23,99 zł
Hondelyk i Cadron to wyjątkowa para przyjaciół, która ma specyficzny sposób na życie: wędrować i wpadać w tarapaty, o czym mogliśmy się już przekonać czytając O włos od piwa. Tym razem wyjątkowo często przyjdzie im obcować z władcami, a Hondelyk będzie na najlepszej drodze, aby zostać na dłużej jednym z nich. Dzięki swoim wyjątkowym umiejętnościom przemiany w dowolną osobę weźmie udział w prawdziwej królewskiej roszadzie. W każdym nowym miejscu, w którym pojawiają się Hondelyk i Cadron czeka na nich nowe wyzwanie. Czasem jest to błahostka, a czasem prawdziwe kłopoty, które mogą kosztować życie i nawet zmiennokształtny Hondelyk zdaje się całkiem bezradny. Czy tym razem uda się im wyjść cało z opresji?
Opowiadania Eugeniusza Dębskiego, podobnie jak para stworzonych przez niego bohaterów, są przewrotne i nieprzewidywalne i nawet w trakcie lektury trudno przewidzieć, co może cię spotkać na końcu opowieści.
Ta książka jest jak dobry film drogi. Bohaterowie to wędrowcy, którzy nigdzie nie mogą dłużej zagrzać miejsca. Przemierzają kolejne krainy, zatrzymując się jedynie po to, aby w przydrożnej karczmie odpocząć, wychylić kufel złocistego trunku i obmyślić dalszy plan podróży. Matka Hondelyka mawiała do niego: „Tobie ani jeść, ani spać nie trza, dawać tylko perypetie”. I zaiste, święte to słowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 428
Nie skarby są przyjaciółmi, ale przyjaciel skarbem. Epiktet z Hierapolis
Małgorzacie i Darkowi P. Ewie i Markowi W.
Jechali od świtu, wolno, stępa, miarowo, nudno, aż dzień doczołgał się do południa, przewalił przez upalny szczyt i zaczął podążać ku chłodniejszej porze. Na razie jeszcze świecące w plecy słońce skracało cienie, kopyta uderzały w końskie ciemne sylwetki na dobrze utrzymanym trakcie; leniwe obłoczki kurzu chwilę wisiały w powietrzu, a potem osłabione upałem i zniechęcone, bo jeźdźcy już odjechali, opadały, oczekując na mocniejszy wiatr i innych konnych, którym można by bez przeszkód wpaść do ust i płuc. Jeden z wędrowców, wysoki, szczupły, w kapeluszu, spod którego widać było gruby warkocz, zerknął na towarzysza i, uśmiechnąwszy się pod nosem, powiedział:
– W takich kępach lip – brodą wskazał drogę zanurzoną w zagajniku – lubią tryskać źródełka. Pamiętam kilka... – Przewrócił oczami i cmoknął z rozkoszą. – Woda w nich lodowata i pachnie miodem.
Drugi konny, mocniej zbudowany i nieco niższy, z kawałkiem lekkiej dery narzuconym na głowę i kark, przyjrzał się uważniej zagajnikowi przed sobą, wzruszył ramionami. Prychnął.
– Dobrze by było – wychrypiał. Łokciem wytarł spływający z czoła pot. – Spali się wszystko...
Miał na myśli – jak zrozumiał ten pierwszy – uprawy. Rzeczywiście, jeśliby ktoś przyjrzał się polom po obu stronach drogi, zauważyłby, że w równych, pozostawionych przez lemiesze bliznach ledwie tli się zielone życie. Rośliny wzeszły kiedyś ochoczo, wiosna była soczysta, wilgotna, wczesna, ale zaraz potem korzenie spiły prawie całą wodę i kiełki niemal zatrzymały się w rozwoju. Powstał miły dla oka równy dywanik ulistnionych łodyg, jeszcze zielonych mimo panującej suszy. Wysoki zachichotał chrapliwie, odkaszlnął i splunął w bok.
– Nibyś wędrowiec, Cadronie, niby obieżyświat, a... co to tam z butów wyłazi? – zakpił ochryple.
– Palce mi wyłażą przede wszystkim. – Na dowód Cadron wysunął nogę ze strzemienia i wyprostowaną uniósł do góry. Podeszwa buta natychmiast opadła, zatrzymując się gdzieś w okolicach obcasa. Zamajtał stopą. – Niczym pies, co się naganiał za suką. – I zakończył, klnąc bez szczególnego zapału: – Żeby to chudy bąk...
Uśmiechnęli się obaj, ale niemrawo, płytko i sucho. Słońce paliło. Cadron poruszył wargami, zbierając wilgoć z zakamarków ust. Zamierzał splunąć, ale się rozmyślił.
– Nic nie ujmując twojej, Hondelyku, wiedzy – pochylił się w siodle, oparł o łęk skrzyżowanymi łokciami – ale strumienia tam być nie może...
– Mówiłem o źródle – przerwał mu Hondelyk. – Załóżmy się: kto ma rację, nie czyści przez dekadę koni, co?
– Stoi.
Cadron trącił konia piętami i ociężale zakłusował. Hondelyk zachichotał bezgłośnie i też ponaglił wierzchowca. Przyjaciel obejrzał się z niepokojem i, widząc szeroki uśmiech na twarzy towarzysza, zaklął pod nosem. Niemal równocześnie wpadli w cień rzucany przez stare, rozłożyste, dostojne w nieruchomym powietrzu lipy. Minęli wysokie leszczyny. Powietrze było tu chłodne i pachnące. Pszczoły zaciekle uwijały się, omal nie zderzając ze sobą.
– Jakbym przeskoczył z balii z wrzątkiem do koryta z lodem – stęknął Cadron, ściągnąwszy cugle. – Już to mi wystarczy...
Hondelyk ominął go i pojechał przodem, rzucając przez ramię:
– A mnie, że nie będę się zajmował końmi.
Trakt się rozgałęział, główna droga wiodła na przestrzał przez chłodną kępę, węższa odnoga odchodziła w bok, w lewo od niej, prowadziła w dół i teraz nawet ludzkie kiepskie nosy wyczuły błogi zapach wody. Cadron zachrypiał radośnie, zerwał derę z głowy i wymachując nią w górze, pohukując, pognał pomiędzy drzewa i krzewy. Hondelyk powstrzymał się od krzyków, ale też nie zwlekał. Zarzucili wodze na pobliską gałąź i rzucili się do ogromnej lipy, pod korzeniami której w wykrocie ciemno lśniła misa sporej sadzawki. Cadron dopadł jej pierwszy, zwalił się na kolana i zanurzył głowę aż do uszu. Hondelyk nieco wolniej uczynił to samo. Łapczywie łykali chłód i wilgoć. Cadron parsknął, grzmiącym głosem odkaszlnął, przetarł twarz, odetchnął kilka razy. Zerknął na konie, ale uznał, że muszą – choć bardzo się niecierpliwiły – jeszcze chwilę odpocząć. Hondelyk również podniósł głowę, chciał coś powiedzieć, ale zakrztusił się i dopiero mocne trzy uderzenia w plecy przywróciły mu oddech. Otarł usta i załzawione oczy.
– Uoech!...
– Ano – potwierdził Cadron.
Wstał i, chwyciwszy leżący na ziemi kapelusz Hondelyka, szybko zaczerpnął nim wody. Zanim przyjaciel zdołał zaprotestować, podszedł do koni. Gdy łapczywie zaczęły domagać się kolejnych łyków, odepchnął natrętne głowy i odwrócił się do Hondelyka, ale nie zdążył nic powiedzieć – oba wierzchowce jak na komendę trąciły go pyskami i niemal wepchnęły do sadzawki. Rozzłoszczony, wrzasnął:
– Powiedziałem: nie pij tyle od razu, bo zdechniesz w krótkich abcugach! Chcesz tego, chcesz? – Oba konie zarżały radośnie. – Durnie i tyle...
Wrócił do źródła i usiadł ciężko na ziemi, krzyżując nogi. Hondelyk sięgnął do przewieszonej przez ramię torby, zrobionej z zakwaszonej na czarno skóry, wyjął fajkę i kapciuch z tytoniem. Rzucił torbę Cadronowi, ale zaledwie tamten ją złapał, usłyszeli dźwięczne i zdecydowane:
– Nie ruszajcie się, jeśli chcecie wypalić te fajki!
Zamarli. Krzaki od strony lipy-źródlanki rozchyliły się i wyskoczył z nich chudy jak trzcinka młodzian, ubrany w jaskrawoczerwony kubrak na czarnej koszuli i obcisłe, również czarne, spodnie. Na gładko wygolonej twarzy, może nawet jeszcze nigdy niegolonej, gościł groźny wyraz, malowany za pomocą ściągniętych w grubą kreskę, uczernionych brwi i zaciśniętych, pełnych warg. Wysoki, wręcz dziewczęcy głos wskazywał na młody wiek niespodziewanego gościa równie wyraźnie jak jego gładkie oblicze i wiotka figura. Dla wzmocnienia efektu młodzian potrząsnął krótko ściętymi włosami i wysunął do przodu trzymany w ręku przedmiot: krótki drąg, grubości przedramienia, z przyczepionym na końcu kawałkiem zgiętego wpół i ściśniętego metalowego paska. Cadron omal nie wybuchnął śmiechem, ale zobaczył, że z drąga wystaje bełt i przełknął rodzący się ironiczny chichot. Chłopak ostrożnie przestąpił przez pręty leszczyny i nie przestając celować w wędrowców, podszedł bliżej. Grot strzały kilka razy się podniósł.
– No? – ponaglił ich.
– Co: no? – zapytał Cadron. – Mamy ci oddać sakiewki, rozebrać się do naga czy powiesić?
Młodzieniec otworzył usta i znieruchomiał na chwilę. Jeszcze raz potrząsnął drągiem. Ale ruchy miał niepewne i rozterkę w oku. Hondelyk strzelił krótkim spojrzeniem w towarzysza: „To nie rabuś, nie rób niczego gwałtownego”.
– Pokażcie ręce! Nadgarstki, znaczy... – zadysponował napastnik.
Przyjrzał się uważnie czterem przegubom, chrząknął z zakłopotaniem.
– Nie jesteście źli, panowie? Wybaczcie. – Pochylił dziwną broń, przykucnął i położył ją na ziemi. – Kręci się tu w okolicy podobno banda niejakiego Watholsa. Mają na przegubach znaki, co to ich niby chronią przed schwytaniem. Wybaczcie raz jeszcze, nie macie z nimi nic wspólnego, ale, jak to się mówi: strzeżonego... Jestem Malepis.
– Nie mamy cienia pretensji – powiedział Hondelyk, nie zwracając uwagi na imię i nie wymieniając swojego. Niemal nie odrywał oczu od leżącego na ściółce drąga. – Dziwne to. – Wskazał brodą oręż młodziana.
Nagabnięty uśmiechnął się.
– To coś jak arbalet – powiedział. – Mój ojciec to wymyślił. Znakomite, bo się składa i wygląda tak... – Zręcznym ruchem wyszarpnął bełt, szczęknął czymś, i nagle broń przybrała postać dziwacznego, ale zupełnie niegroźnie wyglądającego grubego kija. – Poręczniejsze, prawda?
– Bez wątpienia – przyznał Hondelyk. Miał zamiar wziąć broń do ręki, ale się powstrzymał. – Jak się nazywa ten padefon?
– Nie ma nazwy, bo jest tylko jedna. – Młodziak uśmiechnął się szeroko. – Ja nazywam ją „tuńka”, bo tatuniek to wykoncypował.
Cadron zachichotał. „Tuńka!”, parsknął śmiechem.
– Wdzięczna nazwa – skwitował Hondelyk. – Sprzedasz?
Malepis zmarszczył brwi i zastanawiał się chwilę.
– Właściwie... Mogę. Tatu... – Zerknął na Cadrona i zająknął się. – O-ojciec już prawie skończył drugą.
– Dziesięć lentów?
– Dobrze – zgodził się skwapliwie Malepis. Uważnie wpatrywał się w palce Hondelyka wyławiające z sakiewki dwadzieścia półlentowych monet. Przyjąwszy zapłatę, podrzucił je i zręcznie schwytał w jedną rękę. – Więcej niż w dwa miesiące zarabiam na zębach. Może kupicie jeszcze jedną dla towarzysza?
– Nie, dzięki! – zaprotestował szybko Cadron. – Ja nie mam takiego pędu do zbierania wszystkiego, czym się można skaleczyć, i nie będę się na starość uczył jakiegoś nowego składanego arbaletu.
– No właśnie. – Hondelyk wskazał tuńkę palcem i poruszył kilkakroć brwiami.
– Już. – Malepis zręcznie rozłożył broń, zablokował jakąś dźwignię, szarpnął pręt, założył bełt. Rozejrzał się dookoła i, znalazłszy suchą, sterczącą z drzewa gałąź, niemal nie celując, strzelił w nią. Bełt świsnął zawadiacko, uderzył w cel i, odłamawszy gałąź, zniknął w gęstwinie krzewów. – Oj! – pisnął po dziewczęcemu strzelec, przykrył usta dłonią. – Już szukam! – Poderwał się i pognał w krzaki.
Cadron westchnął i zabrał się do pojenia koni. Cmokały i parskały, raz gdzieś z gęstwiny dobiegł ich okrzyk Malepisa uspokajający Hondelyka, który nie bacząc na kpiące spojrzenia i drwiące pomruki przyjaciela, rozognionym spojrzeniem pieścił nową zabawkę.
– Gdybyś tak woził ze sobą wszystko, coś dotychczas kupił... – Cadron przerwał i zaczął nasłuchiwać.
Hondelyk zapytał wzrokiem Cadrona o przyczynę milczenia. Ten potrząsnął głową, zamknął oczy i całkowicie oddał się nasłuchiwaniu.
– Jadą tu, ze sześciu jeźdźców – rzucił cicho. – Nie kryją się, rechocą...
– Nic nie słyszę.
– To trzeba było sobie kupić nową parę uszu, a nie tuńkę.
– Jak cię kopnę, to... – Nagła myśl zmroziła wymowę Hondelyka. Spoważniał, przygryzł dolną wargę. – Czy to mogą być służbowi?
Cadron wzruszył ramionami, ale znowu przymknął powieki i słuchem przeniósł się na trakt.
– Jadą tu – szepnął. – O co chodzi? – zapytał, widząc wyraźne zaniepokojenie Hondelyka.
– Musimy... Nie, nie możemy uciekać, Malepis im opowie, będą szukać. – Poderwał się na równe nogi. – Słuchaj ich!
Rzucił się w krzaki, z których wyszedł na nich wcześniej Malepis, zniknął za rozkołysanymi gałęziami. Cadron wstał również, nasłuchiwał starannie: „...nie daruję... A juści, też bym go zakołkował... To powiedz mi, kto inny by ją wydupcył? Ja bym...”.
Rozejrzał się nerwowo dookoła – Malepis wciąż szukał bełtu, Hondelyk przepadł za leszczynami. Konie przerwały pokłony składane tafli wody i zaczęły strzyc uszami. Głosy mężczyzn podążających w stronę źródła stały się wyraźne, dzieliło ich od Cadrona kilkadziesiąt kroków.
Z krzewów nagle wypadł Hondelyk, trzymał w ręku płaski kuferek z drewna obitego szorstką, niewyprawioną, grubą skórą, przewiązany dwoma pasami, rzucił go pod drzewo i dopadł Cadrona, żeby nim potrząsnąć, chwytając go za ramiona. Chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił i skoczył w kierunku, w którym zniknął młodzian. Jeszcze odwrócił się i syknął:
– Mnie tu nie było!
Zaszeleściły liście. Cadron zaczerpnął powietrza i wypuścił je przez nos, rozglądając się dookoła. Nie miał pojęcia, co robić, co powiedzieć, gdy Malepis zapyta, gdzie jest Hondelyk, dlaczego towarzysz uciekł, dlaczego...
Na zakręcie pojawił się pierwszy jeździec, za nim drugi i reszta. Rozmawiali swobodnie, ale zamilkli na widok Cadrona. Podjechali bliżej i zatrzymali się. Mieli jednakowe lekkie półpancerze z tym samym herbem – gawronem z trzciną w dziobie. Spod niedbale odsuniętych na czubki głów hełmów spływał na surowe twarze pot. Dowódca, który jeszcze chwilę temu najgłośniej i nadzwyczaj rubasznie roztrząsał walory łupania na grochowinie, jakby niezadowolony z obecności Cadrona, warknął:
– Ktoś zacz?
– Po prostu, wędruję tędy. Nie wadzę nikomu...
– A to ja... Ja powiem, czy wadzisz. Pokaż ręce!
– Już to sprawdzono! – dobiegł dźwięczny głos z krzewów. Rozchyliły się i wyskoczył z nich Malepis. Dowódca rozchmurzył się, a Cadron otworzył usta i skamieniał, osłupiały. Malepis strzepnął z rękawów czarnej koszuli jakieś listki, poprawił kaftan i, zerknąwszy na Cadrona, zajął się otrzepywaniem szarych spodni. Na kolanie miał ciemną, wilgotną plamę. – Witajcie!
– Ano. – Dowódca przystawił kciuk do dziurki w nosie, odchylił się w siodle i zręcznym dmuchnięciem wysmarkał się. – To co? Napoimy konie i ruszamy?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Blady świt. Któryś z kramarzy usiłował za pomocą zestawu pochodni przyspieszyć nadejście dnia i klienteli, na dodatek chlapnął na kwacze jakimś specyfikiem, który być może działał na insekty, ale też na pewno kopał potężnie w nozdrza.
– Chodźmy stąd, Cadronie – jęknął Hondelyk, robiąc cierpiętniczą minę.
– O nie! Taki targ? Nie po tom się z tobą kłócił pół dnia, nie po tom wywalczył o dzień późniejszy odjazd, prawda?
– Ughp!
– Żeby teraz, zanim rozkwitnie bazarowe święto, wyjeżdżać! Niedoczekanie...
– Whughtp?
– Rozumiem, Hondelyku, twoją zamaskowaną stęknięciami ocenę. Może i cuchnie tu, bo jak pieśń głosi... – Cadron zaczerpnął powietrza i zanim Hondelyk zdążył go powstrzymać, zaśpiewał mocnym falsetem: – Za-a-anim nocne mgły opadną, trzeba ruszyć w stronę gó-óór...
– Twój dobry humor jest mocniejszy niźli smród i od niego milszy, ponadto jest w lepszym guście niż wystawione tu towary – rzucił zgryźliwie Hondelyk, z niesmakiem rozglądając się po otoczeniu. – Ale tego samego nie powiedziałbym o głosie.
Cadron zachichotał i, wprawnie oraz bez szacunku dla pospólstwa rozgarniając ręką tłum, ruszył do przodu.
– Mam sentyment do takich targów – oznajmił przez ramię. – W moim rodzinnym Terpin Gorze były takie co tydzień. Uwielbiałem myszkować po nich, gapić się na tancerki z Barsolaine, na juryńskich zaklinaczy węży, cyrki pcheł...
– Ha! Tu musiało przyjechać ich sporo, ale artystki im się rozbiegły – wskoczył mu w słowo Hondelyk. – Przynajmniej po zajeździe.
– ...smakując kwaśne kichy, serbet z beczek, zimny, słodki i aromatyczny – ciągnął Cadron, niezrażony sceptycyzmem rycerza.
– To minione – zaoponował Hondelyk – Nie ma już...
Cadron gwałtownie się zatrzymał, wyciągnął szyję i zaczął węszyć. Szybkim uniesieniem dłoni uciszył towarzysza, niczym czapla kręcił głową we wszystkie strony, po czym runął w bok, machając zachęcająco ręką. Rozpychana przez niego tłuszcza natychmiast po przejściu zwierała szeregi, ale przed Hondelykiem ponownie sama, i to sprawnie, rozsuwała się na boki. Wysoka postać, długimi krokami połykająca przestrzeń, chociaż niosła uśmiech na twarzy, wymuszała szacunek na plebsie; nawet po jej przejściu korytarz zarastał wolniej niż po Cadronie. Ten tymczasem zanurkował pod kilkoma płóciennymi dachami i zniknął z pola widzenia rycerza. Gdy Hondelyk zbliżył się do pierwszego z szeregu owych kramów, jego właściciel zrobił minę, jakby chciał przesunąć cały stragan, ale nie zdążył, bo Hondelyk powtórzył manewr Cadrona i ominął oddychającego z ulgą kramarza. Cadron stał już przy niskim, spoconym mężczyźnie w zatłuszczonym i brudnym kitlu. Pierś, pulchne ramiona i okrągła, niemal beznosa twarz wystawały ponad przesiąkniętą tłuszczem, ale wyskrobaną do czysta ladę, a ze stojących po bokach tłuściocha saganów waliła para i – Hondelyk poczuł gwałtowny napływ śliny do ust – niebiański aromat. Cadron rzucił już kukowi monetę i teraz stał z wyciągniętą w niemal żebraczym geście prawą ręką, lewą opierał na ladzie i niecierpliwie wybijał palcami jakiś nerwowy rytm. Przestępował z nogi na nogę i nawet palce stóp wyginały mocną skórę na czubkach butów.
– Dawaj, dawaj, daw, daw, daw!... – powtarzał, jak działające tylko przy szybkim wymawianiu zaklęcie.
Tłuścioch zdążył już nie najczystszą ścierką spenetrować wnętrze wziętej ze stosu miski i, posapując, wrzucił do niej cztery czarne, napęczniałe kiełbaski. Zerknął na Hondelyka, sięgnął pod ladę i wyjąwszy płaskie pudło, szybko je otworzył. Zgrabnie wyszarpnął owalny, śnieżnobiały talerz, nałożył pięć sztuk specjału, dołożył lśniący widelec z płaskimi zębami, nóż, i wszystko to podał z lekkim ukłonem Hondelykowi. Rycerz podziękował skinieniem, trzymając talerz, rozejrzał się dookoła. Cadron zerknął nań spod oka, rozszarpując zębami pierwszą kiełbaskę i mrucząc coś pod nosem.
– Chodźmy tam, na trawę. – Wskazał głową kierunek Hondelyk.
– Byhle niehalecho – wymamrotał z pełnymi ustami Cadron, ale potulnie podążył za przyjacielem.
Hondelyk pierwszy przekroczył niepisaną granicę targu, jeszcze krok temu był ścisk, gwar, nerwowa bieganina kupujących i machanie rąk sprzedawców, teraz, o krok zaledwie – spokojna, zielona murawa, niewiele nawet śmieci, nieśmiałe słońce z góry.
– Rosa – oznajmił Hondelyk, patrząc na trawę.
– A! – Cadron skrzywił się lekceważąco, skrzyżował nogi i runął na ziemię, całą uwagę poświęcając misce, potem jednak odstawił ją, zrzucił swój skórzany kubrak i rozścielił go dla Hondelyka. Nie czekając na podziękowania, wrócił do łapczywego pożerania kichy. – Żebym tak się nie podniósł z tej trawy: zupełnie jak z dzieciństwa! – powiedział szybko, najwyraźniej chcąc usprawiedliwić swoje zachowanie.
Hondelyk pokiwał głową, usiadł na kubraku i, ustawiwszy talerz na udach, ukroił kawałek kiełbaski, włożył do ust. Jeszcze raz pokiwał głową, ale już zupełnie inaczej.
– Nie mówiłem? – ucieszył się Cadron. Kończył trzecią kichę, szybko obejrzał się za siebie i, uspokojony widokiem targu, odetchnął głęboko przed zaatakowaniem ostatniej już kiełbaski. – Oj, jak dobrze, że zostaliśmy – powiedział.
– Oj, dobrze – przyznał Hondelyk. – Rzeczywiście, rzadko... mmm... mamy okazje do takich... mmm... uczt. – W przeciwieństwie do Cadrona nie denerwował się, nie miał gorączkowych ruchów, jadł i mówił jednocześnie, ale gdy Cadron zerknął na talerz rycerza, zobaczył, że zostały na nim tylko dwie kiszki. – Jest kilka takich prostych rzeczy, do których tęskni moje brzucho: braska z jarzębiny, nikt już takiej nie robi; gałuchy z knapami i jeruchą; sieniawy nie miałem w ustach od kilkunastu lat; karpia w glinie bym zjadł, ale nie spotkałem takiej gliny jak w... – Zamyślił się na krótko i Cadron nie usłyszał, gdzie była najlepsza do karpia glina. Spojrzenie rycerza omiotło najbliższą okolicę. Cadron wolno obrócił głowę, żeby sprawdzić, na co patrzy Hondelyk. – Toteż... – zaczął i znowu nie dokończył rycerz.
Drogą, wzniecając niskie węże kurzu, kołysząc się, poskrzypując i dzwoniąc jakimiś metalowymi częściami, podążał długi, pokraczny wóz. Od dachu w dół po bokach zwisały długie, kolorowe płachty z rysunkami dziwacznych zwierząt; falowanie płacht powodowało, że stwory poruszały pokracznymi pyskami, a przy gwałtowniejszym ruchy odsłaniały się na chwilę metalowe klatki, których to pręty dzwoniły właśnie na całą okolicę. Przez środek kopulastego dachu, niczym grzebień na grzbiecie puklerzowej jaszczurki, biegła wyszczerbiona przez deszcze i wiatry ścianka z jakimiś napisami. Gdy wóz zbliżył się, najwyraźniej kierując na targowisko, napisy stały się czytelne. „Niespotykane w okolicy okazy zwieżyny! Kozan! Wąż dwugłowy! Szarsaki, glebojady i kichrony! Penterka (najokrótniejszy drapierznik Chajomy)! Inne zjawiska”.
– Inne zjawiska. Na przykład bździna na wietrze. – Cadron zachichotał i wrócił do jedzenia.
Hondelyk odgryzł połowę przedostatniej kichy, odłożył talerz i, nie spuszczając oka z wozu, ruszył do punktu, w którym drogi jego i pojazdu miały się przeciąć.
– Wąż dwugłowy?! – rzucił przez ramię Cadronowi.
Ten chwycił w palce kiszkę, nadgryzł i, trzymając niczym ogarek świecy przed sobą, pognał za rycerzem. Podeszli do drogi szybciej niż zbliżył się wóz. Cadron wyjął z kieszeni monetę i cisnął ją woźnicy. Chudy, niemal całkowicie łysy, tylko z małą kępką spłowiałego włosia tuż nad czołem chłopina chwycił pieniądz w locie i ściągnął lejce. Wóz rozdzwonił się i, stęknąwszy, stanął. Pod plandekami coś warknęło leniwie, a woźnica zeskoczył z kozła i się ukłonił. Najwyraźniej zamierzał wartko wyrecytować wyuczony tekst, bo zaczerpnął powietrza, ale wstrzymał go ruch ręki rycerza.
– Pokaż nam tylko węża – powiedział Hondelyk.
Chłopina zrobił krok, chrząknął, przestąpił z nogi na nogę, pociągając jednocześnie nosem.
– Tu jest. – Zrobił dwa kroki i szarpnął do góry płachtę. Hondelyk i Cadron zbliżyli się. W długiej, płaskiej klatce leżał zwinięty w kłębek czerwono-żółty wąż. – Po prawdzie – woźnica odchrząknął – drugą głowę odgryzł mu inny wąż. I zdechł, bo się zadławił.
Hondelyk prychnął przez nos i pochylił się nad klatką.
– Co ty mi tu smolisz – mruknął. – Zwykły parchawiec, tylko ma nieco inne ubarwienie, a ta narośl przed głową powstaje, gdy podczas wylinki nałoży mu się opaskę. – Nie odwracając się i nie patrząc, błyskawicznie sięgnął w bok, cęgami palców chwycił woźnicę za nos i przyciągnął do klatki. Chłop uderzył uchem w górną krawędź, jęknął jak nadepnięty kot. – Tak? – Chłop pisnął coś, Hondelyk zmienił chwyt, złapał furmana za ucho, przycisnął jego twarz tak mocno, że czubek nosa przedostał się przez oka siatki. – Parchawiec nie jest jadowity, ale przez rok po ukąszeniu żadna dziewka, a nawet żona ci nie da.
Zaniepokojony wąż poruszył się, wyprostował kawałek ciała, woźnica rozdarł się wniebogłosy. Hondelyk puścił biedaka, pokręcił głową.
– No i widzisz? – powiedział z wyrzutem do Cadrona. – Zachciewa ci się kolorowych jarmarków, a to wszystko pozór, miszura i kant. Jeszcze się okaże, że kiszkę z jarzyn gotu...
– Popatrz! – Cadron wolno wyciągnął rękę z końcówką kiszki, ale wcale nie zamierzał się nią dzielić. Wskazywał coś i perorujący rycerz przerwał w pół słowa. – Na dachu... – podpowiedział Cadron.
Pod wielkim, pstrym napisem, dumnie zachwalającym pokazywane zwierzęta, biegł dużo skromniejszy i mniejszy. Głosił: „Natychmiast i za dobre pieniądze kupię calameona. Chętnie bojowego. Zapewniam godziwe warunki życia i różne atrakcje”. Hondelyk odetchnął głęboko, przeczytał napis jeszcze raz.
– Masz pieniądze na calameona? – zapytał.
– A dzie tam! – Woźnica skrzywił się. – To nie ja, to nasz władca, Ttafeond. On wyposażył sześć takich wozów i rozesłał po świecie. Wszystkie mają szukać calamena, czy jak mu tam... – Splunął w pył drogi. – Wybaczcie, panie.
– Dawno to było?
– O, rok temu... Tak, rok temu mnie wysłał, powiedział, gdzie mam jechać i żebym nie wracał, póki nie znajdę. To i jeżdżę...
– Zawsze miałeś takie szachrowane zwierzęta?
– Yyy... Nie, ale, panie, padają one, padają. Przecie to nie jest dla nich życie, nie? Klatka, panie, w spiekotę żar i duchota, w zimie mróz. Co ja się namordowałem... – Nagle chłopina chlipnął i sięgnął do oczu wierzchem dłoni. – Już bym wolał swoją karę... – Pociągnął nosem i zamilkł.
– Zamiast kary masz jeździć?
Woźnica pokiwał głową.
– I sześciu was takich?
– Ta. Wzięli nas z lochu, sam Ttafeond nas zawezwał przed swoje oblicze i powiada: „Jak mi, ścierwa, calamena nie przywieziecie, to i wy, i rodziny wasze w lochach zgnijecie. A który przywiezie tego tajemniczego zwierza, wieś sobie kupi. Rozumiecie? I pilnie. Żebyście wiedzieli, wieś dzielę na dwanaście kawałków, co miesiąc jeden kawałek zabieram. Im szybciej wrócicie z calamenem, tym więcej mieć będziecie”. To co było robić?
– Rok temu to było? – zapytał Cadron. Wciąż trzymał swój kiszkowy ogarek, dopiero teraz przypomniał sobie o nim i włożył w całości do ust. – To juf niewiele byf doftał... – Zerknął szybko na Hondelyka.
– No tak, ale zawsze jeszcze jedna część zostaje – powiedział chłop. W jego głosie zaczęła pobrzmiewać nieśmiała nadzieja. – Czy może, panowie szlachetni, coś wiecie o tym gadzie? Cośkolwiek bynajmniej. Zawsze to by było coś. Do Ttafeonda pół dnia drogi, jeszcze bym... – Mówił coraz szybciej i szybciej, trajkotał, jakby chciał zagłuszyć przeczącą odpowiedź, której się spodziewał.
– Cicho bądź – syknął Cadron.
Popatrzył na Hondelyka. Rycerz stał, utkwiwszy niewidzące spojrzenie w odległe o rzut kamieniem targowisko, kręcąc na serdecznym palcu pierścień z seledynową, prawie niewidoczną na misternie rzeźbionym tle literą „X”.
– Jak się nazywasz? – zapytał chłopa, nie patrząc nań.
– Algobs, panie?
– Dobra, Algobs. Wracaj do domu, to znaczy tam, gdzie ci kazał władca. Mamy wiadomości o calameonie, zawieziemy je Ttafeondowi. To powinno wystarczyć do twojej nagrody, a i tak innych lepszych wieści mu nie zawieziesz, więc szkoda mitręgi twojej i tych biedaków w klatkach. Wypuścisz je po drodze. – Sięgnął do kieszeni i rzucił woźnicy srebrną półszeflową monetę. Chłop rozdziawił gębę, jakby chciał świat połknąć, i zamarł, nie wierząc własnemu szczęściu. – Tylko nie próbuj jakiegoś szwindla, znajdę i zatłukę. Powiedziałem: wracaj i czekaj nagrody.
– No, juści! Dyć pendze!
Chłopina jednym susem znalazł się na koźle, machnął potężnie batem, ale przypomniawszy sobie pytania rycerza o los zwierząt i widząc jego uważne spojrzenie, stłumił strzał z bata, starannie i łagodnie zawrócił i ruszył w przeciwnym niż zamierzał kierunku.
– Albo głupi... – powiedział Cadron. Przykucnął i wytarł zatłuszczone palce o trawę, zerknął na rycerza. – Albo nas potrzebuje...
– Jak zwykle masz rację, Swatonie – mruknął zamyślony Hondelyk.
– Słucham?
– Nic, nic, tak mi się powiedziało. – Hondelyk zrobił krok, pochylił się, wyszarpnął długie źdźbło mierzchelnicy ze spiralnym kłosem. Strzepnął nim o nogawkę, gotowe do siewu nasiona trysnęły we wszystkie strony. Rycerz włożył do ust źdźbło i mocno przygryzł. – Ttafeond nas potrzebuje, tylko po co? Nie słyszałem o żadnej dla nas robocie... W państwie spokój...
– Ttafeond, słyszałem, chory. – Cadron dogonił rycerza i szedł obok niego, z pewnym niepokojem zerkając na targowisko, jakby już tracił nadzieję na myszkowanie po nim. – I rośnie napór plemion Crulle...
– Tak... – Hondelyk obojętnie minął kubrak Cadrona i swój talerz z pozostałą kichą, ale nagle się zatrzymał. – Anim lekarz, ani mogę zatrzymać Crulle. Prawda?
– Praw... Ale! Gdybyś... – Cadron podszedł do skamieniałego w bezruchu przyjaciela i ściszył głos: – Może on chce, żebyś podmienił władcę czarnych i przestał nachodzić Vernie?
– Cóż za karkołomny plan... I ile trzeba, by siedzieć z dzikimi? Ile by trwało, zanimby mnie zatłukli? Oni kochają najazdy, białe kobiety, skarby, konie, ubrania, pola... Nie, to nie to.
– No to... Hm, nic mi nie przychodzi do głowy...
– Mnie też. Chodźmy...
– Hondelyku?
Zawołany zrobił już dwa długie kroki, ale zatrzymał się i odwrócił. Cadron stał z bardzo przejrzyście wyrysowanym na obliczu wyrzutem. U jego stóp bielał talerz z tłustymi śladami na dnie.
– Przepraszam – powiedział Hondelyk, uśmiechając się lekko. – Masz czas na harce po tym targu. Możesz się napchać... Nie. Wiesz co? Ja też idę z tobą; do Ttafeonda pół dnia drogi, dojedziemy przed wieczorem. Potrzebuje nas, to przyjmie, a nie – poczekamy do jutra w stolicy. Idziemy.
Z wartowni wyszedł wąsaty, niski oficer. Postawę miał nienaganną, chód sprężysty, broń przytroczoną tak, że nie ulegało wątpliwości – w razie potrzeby szybko i zręcznie ją wyjmie; z całą pewnością nawet głupiec nie odważyłby się w oczy powiedzieć mu, że jest niziołkiem, a mądry nie rzuciłby takiego określenia również poza oczy. Lekko zmarszczył brwi i zasalutował Hondelykowi.
– Czy naprawdę mam pchnąć umyślnego do króla? – zapytał, a w jego głosie nad pytaniem przeważała nieśmiała radość. Widocznie Ttafeond często przypominał poddanym o swej zachciance.
– Jeśli takie było jego polecenie. – Hondelyk wzruszył ramionami.
– Takie właśnie było, ale nie chciałbym niepotrzebnie...
– Ja mam wieści o calameonie, ty masz, oficerze, powiadomić o tym władcę. Cóż tu jeszcze mędrkować?
– No tak, zapraszam do wartowni. – Kapternus wskazał ręką drzwi i usunął się z drogi. Wychwycił spojrzeniem jednego z żołnierzy i skinął głową. Hondelyk spokojnie ruszył we wskazanym kierunku, ale zdążył zauważyć, że uruchomiony spojrzeniem oficera żołnierz zaczął wciągać na wysoki maszt długi, wzorzysty proporzec. Inny wojak już trzymał w ręku wodze koni Hondelyka i Cadrona. Sprawa, pomyślał Hondelyk, rozwija się nadzwyczaj dobrze. Ttafeond musiał dbać o sprawność swojej armii, co nie dziwiło wobec nasilającego się naporu czarnych plemion. Chwilę potem, gdy goście i dowódca wartowni weszli do pomieszczenia, wpadł doń młody kadept, zasalutował z dużą wprawą i leciutką, w granicach przyzwoitości, nonszalancją.
– Jest sygnał! Gości doprowadzić natychmiast do pałacu!
Oficer zerknął na Hondelyka i, widząc jego uniesioną brew, zbeształ kadepta:
– Nie doprowadzić, a odprowadzić! Cztery dni w stajni poza...
– Przepraszam – wtrącił się Hondelyk. – Jeśli można, kadept spieszył się, jak sądzę, przekręcił słowo. My nie czujemy się urażeni, przysięgam.
– Hm, no... – Kapternus skubnął wąs. – Tym razem... Tylko dlatego, że goście... – Machnął ręką i purpurowy ze wstydu kadept zasalutował, tym razem absolutnie przepisowo, i wyskoczył z pomieszczenia. – Na dodatek zasromał się jak panienka – mruknął. – Młodość, kr-r-ręcone jej warkocze! No, nic. Proszę za mną, zaraz wyznaczę przewodnika...
Ulice miasta były czyste i w większości brukowane, po śladach mioteł można było sądzić, że nałożono tu na właścicieli obowiązek utrzymywania czystości przed swoimi domami. Hondelyk, nauczony doświadczeniem z innych miast, kilka razy pociągnął nosem, ale nie wyczuł charakterystycznego odoru fekaliów wylewanych po prostu na ulice. Pokiwał z uznaniem głową, ale powstrzymał się od komentarzy. Na placu przed pałacem władcy, za podwójnymi murami rozłożyły się kramy z kwiatami i – co było niezwykłe – każdy mógł na ten plac wejść. Cadron skwitował to aprobującym pomrukiem.
– Mnie też się to podoba – powiedział z przekonaniem Hondelyk.
– Zamek Sälcé.
Przewodnik bez słowa zatoczył ręką półokrąg, jakby proponował gościom kupno bukietu u którejś z kwiaciarek, a sam, pobrzękując bronią, popędził ciężko do stojącego przy wewnętrznej furcie oficera. Szybko zasalutował i krótko poinformował o przybyszach, nie powstrzymując się od wskazania ich dłonią, co było absolutnie zbędne, bo oficer, słuchając go, nie odrywał zaintrygowanego spojrzenia od nowo przybyłych. Po wysłuchaniu meldunku zbył żołnierza niedbałym ruchem ręki. Rzucił okiem na podległych żołnierzy z prawej i lewej strony, przywołał najbliższego i krótko wydał polecenie; rozeszli się posłusznie, oficer ruszył w stronę gości, żołnierz biegiem zniknął w bramie.
– Zmuszony jestem prosić o chwilę cierpliwości – powiedział dowódca przedpałacowej straży. – Umyślny już powiadamia króla o nadejściu informacji. – Westchnął prawie niezauważalnie. – Co prawda... – urwał.
Hondelykowi drgnęły brwi.
– Czy będą kłopoty z uzyskaniem audiencji u waszego władcy?
Oficer pyrknął wargami, moment się zastanawiał, lecz obowiązek utrzymania tajemnicy przeważył. Pokręcił głową w milczeniu, jednak z miną niepewną. Może coś w końcu powiedziałby, ale w bramie rozległo się metaliczne stukanie podkutych butów, oficer z wyraźną ulgą odwrócił się, zobaczył cwałującego ku niemu podwładnego i z jego miny odczytał wiadomość. Ruchem ręki skierował gońca na posterunek.
– Proszę tędy. – Wskazał drogę i gdy Hondelyk ruszył w stronę furty, poszedł obok niego. Przy bramie czekał już paź w dość zaawansowanym wieku. Skłonił się przybyłym i bez słowa zaczął iść pierwszy. Oficer zasalutował. – Do widzenia panom.
Paź prowadził szybko. Musiał mieć w oczach wypisany pośpiech, bo ktokolwiek pojawiał się na drodze, znikał jak zdmuchnięty. Ci, co nie mieli dokąd uciec, przyciskali plecy do ścian i wciągali brzuchy, niektórzy dodatkowo stawali na palcach. Cadron, idący z tyłu, chrząknął znacząco, Hondelyk potarł prawą dłonią kark: „Zauważyłem”. Paź zatrzymał się nagle przed odnogą korytarza, wnęką, w której mogły się zmieścić wygodnie najwyżej cztery osoby, a odgradzały ją od korytarza niskie do pasa, dwuskrzydłe drzwi.
– Liftiera – powiedział z pewną dumą, trącając drzwiczki.
– Widzę – rzucił Hondelyk, wkraczając za nim do wnęki. Podłoga zachybotała się lekko. – Czy ktoś się zajmie naszymi wierzchowcami? – zapytał lekkim tonem.
– Oczywiście. – Przewodnik chwycił kutas lśniącego jedwabiście sznura i trzykrotnie szarpnął. Gdzieś pod nimi rozległ się dźwięczny głos gongu. – O ile wiem, są już prowadzone do pałacowej stajni.
Podłoga pod stopami drgnęła i – niespodziewanie dla pasażerów – cała wnęka zaczęła posuwać się do góry.
– Koło wodne czy kierat? – zapytał niedbale Hondelyk, spoglądając znacząco na Cadrona.
– Kierat, w stajni.
– Aha.
Przesunęli się w milczeniu wyżej, potem przedefilował przed nimi kolejny strop i zatrzymali się na poziomie trzeciego piętra. Paź odczekał chwilę i otworzył drzwiczki.
– Już. Jesteśmy na miejscu.
Przeszedł kilka kroków w prawo, pochylił się nad uchem wartownika, szepnął mu coś, na co tamten się skrzywił, jakby chciał powiedzieć, że propozycja pazia nie ma sensu. Odsunął się jednak od drzwi, otwierając je jednocześnie. Paź odstąpił od progu.
– Proszę, król oczekuje was. Tylko... – Wskazał spojrzeniem rapier rycerza.
Hondelyk bez słowa odpiął pas i podał żołnierzowi, uniósł obie ręce i pozwolił dłoniom wartownika myszkować po swoim ciele, Cadron poszedł w jego ślady. Wartownik skinął głową. Weszli do pokoju.
Światło było stłumione zasłonami, ale tylko stłumione, w gruncie rzeczy promienie słońca docierały do pokoju, jednak nie raziły oczu Ttafeonda. Wspomagało je miękkie oświetlenie z wysokich i grubych, zakutych w przepołowione metalowe rury świec. Również futerały, kute przez świetnych rzemieślników, przyciągnęły na chwilę uwagę niezwykłym kształtem i wielkością, ale gdy Hondelyk zauważył na kilku z nich podziałkę, zrozumiał, że ma przed sobą nieco udoskonalone albo udziwnione zegary woskowe, i stracił do nich zainteresowanie. Ściany pokrywały wesołe w tonacji i frywolne w treści sceny z polowań i – w przeważającej większości – po nich. Środek pokoju wolny był od mebli, pod ścianą z lewej biwakowało ogromne łoże, dalej prężył wąskie nogi stół, obok którego zamarły na baczność smukłe, wysokie, lekkie i kruche krzesła. Po drugiej stronie łoża ociężale wypoczywała grupa foteli, na podobieństwo brzuchatych kupców posapujących w swojej kompanii po jakimś szczególnie udanym kontrakcie. Na łożu spoczywał stary mężczyzna, może nie stary – jak zaraz zauważył Hondelyk – ale zmęczony i... tak, wycieńczony chorobą. Skóra na twarzy wiotka i cienka, szarawa, a układ zmarszczek wskazywał, po pierwsze, że chory często marszczy twarz w grymasie bólu, po drugie, że kiedyś skóra pokrywała jędrną płaszczyzną umięśnioną twarz, skorą równo do śmiechu jak i grymasów gniewu. Obfite, siwe wąsy sięgające niemal całkowicie ust, nie były w stanie pokryć bruzd oddzielających policzki od nosa. A w bruzdach czaiły się ból i cierpienie. Szare, bardzo jasne, by nie rzec: bezbarwne oczy Ttafeonda z zainteresowaniem i – tak to odczytał Hondelyk – z nadzieją wpatrywały się w gości. Rycerz skłonił się.
– Nazywam się Hondelyk, a to mój towarzysz, Cadron. – Ttafeond mrugnął i nie odezwał się, ale mrugnął jeszcze raz i jeszcze, jakby ponaglając Hondelyka. – Dowiedziałem się, że szukasz, panie, kamelena...
– T-chak... – wychrypiał król.
– Nie wiem, czy o tym samym zwierzu myślimy. W ofercie mowa była o bojowym calameonie, ja znam kamelena, ale to nie jest bojowe zwierzę, ono tylko naśladuje inne...
Ttafeond poruszył się na łożu, krzywiąc się i cicho stękając, podniósł trochę głowę, szarpnął się, uniósł górną połowę ciała i pociągnął w dół poduchy. Już półsiedząc, odetchnął głęboko. Poruszył prawą ręką, ale zaniechał wysiłków.
– Nie potrzebuję żadnej paroty – powiedział mocniejszym głosem.
– Nie mam na myśli naśladowania głosu – rzucił cicho Hondelyk. – Kamelen udaje całą postać, na przykład jadowite stwory...
– A xameleon?
Z tyłu westchnął Cadron, Hondelyk przygryzł dolną wargę.
– Xameleon...? To nie jest to samo...
– Nie jest – zgodził się król. Jego spojrzenie nabrało ostrości, część zmarszczek wygładziła się, głos odzyskał wiele z mocy, choć i tak Ttafeond co kilka słów robił przerwę, by odpocząć i zaczerpnąć tchu. – A skoro to wiesz, to... nie bawmy się w zawijańce...
– Wielu wie, jaki jest...
– Nie! Umyślnie przekręciłem nazwę, a ty... przekręciłeś ją jeszcze bardziej. Chciałeś ostrożnie sprawdzić o co... mi chodzi, prawda? – Hondelyk milczał, Ttafeond stęknął, szarpnął rękoma koc i mimo że ten przesunął się, odsłaniając kościste stopy, zdołał usiąść. – Powiedz mi... że się nie mylę! – zażądał Ttafeond.
– Nie mylisz się, królu...
– W takim razie... Nie, czekaj. – Ttafeond wygląda teraz, jakby zaczerpnął jeszcze trochę sił z niewidocznego i nieznanego innym zasobu. – Zawołaj, proszę, wartownika – poprosił Cadrona, a gdy ten spełnił polecenie i zaniepokojony żołnierz wpadł do pokoju, król poruszył brwiami i rzekł: – Migiem odnaleźć Zingute, niech rozkaże... podać tu poczęstunek dla gości. I dla mnie. Niech też pogoni konsylistę, ma tu... być za chwilę z tymi swoimi driakwiami. Goń!
Żołnierz przełknął oszołomienie i wypadł jak burza z sypialni władcy. Ttafeond sapnął kilka razy. Poruszył lewą brwią, wskazując, jak się okazało, kierunek:
– Siadajcie, proszę. Siadajcie...
Gdy Hondelyk rozsiadł się wygodnie, ale nie okazując spoufalenia, w fotelu i gdy usiadł Cadron, Ttafeond oznajmił, patrząc przed siebie:
– Potrzebny mi jest xameleon. Bardzo potrzebny. – Zrobił kilka chrapliwych oddechów, kwitując każdy głębokim stęknięciem. – I szybko. Natychmiast. To trudne warunki, przyznaję, ale wynagrodzenie proponuję królewskie, albo i większe...
Z wysiłkiem uniósł głowę i popatrzył na Hondelyka. Rycerz ze zdumieniem zobaczył w jego oczach głęboką, żarliwą prośbę. Przełknął ślinę, chcąc zyskać na czasie, chrząknął dwakroć i odezwał się:
– Do czego ten mimikrant może być potrzebny królowi Ttafeondowi?
Kończąc pytanie, rozejrzał się po komnacie, Ttafeond dobrze odczytał jego intencje.
– Tu nikt nas nie podsłuchuje. Komnata jest otoczona ze wszystkich boków moimi żołnierzami, również z dołu i z góry. Można, jeśli się ma co, powiedzieć wszystko. – Hondelyk milczał, więc władca kontynuował: – Słyszałem o nim, że może wcielić się w każdą postać i robi tak dość często. Nieważne, czego dokonuje pod cudzą postacią, walecznych czynów od niego nie żądam...
– A czego?...
– Miałby się stać mną... – powiedział król. Mimowolnie i wbrew temu, co sam przed chwilą powiedział o niemożności podsłuchu, ściszył głos. – Zastąpić mnie – sprecyzował szeptem.
Hondelyk spokojnie patrzył w oczy króla, nie poruszał się i nie odzywał. Ttafeond minimalnie skinął głową.
– Mówić dalej? – zapytał.
– Tak, panie. Przecież już wiesz, że to ja jestem xameleonem.
Ttafeond uśmiechnął się i otworzył usta, ale rozwarły się drzwi i niemal wbiegł przez nie wysoki, pająkowato poruszający się mężczyzna. Zatrzymał się zaraz za progiem, niecierpliwie popatrzył na króla. Ttafeond zerknął na Hondelyka, wolno odwrócił się i oznajmił:
– Jest. Jest – powtórzył z triumfem. – To on!
– Twój pomysł się sprawdził, królu... – Przybyły miał głęboki, dźwięczny głos, zaskakujący przy szczupłej posturze. W charakterystyczny sposób wymawiał „r”, długo, soczyście, niemal wzbudzając rezonans w lekkich krzesłach.
– Ale nawet nie ma wąsów...
Hondelyk odruchowo dotknął górnej wargi, rzeczywiście – nie było na niej wąsów. Zobaczył, że wysoki mężczyzna przyglądał mu się badawczo.
– ...ale to nieważne. Panie... Jak cię zwą?
– Hondelyk.
– Hondelyku, to jest Zingute, moje zaufanie, moja wierność, trochę nadzieja. Prędzej bym sam siebie zdradził, niż on by to zrobił, tak więc zna cały mój plan, a zaraz i ciebie z nim zapozna...
Ttafeond zrobił przerwę na złapanie oddechu. Zingute uniósł rękę, jakby nakazując milczenie, otworzył drzwi i wpuścił piątkę służących ze stosami nakryć, potraw i napojów na tacach. Ttafeond nie krył zniecierpliwienia, nie odezwał się jednak, ani – prócz gniewnych błysków wyblakłych oczu – nie ponaglał służby. Za nimi wsunął się na zielono ubrany mężczyzna, zręcznie dorzucił do pucharu rozcieńczonego wina dwa jakieś proszki, biały i karminowy, wymieszał zawartość łyżeczką i, bez słowa łyknąwszy z pucharu, wytarł jego brzegi i podał królowi. Ttafeond wypił, krzywiąc się. Konsylista ukłonił się i zniknął. Król wytrzymał aż do wyjścia służby, gestem ręki zaprosił do stołu, ale sam odmówił, gdy Zingute przysunął doń wąski stolik, i nie naprzykrzał się gościom, którzy zignorowali poczęstunek.
– Zingute – sapnął – wobec tego, że jak na razie nikt nie zamierza jeść, zapoznaj gości z moim planem...
– Jeszcze jedno, przepraszam – powiedział Hondelyk. – Żebym nie zapomniał: nagroda za kamelena należy się Algobsowi.
Zingute skinął głową. I zaczął mówić:
– Jesteście w Vernie, największym kraju południowego brzegu Morza Śródziemnego. Na zachód od nas są trzy mniejsze kraje, na wschód – pustynia. Na południu, niestety, mamy coraz silniejsze plemiona Crulle, czarnego ludu. Zawsze był to problem Vernie, i Analass, i Manty, i Syurney, i – chociaż częściowo leży po drugiej stronie cieśniny – Zrugan Formalo. Jeszcze kilkanaście lat temu Crulle byli dokuczliwi, ale nie niebezpieczni. Kilka garnizonów, regularny pobór do wojska, taka tradycyjna ciepła granica, można by powiedzieć. Ale władca jednego z plemion zjednoczył kilka okolicznych wsi, potem inne i miał wizję.
Ttafeond zachrypiał, najwyraźniej chciał energicznie wtrącić się do rozmowy, ale wystarczyło mu sił tylko na zachłyśnięcie się własnym oddechem. Kaszląc, pokręcił głową i trzepotliwym ruchem ręki poprosił Zingute, by kontynuował.
– Ten drań wymyślił sobie, że zaleją najbliższe kraje, do których na szczęście częściowo dostępu bronią góry i pustynia. A gdy je podbije, ruszy na drugi brzeg morza i w głąb kontynentu. Od tej chwili dokuczliwi wcześniej dzicy sąsiedzi stali się śmiertelnie niebezpiecznymi, myślącymi wrogami; już nie chodziło im o stado bydła czy trochę broni zdjętej z zabitych żołnierzy. Uparcie i w przemyślany sposób drążą nasze drogi, rozpoznają nurty rzek, słowem – przygotowują się do wojny, nie do serii potyczek. Teraz mają tam silniejszego niż kiedykolwiek władcę, syna owego stratega, Hurwe. Nie będę się rozwodził skąd, ale wiemy na pewno, że w przyszłym roku ruszą na nas, potem rzeką na Analass, a jeśli ich plany się powiodą, to znaczy jeśli wygrają z nami wojnę, będą mieli otwarty szlak korytem rzeki, wąwozem w górach i Mantę zaleją bez trudu. Potem Syurney, też się nie obroni. Więcej zachodu mogą mieć ze Zrugan Formalo, ale będą już mieli wyspy, z których nań ruszą. No a potem dalej jeszcze. Tak – z przesłuchań jeńców i naszych przemyśleń – wygląda plan Hurwe. Musieliśmy przyznać, że jest to najlepszy plan, jaki dzicy mogli wymyślić.
– Nawet... – Ttafeond zamachał ręką, Zingute zamilkł, a król odetchnął spazmatycznie i dokończył: – ...nie powinniśmy już o nich mówić „dzicy”!
– Tak... – zgodził się Zingute. Popatrzył na Hondelyka, ale rycerz nie zareagował na jego spojrzenie. Zausznik Ttafeonda zerknął na władcę, król wpatrywał się w przeciwległą ścianę i najwyraźniej wsłuchiwał we własne ciało, własny ból, który właśnie teraz go zaatakował. Zingute wbijał wzrok w Ttafeonda, przygryzając w napięciu wargi, a widząc wygładzające się odrobinę zmarszczki wokół oczu, zrozumiał, że ból ustępuje, i kontynuował: – Gdy już byliśmy pewni zamiarów Hurwe...
– Nie próbowaliście usunąć tego stratega?
– Tak. Nie udało się. Biali nie mają szans do niego dotrzeć, chyba że związani jak szynka, na chwilę rozmowy przed ugotowaniem. A czarni wielbią go jak boga i żaden nie podniesie nań ręki. To znaczy, przekupiliśmy kilku degeneratów, ale nie dotarli do Hurwe.
– Nie ma żadnych wrogów?
– Już nie. Zjadł ich. I nawet się nie spasł. – Zingute pozwolił sobie na leciutki, gorzki uśmiech.
– Aha...
– Tak więc... Gdy poznaliśmy plany tego diabła, zaczęliśmy tworzyć koalicję przeciwko Crulle. Wiemy, że sami nie oprzemy się zalewowi czerni, a nasi sąsiedzi nie wierzą w dalekowzroczność Hurwe, sami nie są napadani, bo chronieni przez góry i wszystko – jak na razie – skrupia się na Vernie. Im dalej od Crulle, tym trudniej przekonać leniwe i syte kraje, że niedługo zabiorą im ich zasoby i popędzą do pracy w pustyni. Albo zaczną zjadać ich samych w miarę znikania zapasów. Od dwu lat jednak nasze usilne starania przynoszą rezultaty, władcy czterech krajów zaczynają dostrzegać niebezpieczeństwo, ale z różnych powodów jeszcze nie zdecydowali się przystąpić do koalicji...
– Czy to jakaś specjalna koalicja? – Hondelyk wychylił się do przodu i uważnie wpatrywał w Zingute.
– Tak... – wychrypiał Ttafeond. – Nie ma sensu wiązać się bardziej lub mniej wątłym tylko wojennym sojuszem, czarni już nie ustąpią. Ktokolwiek stanie się ich władcą, będzie parł na północ. Marzą... Marzą im się nasze skarby, nasze kobiety, nasze konie, bydło... Dlatego postanowiłem – wzorem, przyznam, Hurwe – dążyć do trwałego zjednoczenia pięciu krain. Wtedy bylibyśmy bezpieczni i silni, najsilniejsi po tej stronie morza, a kto wie... – Zakaszlał i przez chwilę wstrząsały nim spazmy. – Może najsilniejsi ze wszystkich nadmorskich krajów.
– To dobry plan – pochwalił Hondelyk.
– Tak, tylko że ja umieram i, jestem pewien, nie dożyję nawet do ostatecznego spotkania władców pięciu krajów. Wiedziałem, że rokowania będą trwały długo... Wiedziałem, że jestem chory, i dlatego rozesłałem gońców w poszukiwaniu ciebie, a teraz jesteś mi... nam potrzebny jak nigdy dotąd... Za trzy tygodnie zbierają się wszyscy władcy i nieodwołalnie trzeba będzie podjąć decyzje. Ja już w tym nie będę uczestniczył, pakt nie dojdzie do skutku. Natomiast gdybyś ty mnie zastąpił... Myślę, że mógłbyś po prostu stać się Ttafeondem, na długo, na ile zechcesz... – Wychylił się i zachłannie sięgnął ręką dłoni Hondelyka. – Pomyśl, zostaniesz królem! Jeśli wszystko pójdzie, jak zaplanowałem, to nawet władcą koalicji, potęgą! Żaden z pozostałych władców nie jest wystarczająco silny, na dodatek nie mają nawet godnych następców. Będziesz miał, owszem, trudne władanie, ale piękny cel przed sobą, to nie mordowanie smoków i pojedynki w cudzym imieniu, prawda? Prawda?
Hondelyk milczał, Ttafeond stęknął, poprawił się na poduszkach, ale niecierpliwym gestem odegnał zamierzającego mu pomóc Zingute.
– Powiedz! – zażądał król.
– To się nie uda...
– Uda się! – prawie krzyknął Ttafeond. – Wszystko przemyślałem. Zastąpisz mnie, dziś, jutro, pojutrze... – Palące spojrzenie utkwił w twarzy Hondelyka. – Jest taka gra, gdzie można figurę zwaną Dziedzicem zastąpić inną, to się nazywa roszada. A mnie zostało kilka semii, dopiero teraz czuję, że trzymało mnie przy życiu czekanie na xameleona, ale już zużyłem wszystkie możliwe zasoby, koniec. Nie mam następcy, miałem... Mój syn pokłócił się ze mną, wyjechał chyłkiem... Nie wrócił. Jeśli nie ja, to nic się nie uda. A tak... To proste, Zingute ci pomoże, zastąpisz mnie, będziesz udawał przez jakiś czas chorego Ttafeonda, potem, stopniowo, odzyskasz siły, odbędziesz rokowania, zmusisz pozostałych do trwałej ugody i będziesz walczył z Hurwe. Pokonasz go, na pewno. Z flotą Zrugan Formalo i Syurney, która może zaatakować czarnych od tyłu, z piechotą Manty... Musimy ich pokonać! Wtedy...
– Wybacz, panie. To niemożliwe. Nie mogę tak długo zastępować ciebie ani kogokolwiek...
– Ależ... – Ttafeond zachrypiał, szarpnął głową. Poleciała do tyłu, błysnęły białka oczu, król tracił przytomność. Obaj goście i Zingute rzucili się do władcy, ale niespodziewanie, gdy głowa opadła na poduszkę, źrenice oczu skierowały się znowu na Hondelyka, wskazujący palec dźgnął powietrze. – Widzisz? Umieram... Musisz podjąć się tego zadania, dla dobra kilku państw, dla własnego...
Hondelyk pokręcił głową. Król jęknął, wydawało się, że tym razem naprawdę wpadnie w omdlenie, ale jeszcze raz żelazna wola zwyciężyła słabość, sił miał już jednak niewiele. Zdołał tylko wyszeptać:
– Magia-a...
– Nie, królu, to nie magia. Nie jestem czarownikiem, nie mam cudownego amuletu. Mam, owszem, kilka przedmiotów, do których – jak każdy człowiek – jestem przywiązany i trochę wierzę, że przynoszą mi szczęście. Ale kiedyś ich nie miałem, a i tak mogłem udawać innych ludzi. To jakaś szczególna właściwość mojego ciała. Nie wiem, jak to się dzieje. Ale na pewno masz czy miewasz na dworze komediantów i widziałeś, jak udatnie niektórzy naśladują inne postaci. A ja jestem najlepszym na ziemi komediantem. Najszybciej uczę się nowej roli, najszybciej wcielam się w graną postać, robię to najlepiej ze wszystkich ludzi, ale to tylko tyle.
Hondelyk mówił wolno, podkreślając głosem szacunek dla Ttafeonda. Uważnie obserwował twarz władcy i widział, jak w miarę mówienia znika z oczu nadzieja, pojawia się smutek i żal po straconym na czekanie na xameleona czasie. Gdy skończył mówić, Ttafeond szepnął:
– Trudno, niech tak będzie...
Zaskoczony Hondelyk wyprostował plecy i z góry wpatrywał się w króla.
– Nieważne, czy jesteś magiem, czy nie, nieważne... Musisz odegrać tę rolę, przynajmniej przez miesiąc, póki... póki... – Z rozpaczą w oczach popatrzył na Zingute.
Sługa pospieszył z wyjaśnieniami:
– Jeśli uda się na spotkaniu władców tych pięciu krajów zjednoczyć je, to Ttafeond może już nie być potrzebny. Ma, co prawda, prawo domagać się dla siebie korony, z całej koalicji jesteśmy najsilniejsi, ale może od tego odstąpić. Mój pan chce powiedzieć, że bylebyś podjął się udawać go przez miesiąc, miesiąc i kilka dni...
Ttafeond jęknął i skinął głową. Hondelyk już chciał odmówić, jednak desperacja bijąca z oczu umierającego króla zamurowała mu usta.
– Pięć lat układam wszystko – wychrypiał Ttafeond. I nie było wątpliwości, że słuchają jego ostatnich słów. – Od dwóch lat walczę z niemocą dla jednego tylko celu, powinienem być pochowany pół roku temu... Ale czekałem na ciebie, musiałem czekać... I teraz mi... odmawiasz?... Błagam! – Palce jego lewej dłoni pomaszerowały w stronę Zingute, sługa zrozumiał, czego chce król, chwycił za rękę, podparł plecy władcy. Ttafeond usiadł i, ciężko, chrapliwie dysząc, wpatrywał się jarzącymi oczami w rycerza. – Wszystko ułożone...
– Jeśli nie chcesz... Jeśli nie możesz długo być królem, wynagrodzisz siebie jak zechcesz. Nasz skarbiec jest twój, do końca życia... – Zingute zawahał się, ale dokończył: – Do końca życia nie będziesz musiał nikogo udawać...
– Wszystko macie ułożone? – zapytał szybko Hondelyk. Najwyraźniej w ogóle nie słuchał Zingute.
– Tak! – Sługa przytaknął energicznie.
– Dobrze. Zgadzam się...
Obecni poruszyli się. Ttafeondowi głowa opadła na piersi, a Zingute odetchnął z ulgą i nawet nie zareagował na omdlenie króla. Cadron, dotychczas milczący, wyprostował ręce w kierunku Hondelyka jakby trzymał w nich niewidzialną misę. Westchnął.
– Hondelyku...
– Już dobrze, Cadronie. Wiem, co chcesz powiedzieć; zapewniam cię, że sobie poradzę.
Zingute ułożył bezwładne ciało Ttafeonda na łożu i z niepokojem popatrzył najpierw na Cadrona, a potem na Hondelyka.
– Nie przejmuj się, podjąłem zadanie. Jeśli tylko będę mógł, wykonam je. – I widząc spojrzenie Zingute, dodał: – Bez obaw, jakkolwiek by się rzeczy potoczyły, fałszerstwo nie wyjdzie na jaw.
Powiernik Ttafeonda skinął głową, starając się, by westchnienie ulgi nie było słyszane przez gości. Ale było, ono i ciężki oddech króla. Zingute przyłożył dłoń do czoła władcy, nerwowo przełknął ślinę, przeniósł rękę na dłoń króla i pozostał w tej pozycji. Hondelyk przechwycił wyraziste spojrzenie Cadrona. Pokręcił głową, dając do zrozumienia, że nie rozumie, o co przyjacielowi chodzi.
– Wytłumacz nam, jak wygląda wasz plan – powiedział Cadron.
Nieprzytomny król poruszył powiekami, a odwracający się do Cadrona Zingute zatrzymał się w pół ruchu i chwilę przyglądał się Ttafeondowi. Widząc jednak, że władca nie odzyskuje przytomności, wciąż obejmując swymi palcami wychudzoną i wiotką dłoń swego pana, powiedział cicho i szybko:
– W razie zgody ty, panie, masz opuścić miasto i wieczorem wrócić tajemnym przejściem pod murami, przez piwnice. Potem... – Z takim trudem wydusił to słowo „potem”, że nabrało groźnego i nieprzyjemnego znaczenia. Jakby chcąc przyzwyczaić się do niego, powtórzył: – Potem... tą samą drogą my wyniesiemy ciało króla i zawieziemy do pieczary w lodowcu, damy radę wrócić przed świtem. Tam złożymy ciało, zamarznie...
– A więc król przewidywał, że mogę się nie zgodzić na zawsze? – przerwał Hondelyk.
Zingute zaprzeczył:
– Nie. Ale tak dużo czasu spędziliśmy na rozmowach o tym planie... Po prostu Ttafeond nie chciał być pochowany w tajemnicy, gdzieś w nieznanym nikomu miejscu... To znaczy uważał, że może kiedyś, kiedy znajdą drugie jego ciało, potomni przyznają mu rację i będą dobrze o nim myśleli. On... kocha ludzi, zawsze chciał, by i jego kochano...
– Czy aby nie trzeba do króla zawołać?...
– Tak. Zaraz. Tylko...
– Rozumiem. – Hondelyk wstał z krzesła. – A jak król zamierzał sprawić, bym poznawał ludzi z jego otoczenia? Żebym...
– Och, to proste! Po pierwsze, zawsze można dużo zwalić na chorobę. Król nawet umyślnie kilka razy udawał, że nie poznaje otoczenia, są przyzwyczajeni. Poza tym rok temu kazał przygotować specjalny tron, w którym mieści się ukryty człowiek. To będę ja. Mogę tam siedzieć i szeptać ci, panie, do ucha podpowiedzi.
Kątem oka Hondelyk zobaczył, że Cadron kręci z podziwem głową. Położył rękę na ramieniu Zingute i łagodnie ścisnął.
– Widzę, że naprawdę przygotowaliście wszystko nader przemyślnie.
– Tak. Tylko nie byliśmy pewni...
– Tak – powtórzył Hondelyk. – Rozumiem. Tylko co z Cadronem? Nie przewidzieliście go w swoim planie, a nie zamierzam się z nim rozstawać.
– Eee... Wiem! Możesz powiedzieć... – zająknął się, rzucił spojrzenie na umierającego króla i głęboko odetchnąwszy, dokończył: – Możesz powiedzieć, że jest od dzisiaj twoim astraletem. Będzie mógł przebywać zawsze w twojej bliskości i... I w ogóle...
– Dobrze. Więc...
Zingute wstał z krzesła, niechętnie wypuścił dłoń Ttafeonda ze swojej i sięgnął do kieszeni kaftana, chwilę rozsupływał zamykające ją troczki. Wyjął płaską, skórzaną kopertę i podał Hondelykowi.
– Tu jest plan i klucz do furty. Gdyby mnie nie było na dole, poczekaj aż przyjdę. Najpóźniej o północy będę tam, żeby cię tu przeprowadzić.
Hondelyk przyjął kopertę, schował do wewnętrznej kieszeni. Zrobił krok i przysiadł na łożu. Teraz on delikatnie ujął dłoń nieprzytomnego władcy.
– Ubranie dla mnie – powiedział cicho, wpatrując się w twarz Ttafeonda. – Zabroń wszystkim wchodzenia tu dzisiejszej nocy. Sam możesz, bo inaczej byłoby to podejrzane. I Cadron, rzecz jasna. – Milczał chwilę, jego palce, widzieli to obaj obserwatorzy, coraz mocniej obejmowały obciągnięte skórą kości dłoni króla. – A co będzie...
– Wczoraj król powiedział: „Jeśli tylko on się pojawi, natychmiast wywieź mnie do jaskini. Chcę umrzeć tam, niech mój duch się nie pęta po pałacu”.
Hondelyk skinął głową. Powiernik Ttafeonda oblizał wyschnięte wargi i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Cadron uniósł rękę, pomachał nią i dla pewności położył palec na ustach. Zingute podszedł cichutko do okna. Hondelyk wpatrywał się chciwie w oblicze Ttafeonda, jakby chciał pożreć każdy rys, każdą zmarszczkę, każdą plamkę na twarzy, każdy włosek na głowie. Trwało to długo, Zingute nie wytrzymał i odwrócił się, nie chcąc obserwować czegoś, co w duchu nazwał rytuałem przeistoczenia; przeszły mu ciarki po plecach, gdy pomyślał, że zaraz zobaczy dwóch królów, dwóch Ttafeondów – umierającego i zdrowego, rześkiego. Dlatego zdziwił się, gdy Hondelyk westchnął głęboko, puścił dłoń Ttafeonda i wstał. Nadal był to ten sam Hondelyk.
– No to jadę. – Zrobił kilka kroków do drzwi, zatrzymał się i powiedział: – Za bardzo się na tym nie znam, ale wydaje mi się, że król stoi na progu. Nie wpuszczaj nikogo, bo jeszcze zobaczy zgon i potem trudno będzie... – Machnął ręką, nie chcąc kończyć. – O zmierzchu będę z powrotem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT© BYEugeniusz DębskiCOPYRIGHT © BYFabryka Słów sp. z o.o.,LUBLIN 2006
WYDANIE I
ISBN978-83-7574-435-4
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIAEryk Górski, Robert Łakuta
PROJEKT OKŁADKIPiotr Cieśliński
GRAFIKA NA OKŁADCEGrzegorz Krysiński
ILUSTRACJEMaciej Dębski
PORTRET AUTORAAgnieszka Orłowska
REDAKCJAKarolina Wiśniewska
KOREKTABarbara Caban, Urszula Okrzeja
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWEFirma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]