdy z początkiem XXI wieku powrócił do kraju, on sam zdawał się nie opuszczać studiów telewizyjnych, demonstrując wiedzę eksperta na wszelkie możliwe tematy… Ale ta moda okazała się krótkotrwała. I nie przypominam sobie, żebym od pięciu lat spotkał gdziekolwiek jakąś wzmiankę na jego temat.
Na naszym spotkaniu chyba nie znalazł godnego siebie rozmówcy, więc postawił krzesło obok mojego wózka i, chcąc jakoś zagaić, trącił koło końcem stopy.
— Żeby kózka nie skakała…? — zapytał, co według niego miało być nawiązaniem konwersacji.
— Jak śmiesz, Rysiek jest od trzydziestu pięciu lat przykuty do wózka, a ty robisz sobie żarty, kutafonie! — Sobierajska miała taki wyraz twarzy, jakby chciała strzelić celebrytę w pysk.
Po raz pierwszy widziałem, że się zmieszał.
— Przepraszam! Nie miałem pojęcia. Myślałem, że to wynik jakiejś wyprawy narciarskiej — powiedział. — Śledziłem naturalnie twoje artystyczne sukcesy, ale nigdzie nie czytałem o tym… — szukał właściwego słowa — nieszczęściu.
— Nic nie szkodzi.
Myślałem, że zaczniemy rozmawiać, ale wstał, mówiąc:
— Wezmę sobie trochę piwa. Przynieść i tobie?
— Dziękuję, ale robię za własnego kierowcę.
Przyjęcie trwało drugą godzinę, a ja już żałowałem, że nie zabrałem Agaty. Mógłbym zaszpanować czymś bardziej imponującym niż elektryczny wózek.
Tymczasem podszedł do mnie Lesio Frączak, miły brunecik — teraz pewnie farbował włosy — który już w szkole wykazywał zastanawiający brak zainteresowania dziewczynami. Chociaż źle to określiłem. Ignorował panny urodziwe, za to dogryzał ile wlezie brzydulom. Po latach, kiedy został spikerem w radiu — przeprowadził ze mną nawet kilka wywiadów — przestał ukrywać swoją orientację, choć gdy jego partner zmarł na HIV, zmienił się, ponoć nawrócił na właściwą ścieżkę i przeniósł do jakiejś katolickiej rozgłośni.
— Starzejemy się! — powiedział refleksyjnie, a ponieważ jedynie skinąłem głowa, kontynuował temat: — Myślisz czasem o śmierci, Rysiu?
— Staram się nie myśleć. I mam nadzieję, że ona nie myśli jeszcze o mnie.
— To jesteś szczęśliwy, ja zastanawiam się nad nią bezustannie i jedyne, co mnie pociesza, to wiara w miłosierdzie Boże. Jesteś wierzący?
— Jeśli idzie o konkretnego starszego pana z brodą, to nie, ale jeśli idzie o ład wszechświata, nie mam pod ręką lepszej koncepcji.
— Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć rozpoznawać jego znaki — powiedział Lesio. — A przy okazji pozdrowienia od Majki, widziałem się z nią niedawno na jakiejś Gali Biznesu i wspomniałem jej, że się spotkamy.
— Co u niej? Zdobyła czwartego męża?
— Raczej nie i chyba się na to nie zanosi, biorąc pod uwagę, jak bardzo się roztyła. Widziałem ją kiedyś na twoich rysunkach, wyglądała jak łabędzica. Teraz niestety bardziej przypomina starą purchawkę… — Zaśmiał się i znikł w tłumie zgęstniałym koło kotłów serwujących barszcz i pierogi.
Niepotrzebnie przywołał Majkę Krysiak! Wystarczy, że przymknąłem oczy, a zobaczyłem ją jak żywą. Szczuplutka, wiotka, z lekko zadartym noskiem i uroczymi dołeczkami w policzkach. Pamiętam, że myśl o niej była ostatnią, kiedy zapadałem się w otchłań nieistnienia. Dlaczego przypomniała mi się właśnie teraz, na tym wieczorze wspomnień i zwidów? Przecież nigdy nie chodziła do naszej szkoły. Związana od zawsze z lewobrzeżną Warszawą, mówiła mi nie raz, że nigdy nie zapuszczała się dalej niż do praskiego zoo lub na Saską Kępę. Kłamała. W roku 1981 penetrowała ze mną całkiem odległe rejony Pragi-Południe.
Niewiele brakowało, żebym jej nigdy nie poznał. Obracaliśmy się w innych kręgach. Ja studiowałem na ASP, ona o rok młodsza na SGPiS-ie. Przypadkowo gdzieś wiosną tamtego roku wpadła do swej koleżanki Aliny, siostry Mietka Wolframa. Stało się to dokładnie w chwili, gdy rozpaczliwie poszukiwaliśmy czwartego do brydża. Oczywiście pod ręką była Alina Wolfram, ale siadała do stołu tylko w ostateczności i w dodatku grała jak foka.
Co innego Majka — ze swym matematycznym umysłem wręcz stworzona była do gry i jedyne, co mogło w niej denerwować, to fakt, że prawie zawsze wygrywała.
W dodatku była bardzo ładna, co początkowo wywoływało pewne napięcia między mną a Mietkiem, jednak bardzo szybko pokazała mu, gdzie jego miejsce. Próba zalotów z jego strony została ostudzona zdecydowanym stwierdzeniem: „Mając w karcie kota w galarecie, nie licytuje się wielkiego szlema”. I mój przyjaciel dał za wygraną. Ja adorowałem ją dyskretnie, czekając na właściwy moment.
Brydżowe piątki u Mietka miały paroletnią tradycję, przeważnie odbywały się w mieszkaniu Wolframów przy Freta na Nowym Mieście. Początkowo grywaliśmy z jego rodzicami, ale wykruszyli się pod koniec naszych studiów — w połowie roku 1980 pan Wolfram zmienił PZPR na Solidarność, a starą małżonkę na nowszy model i się wyprowadził. Wkrótce potem jego ślubna wyemigrowała. Rodzeństwo zostało samo. Chata wprawdzie cały czas była wolna, ale prawie w każdy piątek trzeba było kombinować coraz to nowe składy. Dopiero z początkiem następnego roku do grupy dołączył jeden z sąsiadów, pan Antek. Łysiejący czterdziestolatek, wesoły, sympatyczny. Znacznie później dowiedziałem się, że był oficerem Służby Bezpieczeństwa.
Czego szukał w naszym towarzystwie, nie mam pojęcia, nie mieliśmy kontaktów z opozycją, nie działaliśmy w NZS-ie. W każdym razie zawsze przynosił ze sobą dobre papierosy i częstował, a często zostawiał paczkę w prezencie. Ja wprawdzie nie paliłem, ale Mietek rzucał się na nie z narkotycznym głodem, traktując je jako odmianę od „sportów” i „żeglarzy”, którymi zaciągał się na co dzień i które za dwadzieścia parę lat miały go bezlitośnie zabić.
Majkę poznałem we właściwym momencie. Miałem 23 lata i wchodziłem nieodwołalnie w wiek, w którym młodzi ludzie zaczynają się łączyć w pary. Już po pierwszym spotkaniu, kiedy odprowadziłem ją na przystanek, wydała mi się szansą na coś poważniejszego. Była rozsądna, stonowana i chyba dobra, o czym przekonałem się, kiedy rzuciła parę groszy jakiemuś natrętnemu żebrakowi.
Posiadałem wielki kapitał niespełnienia, a parę pierwszych (skądinąd dość późnych) doświadczeń seksualnych dowiodło, że ilość, niestety, nie przechodzi mechanicznie w jakość. Podobnie jak Mietek nie dorobiłem się stałej dziewczyny. Może dlatego, że szukałem czegoś ekstra, a chwilowo jedynie dokonywałem wstępnych przymiarek. Warszawska ASP wybornie nadawała się na miejsce erotycznych inicjacji — nigdy nie brakowało tu artystek, tych młodych, pięknych i głupich, poza zasięgiem nieśmiałego rówieśnika, w dodatku należącego do kategorii rodaków bezdewizowych, ale były też nieco starsze, utalentowane, za to chronicznie niezaspokojone. Do takich należała Marta, trzydziestoletnia asystentka profesora od grafiki — prawdziwy demon seksu, o czym przekonałem się po kilku intensywnych sesjach. Zauważyła mój talent, i to nie tylko przy szkicach węglem. Pewnego wieczora zaproponowała, bym wpadł do niej do domu (jak dziś pamiętam, mieszkała samodzielnie w kawalerce na bliskiej Woli) i przyniósł swoje najświeższe rysunki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na stole zobaczyłem butelkę czerwonego wina i ją samą, przyodzianą jedynie w przykrótką skórkę (zwierzęcia nie rozpoznałem, może był to jakiś królik gigant?), zapiętą na fantazyjne haftki. Później miałem się przekonać, że nie miała nic pod spodem. Wypiliśmy wino, po czym Marta osunęła się na szezlong, a ja począłem walczyć z haftkami na podobieństwo mocno zdenerwowanego sapera. Chociaż ryzyko było zdecydowanie mniejsze.
Opakowanie spadło i ukazały się jej piersi, jakich dotąd nigdy nie oglądałem — wydały mi się ogromne, zwłaszcza na tle jej dość szczupłego ciała. Przestraszyłem się.
— No na co czekasz, do dzieła! — zachęciła, a widząc moje niezdecydowanie i dziwną ospałość mego rumaka, wzięła sprawy w swoje ręce. I poszło.
Później dowiedziałem się, że rozdziewiczanie nieśmiałych studentów należało do jej ulubionych zajęć seminaryjnych, a w jej rękach ożywała każda nawet najbardziej martwa natura. Przypuszczam, że jej nienasycenie wynikało z faktu, że jej mentor, mistrz finezyjnego rysunku piórkiem, był zdeklarowanym pederastą. W każdym razie dzięki Marcie zdobyłem doświadczenie i mendoweszki, których pozbyłem się równie szybko jak ich roznosicielki…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki