Ludzie z tamtej strony czasu - Eugeniusz Dębski - ebook

Ludzie z tamtej strony czasu ebook

Eugeniusz Dębski

4,2

Opis

Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to z pewnością najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).

Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej serii science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.

Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010

 

Druga część przygód detektywa przyszłości Owena Yeates. Tym razem chodzi o... czas. Czy można go spowolnić, tak aby skorzystała na tym cała ludzkość w ogólności, a poszczególni ludzie w szczególności? A może Krater Zgubionego Czasu to zwykła blaga, a firma Time Exploring Company jest sprytnym oszustwem? Owen Yeats zamierza odpowiedzieć na to pytanie, nic mu nie przeszkodzi.

 


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (32 oceny)
12
15
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




EUGENIUSZ DĘBSKI

LUDZIE Z TAMTEJ STRONY CZASU

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2016

Redakcja i wszystko: EuGeniusz Dębski

Redakcja techniczna: Nooray

Copyright © EuGeniusz Dębski 2016

Okładka Copyright © Joanna Szlanga 2016

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2016

e-wydanie I

ISBN 978-83-7949-196-4  epub978-83-7949-197-1  mobi

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

– Nie jesteś dziś człowiekiem, Marlowe.

– Może nigdy nie byłem i nigdy nie będę. Może jestem porcją ektoplazmy z licencją detektywa. Może wszyscy powoli stajemy się tacy w tym zimnym, niedogrzanym świecie, gdzie zawsze dzieją się rzeczy niewłaściwe, a nigdy właściwe.

Raymond ChandlerSiostrzyczka

Prolog

Automatyczny dezynfektor przemierzał korytarz oddziału reanimacji cztery razy na dobę. Wyglądał jak duży tłok bez dna: jeździł w tę i z powrotem, bezsensownie i uparcie usiłując sprężyć powietrze w czworokątnym cylindrze korytarza. Najeżdżał na mnie już dziewięć razy. Teraz przystanął, cierpliwie czekając, aż przejdę przezeń jak tresowany tygrys przez płonącą obręcz. Skierował się na koniec pomieszczenia, pod okno, gdzie szczególnie starannie oczyszczał ściany i podłogę z naniesionych przeze mnie bakterii. Za każdym razem gdy przygotowywałem się do skoku przez obręcz, tryskał mgłą jakiegoś preparatu, dzięki czemu chyba już po drugim razie cały tchnąłem specyficznym szpitalnym zapachem świeżości i choroby. Cholernej czystości. Po każdej dezynfekcji szedłem do łazienki, by przynajmniej z twarzy i dłoni zmyć osad dezopary. Gdy dziewiąty raz wróciłem z sanitariatu i oparłem się o ścianę przy oknie, dobiegł mnie szept:

– Pst! Proszę pana!

Pielęgniarka stała w głębi korytarza, trzymając dłoń na klamce, drugą ręką przywoływała mnie, jakby sam szept nie wystarczał. Szybko przemierzyłem dzielący mnie od niej odcinek. Zasłoniła piersią drzwi i zatrzymała mnie gestem otwartej dłoni.

– Odzyskał przytomność – powiedziała wolno i wyraźnie jakby w obawie, że słabo znam amerykański i mogę ją opacznie zrozumieć. – Żadnych rozmów! Może go zabić głośniejszy dźwięk. Tylko dlatego pana wpuszczamy, że on ciągle pana wzywa i denerwuje się. Proszę go uspokoić i od razu wyjść.

– Dobrze, siostro. Przyrzekam.

Wpatrywała się we mnie kilkanaście sekund, szukając w moim spojrzeniu pretekstu, który pozwoliłby jej wycofać się z zezwolenia na wizytę. Bardzo, najbardziej w świecie pragnęła zakazać mi widzenia z Yayotem, ale nie miała szczęścia. Odsunęła się, okraszając ten ruch zgrzytem zaciskanych zębów.

Trąciłem końcami palców klamkę i gdy drzwi wsunęły się w ścianę, wszedłem do pokoju. Trzy długie, ciche kroki przeniosły mnie do łóżka, na którym w plątaninie różnej grubości przewodów i rurek leżał Yayot. Oplatało go to wszystko szczelnie niczym kilka warstw sieci narzuconej na ciało. Widoczne było tylko jedno oko, prawe. Po chwili, gdy zaczął mówić, ujawniła się mała szczelinka w miejscu ust. Powieka na krótko odsłoniła gałkę oczną, mętną i z krwawymi zaciekami. Szept był niesłyszalny. Pochyliłem się. Yayot coś mówił, lecz zrozumiałem, a raczej domyśliłem się, o co chodzi, dopiero po piątym chyba wysłuchaniu tej samej sekwencji dźwięków. Spróbowałem nadać swej twarzy dziarski wyraz i wyprostowałem się. Uśmiech kosztował mnie tyle energii co wypchnięcie ciężarówki z błotnistego dołu, ale udało mi się na krótko przykleić go do twarzy.

