Powieść naturalna - Georgi Gospodinow - ebook + książka

Powieść naturalna ebook

Georgi Gospodinow

0,0
38,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przewrotna proza laureata Międzynarodowej Nagrody Bookera, w której słychać echa autobiografii.

Debiutancka powieść autora Fizyki smutku i Schronu przeciwczasowego!

Historia wielu początków, których stawką jest uchwycenie życia i nadanie mu sensu.

Główny bohater, imiennik autora, wraz z żoną decydują się na rozwód z powodu ciąży „obcego autorstwa”. Chociaż świat Georgiego się załamuje, a on sam popada w kryzys bezdomności, mężczyzna niespodziewanie staje się zbieraczem banalnych tematów, które próbuje przekształcić w opowieść. Jego wysiłki w złożony sposób łączą się z losami redaktora, również Gospodinowa, oraz tajemniczego ogrodnika naukowca. Tylko w tej powieści encyklopedyczne porządki mogły stać się zalążkiem dla pulsującej historii o procesie twórczym.

Znany z ironii i pełnego dygresji stylu Georgi Gospodinow w niedościgniony sposób zgłębia temat pustki i tego, że słowa nie zawsze są wystarczające. Pisarz kreuje świat zdefiniowany poprzez rozpad, jednocześnie wciąż wytrwale próbując zacząć od nowa. To historia o porażce, która daje wolność.

Książka, która skupia w sobie najlepsze cechy współczesnej literatury bułgarskiej.

„Czy możliwe jest napisanie powieści, która trzymałaby się, jak marzył Flaubert, sama z siebie, dzięki wewnętrznej sile stylu, tak jak ptak trzyma się w powietrzu bez żadnej podpory, dzięki sile skrzydeł? Czy byłaby to powieść naturalna, czyli taka, która nazywa to, co widzialne, samą oczywistość rzeczy?

Sprawdźmy, podążając za Georgim Gospodinowem w labiryncie tej mistrzowskiej, niepowtarzalnej prozy”.

Olga Tokarczuk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 145

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Es­te­stwen ro­man
Opieka re­dak­cyjna: EWA SMOL
Ko­rekta: ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ, ANNA RUD­NICKA, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © 1999, Geo­rgi Go­spo­di­nov All ri­ghts re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Marta Ho­żew­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie dru­gie po­pra­wione Wy­da­nie pierw­sze: Sejny 2009
ISBN 978-83-08-07893-8
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

W każ­dej chwili na świe­cie ist­nieje długi sze­reg lu­dzi pła­czą­cych i krót­szy, śmie­ją­cych się. Ale jest i trzeci: są w nim tacy, któ­rzy już nie po­tra­fią ani pła­kać, ani się śmiać. Ten jest z nich wszyst­kich naj­smut­niej­szy. O nich chcę mó­wić.

Roz­sta­jemy się. We śnie roz­sta­nie to tylko opusz­cza­nie domu. W po­koju wszystko spa­ko­wane, pu­dła się­gają su­fitu, a mimo to jest dużo pu­stej prze­strzeni. W ko­ry­ta­rzu i w ca­łym miesz­ka­niu mnó­stwo krew­nych – mo­ich i Emy. Coś szep­czą, szem­rzą, cze­kają na to, co się wy­da­rzy. Sto­imy z Emą przy oknie. Do po­działu po­zo­stał tylko stos płyt gra­mo­fo­no­wych. Na­gle bie­rze le­żącą naj­wy­żej, wy­ciąga z ob­wo­luty i ci­ska z roz­ma­chem przez okno. To moja, mówi. Cho­ciaż okno jest za­mknięte, płyta prze­cho­dzi przez nie jak przez po­wie­trze. Ma­chi­nal­nie biorę na­stępną i też ją rzu­cam. La­ta­jący ta­lerz. Kręci się wo­kół wła­snej osi, jakby le­żała na ad­ap­te­rze, tyle że szyb­ciej. Sły­chać jej świst.

Na wy­so­ko­ści śmiet­nika skręca na­gle w kie­runku za­faj­da­nego le­cą­cego ni­sko go­łę­bia. W pierw­szym mo­men­cie wy­daje się, że nie doj­dzie do wy­padku, ale po chwili z prze­ra­że­niem ob­ser­wuję, jak ostry kant płyty miękko wcho­dzi w jego tłu­stą szyję. To wszystko dzieje się jakby w zwol­nio­nym tem­pie i tym sa­mym po­tę­guje grozę. Gdy kość go­łę­biej krtani styka się z po­wierzch­nią płyty, sły­chać przez chwilę, cał­kiem wy­raź­nie, kilka krót­kich dźwię­ków. Sam po­czą­tek me­lo­dii. Ja­kiś szan­son. Nie pa­mię­tam. Może Pa­ra­solki z Cher­bo­urga, À Pa­ris, Le Café des trois co­lom­bes. Nie pa­mię­tam. Ale sły­sza­łem me­lo­dię. Od­cięta głowa leci bez­wład­nie jesz­cze kilka me­trów, a tu­łów miękko wpada obok ku­błów w błoto. Nie ma krwi.

Wszystko we śnie jest nie­zwy­kle czy­ste. Ema wy­chyla się i rzuca na­stępną płytę. Po­tem ja. Ona. Ja. Ona. Każda płyta po­wta­rza to samo, co pierw­sza. Chod­nik pod oknem za­peł­nia się pta­simi gło­wami. Si­wymi, jed­na­ko­wymi, z oczami po­kry­tymi błoną. Sto­jący za nami krewni klasz­czą przy każ­dej upa­da­ją­cej gło­wie. Sie­dząca na pa­ra­pe­cie Mica dra­pież­nie się ob­li­zuje.

Obu­dził mnie ból gar­dła. W pierw­szej chwili chcia­łem opo­wie­dzieć o śnie Emie, ale zre­zy­gno­wa­łem. To tylko sen.

2

Apo­ka­lipsa może do­tknąć także je­den wy­brany kraj.

Któ­rejś so­boty na po­czątku stycz­nia 1997 roku ku­pi­łem bu­jany fo­tel. Wła­śnie ode­bra­łem wy­płatę i fo­tel po­chło­nął po­łowę. To była ostat­nia sztuka jesz­cze po sta­rej, nieco niż­szej ce­nie. Wo­bec in­fla­cji sza­le­ją­cej tam­tej zimy mój za­kup wy­glą­dał na bar­dzo nie­roz­sądny. Fo­tel był wi­kli­nowy, imi­ta­cja bam­busa, nie­zbyt ciężki, lecz ro­bił wra­że­nie ogrom­nego i nie­wy­god­nego do nie­sie­nia. Przez myśl by mi nie prze­szło, żeby drugą po­łowę wy­płaty wy­dać na tak­sówkę, więc wzią­łem się w garść, za­rzu­ci­łem go na plecy i ru­szy­łem. Nio­słem fo­tel jak ja­kiś sprze­dawca ko­szy­ków i wy­ła­py­wa­łem kar­cące spoj­rze­nia prze­chod­niów, że niby na taki zby­tek so­bie po­zwo­li­łem. Ktoś po­wi­nien opi­sać nę­dzę zimy dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego, jak i wszyst­kie inne okresy mi­ze­rii, zimę w dzie­więć­dzie­sią­tym, w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim. Pa­mię­tam, jak pewna star­sza ko­bieta, która stała w ogonku przede mną, pro­siła o od­kro­je­nie po­łówki cy­tryny. Inni krą­żyli wie­czo­rem wo­kół pu­stych stra­ga­nów w po­szu­ki­wa­niu choćby jed­nego przy­pad­kowo upusz­czo­nego ziem­niaka. Co­raz wię­cej przy­zwo­icie ubra­nych lu­dzi prze­ła­my­wało wstyd i prze­trzą­sało śmiet­niki. Głodne psy albo wyły na ubo­czu, albo pusz­czały się wa­tahą za spóź­nio­nymi prze­chod­niami. Kiedy pi­szę te nie­upo­rząd­ko­wane zda­nia, wy­obra­żam so­bie wiel­kie ty­tuły pra­sowe wy­dru­ko­wane wy­tłusz­czoną czcionką.

Pew­nego wie­czoru wró­ci­łem do domu i zo­ba­czy­łem ślady wła­ma­nia. Ukra­dli tylko te­le­wi­zor. Nie wia­domo dla­czego, na­tych­miast po­my­śla­łem o bu­ja­nym fo­telu. Stał na swoim miej­scu. Pew­nie nie udało im się go prze­pchnąć przez drzwi, był zbyt sze­roki, sam wno­si­łem go przez okno. Spę­dzi­łem cały wie­czór w fo­telu. Ema, gdy wró­ciła do domu, na­tych­miast za­częła wy­dzwa­niać na po­li­cję. To nie miało sensu. Nikt już nie re­ago­wał na zgło­sze­nia o wła­ma­niu. Do dia­bła z taką po­li­cją. Sie­dzia­łem w ple­cio­nym fo­telu, gła­ska­łem dwa prze­stra­szone ba­ła­ga­nem koty (gdzie się skryły pod­czas wła­ma­nia?) i ura­żony w resztki mo­jej mę­skiej god­no­ści pa­li­łem pa­pie­rosa. Na­wet Emy i ko­tów nie po­tra­fi­łem obro­nić. Na­pi­sa­łem opo­wia­da­nie.

Wła­mują się do miesz­ka­nia ja­kiejś ro­dziny. W chwili na­padu w domu jest tylko ko­bieta, ma około czter­dziestki, na twa­rzy pierw­sze oznaki prze­kwi­ta­nia, ogląda se­rial. Wdzie­ra­jąc się do miesz­ka­nia, mło­dzi, cał­kiem nor­mal­nie wy­glą­da­jący chłopcy nie spo­dzie­wają się, że za­staną o tej po­rze ko­go­kol­wiek, ale szybko do­sto­so­wują się do sy­tu­acji. Ko­bieta jest nie­źle wy­stra­szona. Sama wy­ciąga z szafy pie­nią­dze. Nie sprze­ci­wia się, gdy zmu­szają ją do ścią­gnię­cia pier­ścion­ków i kol­czy­ków. Ob­rączkę też? Też. Zdej­muje ją z tru­dem, pra­wie zro­sła się z pal­cem. I na­gle, gdy tamci za­bie­rają się do wy­nie­sie­nia te­le­wi­zora – na­wia­sem mó­wiąc, se­rial jesz­cze trwa – ko­bieta mocno obej­muje go rę­kami. Po raz pierw­szy pod­nosi głos i prosi, żeby wzięli, co im się po­doba, ale zo­sta­wili te­le­wi­zor. Stoi z pier­siami przy­ci­śnię­tymi do ekranu, od­wró­cona ple­cami do zło­dziei, go­towa na wszystko. Z ła­two­ścią mo­gliby ją ode­pchnąć, ale są za­sko­czeni jej re­ak­cją. Ona, wy­czu­wa­jąc ich wa­ha­nie, rzuca dwu­znacz­nie, że mogą z nią zro­bić, co chcą, by­leby nie brali te­le­wi­zora. Umowa zo­staje za­warta. Bę­dziemy cię pie­przyć, mówi je­den z nich. Ona ani drgnie. Za­ma­szy­ście za­rzu­cają jej na plecy spód­nicę. Żad­nego oporu. Pierw­szy koń­czy szybko. Dru­giemu za­biera to tro­chę wię­cej czasu. Ko­bieta ści­ska te­le­wi­zor i na­dal się nie ru­sza. W pew­nym mo­men­cie prosi ich tylko, żeby się po­spie­szyli, bo dzieci za­raz wrócą ze szkoły. To od­biera ochotę dru­giemu, prze­rywa i wy­cho­dzą. Se­rial też do­biegł końca. Ko­bieta z ulgą wy­pusz­cza z ra­mion te­le­wi­zor i idzie do ła­zienki.

Ja­kie bę­dzie za­koń­cze­nie lat dzie­więć­dzie­sią­tych? Jak w thril­le­rze, gang­ster­skim fil­mie, czar­nej ko­me­dii czy te­le­no­weli?

.

NO­TATKA RE­DAK­TOR­SKA

Oto hi­sto­ria tej hi­sto­rii.

Jako re­dak­tor sto­łecz­nego li­te­rac­kiego pi­sma otrzy­ma­łem pe­wien ze­szyt. Przy­słano go w ogrom­nej ręcz­nie zro­bio­nej ko­per­cie za­adre­so­wa­nej do re­dak­cji na moje na­zwi­sko. Ad­resu zwrot­nego nie było, tylko klej wy­lazł na wierzch i za­sechł. Przy­znaję, że otwo­rzy­łem ko­pertę z lek­kim obrzy­dze­niem, które nie mi­nęło, gdy wy­cią­gną­łem ze środka za­war­tość – około osiem­dzie­się­cio­kart­kowy, dość nie­chlujny, za­pi­sany z obu stron drob­nym macz­kiem ze­szyt. Tego ro­dzaju rę­ko­pisy ni­gdy nie wróżą re­dak­to­rowi ni­czego do­brego. Ich au­to­rzy, za­zwy­czaj na­molni sta­rusz­ko­wie, po­ja­wiają się kilka dni póź­niej z py­ta­niem, czy ich dzieło zo­sta­nie opu­bli­ko­wane, oczy­wi­ście dzieło ich ży­cia. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łem, że je­żeli nie utniesz sprawy od razu i za­kło­po­tany ich wie­kiem szla­chet­nie od­po­wiesz, że nie prze­czy­ta­łeś ca­ło­ści, będą cię na­cho­dzić co ty­dzień, jak nie­zmor­do­wani żoł­nie­rze, któ­rzy po­sta­no­wili wal­czyć do końca. I cho­ciaż ich ko­niec nie był zbyt od­le­gły, stu­kot la­sek na re­dak­cyj­nych scho­dach do­pro­wa­dzał mnie do szew­skiej pa­sji.

W tym przy­padku dziwne było to, że ni­g­dzie nie zna­la­złem ani ty­tułu, ani na­zwi­ska au­tora. Scho­wa­łem ze­szyt do teczki, bo jed­nak chcia­łem przej­rzeć tekst w domu. Za­wsze mogę od­dać, mó­wiąc, że przyj­mu­jemy tylko tek­sty dru­ko­wane, i w ten spo­sób od­wlec sprawę o kilka mie­sięcy. W domu, rzecz ja­sna, za­po­mnia­łem o ze­szy­cie, ale też nikt nie zgło­sił się w na­stęp­nych dniach. Zaj­rza­łem do niego do­piero po ty­go­dniu. Trudno było uwie­rzyć, lecz czy­ta­łem je­den z naj­lep­szych tek­stów, ja­kie kie­dy­kol­wiek przy­szły do re­dak­cji. Ktoś pró­bo­wał opo­wie­dzieć o swoim roz­pa­da­ją­cym się mał­żeń­stwie i ta po­wieść (nie wiem dla­czego uzna­łem, że jest to wła­śnie po­wieść) krą­żyła wo­kół te­matu nie­moż­no­ści opo­wie­dze­nia o tej klę­sce. Wła­ści­wie... fa­bułę tej po­wie­ści też trudno opo­wie­dzieć. Od razu opu­bli­ko­wa­łem frag­ment tek­stu w pi­śmie i cze­ka­łem na po­ja­wie­nie się au­tora. Do­da­łem krótką no­tatkę, że rę­ko­pis przy­szedł do re­dak­cji nie­pod­pi­sany, naj­praw­do­po­dob­niej przez nie­do­pa­trze­nie au­tora, ale cze­kamy, żeby się ujaw­nił. Mi­nął mie­siąc od chwili pu­bli­ka­cji. Nic. Pu­ści­łem drugi frag­ment. I pew­nego dnia w re­dak­cji po­ja­wiła się do­syć młoda ko­bieta. Była obu­rzona, że pi­smo zaj­muje się jej pry­wat­nym ży­ciem. Co prawda nie czy­tuje go re­gu­lar­nie, ale przy­ja­ciółka po­ka­zała jej nu­mery z opu­bli­ko­wa­nymi frag­men­tami. Ko­bieta twier­dziła, że na­pi­sał to jej były mąż, który chciał przed­sta­wić ją w złym świe­tle. I że wszy­scy w tych tek­stach wy­stę­pują pod praw­dzi­wymi imio­nami, za co, jak po­wie­działa jej przy­ja­ciółka, może nas po­dać do sądu. A po­tem na­gle za­częła pła­kać, cała jej złość gdzieś się ulot­niła i przez chwilę wy­dała mi się sym­pa­tyczna. Nie­skład­nie za­częła opo­wia­dać o swoim mężu, który po­noć był kie­dyś po­rząd­nym czło­wie­kiem, pi­sał, a na­wet pu­bli­ko­wał opo­wia­da­nia. Przy­znała, że ich nie czy­tała. Po roz­wo­dzie coś mu od­biło. Sto­czył się i te­raz żyje jak me­nel, łazi po dziel­nicy, przy­staje czę­sto na skwe­rze przed blo­kiem, do­kład­nie na­prze­ciw jej okien. A wszystko po to, żeby ją za­drę­czyć i skom­pro­mi­to­wać w oczach są­sia­dów.

– Po­każe mi go pani?

– A niech go pan so­bie sam znaj­dzie. Włó­czy się z bu­ja­nym fo­te­lem po dziel­ni­co­wym ba­za­rze. Roz­po­zna go pan. I pro­szę, niech pan wię­cej nie pu­bli­kuje, nie mam już na to siły. – Te ostat­nie słowa wy­po­wie­działa bar­dzo ci­cho i wy­szła.

Utrzy­my­wał się z tego, co wszy­scy me­nele, ale nie cał­kiem. Nie prze­trzą­sał śmiet­ni­ków w po­szu­ki­wa­niu je­dze­nia, w każ­dym ra­zie nikt go przy tym nie wi­dział. Sprze­da­wał ma­ku­la­turę. Był z tych spo­koj­nych po­my­leń­ców. Krę­cił się przy ba­za­rze, naj­mo­wał do drob­nych prac, wie­czo­rem pil­no­wał to­waru, za co do­sta­wał po­mi­dory, pa­pryki, ar­buzy: to, co w se­zo­nie naj­tań­sze. Opo­wie­dzieli mi o tym sprze­dawcy, przy czym kil­ka­krot­nie py­tali, czy nie je­stem z po­li­cji. Wie­dzieli o nim nie­wiele.

Zna­la­złem go na skwe­rze obok bloku. Ki­wał się ryt­micz­nie w bu­ja­nym fo­telu, jakby był w tran­sie. Zle­pione w strąki włosy, pod­ko­szu­lek, który dawno stra­cił ko­lor, dżinsy i roz­dzia­wione z przodu adi­dasy. A tak, jesz­cze na jego ko­la­nach le­żał zwi­nięty nie­mrawy bez­pań­ski kot. Kota też gła­skał od­ru­chowo. Nie miał wię­cej niż czter­dzie­ści–czter­dzie­ści pięć lat. Uprze­dzono mnie, że pra­wie się nie od­zywa, ale bądź co bądź, sze­dłem do niego z do­brą no­winą. Przed­sta­wi­łem się. Nie spoj­rzał na mnie, tylko lekko się uśmiech­nął. Mia­łem przy so­bie dwa nu­mery z jego tek­stami. Na moje py­ta­nie, czy jest ich au­to­rem, kiw­nął głową, nie wy­cho­dząc ze stanu nir­wany. Pró­bo­wa­łem po­wie­dzieć, jak świetny jest ten jego tekst, ga­da­łem o moż­li­wo­ściach pu­bli­ka­cji, py­ta­łem, czy jesz­cze coś na­pi­sał. Na próżno. W końcu wy­cią­gną­łem wszyst­kie pie­nią­dze, ja­kie mia­łem przy so­bie, i da­łem mu, mó­wiąc, że to ho­no­ra­rium. Wi­dać było, że nie przy­wykł do otrzy­my­wa­nia pie­nię­dzy. Spe­szył się. Do­piero te­raz wy­szedł z le­targu, spoj­rzał na mnie.

– Roz­wo­dzisz się czło­wieku, co? – po­wie­dział jak kum­pel, ze współ­czu­ciem.

Cho­lera, nie przy­pusz­cza­łem, że tak to po mnie wi­dać. W każ­dym ra­zie wy­glą­da­łem le­piej niż on. Jesz­cze ża­den z mo­ich przy­ja­ciół o tym nie wie­dział. Po­zew o roz­wód zło­ży­li­śmy z żoną przed pa­roma dniami. Jesz­cze raz, czer­piąc na­dzieję z tego, że w ogóle się ode­zwał, za­py­ta­łem, jak się na­zywa.

– Geo­rgi Go­spo­di­now.

– To ja się tak na­zy­wam – pra­wie wrza­sną­łem.

– Wiem. – Wzru­szył obo­jęt­nie ra­mio­nami. – Czy­ta­łem kie­dyś twoje pi­smo. Znam jesz­cze sied­miu lu­dzi o tym na­zwi­sku.

Wię­cej już nic nie po­wie­dział. Zo­sta­wi­łem go i czym prę­dzej się stam­tąd ulot­ni­łem. Wszystko ukła­dało się jak w bru­ko­wej po­wie­ści. Wpa­dłem na po­mysł, że mogę za­dzwo­nić do jego żony i za­py­tać, jak się na­zywa. Nim skrę­ci­łem za róg ulicy, nie wy­trzy­ma­łem, obej­rza­łem się. Sie­dział jak przed­tem, ryt­micz­nie ki­wa­jąc się w wi­kli­no­wym fo­telu. Jak te pla­sti­kowe rączki, które kie­dyś przy­mo­co­wy­wano do tyl­nej szyby sa­mo­chodu.

Po­now­nie za­czą­łem szu­kać go po roku. Wcze­śniej zna­la­złem wy­daw­nic­two, które zgo­dziło się opu­bli­ko­wać rę­ko­pis. Te­raz mu­sia­łem tylko od­na­leźć jego, żeby pod­pi­sał umowę. Szcze­rze mó­wiąc, wąt­pi­łem, że po­zwoli się do­pro­wa­dzić do wy­daw­nic­twa, więc mia­łem umowę przy so­bie. Koń­czyła się wio­sna. Dzięki jego żo­nie wie­dzia­łem już, jak się na­zywa, i trzeba było prze­łknąć ów zbieg oko­licz­no­ści. Czu­łem się wo­bec fa­ceta winny, jak­bym się brzy­dził, że ktoś taki może na­zy­wać się tak samo jak ja. Umowa z wy­daw­nic­twem prze­wi­dy­wała przy­zwo­ite ho­no­ra­rium, które na pewno by mu się przy­dało. Ob­sze­dłem skwer w dziel­nicy, ale go nie zna­la­złem. Zaj­rza­łem na ba­zar. Spy­ta­łem jed­nego ze sprze­daw­ców, z któ­rym, jak mi się wy­da­wało, wcze­śniej roz­ma­wia­łem. Nic nie wie­dział. Ostatni raz wi­dział go pod ko­niec ze­szłej je­sieni, w paź­dzier­niku, nie, chyba na po­czątku li­sto­pada. Od tego czasu się nie po­ja­wił. Sprze­dawca mach­nął ręką i do­rzu­cił niby od nie­chce­nia, że tej zimy był cho­lerny ziąb, a Wa­ha­dło (tak go na­zy­wali) chciał ją prze­żyć na swo­jej huś­tawce, to zna­czy na swoim bu­ja­nym fo­telu. Fa­cet, opo­wia­da­jąc mi o tym, sprze­dał ki­lo­gram po­mi­do­rów, dwa ki­lo­gramy ogór­ków i kilka pęcz­ków świe­żej pie­truszki, a jesz­cze zdą­żył za­chwa­lić mi swój to­war. Ga­dał obo­jęt­nym, tro­chę pi­skli­wym gło­sem. Mia­łem wielką ochotę po­de­ptać wszyst­kie po­mi­dory, je­den po dru­gim, po­tem osku­bać li­stek po listku świeżą pie­truszkę i na ko­niec we­pchnąć do tej mazi jego łeb. Dla­czego tak się stało, że ża­den ze sprze­daw­ców, a zdaje się, że tylko z nimi roz­ma­wiał, nic dla niego nie zro­bił? Czy ja wiem co? Może mógł za­ła­twić ja­kiś po­koik na zimę albo przy­naj­mniej piw­nicę... Jed­nak mój gniew po­woli mi­jał, a po­ja­wiało się nie­unik­nione py­ta­nie: dla­czego ja nic nie zro­bi­łem dla tego nie­szczę­śnika? Wy­nio­słem się z ba­zaru, na skwe­rze zna­la­złem ławkę, która stała w po­bliżu miej­sca, gdzie przed ro­kiem pierw­szy i chyba ostatni raz roz­ma­wia­łem z czło­wie­kiem na bu­ja­nym fo­telu. Na do­da­tek przez ten nie­zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, dia­bli wie­dzą dla­czego przy­pad­kowe zbież­no­ści wy­dają nam się za­wsze dziwne, no­si­li­śmy to samo imię i na­zwi­sko.

Może wszystko uło­żyło się ina­czej, po­my­śla­łem. Może czło­wiek na­gle wziął się w garść, pu­bli­ka­cja w pi­śmie pod­nio­sła go ze słyn­nego fo­tela i te­raz gdzieś pra­cuje, a na­wet pi­sze, wy­na­jął lo­kum, zna­lazł inną ko­bietę. Przez chwilę pró­bo­wa­łem wy­obra­zić go so­bie w miesz­ka­niu z wiel­kiej płyty, przed te­le­wi­zo­rem, w kap­ciach, w czy­stych spodniach z de­mo­bilu, w gru­bym swe­trze, sie­dzą­cego w bu­ja­nym fo­telu. A na jego ko­la­nach tego sa­mego bez­pań­skiego kota, któ­rego wtedy gła­skał. Jed­nak im bar­dziej do­pra­co­wy­wa­łem w wy­obraźni ten ob­raz, tym bar­dziej wy­da­wał mi się nie­re­alny. W końcu wy­cią­gną­łem umowę i zro­bi­łem ostat­nią rzecz, jaką mo­głem zro­bić dla czło­wieka, który na­zy­wał się tak samo jak ja, pod­pi­sa­łem ją.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki