Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to z pewnością najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).
Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej serii science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.
Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010
W trzeciej części cyklu pod tytułem „Flashback” detektyw Owen Yeates przechodzi na wcześniejszą emeryturę i zostaje… literatem! Ale jak powiada stare przysłowie, Yeates może porzucić pracę, ale praca nie porzuci Owena. W książce jedną z ról głównych gra legendarny koniak AYO, poza tym dzieje się mnóstwo rzeczy mniej przyjemnych niż kosztowanie szlachetnego trunku. Bohater po raz kolejny zostaje wplątany w historię tak niesamowitą, że gdyby chciał ją opisać – nikt by mu nie uwierzył. A wydarzyła się naprawdę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
EUGENIUSZ DĘBSKI
FLASHBACK
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2016
Redakcja i wszystko: EuGeniusz Dębski
Redakcja techniczna: Nooray
Copyright © EuGeniusz Dębski 2016
Okładka Copyright © Joanna Szlanga 2016
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2016
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-199-5 epub
978-83-7949-200-8 mobi
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Życie jest w zasadzie sprawą prostą, to my sami komplikujemy je, poruszając się po nim krętymi drogami
Godzinami mógłbym opowiadać o złośliwości telefonu. Zawsze kiedy wygodnie rozpieram się w fotelu otoczony pracowicie rozłożonymi papierosami, termosem z kawą, zapalniczką, popielniczką, oszronioną szklanką z kostką lodu pływającego w jeziorku whisky, kiedy włączam maszynę i zastanawiam się nad pierwszym słowem – odzywa się sygnał. Niemal nigdy nie udaje mi się poskromić swojej ciekawości – wstaję i rozpoczynam idiotyczną rozmowę o niczym z kimś mało ciekawym. Oczywiście to woda na młyn miłośników mobilnych bezobsługowych bezdotykowych fonów, tylko że gdybym pokazał takim fonofanom, jak łatwo po kwadransie penetrowania GlobNetu włamać się do łącza… Szkoda gadać! Wystarczy, że moi domownicy zostali raz i bezapelacyjnie przekonani do moich racji. I do chronionych łączy. Wymagających, co prawda, fizycznej obsługi.
Tym razem też wytrzymałem tylko tyle, że dopiero gdy skończyło się nagranie na dysk, podszedłem i posłuchałem, co ma mi do powiedzenia mój agent.
– Owen, wiem, że jesteś w domu. Masz sto minut do spotkania z Richmondem Markiem Guylordem. Gdybyś chciał sam przed sobą udawać ignorancję, to powiem ci, że jeśli zechce, wyda twoje powieści w nakładzie dowolnym, nawet kilku milionów. Nawet kilkunastu albo kilkudziesięciu. Tak więc obciąż swój gibki jęzor plasterkiem ołowiu i zbieraj się. AKME ma siedzibę na placu Armstronga.
Sto minut. Jakob ma irytujący zwyczaj podawania odstępów czasowych w minutach, co zmusza rozmówcę do marszczenia brwi, przygryzania dolnej wargi i obliczeń. Za sto minut będziemy mieli godzinę czternastą… Ale kilkanaście milionów nie chodzi piechotą, kilkanaście milionów nakładu lata flyerem! Wróciłem na fotel i wyłączyłem maszynę. Przyspieszyłem proces topienia lodu, grzejąc szklankę w dłoniach, potem żal mi się zrobiło biednej kosteczki – szybko dopiłem whisky i dolałem świeżej. Dziewięćdziesiąt siedem minut czasu… Nie pójdę… Jakob mnie zabije. Pobiegnie z przeprosinami do Guylorda, będzie obrzucał mnie wyzwiskami, polewał strugami obelg, będzie się kajał i przepraszał. Albo jeszcze gorzej – powie, że jestem nieśmiały! Pójdę.
Najszybciej trzeźwieję w wannie. Zrobiłem sobie czterdziestominutowe leżenie z dwoma drinkami i pojechałem do AKME. Do Richmonda Marca Guylorda. Właściciela jednej z największych korporacji wydawniczych, największej sieci eksprestotka i mnóstwa innych największych rzeczy. Portier wystartował w moim kierunku z szybkością nieosiągalną dla wielu napastników futbolowych.
– Owen Yeates – powiedziałem. – Jestem…
Wyprostował się i zmienił wyraz twarzy w sposób nieosiągalny dla wielu mistrzów sceny.
– Pan Guylord przyjmie pana za siedem minut – przerwał mi, ale zrobił to niesłychanie elegancko, ponownie w sposób nieosiągalny dla wielu żałosnych autorów podręczników savoir-vivre’u.
Skinąłem głową i ruszyłem do wejścia, eskortował mnie bezszelestnie, choć miał na stopach pantofle na skórzanych podeszwach. W holu wysunął się nieco do przodu i wskazał fotel pod baldachimem z liści poliandru. Zapaliłem – smukła marmurowa popielniczka natychmiast podjechała do mnie i przywarowała obok dłoni z papierosem – i rozejrzałem się. Wsłuchałem się w stały, dyskretny szmer dolarów kapiących z każdego centymetra powierzchni, z każdego przedmiotu, z każdego uśmiechu personelu. Nawet gdybym przedtem wątpił w możliwość wydania moich powieści jednocześnie w kilkunastu językach i w milionowym nakładzie, to widok tego cichego agresywnego przepychu musiałby złamać i moje wątpliwości, tak jak codziennie łamał serca i dusze hardych biznesmenów, co to przysięgali sobie stawianie twardych warunków, a po chwili pobytu w holu na uginających się nogach wchodzili do gabinetu Guylorda, by z góry zgodzić się na wszystkie jego warunki.
Z korytarza wyłoniła się grupka Japończyków pilotowana przez rewelacyjnie zbudowaną brunetkę. Podstarzali Japończycy szli za nią, wytrzeszczając oczy, a ich małżonki rozglądały się w poszukiwaniu miotacza płomieni albo przynajmniej duchownego, który odesłałby hostessę do najodpowiedniejszego dla niej miejsca, czyli do piekła. Ponieważ nic takiego nie wpadło im w ręce, dziewczyna spokojnie zatrzymała się przy automacie eksprestotka.
– A tu mają państwo jeden z trzydziestoośmiomilionowej armii automatów do najpopularniejszej w Stanach gry: eksprestotka – powiedziała do podszczypujących ją spojrzeniami Japońców. – Zasady gry są proste: trzeba wytypować dowolny układ siedmiu cyfr z sześćdziesięciu i opłacić zakład gotówką lub czekiem. Losowanie wygrywającego zestawu liczb odbywa się co minutę, tak więc grający niemal natychmiast dowiaduje się, czy został milionerem czy stracił swoje dziesięć centów. Tu… – wskazała smukłym palcem – …znajduje się ekran wyświetlający aktualne stawki, można więc zagrać albo poczekać na większą pulę. Można również… – uśmiechnęła się, a wtedy moje serce na moment zastrajkowało, ale co tam serce! Przysiągłbym, że popielniczka zwiotczała na swojej marmurowej nodze – …grać systemowo, typując więcej liczb.
Popatrzyła na bliskie eksplozji matrony made in Japan.
– Może zechce pani spróbować? – zaproponowała najbliższej. – Na koszt firmy, rzecz jasna. – Wrzuciła do szczeliny monetę i odsunęła się, robiąc miejsce przy klawiaturze. Japonka chwilę się wahała, w końcu krzywo się uśmiechnęła i postukała trzema palcami w klawiaturę. Automat potwierdził przyjęcie zakładu melodyjnym sygnałem, cała grupa zamarła, w niemal zupełnej ciszy czekaliśmy kilkadziesiąt sekund, potem automat wyświetlił wylosowany przez jakiś sekretny komputer zestaw liczb. Japonka poszerzyła nieco szczelinę uśmiechu i odsunęła się od klawiatury.
– A teraz może pani? – Hostessa uśmiechnęła się do innej kobiety.
Sekundę przed tym uśmiechem zdążyłem zamknąć oczy, dzięki temu nie poderwałem się i nie wymordowałem ciosami karate całej wycieczki. Usłyszałem graną melodyjkę i zaraz potem triumfujący jazgot grupy. Otworzyłem oczy.
Automat pulsował feerią barw. Japończycy okazywali brak opanowania, hostessa uśmiechała się tak, że poliander zaczął wyciągać korzenie z gleby – miał zamiar przytulić brunetkę do swej szorstkiej kory. Automat rozćwierkał się całą serią triumfalnych melodyjek. Pójdziesz, durniu, na złom, pomyślałem.
– Siedemset czterdzieści dwa dolary i siedemnaście centów! – zawołała hostessa i niedbale oparła dłoń na obudowie automatu.
Oderwałem z wysiłkiem spojrzenia od jej melodyjnych kształtów i w tej samej chwili usłyszałem gdzieś spod sufitu:
– Pan Owen Yeates. Proszę wejść do windy numer cztery.
Popielniczka wciąż wgapiała się w piekielną przewodniczkę, przywołałem sprzęt do porządku, wrzucając doń połowę papierosa, i wszedłem do windy. Ruszyła natychmiast i wypuściła mnie dopiero w sekretariacie R. M. Guylorda. Sekretarka nie zrobiła na mnie większego wrażenia, była tylko śliczna, nic więcej. Uśmiechnęła się i poprowadziła w kierunku drzwi do gabinetu bossa. Musiał to być jeden z kilku gabinetów, bo nie przypuszczałem, by w takiej skromnej scenerii jeden z najbogatszych ludzi Układu Słonecznego rzucał na kolana innych możnych. Gdy otworzyły się drzwi, szedł już w moim kierunku z wyciągniętą ręką i sympatycznym uśmiechem na twarzy.
– Ogromnie się cieszę, panie Yeates – powiedział i prawie uwierzyłem, że mówi prawdę. – Dziękuję, Barbaro – rzucił w przestrzeń za i ponad moim ramieniem, ściskając jednocześnie moją dłoń. – Nie odmówi pan kropelki koniaku? – zapytał, wskazując ręką fotel.
– Ludzie nie rozpieszczają pana odmowami – powiedziałem. – Niby dlaczego ja mam podejmować takie ryzyko?
Powinien był rzucić teraz na mnie bystre przenikliwe spojrzenie pod tytułem: „Nie wiedziałem, bracie, że jesteś taki lotny”, ale nie zrobił tego. Zdobył moją sympatię. Co prawda zdobywa ją każdy, kto częstuje mnie koniakiem z butelki, na której widnieją tylko trzy litery: AYO. Guylord uważnie przyjrzał się swojemu kieliszkowi i gestem zaproponował degustację.
– Panie Yeates – zaczął zaraz po przełknięciu pierwszej porcji. Spodobało mi się to zestawienie: moje nazwisko i najdroższy koniak świata. – Mam recenzje pana książek, wiem, że pierwsze wydania rozeszły się znakomicie, przeczytałem więc obie powieści. Zgadzam się z recenzentami, że od tej chwili określenie „czytadło” straciło swoje protekcjonalno-negatywne zabarwienie. To jest właśnie to, co powinno się czytać w chwili zmęczenia, w podróży czy dla podniesienia ciśnienia. Jeśli zadowolą pana moje warunki, wydam to w dużym nakładzie, naprawdę dużym. Nie to co KAW.
Cały czas bawił się swoim kieliszkiem, wpatrywał w powstające i gasnące zawirowania, ani razu nie oderwał spojrzenia i nie popatrzył na mnie. Przypominał mi w tej chwili Phila stojącego przede mną i grzebiącego czubkiem buta w dywanie, co niechybnie znaczyło, że za chwilę dojdzie do sedna opowieści i nie spodziewa się pochwały… Łyknąłem trochę i z przyjemnością poczułem znowu przechodzący po skórze pleców dreszcz. Koniak z dreszczykiem!? Skoncentrowałem się na tym, co mówi Guylord.
– Sądzę, że pozostały już kwestie techniczne, które powinni omówić ze sobą pański agent i moi pracownicy… – Po raz pierwszy od dwóch minut podniósł wzrok od kieliszka i popatrzył na mnie. – Rozumiem, że pan wyraził zgodę, przychodząc tutaj?
Skinąłem głową.
– Znakomicie. – Uśmiechnął się i zaraz spuścił wzrok, jakby chciał częścią tego uśmiechu obdarować AYO. – Cieszę się.
– Potrafi pan jeszcze cieszyć się z tak błahego powodu?
Prychnął cichym śmiechem przez nos i energicznie opadł plecami na oparcie fotela. Miał zabawny uśmiech – wargi mu drżały, jakby nie był zdecydowany, co zrobić: parsknąć głośnym śmiechem czy zgasić rechot w zarodku. Na chwilę z jego oczu wyparowało zmęczenie.
– Sam się sobie dziwię – powiedział chyba szczerze. – Ale tak. Każda udana transakcja mnie cieszy niezależnie od przewidywanego zysku.
– A straty?
– Straty?… – powtórzył pytanie, jakby szukał w sobie szczerej odpowiedzi. – Chyba mnie specjalnie nie martwią…
– Zwłaszcza że strata siedmiuset czterdziestu dwóch dolarów i siedemnastu centów nie jest godna obciążania sobie nią pamięci…
Zmarszczył brwi i przekrzywił nieco głowę.
– Dlaczego wymienił pan akurat tę kwotę? Czy to ma jakieś znaczenie? – zapytał.
– Tyle sprezentował pański automat do eksprestotka jakiejś Japonce. Tu, na dole… – wskazałem kciukiem podłogę.
Guylord roześmiał się szczerze.
– Zauważył pan to? Cha, cha! Drobny upominek. Nie wypada dawać pewnym gościom tak nieznacznych prezentów, ale jeśli sami oskubią mnie z tysiąca czy dwóch, to nie dość, że ogromnie się cieszą, lecz jeszcze czują coś na kształt litości do mnie. Dużo łatwiej z nimi później rozmawiać…
– Papilarny dekonsor na obudowie? – zainteresowałem się.
– Tak. Kilka upoważnionych hostess może sterować wygranymi. Ale będę musiał zająć się tą sprawą. Skoro pan zauważył…
– No i przez nieposkromioną próżność wkopałem dziewczynę… – pokiwałem głową z wyrzutem skierowanym do siebie.
– W takim razie kasuję swoje słowa. – Odstawił kieliszek i natychmiast chwycił leżący na stoliku metalowy termopis. Już po półsekundzie rozjarzyło się oczko sygnalizujące gotowość do pisania. Albo Guylord miał gorączkę, albo termopis miał wysoką częstotliwość. Richmond Marc opadł na oparcie fotela i kilka razy podrzucił termopis, tak że ten wykonywał w powietrzu obrót i lądował w podstawionych palcach. Patrzył mi przy tym w oczy i przygotowywał się do najtrudniejszej części rozmowy. Wiedziałem już mniej więcej, o co może mu chodzić.
– Mam też do pana drugą sprawę… Widzę, że już się pan tego domyślił. – Nerwowo podrzucił termopis i zręcznie go złapał. – Potrzebuję pana również w innym charakterze…
– A honoraria za książki są tylko formą zamaskowanej opłaty za te inne usługi – przerwałem mu wściekły na siebie i Jakoba.
– Ależ nie! To zupełnie niezależne od siebie sprawy! Czysty przypadek, że obie pańskie profesje interesują mnie w równym stopniu.
– Wycofałem się z jednej z nich – powiedziałem i zanurzyłem nos w kieliszku.
– To wiem, ale odzyskanie licencji nie sprawi kłopotu ani panu, ani mnie.
– Być może ma ją pan nawet gdzieś tu w biurku czy w kieszeni. – Odstawiłem kieliszek i zapaliłem papierosa. Po sekundzie ze stolika wysunęła się popielniczka, a represer podwoił wysiłki; smużka dymu szarpnęła się i pognała w górę połykana przez potężny bezszmerowy wyciąg. – Niczego to jednak nie zmienia, jestem detektywem na emeryturze. Aktualnie rozwiązuję zagadki tylko na papierze. To jest wygodniejsze, bezpieczniejsze i bardziej dochodowe. Mogę w nich występować w roli supermana, mogę mieć przygody z najpiękniejszymi dziewczynami. Mogę wszystko, niemal jak pan… A właśnie! Chyba stać pana na stado o wiele efektywniejszych ode mnie detektywów?
Guylord, nie przerywając podrzucania i zręcznego chwytania termopisu, westchnął i zacisnął wargi.
– Wiem sporo o panu, nawet nie z powieści. Zastanawiałem się nad pańską kandydaturą i nad innymi również, ale tylko pan ma ten zestaw cech, który czyni z człowieka detektywa. Ma pan dar wyczuwania fałszu, jest pan odważny, ostrożny, konsekwentny, słowny i tak dalej. Mnie nie jest potrzebny pistolet czy ekranowy zgorzkniały pechowiec. Potrzebuję kogoś, kto wie, co to jest paludologia, i potrafi strzelać, koniecznie musi to być mieszanka refleksu z inteligencją.
– W mojej opinii z wojska… – wtrąciłem, lecz natychmiast mi przerwał:
– Ostrzegano mnie również, że jest pan złośliwy. Nie szkodzi. Inne cechy predestynują pana jak nikogo innego do wykonania…
– Nie, nie! – tym razem przerwałem ja. – Wprowadzono pana w błąd, panie Guylord. Nie ma innych cech. – Wrzuciłem papierosa do popielniczki i poderwałem się z fotela. – Ma pan rację, mówiąc, że inne, czysto techniczne sprawy mogą omówić między sobą pracownicy. Myśmy sobie już wszystko wyjaśnili. Naprawdę jestem niezwykle wdzięczny za AYO, zaiste boski napój. Muszę uciekać, póki dysponuję jeszcze resztkami swojej słabej silnej woli.
Guylord przez całą moją perorę wpatrywał się we mnie zmrużonymi oczami. Teraz wolno pochylił się i wstał, odkładając termopis na stolik. Pokręcił głową ni to podziwiając moją silną wolę, ni to w zadumie nad moją głupotą. Wyciągnął dłoń.
– Szkoda – powiedział. – Wydawało mi się, że to wymarzona dla pana sprawa i mógłby ją pan rozwiązać w ulubiony sposób. Trudno. – Nieco sztucznie uśmiechnął się i rozłożył ręce.
Równie fałszywie przepraszająco uśmiechnąłem się i ja, po czym wyszedłem. W windzie uprzytomniłem sobie, że Guylord ani razu nie wspomniał o pieniądzach – musiał rzeczywiście zebrać sporo informacji o eksdetektywie O. Y. Szybko stłumiłem eksplozję ciekawości, która mogła mnie rzucić w jakąś awanturę, i wsiadłem do oczekującej mnie clayetty. Ukochany samochodzik Pymy dowiózł mnie co prawda do domu, lecz – jak zwykle – jazda nim nie sprawiła mi żadnej przyjemności. Półśrodek lokomocji i tyle.
W livingu włączyłem cichą muzykę i z papierosem w ustach zwaliłem się na kanapę. Usiłowałem zastanowić się nad konspektem nowej książki, ale uparty mózg, wykazując się dużym procentem niezależności, wracał do rozmowy z wydawniczym i nie tylko gigantem.
Od czasu kiedy zwróciłem swoją licencję, czyli od niemal dwu lat, był moim pierwszym poważnym potencjalnym klientem i musiałem przyznać w duchu, że bez większego wysiłku niemal zdruzgotał moje barykady i posiał ziarno zwątpienia co do słuszności obranej drogi. Musiałem też sam przed sobą przyznać – a chwila sprzyjała autoanalizie, ponieważ Pyma z Philem i Tebą wybrali się po zakupy – że pisanie książek dla, jak to określiło kilku krytyków, mniej wyrobionych, niewyrobionych czy wręcz infantylnych czytelników bawiło mnie przez pierwszy rok. A ostatnio coraz częściej wzdychałem do dobrych kiepskich starych czasów. I teraz ta rozmowa… Propozycja wykazała, że podświadomość tylko czekała na sprzyjający moment. Zgasiłem papierosa i zagnałem tę podświadomość głęboko pod świadomość. Następne pół godziny wypełniła mi krzątanina wśród sprzętów i garnków, jednakże boeuf Strogonow nie był w stanie zagłuszyć telepiących mną wątpliwości. Zostawiłem garnek z gotowym wołu na utrzymującej temperaturę płycie i wróciłem do livingu.
Na kanapie tyłem do mnie siedział jakiś mężczyzna. Niepotrzebnie puściłem psa z Pymą, ale za późno było na samokrytykę. Zrobiłem krok i zatrzymałem się. Poznałem siedzącego, a poza tym ktoś bezszelestnie wsunął się za moje plecy, poczułem to, gdy leciutki powiew powietrza musnął mi włosy na karku. Stałem nieruchomo. Mężczyzna z kanapy odwrócił się i popatrzył na mnie. Wyglądał nieco inaczej niż w Touhy, tam był wściekły, niemal szalony. Tu siedział dystyngowany pan w średnim wieku i tylko wprawne albo nieufne oko mogło dostrzec, że skórę i rysy twarzy zastąpiła maska z cieniuchnej synteskóry. Tak się aktualnie prezentował Ian Honeycombe, szef Iron Knife, arbitrażu jedynego i nadrzędnego, arbitrażu największych syndykatów gangsterskich. Stawiało go to na równi albo nawet kapinkę wyżej od tychże syndykatów. W tym większy stupor wprawiała mnie jego obecność w moim domu. Widzieliśmy się raz; przeżyłem to widzenie, które trwało kilka minut… Uroczych trzysta czy pięćset sekund, podczas których mogłem umrzeć trzysta czy pięćset razy. Cicho wypuściłem powietrze z płuc.
– Przepraszam za to wtargnięcie do pańskiego domu – powiedział Honeycombe. – Nie mogłem jednak stać zbyt długo pod drzwiami. Jeszcze raz przepraszam – popatrzył gdzieś za moje plecy. – W porządku, Cyd. Poczekaj na mnie w wozie.
Nie patrzyłem na wychodzącego Cyda, podszedłem do barku i stuknąłem w jego pokrywę.
– Napije się pan czegoś? – zapytałem, nie patrząc na Honeycombe’a. – Może…
– Nie, dziękuję – przerwał mi. – Nie bawmy się w kurtuazję. Obaj jesteśmy świadomi, że nie wpadłem tu na pogawędkę w przyjacielskim tonie.
Po sekundzie wahania zamknąłem pokrywę i pozostawiając nieutulony w żalu barek, usiadłem w fotelu naprzeciwko gościa. Patrzyłem w jego oczy i usiłowałem określić typ uczuć, jakie do niego żywiłem, ale wychodziło mi ciągle, że jest mi po prostu obojętny. I tak nieźle jak na jednego z cesarzy podziemia.
– Mam dla pana robotę, panie Yeates.
Zrobił przerwę i jeszcze uważniej wpatrzył się we mnie. Wzruszyłem ramionami. Honeycombe sięgnął do kieszeni i wyjął prostokąt trapiglasu z wtopioną licencją detektywa. Oparł dłoń o stolik i zakręcił prostokątem w palcach.
– Potrzebny mi jest detektyw… – powiedział. – Może to brzmi śmiesznie… – Teraz z kolei on wzruszył ramionami. Obracana w palcach licencja regularnie uderzała rogiem o blat stołu, wydając ciche plastykowe pyknięcie. Zwalczyłem w sobie chęć zerknięcia na dobrze znane mi zdjęcie, dopiero piątą wersję komputer uznał za wystarczająco podobną do oryginału. Może dlatego uważałem, że moją licencją może posługiwać się dowolny obywatel kraju. – Nie śmieje się pan? – zapytał. Pokręciłem głową. – Dziwne… – rzekł do siebie. – Sam się śmiałem: mogę rzucić do boju kilka tysięcy różnego rodzaju kozaków, a jednocześnie mam głębokie przeświadczenie, że to nie wystarczy.
Poczułem, że gdzieś z tyłu nadleciał mały cienki pocisk i wwiercił mi się w czaszkę, niemal natychmiast bezgłośnie eksplodując. Coś się przetarło w mojej głowie po tym wybuchu.
– I dlatego zgłasza się pan, właśnie pan, do byłego detektywa o miernych kwalifikacjach, co może poświadczyć kilkuset policjantów w naszym okręgu, z przeciętnymi wynikami, o kiepskim stanie zdrowia i fatalnych manierach…
– Pan ma szczęście i olbrzymią intuicję, Yeates – powiedział poważnie. Prostokącik licencji wyskoczył z jego dłoni, wykonał kilka obrotów w powietrzu i posłusznie wrócił na miejsce.
Olśniło mnie.
– I na dodatek mam w domu komp. – Zerwałem się z fotela i podszedłem do klawiatury. Postukałem w nią, po czym odwróciłem ekran w stronę Honeycombe’a. – I dlatego wiem, że… Proszę… – Wskazałem palcem tekst na ekranie: – „Paludologia, z języka łacińskiego paludes, bagna – dział hydrografii dotyczący bagien. Stąd np. paludyzm, gorączka błotna, malaria, choroba występująca na kuli ziemskiej do połowy XX wieku” – przeczytałem. – Nie ma pan kompa, Guylord?
Guylord-Honeycombe długą chwilę patrzył na mnie, potem się uśmiechnął. Wróciłem do fotela i usiadłem, a on pokręcił głową i westchnął.
– Panie Yeates, no niech pan sam powie, jak mam zrezygnować z zamiaru zaangażowania pana? Już pan wykrył więcej niż ktokolwiek wcześniej. Muszę pana mieć…
Zacisnąłem zęby – to ostatnie zdanie zabrzmiało nieco inaczej niż wszystko, co powiedziane było wcześniej. Zesztywniał mi kark.
– Sądzę… – musiałem odchrząknąć, trzeba było to zrobić wcześniej, chrypa zdradziła moje zdenerwowanie. – Sądzę, że od tej chwili powinienem słuchać pana uważniej.
– Wcale nie. Mam nadzieję, że jest pan wystarczająco zaintrygowany…
– Jestem – przyznałem. – Ale jednocześnie mam twarde postanowienie, że dotrzymam słowa, które sobie dałem.
Guylord odetchnął głęboko. Poczułem, że za chwilę padną słowa najważniejsze w naszej rozmowie.
– Panie Yeates, MUSI pan wziąć tę robotę. Nie mam wyboru, muszę pana mieć. Dostanie pan wynagrodzenie, o jakim marzy kilku milionerów w naszym kraju, dostanie pan nieograniczoną pomoc, jeśli jej pan zażąda, dostaje pan sprawę absolutnie w pana stylu… – zawiesił głos.
– Niech pan skończy – zażądałem.
– I gwarancję, że pańskiej żonie i synowi nie spadnie z głowy przysłowiowy włos.
– I tu dochodzimy do sedna – odetchnąłem. Poczułem się lepiej, gdy padły te słowa. – Jeśli się nie zgodzę, to pańscy kozacy, niezdolni do jakiejś rewelacyjnej sprawy, okażą się akurat kompetentni do porwania kobiety i dziecka. Dobrze mówię, panie Guylord?
– Muszę pana mieć… – oświadczył po raz trzeci tego dnia.
– Dobrze. Nie mam argumentów. Biorę tę pana sprawę. Gdzie jest Pyma i Phil?
– Z tego co wiem, wracają właśnie do domu – powiedział spokojnie. – Chyba pan nie myśli, że trzymam ich gdzieś w piwnicy?
– Oczywiście, że nie. Może pan to zrobić w każdej chwili.
Nie odpowiedział. Ale nie musiał.
– No więc, jak powiedziałem, biorę. Jednocześnie ostrzegam…
– Tylko bez pogróżek, panie Yeates. Po co? Rozwiąże pan tę sprawę, później możemy bawić się w wojnę. Jeśli będzie się nam chciało. Ale to potem. Na razie zapraszam na Gołębią Wyspę. Może pan zabrać rodzinę, gwarantuję wspaniałe wakacje.
– Nie, dziękuję. Wolę, żeby nic się nie zmieniło w ich życiu. Zupełnie nic – zakończyłem z naciskiem.
Wzruszył ramionami i skinął głową, po czym wstał i podszedł do mnie. Wstałem również.
– Proszę mi wierzyć, wcale nie miałem zamiaru wywierać na pana nacisku. Miałem nadzieję, że uda mi się pana zaangażować w inny sposób. Naprawdę jest mi przykro. Liczę na wybaczenie i zmianę stosunku do mnie.
Nie zaryzykował podania mi ręki, wyminął mnie i skierował się do drzwi. Dotknął klamki i odwrócił się.
– Gdy będzie pan gotów, proszę zadzwonić do AKME. Po trzech godzinach będzie pan w mojej posiadłości. Nazywa się Veina.
– Dobrze. Może jutro. Tylko… wolałbym wiedzieć, co mam zrobić. Co się stało?
– Właśnie o to chodzi! – Pozwolił sobie na lekki uśmiech. – Chodzi o to, co się NIE STAŁO…
Skinął głową i wyszedł.
Nawet nie popatrzył na mnie. A trzeba było. Bo właśnie w tym momencie naprawdę mnie zaangażował.
Rozejrzałem się po livingu.
– Paludologia… – powiedziałem do siebie. – Nauka o bagnach. Życie nie jest już takie samo, gdy się wie takie rzeczy…
Usłyszałem czyjś chichot. To ja chichotałem. Usiłowałem wzbudzić w sobie przynajmniej niechęć do Honeycombe’a-Guylorda, lecz w głębi duszy cieszyłem się. Prawdę mówiąc, życie pisarza okazało się dość nudne. A honoraria i poklask nikłe albo bliskie temu.
Pogodę mieliśmy wspaniałą, jeden z tych dni, o których mówi się: „Co za piękny dzień!”, morze pod nami utrzymane w tonacji ciemnozielonej, zdrowe, chłodne, gładkie, jakby rozsmarowała je na olbrzymiej kromce łagodnie dłoń Pana Boga. Pilot w roztargnieniu patrzył przed siebie, poruszając lekko głową w rytm muzyki miękko pulsującej w znakomicie wytłumionej kabinie. Sięgnąłem do termosu, wstrzeliłem do swojej szklanki dwie kostki lodu i polałem odrobiną whisky. Pilot zerknął na mnie, szeroko się uśmiechając.
– Pogodę będzie pan miał jak rzadko – powiedział. – Chociaż tutaj zawsze jest pogoda – uzupełnił wesoło.
– Inaczej byśmy tu nie lecieli…
– A pewnie! Nie po to…
– Golf Echo BC! – wdarł się do kabiny równy głos końcówki werbalnej. – Golf Echo BC!
Pilot sięgnął ręką do pulpitu i dotknął palcem jednego z kilkunastu przycisków.
– Beta BC… – rzucił w kierunku szyby. – Zgłaszam podejście. Czas do lądowania: siedem czterdzieści pięć.
– Golf Echo BC. Proszę przyłożyć dłonie do dekonsora.
– Beta BC… Wykonuję. – Pilot wzruszył przepraszająco ramionami i wskazał brodą płytkę dekonsora. Po raz drugi tego dnia podpisałem się swoimi liniami papilarnymi i nie czekając na polecenie, pozwoliłem kamerze sfotografować siatkówkę oka. Identyczna procedura poprzedzała dwie godziny temu wejście na pokład latającej salonki Guylorda. Pilot postąpił tak samo jak ja.
– Golf Echo BC. Korytarz osiem dwa cztery. Czas siedem zero zero.
– Dziękuję, Beta BC – rzucił pilot zupełnie naturalnie, jakby rozmawiał z człowiekiem. – Wykonuję.
Wyłączył autopilota i przyspieszył nieco, wykorzystałem wbijające mnie w fotel ciążenie, osuszając do końca szklaneczkę. Dwie kosteczki lodu, już nie tak kanciaste jak przed chwilą, brzęknęły słabo, gdy odstawiłem szklankę do gniazda nad barkiem. Wschodni koniec wyspy, ku któremu się kierowaliśmy, wsunął się już pod dziób naszego pioniera. Wyglądał jak szczypce kraba albo przyciężkawy księżyc gdzieś między nowiem a pełnią. Albo jak sierp. Veina to głęboka zatoka, niezbyt szeroki pas ziemi obejmujący ją i wąskie pasmo grobli łączącej ten sierp-księżyc-kleszcze z o wiele większą pozostałą częścią wyspy. Od strony zatoki plaża kusiła wspaniałym niemal białym piaskiem, od zewnętrznej strony brzeg wyglądał raczej jak nieświeży lukier na wierzchu rogala – ciemne plamy kamienistych odcisków przeplatały się z jaśniejszymi piaszczystymi skrawkami. Na ostrzu sierpa, grubszej części kleszczy, widniała ścięta piramida dużego budynku pomalowanego na jasny brąz z lustrzanymi szybami strzelającymi we wszystkie strony jaskrawymi słonecznymi spojrzeniami.
– Sporo miejsca do kąpieli – powiedziałem.
– Jasne, ale nie radziłbym podpływać do zewnętrznych plaż – wesoło ostrzegł mnie pilot.
– Jak również podchodzić do lądowania niewyznaczonym korytarzem.
– Co kto lubi… – parsknął cichym śmiechem, nie odrywając spojrzenia od celownika, w którym cyrkowo utrzymywał cztery zera. – Wolałbym już skok z wieży w Syracuse.
Pionier łagodnie skręcił w lewo, posłuszny pulsującym zerom zawisnął na pół sekundy nieruchomo i miękko osiadł na murawie lotniska. Pilot kilkoma pstryknięciami wyłączył silnik i systemy pokładowe, potem wstał z fotela i szybko ruszył do wyjścia. Podniosłem się i ja.
– Proszę stanąć na tej płycie i zatrzymać się na kilka sekund. Wystarczy trzy, cztery, ale ja zawsze stoję dwa razy dłużej.
– Tak? – Wlazłem na miękki dywanik i pokiwałem się na stopach.
– Jak się pokażą pieski, podziękuje mi pan. Dwa bloodhoundy, doberman szybszy od błyskawicy i Nabuchodonozor, który tylko dlatego nie znalazł się w Księdze rekordów Guinnessa, że nikt go tam nie zgłosił. Zaraz je pan zobaczy.
Stałem cierpliwie na dywaniku, który nasączył moje obuwie zapachem mającym zapewnić mi bezpieczeństwo w raju Guylorda.
Trzy kroki przed schodami zatrzymał się butler i skłonił głowę.
– Dzień dobry panu – powiedział uprzejmie. – Może pan zejść, już wołam psy. Muszą pana poznać. – Przycisnął prawą dłoń do piersi.
Myślałem, że powie: „Ave, Caesar”, ale uruchomił tylko nadajnik. Zerknąłem na pilota, pożegnałem go mrugnięciem i zszedłem na murawę.
Zza budynku wyłonił się wąski ciemnobrązowy pocisk, który gnał w naszym kierunku, wyrzucając swoje ciało w przód i podciągając je po trzech sekundach lotu, niemal szybował z niesłychaną gracją, a połykał przestrzeń żarłocznie jak nieokrzesany pasibrzuch pasztet z Clichot. Kilka metrów przed nami zatoczył ostry łuk i ustawił się bokiem do mnie.
– Widział pan? – zawołał z tyłu podniecony pilot. – Nie pędzi na wprost, bo musiałby hamować w niewygodnej pozycji! Co za cwaniak!
– To jest Bolto – powiedział butler. – Już pana zna…
Bolto mrugnął i popatrzył na butlera. Musiał znaleźć w jego oku przyzwolenie, bo odwrócił się i wolno poszedł w kierunku cienia pod rozłożystą sosną. Nieznany mi nijaki mężczyzna podszedł do flyera.
– To Saba i Serwo. – Butler wyciągnął rękę i wskazał coś po mojej prawej.
Gnały do nas dwa wspaniałe bloodhoundy, pocieszny widok, jeśli nie jest się celem, do którego dążą piękne pieski w skórach za dużych o półtora numeru. Marszczyły im się łby, uszy fruwały wokół głowy, uderzały w szyje, niemal przeszkadzały w biegu, ale i tak nie próbowałbym wyścigu z nimi. Co prawda Bolto mógłby obiegać je wkoło i jeszcze wygrałby dowolny wyścig na dowolnym dystansie. Saba i Serwo – a może Serwo i Saba – rozdzieliły się tuż przed wyhamowaniem. Ustawiły się na wprost moich rąk, każdy wziął na siebie jedną i hałaśliwie, zupełnie inaczej niż dżentelmen Bolto, wciągnęły powietrze w nozdrza. Potem oba podeszły bliżej i podstawiły łby pod moje dłonie. Pogłaskałem je za uszami i rozejrzałem się dyskretnie. Gdzieś w pobliżu musiał być ten Nabuchodonozor. Złapałem spojrzenie butlera i popatrzyłem przez ramię. Było to bardzo potrzebne doświadczenie, wreszcie zrozumiałem, co naprawdę znaczy słowo „skamienieć”.
Potwór, który stał jakieś cztery metry ode mnie, miał wzrost i wagę irlandzkiego kuca. O ile bywają takie duże kuce! Na pewno zaś nie ma tak długich. Łeb miał podobny do muzealnego okazu szefa bizoniego stada i prawie tak samo żywe spojrzenie. Patrzył gdzieś obok nas, nie trudził się obwąchiwaniem mnie, a może zrobił to wcześniej? Raczej skłonny byłem przypuszczać, że polega na swoim ogromie. Zmusiłem się do oderwania spojrzenia od mastyfa, pomogły mi w tym Serwo i Saba, niecierpliwie podrzucając łbami. Podrapałem je raz jeszcze, jednocześnie zastanawiając się, czy lubią takie rozdygotane dłonie.
– No dobrze – powiedziałem do butlera. – Będę grzeczny. Coś jeszcze?
– Proszę. – Usunął się z nieistniejącej na kobiercu z trawy ścieżki i wskazał mi ręką dom. – Bagaż za chwilę będzie w pańskim pokoju.
Zrobiłem dwa kroki w asyście nowych przyjaciół i obejrzałem się do tyłu. Nabuchodonozor stał nieruchomo, ciężkim spojrzeniem przebijając sklepienie niebios. Butler ruszył zaraz za mną, dogonił mnie i szedł po mojej lewej. Gdy zerknąłem nań nieznacznie, przechwycił czujnie mój wzrok i pozwolił sobie na leciutki uśmiech.
– Robi wrażenie?
– Widziałem już większe konie – powiedziałem. – Aportuje? A co? Deski do surfingu czy podkłady kolejowe?
– Raz przyniósł wścibskiego dziennikarza.
Znudził mnie ten psi temat. Nie zwalniając, pochyliłem się i poklepałem bloodhoundy po łopatkach.
– No, chłopcy i dziewczynki! Uciekajcie!…
Natychmiast runęły do przodu, na ćwierć sekundy zostawiając za sobą skórę; jak na animowanym filmie dogoniła je dopiero po pierwszym kroku.
– Rozumiem, że był to wstęp do wykładu o zachowaniu w Veinie? – powiedziałem kwaśno. – Streść mi szybko pozostałe siedemdziesiąt dwa punkty…
– Nie przedstawiłem się, przepraszam. Proszę mówić do mnie Newell. A co do ograniczeń, to nie ma tu absolutnie żadnych. Przynajmniej dotyczących pana.
Sięgnął do kieszeni na piersi marynarki i wyjął mały koralik na krótkiej szpilce. Podał mi go w marszu.
– Wszystko tu jest – wyjaśnił. – Może pan korzystać z dowolnego pojazdu, otwiera bramę i załatwia sprawy w banku w tamtej części wyspy – wskazał dłonią za siebie, gdzie musiała znajdować się „tamta strona wyspy”.
Weszliśmy w cień rzucany przez budynek. Z tyłu dogonił nas wysoki wizg rozrusznika pioniera przechodzący w dostojne buczenie niezawodnego silnika. W ogromnej szybie zobaczyłem odbicie Nabuchodonozora: obejrzał się leniwie, chwilę trwał nieruchomo, patrząc na flyera – widocznie zrezygnował z przytrzymania łapą zabawki – dostojnie odsunął się o cztery czy pięć kroków, zwalił ciężko na trawę i ignorując potężne strumienie powietrza, ułożył do drzemki w pełnym słońcu. Prawie na pewno był największym psem na kuli ziemskiej, na pewno zaś był najlepszym psim aktorem na tejże.
Newell zwolnił nieco, jednocześnie wskazując kierunek ręką.
– Tędy dostanie się pan do swojego pokoju niezależnym korytarzem – powiedział. – Drzwi otwiera tylko quide. – Pokazał palcem na moją dłoń, w której zaciskałem otrzymany przed chwilą koralik.
– Tylko?
– Tylko – powtórzył z mocą.
Jakby intonacja mogła mnie do czegokolwiek przekonać! Wsunąłem koralik do kasetki w bransolecie zegarka i podszedłem do drzwi. Nie otworzyły się. Stuknąłem w nie palcem.
– Coś jeszcze? – odwróciłem się do Newella.
– Własne hasło. – Wskazał mikrofon, wystającą ze ściany płytkę cal na cal. – Drugie drzwi, prowadzące na ogólny korytarz, mają standardowy dekonsor. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę mnie wezwać. Za półtorej godziny będzie tu pan Guylord. W tej chwili jest tu tylko panna Tada Ventham. Ostatnio widziałem ją na plaży.
Odwrócił się na pięcie, zamierzając odejść.
– Hej! – zatrzymałem go. – A jeśli zmienię obuwie? Pieski zdejmą mi je z nóg razem ze stopami?
– Przepraszam, nie wyjaśniłem tego do końca. Wystarczy zrobić krok w jakimkolwiek pomieszczeniu domu. Tylko tyle.
Zrobił ze mnie durnia, as kuty! Mruknąłem powątpiewająco:
– Czy to na pewno niezawodna metoda?
– W każdym razie lepszej nie ma – uspokoił mnie i odczekawszy chwilę z pytająco przekrzywioną głową, pochylił ją w lekkim ukłonie i zniknął za rogiem domu.
Nacisnąłem przycisk na ścianie i powiedziałem:
– Banał.
Drzwi wsunęły się w ścianę nadspodziewanie raźnie. Wszedłem do kabiny windy, a po trzech sekundach jazdy lustrowałem swoje nowe mieszkanie. Stałem w części livingu oddzielonej od reszty ścianką, drzwi na korytarz „ogólny”, jak powiedział Newell, były tuż obok. Za ścianką rozpościerał się spory pokój z esowatą kanapą i niemal tak samo dużym barkiem. Cztery masywne fotele i dwa lekkie krzesełka. Wall Street, czyli ogromny odbiornik TV, dwa utrzymane w kolorystyce wnętrza obrazy i jedna kompozycja przestrzenna naprzeciw kanapy. Cztery lampy na wysięgnikach, dywan od jednego krańca horyzontu do drugiego, warujące przy ścianach popielniczki. Podszedłem do drzwi znajdujących się w ścianie naprzeciw wejścia. Sypialnia i oddzielony ruchomą ścianą gabinecik. Moja walizka jakimś cudem stała już obok wpasowanej w ścianę szafy. Łazienka. Wróciłem do livingu. Oceniłem rozmieszczenie popielniczek i zapaliłem papierosa, oczekiwałem, że wszystkie pięć rzucą się do mnie, lecz musiały się jakoś komunikować ze sobą – podskoczyła tylko jedna i grzecznie jechała przy nodze, gdy szedłem w kierunku barku. Był równie dobrze wyszkolony – rozwarł przede mną swoje wnętrze, gdy tylko wyciągnąłem w jego kierunku dłoń. Nieco zbyt służalczy jak na mój gust, ale darowałem sobie uwagi. Za to wnętrze miał bogate. Zmusiło do zastanowienia się przez cholernie długą chwilę. Zemściłem się, robiąc niezwykle pracochłonny koktajl Lerby’ego, na który nigdy nie mam czasu, a w knajpach robią go z byle czego i byle jak. Po około sześciu minutach był gotowy, niezły czas, wspaniały smak. Smakowałby Pymie. A!… Powiedziała wczoraj:
– Wierzysz mi, że się mimo wszystko cieszę?
– Cieszysz się? – zaskoczyła mnie.
– A tak. Gdybyś widział siebie spojrzeniem wypalającego dziury w policyjnych patrolerach, zaciskającego palce podczas oglądania reportaży z obław i topiącego wzrokiem pancerne szyby wystawowe sklepów z bronią… Poza tym wiem, gdzie schowałeś kluczyki od bastaada, i nawet domyślam się, gdzie go trzymasz. Założę się nie wiem o co, że ma pełny zbiornik, a w bagażniku trzymasz kilka metrów linki i termos ze świeżo zaparzoną kawą.
Żuchwa opadła mi tak, że do ust mógłby wskoczyć zając, nie kalecząc sobie uszu. Potem odzyskałem władzę nad odpowiednimi mięśniami, nawet całkiem zgrabnie usiadłem.
– Od dawna? – wykrztusiłem.
– Ho, ho! Bawiła cię pierwsza książka, prawda? W drugiej już tylko wyżywałeś się na biednych przestępcach. Kilka razy widziałam, jak półgłosem czytasz swoje dialogi. Leniwie sączyłeś słowa zdolne położyć na łopatki nosorożca…
– Dość, Pyma! Błagam! – Poderwałem się z fotela i przycisnąłem ją do siebie tak, że nie mogła wyartykułować ani słowa. – Już nigdy nie będę uważał, że jestem mistrzem intrygi! Zawsze będę się ciebie radził, nie będę niczego ukrywał…
– No to powiedz, dlaczego wziąłeś tę tajemniczą robotę – przerwała mi lekkim tonem.
– Po prostu facet trafił na chwilę słabości… – skrzywiłem się. – Wiesz, jaki jestem miękki pod pancerzem widocznym…
– Taki sobie zwykły facet? – zapytała równie lekko.
Zbierała punkty do ostatecznej rozgrywki. Gorączkowo szukałem jakiegoś ukrycia.
– Niemal tak… – powiedziałem, przezornie kryjąc się za gardą tego „niemal”.
– I taki sobie NIEMAL – podkreśliła to słowo – zwykły facet przynosi ci twoją licencję? Na dodatek wzbogaconą o literkę A, co jak kiedyś sam tłumaczyłeś, znaczy, że policja kraju, a może i kilku krajów, otwiera na twój widok ramiona i sejfy z najtajniejszą informacją?
Wysunęła się z moich odrętwiałych objęć i zaczęła odliczać:
– Raz! Dwa! Trzy! Cztery!
– Dajcie ręcznik – rzuciłem przez ramię. – Zgoda. To nie jest zwykły facet i to nie jest zwykła sprawa… Koniec informacji.
– I to cię pokonało?
Szybciej niż laserowa drukarka odmówiłem przekonywającą modlitwę i rzuciłem się w odmęty kłamstwa.
– Siadaj w takim razie… – westchnąłem. – Zrobić coś do picia?
– Proponujesz to szczerze czy chodzi ci o zwłokę?
– Fifty-fifty… – Na początek zawsze dobrze jest zyskać zaufanie okłamywanego jakimś przyznaniem. „Podręcznik zaawansowanego kłamcy”, strona siódma.
Nie czekając na decyzję, podszedłem do barku i zrobiłem dwa manhattany różniące się od siebie tylko ilością angostury. Podałem ten łagodniejszy Pymie i usiadłem obok niej na oparciu fotela. Miałem nadzieję, że długo nie wytrzyma z zadartą głową i łatwiej mi będzie łgać.
– No więc… – łyknąłem, żeby stworzyć wrażenie zakłopotanego. – Wiesz, że większość swojego życia spędziłem…
– E-h-h! – Pyma przeciągnęła się w fotelu i zapadła w niego. – Obudź mnie, jak przestaniesz truć…
– Poczekaj! Już idzie sedno. Rzeczywiście nie mogę sobie znaleźć miejsca. Pisanie jest fajne, nawet bardzo, ale muszę się kręcić między żywymi ludźmi, taką mam naturę, że bawi mnie grzebanie w kłamstwach. Ich wykrywanie podbudowuje mnie, dowartościowuje. A książki… Kapitalna praca, dopóki piszę o czymś świeżym, co niedawno przeżyłem. Próbowałem przypomnieć sobie stare sprawy. Nic z tego. Nudne jak małże w oleju. Pisanie nie sprawia mi przyjemności, lenistwo zaś nie daje forsy. I tak, i siak, i owak musiałbym wkrótce zabrać się do jakiejś roboty. A wiesz, że nie mam żadnych kwalifikacji… Tylko nie mów mi, że mógłbym zostać magazynierem w CBI…
– Nie, tego nie mówię…
– A co mówisz?
– Właśnie nic. Tylko musisz mi obiecać, że nic ci się nie stanie, to raz, i dwa: że podjęcie się tej sprawy nie ma żadnej utajonej otoczki!
Nadzwyczaj długo mogła siedzieć z przekręconą i zadartą do góry głową! Wyjąłem papierosy i przypaliłem dwa. Podałem jednego Pymie i gestem poprosiłem o popielniczkę. Kiedy się odwróciła, powiedziałem z namysłem:
– O drugim punkcie nawet nie ma co mówić… – Pyma zajęta sięganiem po popielniczkę nie odezwała się, w duchu podskoczyłem kilka razy ze szczęścia. – A pierwszy… Cóż, wiesz, że kocham życie i mam zamiar zjeść go tyle, ile mi odmierzono, i raczej więcej niż mniej, na mniej się nigdy nie zgodzę!
– Czyli…
– Czyli! – przerwałem jej. – Nie ma problemu! Wyjadę na kilka dni, a potem wracam i będę się zmagał z kimś czy z czymś. Na razie jadę dowiedzieć się, o co chodzi. Może nawet okaże się, że zrezygnuję ze sprawy? – „Podręcznik zaawansowanego kłamcy”, strona siedemnasta i sto trzecia.
Pyma poderwała się z fotela i w tej samej chwili do domu wpadł Phil.
– Opowiem wam kawał! – wrzasnął.
– Nie-e-e! – ryknęliśmy zgodnie z Pymą.
– Ta-a-ak!!! – pokrył wrzaskiem nasz opór.
W nocy Pyma wróciła do naszej rozmowy. Oszczędzała mnie jednak wyraźnie.
– Owen? – Poczułem, co się święci, starannie sapałem przez nos. – Na pewno jesteś znakomitym detektywem, jestem też przekonana, że piszesz świetne czytadła… – Poruszyła się obok mnie i tchnęła prosto w ucho: – Ale kup Philowi ten nowy rower inercyjny i naucz się od niego, jak się mnie okłamuje!
Nie wytrzymałem i roześmiałem się. Odwróciłem się do niej. Gdzieś mniej więcej w godzinę później zapytałem:
– Czy to nie ty kupiłaś mu zupełnie niespodziewanie kilka dni temu latawca z solarami? A przedtem łóżko z kompletem bajek?
Pyma starannie sapała przez nos.
„Ludzie z tamtej strony świata”
„Ludzie z tamtej strony czasu”
„Flashback”
„Flashback 2. Okradziony świat”
„Furtka do ogrodu wspomnień”
„Brat marnotrawny”
„Władcy nocy, złodzieje snów”
„Ostatnia przygoda”
„Sierżant Kaszel rulez!”
…Wyjąłem z kieszeni papierosy i używając jako popielniczki pustego pojemnika na dyski, siedziałem i czekałem, aż Doug zacznie mówić.
– Jest sprawa – powiedział.
W zwykłych okolicznościach wykorzystałbym pauzę na kilka dowcipnych wstawek, ale z jego wyglądu wywnioskowałem, że normalne okoliczności skończyły się kwadrans i cztery kilometry temu, gdy spałem w swoim łóżku. Zaciągnąłem się. Wypuściłem dym. Doug milczał.
– Nawet nie wiem, od czego zacząć… – znowu zamilkł.
Mój język poderwał się niczym autonomiczny organ, chcąc udzielić strapionemu Sarkissianowi kilku rad. Ledwo udało mi się poskromić padalca, lecz czułem, że długo nie wytrzyma.
– Powiedz, co jest, bo aż mnie świerzbi, żeby sobie poużywać.
– Nie próbuj…
– Nie próbuję, ale to bardzo męczące. Powiedz wreszcie coś…
– Dokonano największej kradzieży w historii świata. Większej nie będzie, bo być nie może…
– Wycięli z gleby i wywieźli Fort Knox?
– Jesteśmy… jako kraj… skompromitowani na wieki wieków – mówił, nie zwracając uwagi na moje pytanie. – Plajta! Słowo „pośmiewisko” zostanie zastąpione słowem „stanowisko”…
– Przestań biadać nad stanem Stanów! Obudziłeś mnie, żeby się wyżalać przy użyciu ogólnikowych prognoz?
Sarkissian wstał chyba tylko po to, żeby móc mocniej uderzyć dłonią w stół.
– Kurważ mać! – wydusił z siebie. – Jestem załamany… Uwierzyłem mu.
Sarkissian bełkoczący, Sarkissian niezdarnie klnący, Sarkissian niemogący zebrać myśli…
– Będę milczał, a ty mów – zaproponowałem. – Chcesz papierosa?
– Nie. Słyszałeś o wystawie z okazji trzechsetlecia Konstytucji?
Formalnie było to pytanie, ale w kontekście obudzenia mnie w środku nocy odebrałem to jako informację podstawową.
– Gdyby nie to, że wystawa ma być otwarta za sześć tygodni, a eksponaty przylecą tydzień wcześniej, pomyślałbym, że mówisz coś o kradzieży tych obrazów… – powiedziałem ostrożnie, czując, że moje wnętrzności przestawiają się na produkcję lodu.
– To była informacja podana dla zmylenia. – Doug usiadł, poderwał się i rozpoczął marsz wzdłuż dłuższego z boków prostokątnego ekranu. – W rzeczywistości obrazy przyleciały do nas cztery dni temu i zaraz potem wystartowały w dalszą drogę.
– Nikt nie zauważył, że Gioconda nie wisi na swoim miejscu?
– Większość najsłynniejszych dzieł zastąpiły kopie, niektóre muzea zamknięto z powodu remontów, inne z tytułu zmiany ekspozycji. Wyglądało na to, że nikt się niczego nie domyśla. Nawet szefowie muzeów, z których pożyczyliśmy obrazy, nie wiedzieli, co i w jakim terminie będzie transportowane do Lincoln. Uznając, że rozkładanie na partie zwiększy ryzyko, zdecydowaliśmy się przewieźć wszystko razem i w ten sposób ułatwiliśmy komuś robotę.
– Powiedz krótko: obrobili transport tych dzieł?
– Nie da się powiedzieć krótko, Owen. Prado, Luwr, Ermitaż – wyciągnął w moim kierunku trzy palce – załatwione! Takie miasta jak Drezno, Duisburg, Heidelberg, Amsterdam, Oslo, Barcelona, nie mówiąc już o Watykanie… załatwione. Owen… Mówiło się o wystawie przez duże „W”, ale tylko kilkanaście osób wiedziało, co to naprawdę będzie! To co wiesz ty, co podaliśmy do prasy, to jedna dwudziesta prawdy. Miała nosić tytuł „Dwadzieścia wieków malarstwa” i był to najskromniejszy tytuł, jaki dało się wymyślić!
– Zawsze wydawało mi się, że nawet nasza megalomania jest największa. – Wrzuciłem niedopałek do pojemnika i zapaliłem następnego papierosa. Musiałem coś powiedzieć, żeby dać Sarkissianowi czas na otarcie potu z czoła.
– Wiesz, kto tam był? – zapytał rzucając mokrą chusteczkę. – Wymienię tylko część. Uważaj! Rubens, Rublow, obaj van Eyckowie, Botticelli, da Vinci, Michał Anioł, Rafael, Tycjan, Tintoretto, Bruegel, Dürer, Holbein, Watteau, El Greco, Velázquez, Goya, van Dyck, Rembrandt, Gainsborough, Gericault, Delacroix, Riepin, Renoir, Manet, Monet, Degas, Cézanne, van Gogh, Wrubel, Picasso, Dali, Giotto, Snyders, Pissarro, Sisley, Gauguin, Kokoschka, Kandinsky, Klee, Toulouse-Lautrec… – Odetchnął głęboko i potrząsnął głową. – Wymieniłem tylko tych, których zapamiętałem. Łatwiej byłoby wymienić tych, którzy się nie zmieścili. Rozumiesz? – Skinąłem głową. – Całe światowe malarstwo. Nie wiem, czy coś cennego zostało na swoim miejscu. Chyba że w prywatnych kolekcjach. Groza…
– Zgoda. – Otworzyłem usta, żeby poprosić o sole trzeźwiące albo dwa łyki bourbona, ale zrozumiałem, że dzisiejsza noc nie jest najlepsza na tego rodzaju zachcianki. – No to wiem, co ukradziono, domyślam się też, że wyniki masz mizerne albo żadne. Trochę więcej patroli pęta się po mieście, pewnie dzieje się tak w całym kraju. Patrolują, nie wiedząc, czego mają szukać, tak? – Doug skinął głową. – Właśnie… Tylko nie wiem, czego spodziewasz się po mnie. Nawet mój geniusz nie może się równać z CBI i całą policją kraju. O co więc chodzi?
– O pomysł. Brak nam pomysłu. Daj nam ideę, a pognamy za nią chyżo jak gepardy! Bo w tej chwili przebieramy nogami w miejscu.
– Pomysł…! – parsknąłem i natychmiast spoważniałem. – Z przyjemnością, tylko nie wiem, czy go mam. Jeśli wy…
– My! – zawołał. W jego ustach zaimek ten po raz pierwszy zabrzmiał jak obelga. – Ja ostrzegałem, przekonywałem… Bałem się tego przedsięwzięcia. Ale pion strategiczny był pewny swego jak nikt i nigdy.
– Będziecie mieli nowy pion strategiczny – mruknąłem.
– Jeśli CBI będzie jeszcze istniało…
– No, jeżeli tak zaczynasz mówić, to lepiej opowiedz, jak to zostało zrobione…
– Odsuń się, zobaczysz wszystko na ekranie.
Posłusznie przesunąłem swój fotel i pojemnik popielniczkę pod ścianę. Doug jednym szarpnięciem ustawił blat stołu w pionie. Ekran cieszył oko spokojną szarością.
– Zacznę od tego, że każdy z obrazów zapakowany był w próżniowy pojemnik ze stali Reisendorfera, praktycznie niemal niezniszczalny i niekłopotliwy w otwarciu. Lepiej, żeby złodziej otworzył kasetę, niż żeby zmasakrował i ją, i jej zawartość. Tak więc wszystkie płótna były w przygotowanych futerałach. – Dotknął jednego z szeregu przycisków na obrzeżu ekranu. – Napad miał miejsce między Kansas City i Lincoln, zaraz po przekroczeniu granicy stanu. Przebiegło to tak. Wóz wyglądający jak ciężarówka do przewożenia cytrusów jechał drogą… – na ekranie pojawił się widok szosy z lotu ptaka – …numer AS trzysta czterdzieści dwa. Droga ta cztery dni wcześniej została sprawdzona i zamknięta dla ruchu pod pretekstem prac remontowych.
– Maskowanie?
– Pełne. Dwie ekipy naprawdę pracowały tam nad rzeczywiście nie najlepszą nawierzchnią. Tu nie mogło być żadnych podejrzeń. Nie chciałbym ci nic sugerować, ale to nie mogła być przypadkowa sprawa.
– Przeciek…? – Szybko machnąłem dłonią. – Nie, leć dalej.
– Tak więc jedzie ciężarówka… – Na ekranie pojawił się wóz widziany z góry, w dolnym prawym rogu obejrzałem go ze wszystkich stron. – Przed nią… Aha! Tuż przedtem „remont” został zakończony, usunęliśmy znaki ograniczenia ruchu, ale gęste patrole miały zatrzymywać każdy pojazd. To samo z drugiej strony. Konwój otwierają cztery samochody z obstawą, sześć go zamyka. W kabinie trucka kierowca i czterej doborowcy. O piętnastej czternaście następuje atak. Zobacz jak… – Obraz drogi pokryła drobna ospa. – Ktoś naszpikował szosę na odcinku ośmiuset metrów dwudziestoma tysiącami mikroładunków. Zdalnie odpalone ładunki w pół sekundy załatwiły całą obstawę. Natomiast pod ciężarówką wybuchły małe rakietki wykonane chyba specjalnie na tę okazję. Przebiły pancerz, zdemolowały kabinę i pokaleczyły ludzi. Komp uruchomił hamulce. Co jeszcze…? No tak! Nad konwojem przez cały czas wisiał flyer. Były dwa, zmieniały się w miarę zużywania paliwa. Jeden właśnie zatankował i ruszał nad konwój, gdy drugi zaczął tracić wysokość. Jakoś wylądował… Zestrzelili go oczywiście. Kiedy ten pierwszy nadleciał nad miejsce napadu, było już po wszystkim.
Na ekran wrócił obraz sprzed kilkunastu sekund – ciężarówka z rozbitą kabiną, dziesięć unieruchomionych samochodów. Siedem z nich płonęło…
Konwersja do plików epub i mobi
2016