– Dobrze, Yay. Będę uważał, na pewno. Nie przejmuj się mną i szybko wracaj do roboty, nie stać mnie na fundowanie pracownikom wylegiwania się tutaj. Skracaj pobyt do minimum. No! – Kiwnąłem energicznie głową i poszerzyłem uśmiech. – Na razie!

Starałem się nie śpieszyć, specjalnie zrobiłem aż cztery wolne kroki i jeszcze w progu pomachałem dłonią. Dopiero gdy drzwi się zamknęły, biegiem ruszyłem do najbliższej toalety.

Woda była za ciepła, choć spłynęło jej kilkadziesiąt litrów na moją twarz i głowę; lustro, pozornie gładkie i czyste, wciąż odbijało obcą, rozfalowaną twarz, a przynajmniej twarz, jakiej nie chciałbym prezentować – szarą, ozdobioną jak tani tort dwoma rodzynkami rozbieganych, wytrzeszczonych oczu. W stulonych dłoniach nie udało się utrzymać więcej niż kilkadziesiąt kropli wody. Długo piłem. Zużyłem rolki ręcznika. Skutek był taki, jakiego oczekiwałem, czyli żaden.

Na końcu korytarza znalazłem drzwi z napisem: Walter C. Olheiser. Dotknąłem klamki. Wstał na mój widok, gestem wskazał fotel. Sam po chwili wahania podszedł do zestawu kaset na całej ścianie pokoju i wyjął z wnętrza jednej butelkę bourbona. Bez zbędnych pytań nalał mi pół szklanki i ciurknął sobie. W jego porcji nie utopiłaby się nawet sparaliżowana mucha. Podał mi szklankę i usiadł w drugim fotelu. Przytrzymałem pierwszy łyk na języku, aż poczułem smak alkoholu. Trwało to długo, ale następne łyki były już szybsze.

– Posłucha pan pana Radera? – zapytał.

– Co?

– Mamy podgląd do separatki. Zrozumiałem, że prosił, aby pan wycofał się z tej sprawy.

– Jest pan pewien? – zabełtałem whisky.

– Jestem. Zresztą jego stan jednoznacznie wskazuje, że macie do czynienia ze zwierzętami, bestiami. Nawet zwykły oglądacz kryminałów zrozumie, że nadepnęliście komuś na odcisk. – Wychylił się w moją stronę i starał się mówić bardzo przekonująco.

– Rzadko oglądam kryminały. – Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się ostrożnie. Pochwaliłem siebie za przezorność: podrażnione dziesiątkami wypalonych przez noc papierosów gardło syknęło i zapiekło.

Doktor Walter C. Olheiser nie zrozumiał mnie albo udał, że nie zrozumiał, bo wstał i przyniósł jakąś tekturkę. Usiadł ponownie, kładąc kartonik na stoliku. Patrzyłem w ścianę.

– Panie Yeates – nie ustawał – Rader ma oderwane prawe ucho, wybite lewe oko, złamaną żuchwę po prawej, złamane lewe ramię, prawe przedramię, wyłamane palce lewej dłoni. Dalej… – nabrał powietrza do płuc – …odbitą prawą nerkę, zmiażdżone lewe jądro i prawe kolano, złamaną lewą goleń i pogruchotane prawe śródstopie. Niech pan popatrzy – podsunął mi kartonik.

Oderwałem wzrok od ściany. Sylwetka mężczyzny narysowana czarną kreską na białym papierze była upstrzona czerwonymi znaczkami. Gdyby poprowadzić od góry ku dołowi linię łączącą te znaczki, utworzyłaby nieregularną spiralę. Mężczyzna na kartoniku nie miał rysów twarzy Yayota, ale to był on. Zatrzęsła mi się głowa, jakby puściły jakieś przeguby albo kręgi szyjne nagle się obluzowały.

– Zaserwowali Raderowi gigantyczną porcję środków znieczulających – powiedział.

Pomyślałem, że część tej porcji przydałaby się teraz i mnie. Walter C. Olheiser był pewnie kiepskim lekarzem, skoro tego nie zauważył. Musiałem postukać palcem w szklankę, by zrozumiał, czego mi trzeba. Westchnął i przyniósł butelkę. Zaoszczędził trochę, pomijając siebie, lecz do mojej nalał szczodrze.

– Tylko dlatego jeszcze żyje – podsumował i zawiesił głos.

Wlałem do ust połowę porcji.

– Będzie żył? – zapytałem, patrząc przed siebie.

– Być może. Jeśli przetrzyma te dawki leków, osłabienie spowodowane upływem krwi i parę innych rzeczy. Wie pan, mam już długą praktykę, rzadko angażuję się uczuciowo w leczenie jakiegoś pacjenta, muszę mieć dystans, ale tak jak współczuję Raderowi… – Sięgnął bez pytania do mojej paczki i zapalił również. Przez chwilę szamotał się wewnętrznie, w końcu profesjonalne podejście do dyżuru zwyciężyło i nie nalał sobie już ani kropli. – Obiecuję, że zrobię wszystko, co tylko będzie możliwe… – zakończył zdanie wzruszeniem ramion.

Złamałem papierosa w popielniczce i starannie go zgasiłem. Uścisnęliśmy sobie dłonie bez słowa. Dopiero pod drzwiami przypomniałem sobie coś, o co chciałem zapytać. W tej samej chwili Olheiser zawołał:

– Panie Yeates! Może przyda się panu ta karteczka, która… – odchrząknął – …była przypięta do penisa Radera.

Sięgnął do stosu papierów na biurku i zrobił dwa kroki z wyciągniętą dłonią. Mały karteluszek był poplamiony krwią. Wziąłem świstek do ręki i przeleciałem wzrokiem kilka wierszy, kombinację łacińskich nazw, skrótów i cyferek. Zwykła czcionka z małej kieszonkowej drukareczki, jakich miliony noszą w kieszeniach rodacy. Olheiser zakręcił palcem w powietrzu, odwróciłem kartonik. Tu tekst był bardziej dla mnie zrozumiały: „Mamy całe wagony takich specyfików. Ale zawsze może zabraknąć”. Trzymając kartkę za rożek, na którym nie było krwi, wsunąłem ją do kieszeni i skinieniem podziękowałem lekarzowi.

– To są te dawki, które w niego wpompowali – powiedział jeszcze. – Od fachowca do fachowca. – I dodał: – Proszę dzwonić.

Kiwnąłem głową i wyszedłem.

W recepcji na dole opłaciłem podłączenie mojego komputera do sieci szpitalnej i otworzyłem rachunek za leczenie Yayota.

Na ulicy długo przypominałem sobie, gdzie zostawiłem samochód. Na szczęście był blisko. Silnik posłusznie zaskoczył, gdy tylko dotknąłem dekonsora, włączyłem się do ruchu i bez pośpiechu pojechałem do domu. Zostawiłem wóz przed garażem i odebrawszy po drodze z kasety towarowej zakupy sprzed trzech dni, wylądowałem w końcu w mieszkaniu. Wstawiłem torby do kuchni i nie rozbierając się, zalogowałem się na serwerze szpitala. Od tej chwili miałem być na bieżąco informowany o każdej zmianie stanu Yayota. Upakowałem zakupy w lodówce, zaparzyłem pół wiadra kawy, na koniec połknąłem podwójny zestaw neuroplegów.

Zdążyłem wypić ćwierć butelki kukurydzianki i rozegrać z kompem jedną całą i prawie połowę drugiej partii gao-in, kiedy komp przerwał grę, by przekazać sygnał ze szpitala. Nie ruszyłem się z miejsca i nie zapoznałem ze szczegółami walki o życie Yayota Radera. Dowiedziałem się tylko, że dwadzieścia sześć minut trwała akcja reanimacyjna, a więc doktor Walter C. Olheiser dotrzymał słowa. Potem komputer szpitalny przekazał standardowy komunikat zredagowany w oszczędnym, lecz nie suchym tonie. A jeszcze później mój komp drobniutkimi literkami poinformował mnie, że dokonał przelewu na konto szpitala. Doktor Olheiser nie odezwał się. Tak więc przejście Yayota na tamten świat załatwiły – jakby między sobą – dwa komputery.

Sprawdziłem stan swojego konta i nakupiłem za dwie trzecie sumy sprzętu, który miał mi pomóc pomścić śmierć Yayota Radera i wcześniejszą Claude’a Scarrowa. I innych, których nazwisk i imion wtedy jeszcze nie znałem.

Rozdział pierwszy

Poklepałem się po lewej piersi, po kieszeni, gdzie spoczywał archaiczny zasilacz aparatu słuchowego wmontowanego w okulary. Tak to wyglądało z boku, w rzeczywistości aparat słuchowy został zastąpiony aparatem fotograficznym. Moje poklepywanie po wypukłej kieszonce i inne energiczne działania kosztowały Ariadnę Wood dwieście dolarów za dzień śledzenia i zbierania dowodów zdrady jej małżonka. Ten ostatni za każde klepnięcie, które skutkowało wyraźnym jak cholera zdjęciem, zapłaci przy rozwodzie dużo więcej, ale to już nie było moją sprawą. Chociaż z przyjemnością prowadziłbym ją dłużej. Klienci nie wyłamywali drzwi w mojej agencji, toteż z nudów potraktowaliśmy trywialną rozwodówkę jak symulację sprawy najwyższej wagi – zmienialiśmy się na „ogonie” co trzy dni, a wolny czas traktowaliśmy jak wakacje. Yayot przesiadywał w bilardziarniach, Claude rwał dziewczyny jak porzeczki, a ja dusiłem się w saunach i nawijałem kilometry w basenach. Na szczęście Rem Wood nie siedział zbyt długo w jednym miejscu. Połączył przyjemne z pożytecznym i w dziewięć dni przemierzył odległość z Chicago do Flagstaff przez Iowę, Nebraskę, Kolorado, Nowy Meksyk, po drodze wizytując swoje filie i zabawiając się spontanicznie z Simą Cavendisch. Jego małżonka zaakceptowała wydatki naszej trzyosobowej ekipy i dorzuciła premię za pozytywny wynik. Praca była lekka, łatwa i nieprzyjemna. Ponieważ jednak dotychczas nie znalazłem dla siebie żadnej przyjemnej pracy, cieszyłem się przynajmniej z lekkiej i łatwej.

Flagstaff zaowocowało czterdziestoma zdjęciami, ostatnie sześć zrobiłem tu, w Kraterze Zgubionego Czasu. Razem – dwieście dziewięćdziesiąt sześć. Postanowiłem pstryknąć jeszcze dziesięć. Czułem, że jeśli nie dobiję do trzystu, Ariadna Wood nie omieszka wytknąć nam lenistwa. Na razie odwróciłem się od rozanielonego Rema przytulonego do boku Simy i wsparty o masywną barierkę, przyjrzałem się największemu skarbowi Time Exploring Company.

Jeśli wierzyć przewodnikowi, piętnaście lat temu jeżeli Flagstaff było w ogóle znane, to tylko z olbrzymiego meteorytowego krateru. „Odkryty w 1891 roku” – przeczytałem w ulotce – „rozpoznany w 1905, nazywany był Canyon Diablo. Inne nazwy to: Krater Meteorytowy, Krater Barringer, Coon Mountain, Coon Butte. Średnica przed piętnastu laty wynosiła 1207 metrów, a głębokość 174 metry. Swego czasu w jego wnętrzu, na obrzeżach oraz na otaczającej go pustyni znaleziono dziesiątki tysięcy odłamków meteorytu żelaznego o łącznej masie około 30 ton. Odłamki znajdowano również w odległości 10 km, co powinno dać wyobrażenie o sile uderzenia, które spowodowało powstanie krateru. Uczeni obliczyli, że prędkość, z jaką meteoryt uderzył o Ziemię, wynosiła około 11 – 30 km/s, a jego masę określono na 70 000 – 170 000 ton. Energia była olbrzymia…” Może i tak, lecz krater, choć jeden z większych na świecie, nie ściągał tu zbyt wielu turystów. Po prostu dziura, duża dziura. Może nawet największa, ale tylko dziu-ra!

Piętnaście lat temu Orth A. Hoertl zaczął opowiadać swoim najbliższym, że potrafi spowolnić czas. Omal nie trafił do czubków. Przestał gadać, przygotowywał się dwa lata, przymierzał się, szlifował argumenty i czekał. W końcu zaatakował. Napadł na kilka zamożnych osób, proponując wspólne hamowanie czasu. Jednym z zaatakowanych był Mosered Goldleaf, który uwierzył w brednie Hoertla, i to był początek TEC-u, czyli Imperium Spowolnionego Czasu. Goldleaf zainwestował w pomysł cały swój majątek i potrafił przekonać innych. Zakupił i znacznie pogłębił krater, tysiąc ludzi wylało kilka milionów ton najlepszego betonu, kilkanaście tysięcy ton ołowiu i innych metali… Szczegółowymi danymi już od godziny bombardował nas przewodnik. Powstała w ten sposób gigantyczna kula, w której czas biegł 3,086743 razy wolniej niż gdzie indziej, na przykład niż tu, gdzie ja stałem. Przewodnik widocznie zauważył, że ciągle orbituję po obrzeżu grupy, bo przysunął się bliżej i kontynuował z napiętą przeponą i lekkim wytrzeszczem oczu:

– …samo uzwojenie tak zwanej cewki Hoertla pochłonęło tyle nadprzewodliwego, wykonanego ze specjalnych stopów przewodu, że moglibyśmy po nim dotrzeć do Księżyca i z powrotem! Zużycie hipertajnego stopu było rozliczone z dokładnością do dwóch setnych grama!

Każde zdanie kończył wykrzyknikiem. Na pewno była to cięższa praca niż moje śledzenie niczego nie podejrzewającego Wooda, mimo to wyglądał na bardziej zadowolonego niż ja. Imponowały mu gigantyczne, wielocyfrowe liczby: zużyta tu olbrzymia góra cementu, z którego można by wybudować małe albo i średnie miasto, oraz taka ilość wody, jaką mieści jedno z Wielkich Jezior, do tego tyle cynku, tyle tytanu, tyle polimerów, tyle… TYLE energii!!!

Ruszyłem wzdłuż barierki okalającej platformę widokową umieszczoną na specjalnie wybudowanym półwyspie, który wcinał się w kwadratowy plac o powierzchni dwa i pół na dwa i pół kilometra. Pośrodku placu wypiętrzał się olbrzymi bąbel, upiornej wielkości półkula pokryta błyszczącymi w słońcu brodawkami. Coś tam się pod nimi kryło, przewodnik mówił o tych pypciach czterdzieści minut, nie zdobył jednak moich uszu. Teraz szedłem po okręgu, zamierzając zajść Wooda z drugiej strony, by uwiecznić na zdjęciu jego dłoń polerującą spódniczkę na biodrze Simy. Pstryknąłem dwa razy i wtedy rozległ się długi, przenikliwy świergot, a przewodnik, niczym koń po mocnym razie palcatem, podskoczył i ryknął:

– Teraz zobaczą państwo efekt Hoertla! Proszę do mnie! Proszę!

Sima pisnęła i wyrwała się z objęć Rema. Ruszył za nią, ja zostałem jeszcze chwilę, przyglądając się wzniesionym bezpośrednio na placu, poniżej poziomu półwyspu, budynkom, skąd co jakiś czas wychodzili strażnicy. Stały tam trzy wozy z pracującymi wciąż silnikami i pełną obsadą w środku. Wziąwszy pod uwagę zasieki, rowy, autostrażnice i ludzi w mundurach, było to jedno z efektywniej strzeżonych miejsc, jakie znałem.

Niedbałym krokiem dołączyłem do grupy.

– Firma Tayco dostarcza zegarki do pokazu, który za chwilę państwo zobaczą – przewodnik starannie modulował głos. – Specjalny wózek ze stumetrowym wysięgnikiem zanurzy zegarek tylko na obrzeżu strefy Hoertla, ale to już wystarczy, by państwo zobaczyli, jak to działa. Zegarek będzie tam minutę i na własne oczy ujrzą państwo, co później wskaże – uśmiechnął się obiecująco.

W polu widzenia pojawił się długi wózek. Odjechał od platformy na jakieś trzydzieści metrów, zatrzymał się i zaczął wysuwać w naszą stronę teleskopowy wysięgnik. Na jego końcu wisiał niewielki elektroniczny zegarek wskazujący tę samą godzinę co kilka umieszczonych na platformie dużych zegarów ulicznych.

– Zapamiętajmy dokładną godzinę! – wrzasnął przewodnik.

Nawet mnie udzieliło się pewne napięcie. Rem zapomniał o Simie, czym ta nie wydawała się zaniepokojona. Wózek przejechał tymczasem dwieście metrów, zatrzymał się i wysunął wysięgnik. Zamarł w bezruchu. Zamarła również cała grupa – jakby było to zaraźliwe.

– Proszę państwa – przerwał ciszę przewodnik dramatycznym donośnym szeptem wzmocnionym przez mocną aparaturę. – Wysięgnik nie może bardziej zbliżyć się do kuli, ponieważ działa tam sieć czujników uruchamiających działka laserowe. Nic bowiem nie może zakłócić działania strefy. Niewidzialna kopuła z wycelowanych we wszystkie strony luf chroni kulę. – Nabrał powietrza. – W ciągu sześciu lat działania TEC-u zanotowano tu osiem prób samobójstwa. Trzy udane! Niestety, nasi agenci nie zdążyli przechwycić desperatów. Ale oto wraca wózek! – wpadł w entuzjastyczny ton. – Jeszcze chwila!

Sima zacisnęła kciuki i w najwyższym podnieceniu zabębniła pięściami po ramieniu Wooda. Na wszelki wypadek klepnąłem się w lewą część klatki piersiowej, choć wątpiłem, by takie zdjęcie spodobało się pani Wood. Wózek uniósł wysięgnik i podsunął go pod nos stojącym obok przewodnika turystom.

– No i co tu mamy?! – zapiał facet w mundurze TEC-u. – Na wszystkich zegarkach jest siedemnasta trzydzieści siedem i czterdzieści dwie sekundy. W tej samej chwili na naszym znakomitym zegarku Tayco była siedemnasta trzydzieści siedem i prawie dwie sekundy. Znaczy to, że zegarek po minucie obecności w strefie Hoertla zgubił czterdzieści i trzy dziesiąte sekundy! Kto nie wierzy, może sprawdzić! – Wskazał ręką płyty zegarów wyświetlających aktualny czas, czas zegarka Tayco i odpowiednie działania matematyczne potwierdzające jego słowa.

Wykonałem całą serię zdjęć Simy radośnie całującej Rema, jakby to on siłą woli zmienił wskazania chronometru, i sięgnąłem do kieszeni po papierosy. W tej samej chwili ktoś głośno pisnął. Ponad barierką mignęły szczupłe nogi w przeraźliwie jaskrawych pończochach. Rzuciłem się do barierki i roztrąciłem tłum piszczących kobiet i bełkocących bez sensu mężczyzn. Młoda dziewczyna, uczestniczka naszej wycieczki, podnosiła się właśnie z betonu i lekko kulejąc biegła w stronę kuli. Wyszarpnąłem z kieszeni „aparat słuchowy”, wcisnąłem wraz z okularami w ręce jakiejś kobiecie i skoczyłem w dół. Dziewczyna wyprzedzała mnie o czterdzieści, pięćdziesiąt metrów. Miałem drugie tyle, aby ją zatrzymać, potem zaczynało się oddziaływanie strefy Hoertla. Biegłem, jakby mnie ścigało stado wygłodniałych bloodhoundów; gdzieś z boku usłyszałem przeraźliwy wizg syreny i wycie silnika pracującego na najwyższych obrotach.

Odstęp między mną i dziewczyną zmniejszał się, ale już wiedziałem, że nie mam szans jej dogonić. Wrzasnąłem coś i nagle, jakby ten krzyk podciął jej nogi, potknęła się i szeroko machając rękami wykonała kilka nieregularnych susów, starając się utrzymać równowagę. Upadła jakieś dwa metry przed grubą czerwoną krechą wyrysowaną na betonie. Mała torebka trzymana przez cały czas w ręce dużym łukiem poszybowała do przodu i w chwili gdy rzutem ciała przybiłem podrywającą się na nogi dziewczynę, ta właśnie torebeczka znalazła się za linią, na której straż pełniły sterowane komputerami lasery. Krótki błysk na krzywej balistycznej wykreślanej przez torebkę oznaczył koniec jej istnienia. Dziewczyna szarpnęła się kilka razy, lecz nie miałem większych kłopotów z utrzymaniem jej.

Zapiszczały opony, otoczyły nas wysokie buty strażników TEC-u. Kilka rąk poderwało nas oboje z gładkiego czystego betonu. Dziewczynę błyskawicznie umieszczono w samochodzie. Nie zdążyłem nawet przyjrzeć się jej twarzy. Mignął mi tylko mały cwany nosek i intensywnie błękitne oczy. Z drugiego auta wyskoczył mężczyzna w cywilnym ubraniu i sprężystym krokiem podszedł do grupy składającej się ze mnie i przytrzymujących mnie trzech strażników. Wyciągnął rękę, strzepnął palcami, a kiedy strażnicy mnie puścili, pochwycił i uścisnął moją dłoń.

– Serdecznie panu dziękujemy – przedłużył o kilka sekund ceremonię potrząsania, pamiętając zapewne o kamerze wycelowanej w nas z okien jego wozu. – Uratował pan tę dziewczynę od śmierci, a nas od kłopotów, bo choć każdy ze zwiedzających podpisuje znane panu oświadczenie, to… – machnął ręką. – Zapraszam do biura.

Skinąłem głową, zrobiłem krok, by pójść za nim, i poczułem coś pod butem. Okazało się, że to mały notesik w twardej okładce z wtopionym zdjęciem niedoszłej samobójczyni. Pod spodem biegł rządek literek tworzących jej imię i nazwisko. Chyba.

Zanim przeczytałem dane, jeden ze strażników wyrwał mi z ręki notesik i podał cywilowi. Ten wsunął go do kieszeni, po czym zapraszającym gestem wskazał swój wóz. Wsiadłem i umościwszy się wygodnie, spróbowałem wyrównać wentylację płuc, wykonując kilka głębokich wdechów. Nie rozmawialiśmy w trakcie jazdy, dopiero gdy znaleźliśmy się w pokoju, cywil gestem głowy skierował mnie do fotela, a sam na chwilę odwrócił się tyłem, zasłaniając sobą szafkę. Dopiero gdy łyknęliśmy, powiedział:

– James Creal. Dowódca tej kohorty – uniesionym ku górze kciukiem zatoczył w powietrzu koło.

– Owen Yeates. Urlopowicz.

– Ma pan niezły refleks – przeszedł do rzeczy.

– Tak – potwierdziłem.

– Tak – powtórzył, lecz nieco innym tonem.

Chwilę słuchaliśmy ciszy, potem ktoś zapukał do drzwi, a gdy Creal szczeknął krótko, do pokoju wsunął się jeden ze strażników, podał szefowi mój „aparat słuchowy”, mruknął mu coś na ucho i wyszedł bez salutowania. Creal położył zdobycz na biurku.

– Po co urlopowiczowi taki aparacik? – zapytał przymilnie.

Dopiłem whisky i westchnąłem. Z drugiej kieszeni na piersi wyjąłem licencję i rzuciłem Crealowi. Musnął ją okiem, przeniósł spojrzenie na mnie.

– Ma pan przeglądarkę? – spytałem.

Stuknął palcem w blat biurka, rozbroił aparat i mały krążek wcisnął w szczelinę odsłoniętego kompa. Szybko przeleciał zawartość, wyjął krążek z terminalu i podał mi razem z aparatem.

– Prywatne zlecenie, sprawa rozwodowa – wyjaśniłem, chowając aparat i zapalając papierosa.

– Przecież widzę – powiedział łagodnie. – Kilku facetów w tym kraju zawdzięcza mi wolność, a kilka żon majątek – zabrał butelkę i przysiadł się do mnie. Nalał. – Na starość się ustatkowałem. Ale czasem… – uniósł brwi i pokiwał głową.

Wypiłem darmochę i plasnąłem dłonią w oparcie fotela. Kiwnąłem brodą w stronę biurka, gdzie wciąż leżała moja licencja. Creal bez słowa podniósł się i zwrócił mi ją.

– A ta dziewczyna? – zapytałem.

Wrócił do biurka, postukał w klawiaturę. Przeczytał odpowiedź z monitora.

– Bonnie Le Fay z Duluth – wzruszył ramionami. – Mieliśmy już tu kilka takich pieprzniętych dupek. Albo jakieś, proszę ciebie, ekoloaktywne, co to im strefa powiększa dziurę w niebie, albo fundamentalistki religijne, co nie chcą, żeby ludzie oszukiwali Boga. – Wzruszył ramionami i niedbale trzasnął w klawisz.

Gdy wstawałem, płyta maskująca zasłoniła już pulpit terminalu. Podałem mu rękę i skierowałem się do drzwi. Na korytarzu przejął mnie jeden ze strażników, uśmiechnął się i poszedł pierwszy. Po rozgrzanym betonie dotarliśmy do drzwi w podstawie platformy, z której kwadrans temu skakałem, i pomaszerowaliśmy jasno oświetlonym korytarzem, który wyprowadził nas na placyk, gdzie największą atrakcją było dwa i pół tysiąca zegarków umieszczonych w trzech olbrzymich gablotach. Wszystkie oczywiście spóźniały się o czterdzieści i trzy dziesiąte sekundy.

– Nie bał się pan? – zapytał nagle mój przewodnik. – Jeszcze trochę i… – skierował kciuk w niebo.

– Bez przesady! – prychnąłem. – Zatrzymałbym się za kilka metrów. Jeszcze nie zwariowałem. Gorzej byłoby z nią. Jakby się nie wywróciła… Bo ja już zaczynałem hamowanie.

Strażnik jakoś dziwnie zerknął na mnie, chyba się lekko uśmiechnął. Chwyciłem haczyk.

– Ile u was, we Flagstaff, kosztują dwie butelki Johnny’ego Walkera? Standardowego, trzydzieści pięć procent?

- Nie wiem – zaciął mnie prawidłowo, zgodnie z poradnikiem dla wędkarzy i detektywów, którym ktoś chce coś sprzedać.

Już byłem na haku, zostało mu tylko holowanie, żadnego podbieraka, z ciekawości sam byłem gotów się oskrobać, wypatroszyć, obtoczyć w jajku i mące i wskoczyć na rozgrzaną patelnię.

– Za ile to „nie wiem”?

– Za dwadzieścia.

Poszukałem w kieszeni i złożyłem w kostkę dwudziestkę.

– To pozorantka – poinformował mnie strażnik i wyszczerzył zęby. Staliśmy już przy bramie, wystarczająco jednak daleko, by nikt nas nie usłyszał. – Mieszka chyba w hotelu „By-Eddy”. Co jakiś czas popełnia samobójstwo. Zawsze tuż przed czerwoną linią się wywraca i udaje nam się ją uratować. Ma szczęście! – mrugnął.

Ciąg dalszy w pełnej wersji e-booka

OWEN YEATES:

„Ludzie z tamtej strony świata”

„Ludzie z tamtej strony czasu”

„Flashback”

„Flashback 2. Okradziony świat”

„Furtka do ogrodu wspomnień”

„Brat marnotrawny”

„Władcy nocy, złodzieje snów”

„Ostatnia przygoda”

„Sierżant Kaszel rulez!”

Fragment kolejnego tomu przygód Owena Yeatesa: „Flashback” (tom 3)

…Odsunąłem się o krok.

– Puść! – powiedziałem. I Teba natychmiast odsunęła się od mężczyzny, pokazałem jej, że ma odejść i warować mówiąc do napastnika:

– No, wstawaj... Nałykasz się kurzu i będziesz kaszlał. - Coś we mnie – jakiś zdefektowany element – drżało, co przenosiło się na całe ciało. Przed chwilą otarłem się nie tyle o śmierć, co o strach przed nią, i za to paskudztwo ktoś musiał zapłacić. Mężczyzna – spadła mu czapka i widziałem rzadkie włosy artystycznie rozprowadzone po całej głowie – podniósł twarz i spojrzał na mnie. Odsunąłem się i przy okazji rozdeptałem jego czapkę.

– Świat się dowie, jak stoisz z kudłami. Wstawaj. – Szurnąłem stopą, garść pyłu poleciała mu w twarz Potrząsnął głową i zaczął się podnosić. Gdy stał już na nogach, podszedłem i zamachnąłem się do prawego haka, w ostatniej chwili zastąpionego przez celowo nieudany lewy i prosty. Miał być nieudany – odwrócił uwagę i dopiero wtedy zakończyłem prawy w słoneczny splot. Mój przeciwnik dość zręcznie zablokował lewy i usuwając się przyjął hak na i któreś z żeber. Trzasnęło i ustąpiło, ale poczułem na kości policzkowej jego prawą pięść. Krople krwi z pogryzionego nadgarstka bryznęły mi na twarz. Odskoczyliśmy od siebie.

– Kto cię napuścił? – zapytałem.

Rzucił okiem na leżącą pod ścianą Tebę i odetchnął szybko.

– Ktoś... – powiedział.

– Jak powiesz to cię puszczę – obiecałem.

– Ale ja cię nie puszczę! – Złożył kontrobietnicę.

Poruszył ramionami jak rozgrzewający się bokser i ruszył na mnie. Kiwnąłem się na boki, a wtedy on wystrzelił w moim kierunku stopą. Nie mógł wiedzieć, że od czasu spotkania Brylantowej Pięty na taki właśnie atak uważałem najbardziej.

Odchyliłem się w lewo, podbiłem jego nogę w górę i z całą satysfakcją strzeliłem go w krocze. Zrobiłem to jednak za wolno, zdążył podciągnąć drugą nogę i choć zwalił się na ziemię, zdołał uwięzić na pół sekundy moją stopę i przewrócić mnie na betanit. W następnej sekundzie zwalił się na mnie i zacisnął palce na mojej szyi. Chciał nawet uderzyć moją głową w ziemię, ale szybko wyłamałem mu małe palce, rozciągnąłem ręce na boki i trzasnąłem czołem w nos. Teraz wszystko poszło już gładko – zerwałem się na nogi, pomogłem mu wstać pakując długi zamachowy hak w pochyloną twarz, dwa mocne w dołek rzuciły nim o ścianę, dwa uderzenia krawędzią dłoni w mięśnie ramienia spowodowały, że ręce obwisły mu bezwładnie. Odsunąłem się, jakbym nabierał rozpędu.

– Kto? – zapytałem.

Poruszył prawą stopą, przygotowany na zablokowanie kopa w genitalia. Rozkaszlał się, pod nosem wezbrał mu i natychmiast pękł czerwony balonik.

– Gadaj: kto, i natychmiast pójdziesz do domu.

– Nie wiem. – Splunął czerwienią w bok. – Dostałem rano telefoniczny namiar i zaraz potem posłaniec przyniósł zaliczkę. Resztę mam dostać dzisiaj o dziewiątej wieczorem – Gdzie?

– Przyniosą mi do domu.

– Gdzie mieszkasz?

– Glass Field 27...

– Aha... A jak się nazywasz? O kogo mam pytać?

– Po co? Przecież wszystko powiedziałem.

– Jak się nazywasz?

– Jak się rozniesie, że podstawiłem klienta, to...

– Bo ci się wydaje, że jak nie znam twojego nazwiska, to nie znajdę takiej spluwaczki jak ty?

– No dobrze, Beober Quelqueljen...

– Chyba ci nie wierzę... – Odwróciłem się do Teby: – Przypilnuj go!

Szybko ustawiła się dwa metry od mężczyzny i wbiła w niego spojrzenie. Poszedłem po swoją torbę czując się coraz lepiej i lepiej, zwłaszcza że miałem świadomość posiadania jakiejś ważnej informacji, tylko nie potrafiłem jej jeszcze skojarzyć i uświadomić sobie. Przyniosłem torbę, włożyłem biffax do kieszeni i otworzyłem garaż. Pod czujnym spojrzeniem Quelqueljena wyprowadziłem wóz przed garaż i wystukałem w telefonie numer policji.

– Mówi Owen Yeates, zgłaszam próbę napadu przez nie zidentyfikowanego osobnika. Czekam na was w linii numer trzy miasteczka garaży w Ilmonei.

– Ty gnido!... – wyrzucił z siebie Beober. Chciał jeszcze coś dodać, ale Teba drgnęła i niemal wzbiła się w powietrze, żeby sięgnąć jego gardła. Robiła to wzorowo, pilnowany mężczyzna nie miał wątpliwości co do jej kompetencji.

Zacisnął zęby i oparł się plecami o ścianę. Wyjąłem z barku bastaada puszkę piwa i omywany nienawistnym spojrzeniem Quelqeljena, wypiłem ją zachłannie. Dwie minuty później zjawił się patroler i czołowa – jak się okazało – spluwaczka miasta powędrowała do opancerzonego segmentu wozu. Złożyłem krótkie treściwe zeznanie i podpisałem je, gdy komp wysunął ze szczeliny drukarki tekst. Kilka sekund po odjeździe policji Teba wskoczyła do bastaada i popatrzyła na mnie ponaglająco…

Konwersja do plików epub i mobi

2016