Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Laureat Nagrody im. Jana Michalskiego
Powieść, dzięki której Georgi Gospodinow znalazł się w gronie najciekawszych pisarzy współczesnej Europy
Jest najpewniej rok 1925. Dwunastoletni chłopiec po raz pierwszy sam trafia na jarmark. W spoconej dłoni trzyma piątaka, którego dał mu ojciec. Wszystkie pieniądze oddaje przy wejściu do jednego z namiotów, by zobaczyć stwora, którego naganiacz nazywa Minotaurem. Przez kolejnych sześć miesięcy chłopiec nie jest w stanie wykrztusić słowa…
Tak zaczyna się historia przez którą – niczym mitycznym labiryntem – bohater prowadzi czytelnika, zmieniając czasy i perspektywy swojej opowieści. Dzieje wielopokoleniowej rodziny wpisują się w niej w losy Europy Środkowo-Wschodniej, a nad wszystkim metaforycznie unosi się postać greckiego Minotaura.
Fizyka smutku wciąga czytelnika siłą opowieści, przemyślaną konstrukcją i empatią, z jaką autor traktuje zarówno swoich bohaterów, jak i mitologicznego potwora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
I. CHLEB SMUTKU
MAGIK
I wtedy jakiś magik ściągnął mi kaszkiet z głowy, przecisnął przez niego palec i zrobił – o, taką! – dziurę. Rozpłakałem się, jak wrócę do domu z porwanym kaszkietem? Tamten się zaśmiał, chuchnął w kaszkiet i on, dziw nad dziwy, znów był cały. Wielki magik.
Przecież to był sztukmistrz, dziadku, słyszę siebie, jak mówię.
Wtedy byli magicy, mówi dziadek, potem się stali sztukmistrzami.
Ale ja już tam jestem, mam dwanaście lat, jest najpewniej rok 1925. A oto i piątak, którego ściskam w dłoni, spocony, czuję jego krawędź. Po raz pierwszy jestem sam na jarmarku z własnymi pieniędzmi.
Tutaj, ludziska... Chodźcie zobaczyć węża pytona, od głowy do ogona trzy metry, od ogona do głowy drugie tyle...
O rany, co to za wąż, sześć metrów długości... Ej, poczekaj, dokąd to bez pieniędzy, dawaj piątala... Ale ja mam tylko pięć, nie wydam ich na jednego węża...
Naprzeciwko sprzedają pomadki, glinkę i farbę do włosów.
Faaaaarbaaa na wąsiskaaaa, mąąąąądrość z głowy tryskaaa...
Co to za człowiek, wokół którego zebrały się baby i pociągają nosami?
...Nikołczo, jeniec wojenny, gdy do domu wrócił, usłyszał, że jego dziewczę z innym po słowie, Nikołczo przy studni czekał i dziewczęciu łeb urwał, łeb się potoczył, mówże, mów, Nikołczo, cóżeś ty narobił... A teraz płaczcie, baby...
I baby płaczą, i to jak... Kupcie śpiewnik, coby zrozumieć, jakiż błąd popełniono, niewinne dziewczę uśmiercono... Sprzedawca śpiewników. Ech, jakiż mógł być ten błąd...
Ludzie, ludzie, potrącają mnie, ja ściskam pieniądze, żeby ci ich tylko nie ukradli, krzyczał ojciec, kiedy mi je dawał.
Stop. Agop. Syrop. Napisane dużymi, różowymi jak syrop literami. Przełykam ślinę. Czy wypić porcję?...
Chodźcie na cukrowe koguuuciiikii... – kusi mnie diabeł przebrany za ormiańską staruszkę. Kto dobrze rozumuje, tu się zatrzymuje... No i co teraz? Syrop czy koguciki? Stoję pomiędzy i nijak nie mogę się zdecydować. Mój dziadek we mnie nie może się zdecydować. A więc to stąd się bierze to niezdecydowanie, które będzie mnie potem dręczyć. Widzę, jak siedzę tam – chudy, pociągły, ze zdartym kolanem, w kaszkiecie, który ma zostać przedziurawiony przez magika, z otwartymi ustami, pochłonięty proponowanym wkoło światem. Oddalam się jeszcze bardziej, widzę się z lotu ptaka, wszyscy wokół mnie się kręcą, ja stoję i mój dziadek stoi, obaj w jednym ciele.
Chyc, jakaś ręka ściąga mi kaszkiet z głowy. Dotarłem do stołu magika. Spokojnie, nie rozpłaczę się, dobrze wiem, co się wydarzy. Oto palec magika po drugiej stronie materiału, o rany, ale dziura. Tłum wokół mnie zanosi się od śmiechu. Ktoś uderza mnie w kark, aż łzy ciekną mi z oczu. Czekam, ale magik jakby zapomniał koniec tej historii, zostawia z boku mój kaszkiet, zbliża dłoń do moich ust, przekręca ją i, zgroza, moje usta są zamknięte na klucz. Nie mogę ich otworzyć. Jestem oniemiały, ci wokół mnie zaraz pękną ze śmiechu. Próbuję krzyknąć, ale z mojego gardła dobiega tylko muczenie. Mmmm. Mmmmm.
Harry Stoev przybył na jarmark, Harry Stoev wrócił z Ameryki...
I jakiś dobrze zbudowany mężczyzna w miastowym garniturze rozdziela tłum, który szepcze z szacunkiem i go pozdrawia. Harry Stoev – drugi Dan Kolov, bułgarski sen. Jego nogi są warte tysiąc amerykańskich banknotów, mówi ktoś za mną. Robi taki uchwyt nogami i ich przydusza, nie mogą drgnąć. A, to dlatego mówią na to martwy chwyt, mruczy ktoś inny.
Wyobrażam sobie wyraźnie przyduszonych zapaśników, rzuconych jeden obok drugiego na matę – i zaczynam czuć, że brakuje mi powietrza, jakbym to ja wpadł w uchwyt Harry’ego Stoeva. Chcę się szybko wydostać, a tłum rusza za nim.
I wtedy gdzieś za plecami słyszę:
Tutaj, ludziska... Dziecko z głową byka. Dziw nad dziwy. Mały Minotaur z labiryntu, ma tylko dwanaście lat... Pięć lewów się przejada, pięć lewów się przepija, a za pięć lewów do końca życia możesz opowiadać, coś widział.
We wspomnieniach dziadek tam nie wchodzi. Ale teraz to ja jestem na jarmarku tego wspomnienia, ja jestem nim – i strasznie mnie ciągnie do środka. Daję piątaka, żegnam się z pytonem i jego mamiącymi sześcioma metrami, z lodowym syropem Agopa, z historią jeńca Nikołcza, z cukrowymi kogucikami starej Ormianki, z martwym chwytem Harry’ego Stoeva – i wślizguję się do namiotu. Do Minotaura.
Od tego momentu nić dziadkowych wspomnień staje się coraz cieńsza, ale się nie urywa. Dziadek twierdził, że nie odważył się tam wejść, ale mnie się udaje. Przemilczał to. Jednak ja tu jestem, w jego wspomnieniu – a czy mógłbym iść dalej, gdyby jego tu nie było przede mną? Nie wiem, ale coś tu nie gra. Już jestem w labiryncie, który okazuje się dużym, na wpół zaciemnionym namiotem. To, co widzę, tak bardzo różni się od mojej ulubionej książki z grecką mitologią, z czarno-białymi ilustracjami, w której po raz pierwszy widziałem potwora Minotaura. To coś zupełnie innego. Ten Minotaur nie jest straszny, tylko smutny. Melancholijny Minotaur.
Pośrodku namiotu stoi żelazna klatka, długa na około pięć, sześć kroków i nieco wyższa od człowieka. Cienkie metalowe pręty ciemniejące od rdzy. Za nimi materac i mały stołek z trzema nogami, a po przeciwnej stronie – wiadro wody i rozrzucona słoma. Jeden róg dla człowieka, drugi dla bestii.
Minotaur siedzi na stołku, plecami do publiczności. Szok nie wynika z tego, że wygląda jak bestia, ale z tego, że w jakiś sposób jest człowiekiem. Właśnie to ludzkie tak paraliżuje. Jego ciało jest chłopięce, zupełnie jak moje.
Pierwsze młodzieńcze włosy na nogach, stopy o długich palcach, któż wie, czemu spodziewałem się, że zobaczę kopyta. Krótkie wyblakłe spodnie sięgające do kolan, koszula z krótkimi rękawami i... głowa młodego byka. Nieco nieproporcjonalna w stosunku do ciała, duża, owłosiona i ciężka. Jak gdyby natura się zawahała. I porzuciła wszystko w połowie między bykiem a człowiekiem, przestraszyła się czy rozkojarzyła. Ta głowa nie jest ani tylko bycza, ani tylko ludzka. Jak to opisać, kiedy język również się waha i rozłamuje? Twarz (czy pysk?) – podłużna, czoło – nieco cofnięte, lecz wciąż masywne, wystające kości nad oczami. (Tak naprawdę podobne czoła mają wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie. W tym momencie mimowolnie przeciągam dłonią po własnej czaszce). Jego dolna szczęka jest mocno wystająca, silna, wydatne wargi. W szczęce zawsze kryje się najwięcej zwierzęcości, zwierzęcość znika stamtąd na końcu. Jego oczy z powodu wydłużonej i spłaszczonej po bokach twarzy (czy pyska) oddaliły się. Cała przednia część czaszki pokryta jest brązowawym mchem, nie brodą, a mchem. Jedynie w okolicach uszu i karku mech zamienia się w futro, włosy rosną dziko i w nieładzie. A mimo to jest bardziej istotą ludzką niż czymkolwiek innym. Jest w nim smutek, jakiego nie ma w żadnym zwierzęciu.