Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Małym francuskim miasteczkiem wstrząsa masakra, dokonana w biały dzień na grupie homoseksualistów. Do zbrodni przyznaje się dotychczas nieznana organizacja EuroDżihad. Krótko potem wskutek eksplozji na moście kolejowym w nurty Renu wpadają cztery wagony pociągu wiozącego Żydów do Polski na obchody Marszu Żywych. I tym razem sprawcą zamachu jest EuroDżihad. Służby specjalne Francji stają wobec nowej fali islamskiego ekstremizmu, ale są zupełnie bezradne. Przypadkowym świadkiem wydarzeń jest Stanisław Frąckowiak, do niedawna świetny warszawski policjant. Widząc bezradność francuskich tajnych służb, postanawia im pomóc. Wojna z terroryzmem zaczyna nabierać tempa...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Kiedy osiem lat temu kończyłem EuroDżihad, naturalnie nie mogłem mieć pojęcia o takich zdarzeniach, jak zamach na „Charlie Hebdo” czy noc grozy w piątek 13 listopada 2015. Choć to akurat mogłem sobie wyobrazić. Ponad wszelkie wyobrażenie była natomiast wielka wędrówka ludów, prawdziwa inwazja muzułmanów na Europę, która na dobre zaczęła się latem bieżącego roku. Jeszcze trudniej byłoby wymyślić aberracyjne zachowanie kanclerz Merkel, nakazującej otwierać granice, samobójczą politykę Unii Europejskiej, krótkowzroczność rządów Zachodu (przy dzielnym oporze państw Grupy Wyszehradzkiej). Skala ogłupienia społeczeństw przez poprawność polityczną, strach przed wyciąganiem jakichkolwiek wniosków i nazywaniem problemów po imieniu, bojaźń organizacji i elit intelektualnych składają się na obraz przekraczający najbardziej fantastyczne konstrukcje literackie.
To, że dojdzie do zderzenia cywilizacji na terenie „starej Europy”, było jasne dla każdego, kto odwiedzał wielkie zachodnie metropolie i widział, jak ciemnieją przedmieścia, jak w szkołach zaczynają przeważać dzieci w niczym nieprzypominające Galów, Brytów czy Franków. Jednocześnie coraz dobitniej widać było brak asymilacji przybyszów i bankructwo multikulti. Z każdym pokoleniem imigranci czuli się coraz mniej Francuzami, Niemcami czy Brytyjczykami, rosła pogarda dla gospodarzy, tym łatwiejsza, że ci dużo wcześniej wzgardzili własną tradycją i kulturą, odcinając się od chrześcijańskich korzeni. W roku 2007 Zachód stał nad przepaścią — teraz wykonał znaczący krok naprzód. Jeśli można mieć jakąś nadzieję, to wiąże się ona w mniejszym stopniu z ruchami i partiami antysystemowymi, tym bardziej że nie są to twory sympatyczne, często powiązane z putinowską Rosją, ale bardziej z przyśpieszeniem dynamiki zdarzeń.
Gdyby muzułmanie powściągliwie zaczekali, aż ich kobiety wieloródki sprawią, że populacja obcych dorówna autochtonicznej, nie byłoby ratunku. Niecierpliwość i otwarta inwazja pozwala liczyć na otrzeźwienie. Przynajmniej w naszej, białej części Europy. Może historia musi się powtórzyć i Imperium Rzymskie przepadnie na Zachodzie, a przetrwa — przez kolejny tysiąc lat — na Wschodzie (który dziś stanowi nasze Międzymorze). Oby!
Trzeba też zdawać sobie sprawę, że cały bój rozgrywa się na przylądku Azji i zaangażowana w niego jest ledwie jedna piąta ludzkości. Inni — Chiny, Indie, Ameryka Łacińska — czekają spokojnie, aż kurzawa dziejowa pochłonie Stary Świat, a oni dalej poniosą żagiew rozwoju homo sapiens.
Ostatniego słowa nie powiedziała również Opatrzność.
Dlatego, powtarzając po Fukuyamie, można powiedzieć, że historia wcale się nie skończyła, przeciwnie, dopiero się zaczyna. Tylko niekoniecznie jest to historia nasza.
Listopad 2015
Wszystko w tej książce jest wymysłem autora. Podobieństwa miejsc i ludzi, choć nieprzypadkowe, są zwodnicze. Zdarzenia opisywane poniżej nigdy nie miały miejsca, bądź miały, ale w zupełnie innych kontekstach. Prawdziwy jest wyłącznie Problem, choć i on zdaniem piszącego te słowa jest absolutnie dyskusyjny. Przy okazji autor deklaruje, że wszelkie uprzedzenia oraz dyskryminacje są mu obce i kocha: Francuzów, Polaków, Niemców, Żydów, Arabów, katolików, protestantów, muzułmanów, bezwyznaniowców, hetero- i homoseksualnych, zwierzęta, rośliny, a także Obcych, gdyby kiedyś się zjawili. Co prawda nie wszystkich kocha w równym stopniu.
Gdyby jednak jakimś dziwnym trafem opisywana historia zdarzyła się w przyszłości, autor nie czuje się za nią w żadnym stopniu odpowiedzialny i rezygnuje z jakichkolwiek tantiem autorskich za swoje proroctwa.
Umierała z pełną świadomością, że odchodzi. Pogodziła się z tym. Zaprzestała walki w dniu, w którym — po wielu latach — zdecydowała się powrócić do punktu wyjścia. Do miasta swych narodzin, magicznego kręgu dorastania, inicjacji. Powrócić tylko po to, żeby umrzeć… Koło musiało się zamknąć. Żałowała jedynie, że zdecydowała się na tę podróż zbyt późno. Nie starczyło czasu, żeby nacieszyć się powrotem, odwiedzić stare miejsca, pobudzić wspomnienia. Leżąc bezwładnie, na poły otumaniona środkami przeciwbólowymi, nie mogła nawet unieść głowy znad poduszki. Wiele by dała, aby móc jeszcze raz wyjrzeć przez okno, zobaczyć ukochaną panoramę: kopułę Il Duomo, kampanilę Giotta, lub przynajmniej włoskie niebo koloru płócien Veronesego. Ona — ateistka. Ona — Żydówka. Ona — niewierząca chrześcijanka! Wiedziała naturalnie o księdzu, który na osobiste polecenie papieża modlił się za ścianą za jej grzeszną duszę. Cóż, każdy robi to, co potrafi. Całkiem niedawno podczas osobistej rozmowy z Benedyktem XVI zdumiała ją otwartość tego Niemca, zwanego jeszcze niedawno „pancernym kardynałem” czy Wielkim Inkwizytorem. W sumie byli do siebie podobni. I podobnie lękali się przyszłości. Tyle że dla niej nie istniała nawet metafizyczna pociecha.
Czuła śmierć. Nadchodziła zapewne z chłodnej północy. Gdzie mogła być teraz: w Bergamo, pod Bolonią, a może na parkingu przed szpitalem? Nie bała się jej.
I tak przez tyle lat to ona była górą nad kościstą staruchą. Potrafiła ją odpędzić, a nawet — przerwawszy milczenie — zerwać się do wielkiej walki o gigantyczną stawkę. Ale w końcu kiedyś się przegrywa.
Umierająca nie odbierała telefonów, nie chciała niczyich odwiedzin, a jednak zrobiła wyjątek. Poprosiła pielęgniarkę, aby „upudrowała trupa”, i zgodziła się przyjąć tego Francuza. Przybył incognito. Zmylił paparazzich. Jako wytrawna dziennikarka, zdolna wyprowadzić z równowagi Chomeiniego czy zapędzić w kozi róg Wałęsę, wyczuwała charyzmę, determinację i siłę woli, tak rzadką u polityków zdychającego Zachodu. Ten, może ze względu na swe środkowoeuropejskie pochodzenie, był inny. Emanowała z niego wiara w możliwość zmiany, tak obca dekadenckiemu fatalizmowi dotychczasowych przywódców.
Nie rozmawiali długo. Ale wystarczająco wiele jej powiedział, by mogła umierać spokojnie. Z nadzieją. Kiedy na krótko przed śmiercią odzyskała przytomność, zdała sobie sprawę, że się modli. Czy jesteś, Boże, i kimkolwiek jesteś, pomóż temu człowiekowi. Pomóż nam wszystkim. Pomóż sobie!
Naraz zrobiło się zimno i ciemno.
Znów będę na okładkach wszystkich gazet — pomyślała w ostatnim przebłysku świadomości Oriana Fallaci.
Nic nie zapowiadało dramatu. Nie pojawiły się żadne złowróżbne znaki na niebie i ziemi. Poprzedniej nocy nie wyły psy i nie puchały puchacze. Zresztą, wedle mera Deux Ponts sur Lac, ornitologa amatora, ostatniego puchacza słyszano w okolicy w czasach procesu Dreyfusa. Nawiasem mówiąc, wkrótce potem zastrzelił ptaka miejscowy kłusownik, zapewne antysemita. Jednak z kapitanem Dreyfusem jako żywo nie miało to najmniejszego związku. Ani z tym, co się dopiero miało wydarzyć. Dzień był najzupełniej zwyczajny, choć w swej zwyczajności piękny. Nastała kolejna wiosna, jak zwykle przyśpieszająca bicie serca u ludzi młodych i pełna satysfakcji dla starców, że jeszcze tę zimę udało im się przeżyć. Kasztanowce wypuściły świeże pędy i zakwitły magnolie. Zegar na kościele Świętego Dionizego, zamienionym trzy lata temu w dyskotekę, przykładnie wybił południe, bez opóźnienia przemknął odległym o kilkanaście kilometrów torem ekspres szybkiej kolei TGV i poza delikatną zwyżką ciśnienia na barometrach nie zdarzyło się nic godnego odnotowania. Policjantów na rynku pojawiła się ledwie trójka, zresztą bardziej z ciekawości niż z obowiązku. Nikt nie przysłał anonimowego listu do miejscowej gazety czy stacji radiowej, nie ostrzegł władz. Śluby gejów i lesbijek (nawet takie zbiorowe) od pewnego czasu przestały szokować kogokolwiek, a protesty katolickich homofobów spotykały się z tak zdecydowaną odprawą policji, że w końcu ich poniechano, zwłaszcza gdy sądy w paru spektakularnych procesach przypomniały społeczeństwu, że homofobia jest karalna, obraza boska — nie. Toteż ceremonia w merostwie, położonym przy centralnym placu miasteczka, wzbudziła bardzo umiarkowane zainteresowanie. Wysłanników mediów dało się zauważyć zaledwie kilku, głównie fotoreporterów, nadużyciem też byłoby mówić o gigantycznym tłumie gapiów. Na żywo zbiorowy ślub transmitował jedynie lokalny kanał telewizyjny, odbierany w dwóch departamentach. Zabrzmiały pierwsze słowa ojca miasta. Pomimo starannego make-upu mer był spocony, w końcu nie codziennie zdarzało mu się brać udział w takiej szopce…
Stasio Frąckowiak wyłączył telewizor. Nie zamierzał oglądać transmisji, a emitowanymi o tej porze na większości kanałów telenowelami raczej się nie pasjonował. Za zboczeńcami zresztą też nie przepadał. Raczej z powodów estetycznych, a nie dlatego, żeby był człowiekiem przesadnie religijnym, mającym starotestamentowe podejście do grzechów cielesnych. Chociaż i tak, wedle standardów zachodnioeuropejskich, mógłby uchodzić za klerykała. Należał do nielicznych młodych owieczek parafii Deux Ponts sur Lac, uczęszczających modlić się co niedzielę (jeśli nie wypadła mu akurat terminowa robota) do starej poklasztornej kaplicy, której jakimś cudem jeszcze nie sprywatyzowano. Prawdę powiedziawszy, pozostali wierni w większości też byli Polakami. Żabojady, z drobnymi wyjątkami, nie życzyły sobie żadnych kontaktów z Panem Bogiem. Chyba że byli muzułmanami. Ci przeciwnie — gorliwie szorowali pięć razy dziennie łbami modlitewne dywaniki. Tyle że akurat ich trudno byłoby nazwać żabojadami. Nieczystego świństwa nie wzięliby do ust. I pod tym względem Stasio ich rozumiał. Żaby, ślimaki, ostrygi wywoływały w nim odruch wymiotny. Całujący się na ulicy pederaści też.
Inna sprawa, że wyznawcy proroka również nie wzbudzali w nim cieplejszych uczuć. Nie lubił zakwefionych kobiet ani ciemnoskórych wałkoni, nie robiących nic przez całe dnie poza wysiadywaniem po kafejkach i wyczekiwaniem tam nie wiadomo na co. Może na to, aż cały świat stanie się jednym wielkim kalifatem?
Madelaine Coffin, przed którą nie ukrywał swoich poglądów, uważała, że jest ogromnie prowincjonalny, pełen uprzedzeń, ale składała to na karb wadliwego wychowania w jego kraju ojczystym, przedwcześnie przyjętym do wielkiej europejskiej wspólnoty narodów. O wiele bardziej od światopoglądu odpowiadał jej sposób, w jaki ci Słowianie uprawiali miłość — gwałtownie, mocno, szybko, bez przesadnie rozbudowanej gry wstępnej. Reasumując, jej stosunek do polskiego hydraulika, który wpadł raz naprawić zepsuty odpływ przy zlewie, a teraz wpadał co środę, by zajmować się zupełnie inną hydrauliką, można by nazwać zróżnicowanym, w zależności od aktualnie świadczonej usługi.
Oboje zdawali sobie świetnie sprawę z tego, że są dla siebie wyłącznie namiastką. Dla Madelaine jurny Polak uzupełniał niedostatki męża — mięczaka, pozostającego w wiecznych rozjazdach, dla Frąckowiaka seks z Francuzką choć na krótko przygłuszał tęsknotę za krajem, za Zośką i za tysiącem innych rzeczy, które mógł robić, ale nie robił, bo tak się złożyło. I jeszcze gdyby Madelaine miała dwadzieścia, no chociaż piętnaście lat mniej, a zapach jej potu był odrobinę mniej ostry, byłby w pełni szczęśliwy i zgodziłby się nawet nosić etykietkę ciemniaka i ksenofoba.
W niskim pokoju na poddaszu, który wynajmował od pół roku, gorąc i duchota zrobiły się nie do wytrzymania. Burze, zapowiadane przez synoptyków, krążyły gdzieś na północy, między Normandią a Flandrią, nie niosąc orzeźwienia w centrum kraju. W klitce Frąckowiaka nikt nie pomyślał o klimatyzacji, a on sam nie mógł się zdecydować, by ją założyć. Nie przepadał za tym wynalazkiem, po każdej dłuższej jeździe klimatyzowanym wozem dawały znać o sobie nie wyleczone zatoki.
Gdyby nie oczekiwanie na telefon od klienta, dawno wybrałby się na spacer, a tak… Podszedł do świetlika, otworzył go na całą szerokość i wspiął się na dach.
Od razu przyjemniej. Na pasku pod szyją dyndała mu silna wojskowa lornetka.
Stasio uniósł ją i przytknął do oczu.
Nie żeby był podglądaczem. W żadnym wypadku nie należał do obleśnych koniowałów, zaglądających w cudzą intymność, chociaż, prawdę mówiąc, widok panny Durocque opalającej się nago na doskonale widocznym z jego dachu tarasie z pewnością nie należał do obrazów przykrych. A już ten frywolny motylek, wytatuowany powyżej pięknie podgolonego trójkącika — paź królowej, niepylak apollo?… Aż takiej rozdzielczości lornetka nie miała. Frąckowiaka interesowali ludzie w całym swym bogactwie. Nawet ubrani. Bardzo lubił ich obserwować, po fizjonomiach odgadywać charaktery, a po garderobie, sylwetce i posiadanych samochodach — zawody. Ile przyjemności dało mu odkrycie w wysokiej, mocno przygarbionej staruszce z domu vis-à-vis, wieczorami tańczącej z cieniem przy dźwiękach starej, trzeszczącej płyty, byłej tancerki z Folies Bergère, gwiazdy Montmartre w czasach, kiedy odkryte piersi uchodziły w kabarecie za szczyt perwersji. Albo nie dalej jak przed trzema dniami dzięki jego spostrzegawczości zawiadomiony telefonicznie concierge z domu pod numerem 17 wtargnął do mieszkania łysego sześćdziesięciolatka i w ostatniej chwili odciął go od samobójczego stryka.
Staś rzadko się mylił w swoich wnioskach. Na przykład o ludziach biegnących po ulicy potrafiłby napisać całe studium. Tylko pozornie małolat śpieszący się na autobus i umykający złodziej poruszają się podobnie. Inaczej idzie się na randkę, inaczej wraca po niej do żony. Kiedy miał trochę więcej wolnego czasu, szwendał się po supermarketach, obserwując twarze klientów. Błyskawicznie rozpoznawał tego, który ma ochotę ukraść lub który już ukradł, i dziwił się monstrualnej niekompetencji pracowników ochrony, których uwadze uchodziły takie elementarne rzeczy. Miał zresztą większe osiągnięcia. Raz w hotelowej windzie wywąchał mordercę.
Dosłownie. Facet wyglądał przeciętnie i miał kamienną twarz gracza w blackjacka, ale jego pot aż kipiał od adrenaliny. Stanisław pozwolił mu wysiąść na dziesiątym piętrze, sam dojechał na jedenaste, szybko zbiegł po schodach, poszedł za nim aż do numeru i rozbroił, udaremniając tym samym zabójstwo żony i jej kochanka, którzy, złudnie przekonani o swej anonimowości, gzili się, wykorzystując ogromne jacuzzi w apartamencie dla cudzołożników. Dokonawszy obezwładnienia napastnika, Frąckowiak zniknął, zanim zjawiła się policja. Nie zamierzał się tłumaczyć ze swego psiego węchu.
Kiedyś zresztą, w poprzednim wcieleniu, w Polsce, był psem. I to psem znakomicie wyszkolonym. Ale nie zamierzał do tego wracać.
Nikt nie jest doskonały, toteż zdarzało się niekiedy, że nie potrafił sklasyfikować obserwowanego obiektu. Jego podświadomość wysyłała sygnały alarmowe, ale on nie umiał ich właściwie zinterpretować. Ot, choćby ten turysta, który dwa dni temu w towarzystwie wystrzałowej laski spacerował po rynku, pstrykając fotki z cyfrowej kamery. Gdyby był Japończykiem, zwiedzającym Europę w weekend, Stanisław, jadący na rowerze do klienta, nie zwróciłby na niego uwagi. Ale nie był. Wraz ze swą partnerką prezentowali się nader interesująco. I kontrastowo. Ona — wysoka, seksowna blondynka o twarzy wiecznie zdziwionego dziecka, jednak w zachowaniu i ruchach zbliżona do typu kreatywnej asystentki, on trzydziestoparoletni — wysoki i barczysty brunet, przypominający arabskiego szejka na wakacjach. Ubierał się jak europejski biznesmen, jednak śniada cera i krótko ostrzyżona broda wskazywały na wiernego syna islamu. Kim byli dla siebie? Małżeństwem? Kobieta w niczym nie przypominała potulnej muzułmańskiej żony. Może więc kochankami? Tylko co ściągnęło ich do miasteczka piątej klasy turystycznej? A jeśli już fotografowali rynek, czemu robili zdjęcia akurat banalnej dziewiętnastowiecznej architektury, nie zwracając uwagi ani na występy ulicznego mima, ani na malowniczego sprzedawcę kasztanów. Co ciekawe, „szejk” nie zrobił ani jednej fotografii swej towarzyszce… Frąckowiak, który już wcześniej zwolnił, zatrzymał obok nich swój rower i zaproponował, że cyknie zdjęcie obojgu. Mężczyzna uśmiechnął się, podał aparat i objął partnerkę ramieniem. To miłe! Jednak na twarzy kobiety pojawił się ledwo dostrzegalny przestrach. Czyżby lęk przed zazdrosnym mężem?
Zrobił im zdjęcie na tle fontanny. Podziękowali i zniknęli w drzwiach hotelu „Pod Złotą Gęsią”, a Stasio spokojnie popedałował do klienta, któremu wybiło szambo. Przed paru laty, w Polsce, natychmiast wszedłby do komputerowej bazy danych, potem sprawdził personalia pary w hotelowej recepcji (jeśli tam się zatrzymali), ale dziś…? Dziś nie miał takich możliwości.
O mężczyźnie przypomniał sobie, kiedy zobaczył go powtórnie. Teraz, dziesięć minut po dwunastej! „Szejk” szedł uliczką Świętego Dionizego, nieśpiesznie oddalając się od miejsca rozpoczętej uroczystości. Minęły go dwa białe wozy jakichś zagranicznych telewizji (Niemców, może Szwajcarów — nie kojarzył logo stacji), najwyraźniej mocno spóźnione na gejowską ceremonię. A więc jednak kogoś jeszcze interesowała podobna szopka… Staś odniósł wrażenie, że w momencie mijania przechodnia samochody odrobinę zwolniły. Chwilę jeszcze prowadził wzrokiem egzotycznego mężczyznę, aż ten znikł za rogiem, kierując się prawdopodobnie do przystanku autobusów albo do podziemnego parkingu pod supermarketem.
Frąckowiak poszedł dachami w przeciwnym kierunku, postanowił obejrzeć gniazdo jaskółek znajdujące się opodal komina, oczywiście obejrzeć z odpowiedniego dystansu, żeby nie spłoszyć matki ani piskląt.
Naraz zdał sobie sprawę, że jest nadnaturalnie cicho. Dużo ciszej, niż wynikałoby z powodu osłony muru. Jednak stan ten trwał bardzo krótko. Cisza pękła jak szklana szyba, rozsypująca się na tysiące kawałków. Przeorały ją dwie nieodległe serie z broni automatycznej.
Stanisław błyskawicznie wspinał się na komin. Kanonada dobiegała od strony merostwa. Skierował tam swoją lornetkę. Mikrobusy telewizyjne przybyły na plac bynajmniej nie z zamiarem przeprowadzenia transmisji. Jacyś mężczyźni w kominiarkach bezkarnie prażyli z ich dachów w tłum — pierwsze serie musiały ściąć umundurowanych policjantów, bo nikt nie odpowiadał ogniem. Kolejne szlachtowały gromadę nowożeńców przed samym ratuszem. Dzięki swej lornetce Frąckowiak widział krwawe róże, zakwitające na kremowych lub beżowych garniturach pederastów, i lesbijki osuwające się na ziemię niczym skoszone lilie. Kurwa mać!
Nie zastanawiając się, co robi, ruszył biegiem po dachach w stronę rynku. Starał się policzyć strzelających. Musiało być ich ze czterech, nie, pięciu, plus pewnie jakieś wsparcie. Potężna akcja! Jeśli w tłumie na placu kryli się jacyś uzbrojeni tajniacy, nie zazdrościł dylematów, jakie przed nimi stanęły. Walczyć — czy przypaść do ziemi z nadzieją, że nie zarobi się kuli? Czekał na choćby jeden pojedynczy strzał. Nie doczekał się. Egzekucja zdawała się nie mieć końca. Tymczasem sam znalazł się już prawie przy rynku i przywarł płasko do daszku mansardy. Gdyby miał jakąkolwiek broń! Plac gęsto zaścielały ciała ofiar, przemieszanych ze sparaliżowanymi ze strachu żywymi. Mimo że znajdował się na trzecim piętrze, czuł, a może tylko wyobrażał sobie, że czuje zapach prochu, krwi, kału i moczu, nieodłącznych towarzyszy podobnych jatek.
Strzały ucichły równie nagle, jak się zaczęły. Zamaskowani, zamiast skierować się do samochodów, którymi przybyli, zniknęli pod markizami hotelu „Pod Złotą Gęsią”. Znajdowali się teraz dokładnie pod nim. Instynktownie mocniej przywarł do dachu. Czekał na kolejne strzały. Nic. Jeśli w foyer znajdowała się hotelowa ochrona, nie wykazywała szczególnego serca do walki. Zanotował w pamięci jeszcze parę szczegółów — zabójcy, w sumie siedmiu, ubrani byli w jednolite ciemne garnitury i używali krótkich, niezawodnych uzi. Rzecz znamienna — byli raczej niscy i szczupli.
Rynek tymczasem wypełniły wrzaski rannych i lamenty ocalonych. Zignorował je, nie był lekarzem. Gorączkowo zastanawiał się, co zamachowcy zamierzali robić w hotelu. Wziąć zakładników i bronić się do upadłego czy też zawczasu przygotowali sobie drogę ewakuacyjną?
Z drugiej strony hotelowego kompleksu dobiegł go pisk opon gwałtownie zrywających się do biegu samochodów. Jak akrobata przebiegł granią dachu wokół wewnętrznego dziedzińca. Trzy identyczne peugeoty, które wystartowały z hotelowego parkingu, znajdującego się już na zewnątrz starówki, skręcały w stronę autostrady. Uniósł lornetkę, aby odczytać ich numery. Ale w tym momencie cały budynek, pamiętający czasy Ludwika Filipa, zatrząsł się od eksplozji. Część centralna uniosła się jak człowiek wspinający się na palce, a potem osunęła niczym wieża z piasku podcięta falą. Podmuch omal nie strącił Stasia z dachu. Osuwając się po dachówkach, jakimś cudem uczepił się w ostatniej chwili rynny i zawisł nad zapadliskiem powstałym w miejscu recepcji i hotelowego holu.
Chwilę wisiał w powietrzu półprzytomny, potem podciągnął się i powrócił na dach. Ze wszystkich stron odezwały się syreny, najpierw te ze wzbudzonych autoalarmów, po jakimś czasie profesjonalne. Nadciągała straż, policja, karetki. Miał zdecydowanie dosyć wrażeń i czuł, że potwornie zaschło mu w gardle. Pomyślał ciepło o butelce jabłecznika, pozostawionej w mieszkaniu, i ruszył po dachach w drogę powrotną.
Liczył, że nikt go tam nie zauważy. Mylił się.
Wieczorne wiadomości przyniosły wstępny bilans hekatomby z Deux Ponts sur Lac. Do czternastu zastrzelonych gejów i siedmiu martwych lesbijek doszło trzech funkcjonariuszy policji, dwóch pracowników hotelowej ochrony, dwie recepcjonistki, nastoletni boy plus trzydzieści pięć postronnych osób, gapiów, lokatorów hotelu, przechodniów… Niektórzy zginęli wskutek eksplozji, paru zostało po prostu stratowanych. Liczba rannych przekroczyła setkę. W kółko powtarzano fragmenty telewizyjnych transmisji, zaledwie jeden z kamerzystów na moment skierował obiektyw w stronę strzelających, obraz jednak był niewyraźny, chwilę potem filmującego dosięgły kule, a na obrazie pojawiło się niebo, do którego zapewne podążył. Wkrótce na zaimprowizowanej konferencji prasowej wystąpił szef policji, a prezydent republiki wydał krótkie oświadczenie, pełne współczucia wobec rodzin i zapowiedzi szybkiego śledztwa, zdemaskowania i bezwzględnego ukarania sprawców. W Internecie rozlały się szeroko blogi zwolenników kary śmierci.
Analitycy zachodzili w głowę, kto mógł być sprawcą tego aktu terroru, skalą porównywalnego do zamachów w Madrycie i Londynie. Skrajna prawica? Przeciwnicy obyczajowej tolerancji? Oświadczenie grupy określającej się jako EuroDżihad, przesłane mailem do redakcji „Le Figaro”, w pierwszej chwili nie zostało potraktowane zbyt poważnie. Organizacja, mieniąca się w dalszej części komunikatu „rycerzami islamu”, nie była dotąd znana opinii publicznej. Frąckowiak odniósł wrażenie, że również służbom specjalnym grupa ta objawiła się niczym wąż morski. Jedynym konkretem opublikowanym w telewizji okazał się portret tajemniczego „mężczyzny z dachu”, sporządzony na podstawie zeznań kilku osób. Stanisław podejrzewał, że mogła być wśród nich również naga Anette Durocque, której mignął, przebiegając po gzymsie.
Nie zamierzał czekać, aż go znajdą i potraktują jak współpracownika terrorystów. Jeszcze tego wieczoru zgłosił się dobrowolnie na policję.
Przesłuchiwanie Frąckowiaka miało kilka faz. Po krótkiej rozmowie miejscowy inspektor — melepeta o mentalności „krawężnika” z drogówki, wezwał swego szefa, a ten zdecydował się na posiłki z ewidentnie wyższej półki. Pojawili się dość prędko, podali mu swe nazwiska i stopnie, ale Frąckowiak starał się nie obciążać nimi swojej pamięci i w myślach nadał im przydomki — „Łysy”, „Chudy” i „Zmęczony”.
Łysy — komisarz François Bonnard — typowy choleryk o twarzy pokrytej siatką spękanych żyłek, przypominał Stasiowi jednego z jego szefów z Warszawy, sybarytę i łapówkarza, który tylko dzięki przedwczesnemu zawałowi nigdy nie stanął przed sądem. Bonnard, być może w głębi duszy miły chłop, tu sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę jak najszybciej poddać Polaka badaniom trzeciego stopnia. Chudy — wysoki na jakieś metr dziewięćdziesiąt pułkownik kontrwywiadu Armand Ferrier — miał maniery intelektualisty, choć wielkie rogowe okulary upodabniały go raczej do madagaskarskiego lemura. Pedantyczny, jeśli idzie o szczegóły, wykazywał wielką ruchliwość i palił papierosa za papierosem, co rusz zerkając na zegarek, tak jakby był z kimś umówiony.
Zmęczony przedstawił się półgłosem, nie podając stopnia, ale wnioskując po tym, jak odnosił się do niego Łysy, musiał być nie lada fiszą. Mówił najmniej, za to z sensem. Wyglądało, jakby przytłaczało go brzemię odpowiedzialności za całą tragedię. Miał paryski akcent i sposób wysławiania się absolwentów wyższej uczelni. Stanisław mógł jedynie zastanawiać się, kto jeszcze go obserwuje, siedząc wygodnie po drugiej stronie weneckiego lustra. Jakaś pani psycholog, specjalizująca się w wykrywaniu kłamczuchów? A może znajdowała się tam wyłącznie kamera? Inna sprawa, że wszyscy trzej zamiast świadka woleliby mieć go w roli podejrzanego. Samotny, cudzoziemiec, z kraju nowej Unii, uchodzący z katastrofy bez szwanku, doskonale by im pasował. Trochę szkoda, że zgłosił się sam, unikając spektakularnego aresztowania…
Już po paru godzinach stało się jasne, że stanowi dla funkcjonariuszy wyłącznie niepotrzebny kłopot i przedmiot wielkiego rozczarowania. Sprawdzili go dokładnie. Skontaktowali się z jego byłymi pracodawcami w Polsce. Polak miał wszystkie papiery w porządku, podobnie jak zezwolenie na pracę i koncesję na prowadzenie samodzielnych usług hydraulicznych. A przysłane z Warszawy CV wprawiło trójkę śledczych w prawdziwe zakłopotanie.
— Był pan w Polsce policjantem?! — zwołał Łysy. — Trzeba było od razu tak mówić… kolego!
Potwierdził. Tak, był. Ukończył szkołę w Szczytnie i kursy w USA. Pół roku spędził na misji pokojowej na Bliskim Wschodzie, szkoląc irackich policjantów, potem ponad dwa lata pracował w Centralnym Biurze Śledczym…
— Co pan tam przeskrobał, dlaczego pana wywalili? — dopytywał się Chudy. Uprzejmie poinformował, że zwolnił się sam, z powodów osobistych.
— Załóżmy — Zmęczony utkwił w nim swoje podkrążone oczy. — I tak wszystko sprawdzimy. Może jednak skrócimy procedurę i wyjaśnimy to, co najistotniejsze: ma pan znakomitą opinię, przeszedł pan szkolenie w USA, służył ofiarnie w Iraku… Odnosił pan sukcesy w walce z przestępczością zorganizowaną. Takich ludzi niechętnie zwalnia się ze służby…
— Chyba że zdrowo narozrabiają — dorzucił Łysy.
— Powiedzmy… byłem zbyt konfliktowy, nie potrafiłem pracować w zespole — odparł wymijająco. Nie miał zamiaru opowiadać o wykrytej przez niego aferze korupcyjnej, w którą zamieszani byli jego koledzy, a którą koniec końców zatuszowano, ani o rozgrywkach politycznych, w które nie chciał się dać wmanewrować. Zbyt wiele kosztowało go to zdrowia, goryczy, wstydu. — Poza tym — ciągnął dalej — zdecydowałem się na wyjazd z kraju z powodów osobistych. Rozwiodłem się, przeżywałem psychiczny dołek. Czy to takie dziwne, że chciałem wszystko zmienić?
— Ale, na Boga, dlaczego z pańskimi wysokimi kwalifikacjami wybrał pan zawód hydraulika? — prychnął Łysy, któremu najwyraźniej nastroje depresyjne były zdecydowanie obce.
— A czemu nie miałem wybrać? Zajęcie popłatne, bezproblemowe. Człowiek sam jest własnym szefem. A z fachem zaznajamiałem się od dziecka, pomagając ojcu.
Na moment przed oczami stanęły mu obrazy tych licznych sytuacji, kiedy kończył robotę i niósł nieprzytomnego ojca alkoholika na plecach do domu.
— Nieźle pan mówi po francusku — zauważył Chudy. — Czy właśnie dlatego wybrał pan nasz kraj na miejsce swego pobytu?
— Miałem niezłą nauczycielkę.
Teraz dla odmiany przypomniała mu się Mademoiselle. Szczupła, drobniutka, w charakterystycznym żabociku. Jego pani od francuskiego… Nikt w szkole nie nazywał jej inaczej jak Mademoiselle. Ona domagała się, żeby mon cher Stanislas mówił do niej Ivette, ale przychodziło mu to z trudem. Nawet wtedy, gdy poznał ją bardzo blisko. W Mademoiselle kochało się pół szkoły. (Drugie pół to były dziewczęta). Swoimi manierami przypominała rajskiego ptaka, wpuszczonego do zagrody dla przepiórek. Nie była młoda, musiała mieć koło czterdziestki, choć młodzieńcza figura, drobne strome piersi (widoczne, kiedy zamiast żabocika włożyła obcisły sweterek) i twarz tancerki z saskiej porcelany sprawiały, że wydawała się dużo młodsza. Nikt nie wiedział, skąd właściwie się wzięła, czy miała kiedykolwiek męża, dzieci, rodzinę… Jako belferka była wymagająca, a zarazem podchodziła do swych uczniów indywidualnie. Niekiedy bardzo indywidualnie. Staś poszedł z nią do łóżka na rok przed maturą. Nie żeby go uwiodła. On też jej nie zgwałcił. Samo wyszło, kiedy pewnego chłodnego grudniowego popołudnia zaszedł do jej mieszkanka wypożyczyć książki. Oddawał Panią Bovary w oryginale, miał dostać Niebezpieczne związki. I poznał ich smak — na żywo. Była jego pierwszą kobietą, a do poznania Zofii jedyną. Nauczyła go nie tylko miłości, ale także dyskrecji. Nigdy nie pochwalił się swym sukcesem kolegom ani tym bardziej koleżankom. Do końca szkoły miał opinię koniobijcy bądź skrytogeja. Ale dzięki ostremu językowi i mocnym pięściom dało się przeżyć. Mademoiselle Ivette zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Po prostu pewnego dnia po zakończeniu roku szkolnego wyjechała i nie zostawiła adresu. Kiedy znalazł się we Francji, miał nawet zamiar ją odszukać, ale coś go powstrzymało. W końcu „Boże, daj mi umrzeć, zanim się zestarzeję” było jednym z najczęściej powtarzanych przez nią zdań.
— Zatem zamiast pozostać oficerem śledczym, zagrzebał się pan na francuskiej prowincji? — w głosie Zmęczonego brzmiało niedowierzanie. — I to właśnie w tym miasteczku?
— Najpierw przebywałem pół roku pod Paryżem, ale wracający do Polski znajomy przekazał mi parę swoich zleceń w tej okolicy. Okazało się, że w regionie występuje ogromny deficyt fachowców mojej specjalności. Możecie zresztą to sprawdzić. Ale chyba ciekawi jesteście tego, co zauważyłem podczas zamachu?
— Naturalnie!
Precyzyjnie powiedział im wszystko. Sekundę po sekundzie, a właściwie klatkę po klatce, ponieważ przypominało to przesuwanie już nie filmu, a przezroczy. Wspomniał o dziwnej parze, lustrującej placyk przed dwoma dniami. Sporządził portret pamięciowy eleganckiego muzułmanina i jego jasnowłosej partnerki. Opisał sylwetki siedmiu zamachowców, ich samochody, a także wprawę, z jaką posługiwali się bronią.
— To nie była skrzyknięta doraźnie grupka uzbrojonych fanatyków. Raczej karne, wyszkolone komando zabójców — stwierdził. — Poza tym na panów miejscu sprawdziłbym, o ile to możliwe, wszystkich gości hotelowych i personel. Z tego, co zauważyłem, terroryści nie wnosili ze sobą ładunków wybuchowych, ktoś musiał je założyć dużo wcześniej. Sądząc po efekcie, umieszczono je w piwnicach.
Przerywali mu z rzadka. Głównie Zmęczony. Wnikliwie wypytywał o szczegóły. Czasem wracał do kwestii omówionych wcześniej, jakby pragnął złapać Frąckowiaka na jakiejś nieścisłości. Chudy nie krył podziwu, że pamięta aż tyle detali. Wypuścili go koło drugiej. Prosili o nieopuszczanie miasta.
I stawienie się, jeśli go wezwą, bezzwłocznie. Wywnioskował, że nie wiedzą wiele o sprawcach zamachu. Gorzej — czuł, że nie mają nawet koncepcji, co to właściwie jest EuroDżihad.
Jego przypuszczenia potwierdziły doniesienia mediów w następnych dniach.
Terroryści porzucili swoje samochody w trzech różnych miejscach, odległych o jakieś dziesięć do piętnastu kilometrów od epicentrum operacji. Wszystkie pięć pojazdów (wliczając w to mikrobusy, ucharakteryzowane na wozy telewizyjne) wynajęła w trzech różnych wypożyczalniach w przeddzień akcji nierzucająca się w oczy kobieta — drobna, niska, o ziemistej cerze, legitymująca się dokumentami na nazwisko Lucille Blanc. Płaciła kartą z konta, które założyła sobie zaledwie pięć dni wcześniej w Bazylei, wpłacając sto tysięcy gotówką do banku SBB. Pozostałość tej kwoty wypłaciła na godzinę przed zamachem w Genewie. Peruka, ciemne okulary i gruby, raczej maskujący niż podkreślający urodę makijaż sprawiały, że jej obraz, zarejestrowany przez kamery, mógł pasować do kilkunastu milionów kobiet. Jednak z całą pewnością nie była to tajemnicza piękność, którą Stasio widział na ryneczku na dwa dni przed zamachem.
Odszukano prawdziwą Lucille Blanc. Od paru miesięcy umierała na rzadką chorobę krwi w klinice w Ardenach. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz posługiwała się swoim paszportem. Pozostawiony w domu, zniknął bez śladu.
Gazety wspominały jedynie o paru poszlakach — kilku świadków twierdziło, że napastnicy wymieniali między sobą uwagi po arabsku; co znamienne, ich strzały „cudownie ominęły” trójkę gapiów, muzułmanów z Maghrebu, którzy przypadkowo znaleźli się na linii ognia, pośrednio ratując w ten sposób życie mera, jednego z głównych sprawców gejowskiej ceremonii. Najważniejszym i właściwie jedynym dowodem było oświadczenie, wydane przez EuroDżihad.
Miara się przebrała. Gniew Boga nadchodzi. Jesteśmy jego mieczem ognistym, który wypali grzech i występek sodomy Zachodu — tak zaczynał się dokument, zawierający cztery strony oskarżeń pod adresem współczesnej cywilizacji i pełen bliżej niesprecyzowanych pogróżek. Interesujące, że poza rytualnym wezwaniem do zagłady Izraela nie wysunięto żadnych konkretnych żądań. Na przykład uwolnienia więźniów politycznych czy terrorystów, a nawet zmiany polityki laickiego państwa względem wyznawców Proroka. Słowem oświadczenie EuroDżihadu przypominało bardziej otwarte wypowiedzenie wojny niż ultimatum żądające ustępstw.
Fachowcy analizujący tekst stwierdzili bez cienia wątpliwości, że napisał go ktoś doskonale wykształcony w szkole koranicznej, a jednocześnie perfekcyjnie władający językiem francuskim, ze wszystkimi jego subtelnościami. Ktoś uformowany przez obie wielowiekowe kultury. A może autorów było kilku?
Stanisław mógł się założyć, chociaż nie bardzo miał z kim, że komputery w siłach specjalnych analizują dzień i noc artykuły, które w ostatnich latach ukazywały się w islamskich periodykach, aby metodą „styl to człowiek” wyłowić autora oświadczenia. Jeśli przyniosło to jakiś skutek, podobnie jak uruchomione anonimowe zielone linie dla świadków pragnących pozostać w ukryciu czy wysokie nagrody za informacje o sprawcach zamachu, służby nie uznały za słuszne pochwalić się tym faktem.
Jednak po tygodniu stało się oczywiste, że śledztwo utknęło. Frąckowiak umiał czytać między wierszami oficjalnych, coraz bardziej zdawkowych wypowiedzi, z których przebijała bezradność. Zapewne też niewiele przyniosła zakrojona na wielką skalę operacja przeciwko grupkom fundamentalistów islamskich. Skontrolowano kilkaset meczetów oraz medres i znaleziono co prawda parę magazynów broni, a także zatrzymano około tysiąca działaczy islamskich organizacji, pozostających na bakier z przepisami prawa, jednak nikomu nie postawiono zarzutów w związku z dramatem w Deux Ponts. W trakcie akcji nie obyło się bez ofiar, w Marsylii w wymianie ognia z fundamentalistyczną bojówką zginęło paru policjantów, liczba poległych po drugiej stronie sięgnęła kilkunastu. Nikt nie pytał, ilu arabusów zatłuczono przy okazji przesłuchań na lokalnych komendach.
Sami muzułmanie wydawali się całkowicie zaskoczeni obrotem sprawy. Mimo wezwań paru nawiedzonych mułłów nie ogłoszono intifady. A demonstracje i napaści na funkcjonariuszy zaczęły się z kilkudniowym opóźnieniem.
Fala protestów podniosła się dopiero, kiedy do parlamentu Republiki trafiły przygotowane w nadspodziewanie błyskawicznym trybie projekty uchwał „o obywatelstwie”, „o zasadach pobytu uchodźców politycznych”, przepisane, jak twierdzili złośliwi, wprost z programów skrajnej prawicy. Podobno, i nikt tym doniesieniom nie zaprzeczał, szykowano nowelizację konstytucji, w której zamierzano podkreślić chrześcijańską genezę państwa francuskiego i katolickie wartości, na jakich się opierało. Voltaire i Rousseau w grobie się przewracają! — napisał we wstępniaku „Le Monde”. Ożywiła się nieruchawa zazwyczaj administracja rządowa. Kilkadziesiąt tysięcy nielegalnych przybyszów miało zostać wydalonych natychmiast. Zapowiadano weryfikację prawa stałego pobytu dla osób nieakceptujących wartości republikańskich i laickich.
Wśród tych wszystkich informacji nasz hydraulik daremnie wypatrywał jednej: listu gończego i portretu pamięciowego tajemniczego muzułmanina i jego pięknej towarzyszki.
Nic takiego nie nastąpiło. Po paru dniach oczekiwania udał się z własnej inicjatywy na policję i poprosił o rozmowę z komisarzem Bonnardem. Łysy przyjął go bez entuzjazmu.
— Chce pan coś uzupełnić w swoich zeznaniach? — warknął, obnażając pożółkłe kły, jak stary buldog, któremu ktoś zamierza wsadzić nos do miski.
— Chciałbym się dowiedzieć, czy znaleziono mężczyznę, który mógł mieć udział w przygotowaniu zbrodni. Mówiłem panom, że moim zdaniem zachowywał się tak, jakby robił dokumentację miejsca zamachu. A w dniu zamachu wyraźnie uciekał z miejsca zbrodni.
— Został odnaleziony i sprawdzony. — Łysy, mówiąc to, krzywił się, jakby przypadkiem wziął do ust pająka, a nie bardzo wypadało mu go wypluć. — To zamożny biznesmen, inwestujący w okolicy. Egipcjanin, ale mimo brody upodabniającej go do taliba, chrześcijanin obrządku koptyjskiego. Nigdy nie miał żadnych związków z ugrupowaniami terrorystycznymi, podobnie jego sekretarka. Równie dobrze podejrzany mógłby być pan. Licho wie, z kim zadawał się pan w Bagdadzie…
— Mógłbym poznać nazwisko tego Egipcjanina?
— Nie! — Łysy pokraśniał jeszcze bardziej niż zwykle. — Nie chcę być nieprzyjemny, ale wydaje mi się, że we Francji jest pan tylko hydraulikiem. Rozumiemy się?
Stanisław postanowił więcej się nie narzucać. Wprawdzie wyjaśnienia Bonnarda nie rozwiały jego dotychczasowych podejrzeń, ale co mógł z nimi zrobić? I w imię czego? Wrócił do swych codziennych zajęć, naturalnie śledząc w telewizji i Internecie dalszy rozwój sytuacji. W miarę jak upływał czas od zamachu, zakończyły się pogrzeby i opłakiwanie ofiar, coraz bardziej zdecydowanie podnosiła głowę opozycja, otwarcie nazywająca prezydenta Mitrei „pospolitym rasistą”, dążącym do wprowadzenia faszystowskiej dyktatury. Epitety typu „rumuński przybłęda” lub „klon Ceauşescu” należały do bardziej umiarkowanych.
Za granicą wizerunek francuskiej władzy ucierpiał jeszcze bardziej. W Brukseli wrzało, w pośpiesznym trybie zwołano posiedzenie Międzynarodówki Socjalistycznej. Amnesty International żądała postawienia władz Republiki przed trybunałem międzynarodowym. Kilka krajów Bliskiego Wschodu zagroziło zerwaniem wszelkich kontaktów z Francją. Premier Hiszpanii jako receptę na terroryzm proponował dokonanie czytelnych ustępstw na rzecz wielokulturowości, ale wyśmiewano go nawet w rodzinnym kraju. Replikując mu, lider hiszpańskiej opozycji zapytał w parlamencie, czy gotowy jest na oddanie Arabom Andaluzji, celem przekształcenia jej w emirat Grenady, dokąd można by kierować wypędzanych z Francji muzułmanów.
Wszyscy czekali na demonstracje pierwszomajowe, które powinny stać się okazją zjednoczenia wszystkich sił przeciwko prawicowemu faszyzmowi.
Ale wcześniej doszło do drugiego zamachu.
Dawid Rosengold zdecydował się na udział w Marszu Żywych bardzo późno, dosłownie w przeddzień odjazdu z Gare du Nord pociągu specjalnego, który jakiś niewybredny prawicowy satyryk nazwał „Holocaust Express”. Dawid, ponad siedemdziesięcioletni emerytowany dziennikarz, pochodził wprawdzie z Polski, ale nigdy wcześniej nie był w Auschwitz. Może po prostu jako młody człowiek bał się miejsca, w którym zginęła większość jego rodziny, a później jakoś nie zaniosło go w tamte strony.
Sam opuścił PRL, jak wielu jego przyjaciół, w 1968 roku, ale kontynuował liczne koleżeńskie kontakty, a kiedy w Paryżu pojawił się syn jego sąsiadów z jednej klatki w bloku — Stasio Frąckowiak — służył mu za przewodnika po Paryżu i naraił paru pierwszych klientów. Nie stracili kontaktu, nawet kiedy ekspolicjant wyjechał na francuską prowincję. Rosengold dzieci nie miał, a z żoną się rozszedł, toteż chętnie wymieniał maile ze Stanisławem i podejmował go w domu, gdy tylko ten zjawiał się w stolicy. Miał ładne mieszkanie na najwyższym piętrze kamienicy, położonej na wzgórzu Montmartre, z rozległą panoramą miasta, ale zamierzał się z niego wyprowadzić.
— To przestaje być dobra dzielnica — narzekał. — Z każdym rokiem coraz bardziej parszywieje.
W rzeczy samej, zaraz za rogiem zaczynał się inny świat, przypominający najbardziej zaułki Marrakeszu czy starej algierskiej kazby. Świat bazaru, w którym zapachy przesypywanych lodem ryb splatały się z wonią kebabu, a dawne eleganckie sklepy zastąpione zostały przez dziesiątki bud i kramów. W kolorowym tłumie trudno było wypatrzyć rodowitego paryżanina — za to biegły antropolog znalazłby tu przedstawicieli kilkudziesięciu egzotycznych ludów — od Senegalu, Mali, Maroka czy Algierii po odległą Indonezję — zjednoczonych wspólną wiarą w Proroka. Być może podobnie wyglądał Rzym na krótko przed swym upadkiem, kiedy nie było już w nim prawdziwych Rzymian.
Frąckowiak, zapytany o zdanie, poparł decyzję Dawida.
— Oczywiście, jedź do Polski. Jeśli masz jakieś stare zadry, skonfrontuj je z teraźniejszością, to ci dobrze zrobi — mówił.
— Właściwie to jestem zdecydowany — odparł Rosengold. — A ty? Co z tobą, Stasiu?
— A co ma być? Dawno cię nie widziałem. Chciałem też zajrzeć do polskiej księgarni… Mówiłeś, że mam wpadać bez zapowiedzi, kiedy tylko odwiedzę Paryż.
— Mnie nie zwiedziesz — pokręcił głową Rosengold. — Przecież widzę, że schudłeś. Chory jesteś, a może coś cię gryzie?
— Nic poważnego. Po prostu od pewnego czasu nie mogę spać — usłyszał w odpowiedzi.
— Kłopoty sercowe? No cóż, też kiedyś byłem młody…
— Absolutnie nie! Po prostu nie mogę poradzić sobie z sytuacją, której kompletnie nie rozumiem.
— Mów! — Dawid sięgnął po fajkę z drzewa pieprzowego i zaczął ją metodycznie nabijać tytoniem. — Czuję, że odezwało się w tobie dawne powołanie.
Nie mylił się. Już po paru zdaniach wiedział, że Frąckowiak nadal przeżywa zamach w swoim miasteczku.
— Rozumiem, że chciałbyś wykryć sprawców…
— Na początek chciałbym zrozumieć to, co się stało.
— A co tu rozumieć? Dla mnie wszystko jest jasne. — Rosengold westchnął. — Francuzi wreszcie mają to, na co zapracowali swoją długoletnią polityką. Żyję tu wiele lat i widzę, jak nadtolerancja i odrzucenie twardych wartości same ukręciły bicz na tłuste dupska tych degeneratów. Pamiętam sprzed lat muzułmańskich imigrantów, którzy przybyli tu w charakterze dziadów proszalnych. Byli pokorni i zafascynowani francuską potęgą, blaskiem jej kultury. Ich dzisiejsze dzieci i wnuki po prostu gardzą swymi gospodarzami…
Stanisław nie przybył jednak słuchać argumentów na temat nieuchronnego zderzenia cywilizacji. Znał je od dawna i w znacznej mierze podzielał. Chciał podpowiedzi człowieka znającego życie i polityczne mechanizmy, który mógłby rozwiać lub przeciwnie — umocnić jego wątpliwości co do konkretnej sprawy.
— Tylko pozornie działanie EuroDżihadu ma sens. W istocie nic w tej sprawie nie trzyma się kupy — powiedział.
— To znaczy? — Rosengold otoczył się aromatycznym dymem, który nadał jego postaci wygląd talmudycznego mędrca.
— Przecież tego rodzaju obłędny atak niczego nie daje, a wręcz przeciwnie, szkodzi interesom muzułmanów. Jeśli czemukolwiek sprzyja, to polityce prezydenta Mitrei. Obaj wiemy, że facet doszedł do władzy na antymuzułmańskich nastrojach Francuzów. Obiecywał rozwiązać problem napływu emigrantów i radykalizacji islamskich środowisk, jednak znaczną część swej kadencji strawił na przełamywanie poprawnie politycznych zahamowań parlamentu. Teraz ma rozwiązane ręce.
— Terroryści nigdy nie działają wprost i na krótką metę — powiedział Rosengold z głębokim przekonaniem, tak jakby nigdy nie przestał być komentatorem spraw zagranicznych w „Żołnierzu Wolności”. — Tak bywało zawsze. Przypomnij sobie Czerwone Brygady we Włoszech czy Frakcję Czerwonej Armii w Niemczech. Ich przywódcy zdawali sobie sprawę z tego, że natychmiastowa rewolucja jest niemożliwa. Celem długofalowym ich działań była więc polaryzacja społeczeństwa poprzez stworzenie zamętu, potrząśnięcie niezdecydowanymi, wreszcie skłonienie władzy do represji.
— Ale przecież reakcje uderzą w pierwszym rzędzie w ich współbraci…
— Oni to inaczej kalkulują, Stasiu. Bin Laden też nie musiał atakować wież World Trade Center, a potem kryć się w jaskiniach Tora Bora. Jednak rozpoczęcie przez niego wojny wcale nie oznacza, że jest szaleńcem. On i jemu podobni żywią się perspektywą totalnego starcia kultur. Bardziej od konfrontacji, której na razie nie mogą wygrać, boją się sukcesu bezbożnego Zachodu. Tu, we Francji, takim zagrożeniem mogłaby być asymilacja. Czy wiesz, ilu z mieszkających tu muzułmanów to mentalnie i obyczajowo Francuzi? — Nie zrobił jednak pauzy, w trakcie której Frąckowiak mógłby mu odpowiedzieć. — Badania na ten temat są utajnione, ale podejrzewam, że całkiem sporo. Wojujący islam popierają nieliczni. Na razie. Co innego, jeśli wybuchnie wojna i poleje się krew. Jeśli władza straci cierpliwość, zacznie deportacje kolorowych, pozamyka meczety… Proporcje realistów i fundamentalistów ulegną dramatycznej zamianie.
— To się nie może udać! — energicznie zaprzeczył Stanisław.
— Dałby Bóg. Podobnie kalkulowane rewolucje nie udały się wspomnianym przeze mnie terrorystom z Włoch i Niemiec, ale wtedy nie chodziło o religię. Potencjalnych bojowników było tam jednak znacznie mniej. Tymczasem tu… Wyobraź sobie, co nastąpi, jeśli ruszą kolorowe przedmieścia… Zresztą władza zachowuje się tak, jakby liczyła, że ruszą…
— Czy dlatego tak niemrawo prowadzone jest śledztwo?
— A kto ci powiedział, że niemrawo?! Znam trochę ludzi z kręgów polityki i wiem, że władza po prostu wychodzi z siebie, żeby osiągnąć sukces. Pomaga Interpol, CIA, a podejrzewam, że również Mosad.
— I mimo tych wysiłków cała potężna machina państwa nie może znaleźć jednej grupki terrorystów?! Przecież to nie są duchy, ci ludzie mieli jakąś przeszłość, musieli gdzieś się zorganizować, szkolić, skądś zdobyć broń.
— A jeśli zostali przerzuceni z zagranicy? Europa to dziś kontynent bez kontroli celnych, bojowcy mogą siedzieć teraz w jakimś domku myśliwskim w Szwecji lub opalać się na Teneryfie, planując kolejne zadanie. A władzom nie pozostało nic innego jak czekać, aż uderzą.
— A uderzą?
— Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
Potem zmienili temat. Dawid wrócił do swej podróży do Polski; po wizycie w Oświęcimiu planował zatrzymać się parę dni w Krakowie, potem w Łodzi, gdzie się urodził, wreszcie chciał pobyć tydzień w Warszawie. Poodwiedzać stare kąty, powspominać…
— A może nie powinienem? — spojrzał na Stanisława. — Będzie trochę rozdrapywania starych ran. Chociaż… podobno z okien mojej starej redakcji, z której wypieprzyli mnie po wojnie sześciodniowej, widać dziś Instytut Pamięci Narodowej. Kto by pomyślał…
— Bolą tylko świeże rany, jeśli nasypać do nich soli — odparł ekspolicjant. — Jestem pewien, że nasza nowa Polska przyjemnie cię zaskoczy.
Następnego dnia, w piątek 18 kwietnia, odprowadził starszego pana na Gare du Nord.
— Tylu Żydów naraz można zobaczyć wyłącznie albo w Jerozolimie albo w Nowym Jorku — śmiał się Rosengold, komentując zgromadzony tłumek. Ze swoimi niebieskimi oczami i skręconymi jasnymi, teraz mocno posiwiałymi włosami wyglądał na jego tle trochę jak odmieniec. Jego pogodny nastrój nie udzielał się Frąckowiakowi. Napis „Paris — Auschwitz” na starym, zapewne wyciągniętym z muzeum wagonie przejął go dreszczem, podobnie jak kilka czapek obozowych, żółtych gwiazd i opasek, noszonych przez podróżnych. Przeważali ludzie w starszym wieku, ale widać było także młodych. Z okna drugiego wagonu wyglądała trójka dzieciaków w stylowych jarmułkach. Zauważył paru rabinów i spore grupy tradycjonalistów w strojach chasydów.
Dawid uścisnął przyjaciela i wsiadł do przedostatniego wagonu. Potem wychylił się z okna swojego przedziału. Stanisław, machając do niego, nie potrafił się uwolnić od myśli o zupełnie innych transportach, wyruszających z francuskich dworców przed niespełna siedemdziesięciu laty. Pociągi śmierci — tłukło mu się pod czaszką.
Tłumek odprowadzających zaczął się kurczyć, zresztą nie był przesadnie liczny, rozległy się gwizdki kolejarzy anonsujące odjazd. Prawie w ostatnim momencie pędem minął Stasia rosły chasyd o monumentalnej brodzie i w rozwianym płaszczu. Energicznie wskoczył do ostatniego wagonu i zatrzasnął staroświeckie drzwi. Gdy je zamykał, na moment jego spojrzenie spotkało się ze wzrokiem Frąckowiaka. Mimo siwej brody wejrzenie ciemnych oczu było ostre, młodzieńcze. Podobnie jak ruchy.
Czy myśmy się już gdzieś nie widzieli? — zastanawiał się Polak.
Pociąg ruszył punktualnie i szybko opuścił dworzec. Zmierzchało. O północy skład powinien pokonać w Strasburgu Ren. W pół godziny potem, już w niemieckim Offenburgu, miano doczepić trzy wagony z ponad setką Żydów z Republiki Federalnej. Nie doczepiono. W połowie mostu wielka detonacja w pierwszym wagonie sprawiła, że cztery jednostki, przełamując bariery, runęły w odmęty Renu. Ocalał jedynie ostatni, piąty wagon, który jakimś cudem odczepił się od pozostałych, a ktoś przytomnie włączył hamulce.
Do zamachu przyznała się organizacja EuroDżihad.
Telefon zadzwonił o wpół do drugiej w nocy. Ostro, nieprzyjemnie. Stanisław nie pamiętał gwałtownie przerwanego snu, ale chyba nie było czego żałować. Sądząc po grubej warstwie potu na całym ciele, a w mieszkaniu wcale nie było za ciepło, musiał śnić mu się prawdziwy koszmar. Tymczasem aparat odezwał się powtórnie. Brzmiał chyba jeszcze bardziej dramatycznie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki