Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).
Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej powieści science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.
Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010
Są rzeczy, dla których warto żyć i są rzeczy, za które warto umrzeć. Masowe samobójstwa i zabójstwa w sektach – z tym będzie się teraz musiał zmierzyć Owen Yeates. Będzie musiał, chociaż tak naprawdę wcale nie będzie chciał. Jeśli sierżant Kaszel go nie przekona, że warto się problemem zainteresować, to chyba nikt go nie przekona. No chyba że ktoś – chcąc detektywa przestraszyć i zniechęcić – zacznie grozić jego rodzinie... Brawurowo napisana powieść, tempo akcji zwala z nóg, a bohaterami są Owen Yeates, jego żona Pyma, ich syn Phil i sierżant Kaszel na dokładkę. Piorunująca mieszanka!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
EUGENIUSZ DĘBSKI
OSTATNIA PRZYGODA
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2017
Redakcja i wszystko: EuGeniusz Dębski
Redakcja techniczna: Nooray
Copyright © EuGeniusz Dębski 2017
Okładka Copyright © Joanna Szlanga 2017
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2017
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-215-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Beacie
W każdym z nas drzemie socjopata,gotów przeoczyć związek pomiędzy czynema jego konsekwencjami. G. Cook „Czerwone żelazne noce”
Sekret wart jest tyle, ile warci są ludzie,przed którymi powinniśmy go strzec. Carlos Ruiz Zafon „Cień wiatru”
Mnie budzi Teba. Tebę tatuś.Tatusia – budzik. To kto w końcujest najwazniejsy? Philip K. Dick Yeates, lat 4. Cykl rozważań egzystencjalnych:„Co jest grane. I kto tym wszystkim rządzi?”.
Co wy tu robicie? Nic? No to uwijajcie się szybciej!
„456 odzywek z armii, o armii i dla armii”
Było tak gorąco, że nawet się nie pociłem. Miałem wrażenie, że pot wysycha, zanim wysiąknąwszy ze mnie zdoła się skoncentrować w kroplę cieczy. Pokrywałem się tylko warstewką suchej soli i kiedy zaczynała mnie piec skóra, czyli co półtorej godziny, rzucałem wszystko, to znaczy leżenie pod wentylatorem, i waliłem się do wanny.
Klimatyzacja działała, pewnie. Działała bardzo dobrze i wydajnie. Gdybym chciał podnieść temperaturę w domu o cztery stopnie, wykonałaby to w niecałe dwie minuty, a może i jedna by wystarczyła. Ale kiedy usiłowałem zejść z 28 stopni Celsjusza do jakiejkolwiek temperatury poniżej, sterownik dostawał czkawki i skakał do trzydziestu siedmiu, po czym przez niekończące się trzy kwadranse wracał do magicznych, już w tym momencie upragnionych dwudziestu ośmiu. Próbowałem tego dwa razy, potem poddałem się.
Nikt nie przyjedzie pomóc. Sterowniki w całym mieście padały jak pchły na psie, który wszedł o świcie do izby żołnierskiej. Sterowniki padały w połowie kraju – susza trwała od czterdziestu dni, apokaliptycznych chyba, a jakiś jajogłowy czy raczej jajomózgi okularnik, któremu klima musiała paść jeszcze wcześniej, w pocie czoła – nomen omen – wyliczył, że gdyby cały Wielki Kanion wypełniała woda, to musiałaby płynąć 118 dni, żeby wyrównać powstały w tym roku deficyt. Ale nie pamiętałem na jakiej powierzchni – całych stanów, jego stanu czy jego wanny…
Leżałem w swojej, w chłodnej wodzie, łapczywie pochłaniałem drugi kilogram zimnych czereśni, a pestkami strzelałem od godziny w ekran telewizora. Ohydny zwyczaj, orzekła Pyma. Nie leżenie w wannie, tylko strzelanie do telewizora. Właściwie nie tyle do telewizora, ile do prymitywnej maty TV przekazującej obraz z odbiornika salonowego. I strzelałem pestkami nie dlatego, że nie lubię tej maty, sam ją powiesiłem. I nie dlatego, że nie lubię Nickiego Golbluma czy jego uśmiechu przypominającego kratkę do grilla właśnie. O nie, podłoże było głębsze: po każdym strzale, kiedy pestka spadała na podłogę, rzucał się na nią kierowany słuchem i okiem mały ścierwojad cleaner, który przy pierwszym prysznicu, gdzieś o czwartej rano, pożarł moje majtki. Choć nie powinien! Ale on chyba też ześwirował. Chyba?!… Jeśli maszyna wypełza w nocy na trawnik, usiłuje wyskubać całą trawę i jeszcze ją przeżuć, to musiało jej na coś paść!
I nie daje się wyłączyć. Dlatego zamknąłem cleanera w łazience i zatrudniłem do zbierania pestek.
Nickie „Grill” nadaje w tym czasie jak podkręcony crackiem, chłodny i ubrany; na pewno nagranie co najmniej sprzed roku:
– …a wiecie przecież, że każdy facet ma dwa razy w życiu kłopoty ze swoją Fletnią Pana. Wiecie? – Sala zabuczała przecząco. – Nie? No to wam powiem, przyda się, żeby nie wpadać w panikę. – Wsadził palec za kołnierz koszuli i przejechał od karku do wydatnego jabłka Adama. – Faceci mają problemy ze swoimi fujarami w wieku lat siedemnastu, kiedy mogliby na okrągło, z każdą i wszędzie, w przeciągu, pociągu, na drągu. I drugi raz po pięćdziesiątce, kiedy na okrągło nie mogą! – Sala eksplodowała śmiechem. Kamera migiem wychwyciła kilka matron, które poszturchując swoich mężów zanosiły się ze śmiechu. Nickie poczekał, aż poocierały sobie łzy. – Ale wracajmy do apteki, bo denerwuje mnie ten aptekarz, przyznaję. Więc chcę go jakoś przygwoździć. Wiecie, jacy są Żydzi!… – Znowu śmiech na sali.
Sala ubrana i chłodna. Nagranie, na pewno. Nie ma takich miejsc na naszej półkuli, z wyjątkiem bieguna, gdzie można by zmusić ludzi do włożenia koszuli, a co dopiero nakłonić tysiąc ludzi do włożenia tysiąca marynarek!
– No więc rozglądam się i mówię: A dlaczego prezerwatywy mają napisy „Dla trzydziestolatków”, „Dla czterdziestolatków”, „Dla pięćdziesięciolatków”, a we wszystkich paczkach jest dokładnie taki sam tuzin kondomów?… – Przerywa, a ja trafiam go w ucho. Cleaner rzuca się na turlającą się jeszcze pestkę. – A on mi odpowiada… – Nickie zawiesza głos. – On mi na to odpowiada, że nie chodzi o wielkość czy grubość, tylko o intensywność korzystania, częstotliwość kupowania, znaczy się. Trzydziestolatki – raz na dwa tygodnie, a pięćdziesięciolatki – raz na rok! No to mam go! Mówię: Chyba zwariowałeś pan, panie aptekarz! Kierując się jakąś tam częstotliwością, wystawiłeś te dla trzydziestolatków na dole, dla czterdziestolatków wyżej, a pięćdziesięciolatki, ci najbardziej schorowani i niesprawni, muszą sięgać pod sufit?!
Sala ryczy ze śmiechu. Komu by się chciało ryczeć ze śmiechu, gdyby nie mieli porządnej, nie zacinającej się klimy?
– On gapi się na mnie długą chwilę, a ja się gotuję – wyznaje Nickie „Grill”. – Potem rzuca: Jak pięćdziesięciolatek kupi tuzin, to wraca po następny za rok dopiero, więc mogę się nawet zdobyć na przyniesienie drabinki z zaplecza!
Spazmy na sali. Musi im być chłodno! Podobno jak ludzie marzną, tak się śmieją. Taki przedśmiertny śmiech histeryczny.
– Na to ja, spokojny jak głaz, wykalkulowany jak cholera, mówię do niego: No to daj mi pan paczkę dla mnie! A czekam tylko na jego potknięcie – wystawiony palec Golbluma ucina hałas i rechot, rodzi ciszę, przykuwa uwagę; staram się trafić w ten palec, ale ledwo trafiam w ekran. – A on mi podaje paczkę tych dla trzydziestolatków. – Nickie uśmiecha się triumfalnie. – Czyli dla tych, co przychodzą co dwa tygodnie! – krzyczy. – Jestem usatysfakcjonowany! Płacę mu za prezerwatywy, nie mogę się jednak powstrzymać i mówię na odchodnym: – Przynajmniej dobrze mnie pan oszacował z tym zapotrzebowaniem!
Zapada martwa cisza. Martwa, jakby wszyscy na sali zeszli na udar cieplny, ale nie: widzę, żyją!
– A on mówi spokojnie: Oceniam pana na miesiąc. – Nickie zaczyna terkotać jak karabin maszynowy: – Ja się śmieję i mówię: To trzeba było dać dwie paczki! A on: Zawsze pan kupujesz jedną, a drugą dokupuje pana szanowna małżonka. Gorrrąca musi być kobitka!
Dramatyczna pauza.
I puenta:
– A przecież ja z moją Moirą to raptem raz na dwa tygodnie, bo ona ma tak-kkk-ie migreny!
Oklaski. Oklaski. Ok…
Pstryknąłem pestką. Pudło. Kilo czereśni i ani jednego trafienia?!
Na ekranie chłodny Nickie trajkoce dalej, przekrzykując i tak cichnące brawa. Sprytny typ: tym sposobem sugeruje, że trwałyby i trwały, i trwały, gdyby ich nie wyłączył.
– Ale to jeszcze nic. Ja tam raz na dwa tygodnie! To niezły wynik. Może zaprzeczysz? Hej, ty tam w okularkach, co? No dobra, nie będę cię przepytywał przy pełnej sali. Mój przyjaciel poczuł w nocy potrzebę odcedzenia kartofelków, poszedł do WC, staje nad muszlą… I nic! Stoi, czeka, w końcu pochyla się i mówi: – No co jest, przyjacielu? Przez całe życie zgodnie współpracowaliśmy, a tu nagle jakieś mi numery wycinasz? Z sypialni rozespana żona: – Z kim tam rozmawiasz? Z przyjacielem. – Jakim znowu przyjacielem? – Z takim jednym starym przyjacielem, ty go już nie pamiętasz!
O kurde! Trafiłem w wyłącznik! Nie dowiedziałem się, czy to już była puenta czy jeszcze coś tam się działo. A tak miło było patrzeć na salę wypełnioną takim chłodnym tłumem… A jeszcze jak przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie, że jestem tam, na klimatyzowanej sali, i nagle wstaję i zaczynam z siebie zrzucać ubranie – marynara, koszula, spodnie, skarpety… Zastanawiam się, czy gatki też i…
Zadzwonił telefon, drgnęła mi ręka i miska z kilkunastoma rozkosznie omglonymi czereśniami rąbnęła na podłogę. Ten mały przygłupek rzucił się na nie i na odłamki miski. Chrupał i mlaskał, a mogłem ja! Odczekałem osiem sygnałów. Telefon też chyba się zagotował, nie przełączał, nie włączał komunikatu…
– Telefon! Odbieram!
– Owen Yeates, odbieram! – zameldował telefon, potem krótko pisknęło.
– Słucham? – rzuciłem w przestrzeń, starając się nie pluskać przeponą.
– Owen, tu Struggleman. Robin William Vilfraid Struggleman.
– Tak?
Hm, rodzice szanownego rozmówcy byli miłośnikami dwudziestowiecznej komedii?.. Tylko kto to mo…
HEJ!!! Podskoczyłem w wannie, chlusnęło na boki, woda zalała cleaner, który zapiszczał cienko i odjechał, huknął z czółka w ścianę i zamarł z zamilknięciem pospołu. Co za ulga. Wyskoczyłem na podłogę, otrząsnąłem się z grubsza.
– Sierżancie?!
– No. Wiedziałem, że nie będziesz pamiętał…
– Przecież pamiętam!
– Po siedmiu sekundach.
– Udawałem, specjalnie udawałem, żeby panu zrobić przyjemność!
– No to zrób mi jeszcze jedną: przyjedź do mnie.
– A gdzie pan jest, sierżancie?
– Tu, w Chicago. Tyle że w innej dzielnicy. Bardzo innej. To nie jest twoje Arlington, tylko Palos Hills. Ale ty masz lepszą klimę w bastaadzie niż w domu. Chodzi?
Sierżanta nie da się oszukać. To pamiętałem, lecz ciągle próbowałem, wierząc, że zanim zejdę, uda mi się przynajmniej raz…
– Chodzi jak cholera!
– Nie chodzi. Łżesz, Owen. Jak zwykle nieudolnie.
– Sierżancie, pan niszczy mój image! Ja wszystkim dokoła wciskam, i z powodzeniem, muszę się nieskromnie pochwalić, że jestem zawołanym łgarzem i blagierem, że na trzy zdania dwa i pół są kłamstwem i konfabulacją. A i to tylko kiedy zeznaję przed urzędem podatkowym, bo w innych sytuacjach jestem jeszcze skuteczniej…
– Mało gadamy, dużo działamy – przerwał mi.
Mogłem działać, byłem już suchy. Bielizna, całe dwie zmiany, leżały w szczelnych workach w lodówce obok pół tuzina skarpet. Byłem przygotowany na tak apokaliptyczną ewentualność jak wyjście.
– Dobra. Sierżancie, proszę o adres.
– Już go masz w tele. Czekam na rogu Harlem Avenue i Roberts Road. Ile będziesz się tu czołgał?
– Gdybym się czołgał, byłbym w pół godziny, ale muszę jechać samochodem, więc umówmy się za całą.
– Wio! Futro w gacie i jedziemy!
I rozłączył się. Ociekający wodą stanąłem na ciepłych kaflach. Wanna ćwierknęła, że niby woda w niej została i co z nią robić? Wolno, żeby się niepotrzebnie nie rozgrzewać, podszedłem do pulpitu, skierowałem wodę do zbiornika podlewającego trawnik, potem połączyłem się z bastaadem, uruchomiłem w nim klimę i ustawiłem temperaturę na dwadzieścia stopni. Okazało się, że w garażu temperatura dochodzi do pięćdziesięciu czterech, miałem więc kilka co najmniej minut, żeby spokojnie się ubrać.
Majtki z lodówki były niezłe, ale mimo że były to bokserki o umyślnie dużej powierzchni, ogrzałem je sobą w kilka sekund. Zrezygnowany cmoknąłem na psa. Monty udawał białego misia na płytkach pod schodami, lecz kiedy pokazałem mu klucz, pozbierał wszystkie swoje łapy, pyski i ogony i ruszył za mną. Poczekałem i dotknąłem go, był rozgrzany jak piec do wytopu szkła. No, trudno się dziwić. Jedyne co go jako tako chłodziło to kurtyna wodna w ogrodzie, tyle że władze miasta apelowały o powstrzymanie się od takiego używania wody w czasach ostrego jej deficytu. Włączyłem ją poprzedniego wieczora i zaraz napadło mnie jakieś małoletnie komando, co to węszy po okolicy w poszukiwaniu utracjuszy wodnych. Wyłączyłem kurtynę, obiecałem poprawę, przeprosiłem Monty’ego. Odtąd włączałem nawilżanie obłokiem wodnym tylko na cztery minuty, między północą a pierwszą. Wtedy te hordy egzekutorów wespół z komandami inkwizytorów zajmują się przestępstwami cięższymi albo składają raporty lub uzgadniają plany działania na następne godziny.
Może nawet śpią?
Grunt, że przez cztery minuty możemy z Monterem stać w rozkosznej, względnie chłodnej wilgoci i przez następne cztery minuty wydaje nam się, że jest chłodniej. Przez te pięćset sekund mógłbym nawet gadać ze swoim agentem o trasie promującej „Władców nocy, złodziei snów”, ale on się wyniósł na chłodne Baleary, a jego pełen współczucia głos dochodzący stamtąd podnosił mi temperaturę o cztery do pięciu kresek. Dlatego obawiając się udaru cieplnego, nie dzwoniłem do niego, jego telefony, wszystkie dwa, skwitowałem kilkoma słowami o upale. Poza tym kiedy u mnie była pierwsza w nocy, u niego chyba ósma rano. Nie miałem zamiaru słuchać jego zadowolonego z siebie, sytego głosu, ja, odżywiający się od dziesięciu dni wodą, czereśniami, melonami, arbuzami, ogórkami i znowu wodą… Wszystkim, co wilgotne, soczyste, ciekłe i dające się schłodzić.
Piwem.
No trudno. Jak działać, to działać, słowo „mężczyzna” do czegoś zobowiązuje. Wbiłem się w przewiewne szorty, narzuciłem koszulkę, chwyciłem swój klucz i pognaliśmy z Montym do garażu, w którym czekał już rozkosznie schłodzony bastaad. Przelotnie, zamykając dom na wszystkie spusty i wyjeżdżając na ulicę, pomyślałem, że może by się tak przeprowadzić do samochodu na jakiś czas? Po prostu podłączyć się do instalacji energetycznej i spać w wozie? Ale po chwili wydało mi się to głupie, po drugiej chwili odłożyłem decyzję na potem.
Tłukłem się przez ospałe, senne, rozmamłane, spocone miasto. Blask walił od posrebrzonego asfaltu, polewanego przez dziesiątki beczkowozów municypalnych czymś, co miało odbijać promienie słoneczne, inaczej stopiłby się i spłynął do studzienek kanalizacyjnych, szyby bastaada same się spolaryzowały, zrobiło się ciemniej i chłodniej. Odruchowo sprawdziłem, czy mam włączonego tropiciela, który by pilnował, czy ktoś za mną nie jedzie podejrzanie długo.
Niemal czułem, szczególnie na światłach, jak opony bastaada zapadają się w rozmiękający asfalt, jak z trudem na zielonym wynurzają się z miękkich łożysk. Nie daj Boże gwałtownie zahamować – pomyślałem. – Opony zedrą dywanik podłoża na całej trasie hamowania. Zwolniłem jeszcze bardziej. Potem pomyślałem, że zwolniłem nie tyle z powodu dbałości o wygląd i jakość podłoża, ile chcąc wydłużyć przyjemność oddychania chłodnym dwudziestostopniowym powietrzem. Obok mnie Monty wysunął kinol w kierunku wylotu nawiewu i chwytał zimne powietrze z błogo zapadającym się w siebie spojrzeniem.
– Wszystko co dobre ma swój koniec – powiedziałem do niego. – Poza kiełbasą, która ma dwa.
Nie zareagował nawet na słowo „kiełbasa”. No, skoro Montypyt woli powietrze od wędliny!…
Dojechaliśmy do Harlem Avenue po godzinie i sześciu minutach. Fatalny czas.
Sierżant Kaszel stał w pełnym słońcu, nie pocił się, nie unosił – jak wielu innych na chodnikach – rąk niczym kogut skrzydła, by osuszyć swoje „podpachy”. Miał upał w dupie, a ten godził się z tym i nie podskakiwał. Kto by zresztą chciał zastartować do sierżanta Kaszla?! Harcap (czy co on tam miał z włosów, ja nazywałem to harcapem) dumnie leżał mu na tyle głowy. Tak samo gruby jak piętnaście lat temu, grubszy nawet. Pewnie już trzeba by sierżanta huknąć łomem, żeby przez harcap ogłuszyć. Ale pytam raz jeszcze: kto by się na to odważył?
Ja na pewno nie.
Zatrzymałem wóz, sierżant otworzył przednie drzwi i popatrzył pytająco na Monty’ego. Ten posłusznie poderwał się i przeskoczył na tylną kanapę.
Nieznacznym ruchem puściłem tam dodatkową strugę chłodu.
– Ile to razy spóźnialiście się do szeregu, żołnierzu? – zadał sierżant Kaszel rytualne pytanie.
– Nie mam pojęcia, panie sierżancie. Sądziłem, że to raczej pan prowadzi ewidencję! – odpowiedziałem równie rytualnie.
– Witaj, Owen – powiedział sierżant i podał mi dłoń.
Chłodną! Uścisnąłem ją szczerze i radośnie. Podjechałem kawałek i znalazłszy skrawek cienia, zacumowałem w nim. Tu było tylko czterdzieści sześć stopni. Przestawiłem swój fotel tak, by siedzieć twarzą do sierżanta. Poszedł w moje ślady.
– Nieźle się trzymasz jak na zapasionego literata. Całkiem, całkiem!
– No, mam inne zdanie. Najlepiej tu się trzyma klima, a zaraz potem pan. Ja jestem daleko za Montym.
Zamiast zaprzeczyć, skinął głową.
– Przeczytałem wszystkie twoje powieści – powiedział. Dwa dywizjony ciarek ruszyły mi od karku ku… ku… Kur… W dół. – Wszystkie sześć. I muszę powiedzieć…
– Było siedem – bąknąłem nieśmiało.
– Jedna do dupy! – gładko zmiótł mój protest. – Nie liczę jej. Tak więc przeczytałem wszystkie sześć i muszę powiedzieć…
– Sierżancie, łaski! – jęknąłem. – Chce mnie pan w coś wrobić, to może bez smaru, co?
– …że sprawne i wciągające. Co prawda, wychwalasz w nich siebie pod niebiosa, ale jeśli przynajmniej część tych komplementów jest słuszna, gratuluję.
– Jak to: część, sierżancie? To są niemal reportaże ze spraw, tyle że lekko zbeletryzowane.
– Ciekawe, a archiwa CBI jakby przeczą twoim słowom – uśmiechnął się lekko.
– Pan by chciał, żeby się przyznawali do wszystkich kiksów? Do infiltracji Ziemi z innego wymiaru, do…
– Kapitanie Yeates! Nie badałem tego pod kątem prawdziwości, przyjąłem, że sprawy były takie, jak pan opisał. Mnie interesowało, jak pan je rozwiązywał. Metoda – uniósł palec. – I wynik. A czy szukał pan gwałciciela osła w waszym zoo czy minomiota, czy polował na szpiega z innego wymiaru, co mi do tego? Sprawa to sprawa!
Zawsze to samo: ja do niego gadam, a on odpowiada ni z gruchy, ni z pietruchy. Jakby słuchał kwestii z innego wymiaru, innego czasu. Polemika to słowo nie istniejące w słowniku sierżanta Robina Williama Vilfraida Strugglemana. Chciałbym być obecny podczas jego spotkania ze świętym Piotrem. No, nie śpieszy mi się, ale jakby co?… Albo z Lucyferem! Już on im powie, jak powinno funkcjonować piekło i raj, bo to co się dzieje teraz, to gówno, za przeproszeniem, nie piekło!
Westchnąłem w duchu. Zobaczyłem, że Kaszel uśmiecha się pod szczotkopodobnym wąsem, niewątpliwie wiedząc, jakie myśli kotłują się aktualnie w mojej głowie.
– Sprawa to sprawa… – powtórzyłem bezmyślnie. I nagle zaskoczyłem: – A jaka to sprawa, sierżancie?
– Och, banał i trywiał! – machnął ręką. – Najzwyklejsza asekuracja.
– A… sekuracja-a?..
– Wprowadzam: nieopodal znajduje się Dom Weterana. – Wytrzeszczyłem oczy. – Ja tam nie mieszkam, ale jest tam moich kilku kolegów. Poszkodowani w potyczkach afgańskich i afrykańskich… I innych. Wszystko byłoby OK, gdyby w okolicy nie pojawiła się banda Chinonegrów, która najwyraźniej zamierza z tej parkowej dzielnicy stworzyć sobie miłe chłodne miejsce spoczynkowe…
– Sierżancie, nie mówimy już Chinonegry, tylko Afr…
– Wytropiłem ich legowisko. Siedzi tam zawsze taki bysio z przywódczymi zapędami i jakieś pół tuzina przydupasów. Sam się tam nie zjawię, bo już nie te lata.
Zerknąłem na jego biceps. Jak to nie są te lata, to które są? – pomyślałem.
– Potrzebuję kogoś, kto przypilnuje, żeby jakiś drań nie skoczył mi na plecy.
– Musi być ze mną kiepsko, sierżancie – powiedziałem zrezygnowany – skoro uznaje pan, że nadaję się tylko do asekuracji. Wiem – plotłem w natchnieniu – jestem tylko kapitanem S-Force, mam ledwie dwa odznaczenia za odwagę. Cóż, byłem tylko policjantem w sekcji zabójstw, aktualnie zaledwie detektyw z markerem A na licencji…
– A potem zapraszam cię do siebie na małego. U mnie klima działa – oświadczył.
I poczułem, że to jest właśnie SPRAWA, a nie skopanie dupy czwórce przetesteronowanych młodzianków. Przymknąłem się. Skinąłem głową.
– Miło cię zobaczyć – powiedział sierżant Kaszel. – Przyjemnie – dodał, jakby wyczuwając, że oszczędzanie na miłych słowach nie jest dobrym wstępem do gry ze mną.
– Mógł pan zażyć tej przyjemności wcześniej – odpowiedziałem. – Ileśmy się nie widzieli? Piętnaście lat? Siedemnaście?
Nadąsany szczeniak rozczarowany brakiem uwagi ukochanej nauczycielki!…
Wzruszył ramionami.
– Już nie jesteśmy oddziałem. Każdy ma własne życie. A poza tym… – machnął ręką. – Udało mi się zobaczyć kilku… chłopaków… – wykrztusił z trudem. – Otłuszczone pasibrzuchy… Jeden chleje piwo i tłucze babę, drugi ćpa i nie widzi sensu życia, trzeci jest kaznodzieją i przeprasza za grzechy swoje i cudze… Po kilku takich widokach boi się człowiek odezwać do kolejnego żołnierza, by nie pogłębiać splinu. Takie losy mnie postarzają, a nie lubię.
– Ja też piję piwo – uśmiechnąłem się.
– Ja też. Każdy normalny człowiek… – przerwał i nagle parsknął cichym śmieszkiem: – Znasz ten dowcip o Kubusiu Puchatku? Kubuś Puchatek złowił złotą rybkę. A rybka jak to rybka, obiecuje spełnić jego trzy życzenia, ale Kubuś macha ręką: „I tak cię wypuszczę”, mówi. I wypuszcza. Idzie sobie przez Stumilowy Las i nagle widzi Kłapouchego, który siedzi pod drzewkiem i popija piwo. „O! – myśli Kubuś. – Piwka to ja też bym się napił!” I nagle trzyma w ręku litrowy kufel wspaniałego pienistego piwa. „Ach, to złota rybka! – domyśla się. – Mimo wszystko spełnia wszystkie moje życzenia!” Idzie sobie dalej z kuflem w ręku, aż tu zza krzaka wyskakuje Prosiaczek i trajkoce: „O, Kubusiu, dobrze, że cię widzę. Oj, widzę, że masz piwo! Ale fajnie, też bym się piwka napił. Zimne, pieniste… Podzielisz się ze mną? Ojej, Kubusiu, a czemu tak cię całuję w dupę?…”
Roześmiałem się tak głośno, że leżący w podmuchu zimna Monty poderwał się i szczeknął z wyrzutem. Pewnie obliczył, ile kalorii spalił na ten ruch. Pochichotawszy chwilę zapytałem:
– Piwa? – Sięgnąłem do lodówki i sprawdziwszy treść, wyliczyłem: – Bud, „555”, golden wave i parsteck. To ostatnie polecam szczególnie.
– Nie, dziękuję.
Przyjrzałem mu się z teatralnym zdziwieniem na twarzy.
– Dokonałem niedawno wymiany poglądów z moją pompą. Ona zaproponowała nefalizm i postawiła na swoim.
– Hm… Jeśli dobrze pamiętam, to zboczenie wzięło się z kultury helleńskiej, dawno już nie dominującej, sierżancie, na tym świecie. Powstrzymywanie się od napojów wyskokowych dotyczyło bogów, a nie pomp.
– No i ze mną tak właśnie jest. Mam ważne rzeczy do zrobienia i… – zmarszczył nos. – Nieważne. Ale dziękuję za piwo.
Wyjąłem puszeczkę parstecka i wypiłem połowę.
– Broń? – Zlizałem pianę, odetchnąłem i wskazałem na siedzisko fotela, pod którym miałem co nieco.
Skrzywił się.
– Ale tam! To żuczki gnojarze. Nie będziemy ich ranić, co najwyżej szpic w dupę i płasko w ucho. Popłaczą się i popędzą do mamy.
– Dobra. To gdzie to jest? – Dopiłem piwo i zgniótłszy dno puszki, uruchomiłem dezaktywator, a puszkę wrzuciłem do specjalnego pojemnika, gdzie z szelestem przemieszczał się alupył po kilku poprzedniczkach.
– Jedź, będę pokazywał.
Wyjechaliśmy na słońce i mimo że temperatura w samochodzie nie wzrosła ani o setną stopnia, uderzyło w nas ostrym światłem i iluzorycznym, produkowanym w mózgu poczuciem gorąca. Musiałem się powstrzymać, by nie obniżyć jeszcze temperatury, bo nie chciałem przeziębić Monty’ego. A tym bardziej sierżanta. Ruchem palca wskazującego kierował moim wozem, po dziesięciu minutach dotarliśmy do niewielkiego placyku, na którym jakaś mniejszość narodowa ustawiła obelisk z wydrapanym w głazie profilem swojego wodza, mentora, generała?… Nie dojrzałem napisu, zresztą nie tym się zajmowałem. Pod obeliskiem siedziała grupa… no, już nie wyrostków, raczej młodziaków, dwadzieścia, dwadzieścia trzy, cztery lata. Aż do bólu standardowa horda – zeppeliny w uszach, kolce w brwiach, opancerzone knykcie, pasy z ćwiekami o wadze sześciu kilo, które po kilku dniach noszenia zostawiają blizny na biodrach, szerokie bufiaste portki, obcisłe czarne skórzane kamizelki. Matko Boska, że też nic się na tym świecie nie zmienia! Żarli morele i strzelali pestkami w pływającą w kałuży puszkę po jakimś izodrinku. Kałuża?! W tym upale???
Popatrzyłem w lewo i w prawo, zobaczyłem nowiutki słupek hydrantu. Musieli, gnojki, skopać poprzedni, pobawili się w fontannie wody, potem rączo zjawiła się ekipa i zatkała wyciek. Zostawili im nowy hydrant do sflekowania.
Było ich dziewięciu. No, nie była to znacząca przewaga, o ile nie skończyli jakiegoś gruntownego kursu dżaimpo czy innego kalaripajatu. Otworzyłem drzwi od swojej strony, otworzyłem drzwi tylne od strony ulicy. Zawsze można się łudzić, że jakby co, to i Monty dołączy do nas, swoich kumpli. Wysiadłem i przeciągnąłem się. Sierżant Kaszel odkaszlnął i otworzył swoje drzwi.
Wysiadł i już nie przedłużając sprawy, bez żadnych porozumiewawczych spojrzeń i sprawdzania zegarków ruszył w kierunku bandy. Przypomniałem sobie nagle, jak kiedyś, tuż przed akcją, jedną z pierwszych, kiedy dygotały nam łydki, a Samuel popierdywał z nerwów, Kaszel powiedział nagle półgłosem: „Pułkownik Samashed mówi do swoich oficerów: Panowie, atakujemy jutro o dziesiątej. Wyjaśnienie dla tych, co mają zegarki cyfrowe: o tysięcznej”. Wtedy Sam się roześmiał i rozluźnił pośladki, co zaowocowało długim przeciągłym trąbieniem, a to z kolei wywołało atak histerycznej wesołości. Potem poszliśmy i chichocząc oczyściliśmy trzy budynki z zaskoczonych maschelawich, brodatych i kudłatych bojowników o wolność i niezależność doliny Hantalle. Której nikt nie chciał zawojować, a bronienie jej sprowadzało się do podkładania pirożelowych bomb w marketach Ameryki Północnej.
Więcej ofiar niż wszystkich ogółem mieszkańców doliny.
Okrążyłem wóz i z przyjemnością patrzyłem na działania sierżanta. Podszedł prosto do grupki i nie otwierając ust wkopał jaja pierwszemu, który wstał, by zepchnąć z widnokręgu natrętnego dziadka. Drugi załapał obcas w dołek i zwaliwszy się przez oparcie ławki na uklepaną glinę pod popiersiem, rzygał zwijając się i rozwijając jak dżdżownica na rozpalonym asfalcie. Potem zobaczyłem dwa wspaniałe haki w podbródki; trafieni wyłączali mięśnie nóg i osuwali się na ziemię jak pozbawione podpór powoje. Ale dopiero teraz zrobiło się ciekawie: pozostała piątka otrząsnęła się z zaskoczenia i usiłowała coś zrobić ze swoimi szykami. Tyle że zanim je uformowała, szyków już nie było. Dwaj z nich walali się na ziemi: jeden dostał, jak to sierżant zapowiadał: „płasko w ucho”, i wykonał coś na kształt popularnej dziecinnej figury akrobatycznej „gwiazdą” zwanej, drugi, kopnięty w rzepkę kolanową, pracowicie wykonywał kołyskę na plecach i wrzeszczał naprzemiennie: „Matko!” i „Kurwa!”. Żadna nie przybyła. Pozostali trzej zachowali się rozsądniej: jeden zwiał od razu, drugi skoczył na sierżanta, ale przekroił tylko ostrzem noża rozgrzane powietrze, a nosem sprawdziwszy knykcie sierżantowej dłoni, uznał, że więcej nie powinno się od niego wymagać, i dał w długą.
Ostatni w miarę fachowo trzymał nóż i nawet zręcznie przekładał go z ręki do ręki. Wiedziałem, co się za chwilę stanie, czekałem na ten fragment sekundy, w którym Kaszel wykopie mu kozik z ręki, może nawet jednym i tym samym kopem sięgając żuchwy. Widziałem to już w jego wykonaniu i miło wspominałem.
Rzeczywistość odbiegła jednak od moich przewidywań. Kiedy nożownik przesunął się w bok, zza postumentu wyłonił się jeszcze jeden bojownik. Wysoki chudy piszczel z włosami zlanymi zawartością całego słoika brylantyny. Ale nie to było niebezpieczne, co najwyżej pochlapałby sierżantowi buty…
Skoczyłem ku niemu. Miał na rękach tak zwane drętwy – paralizatory wpakowane w grube rękawice. Modne jakieś osiem lat temu, gnojek wykopał je gdzieś na strychu wuja czy dziadka. Mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców Volt przy pięciu setnych Ampera. Tanie i skuteczne. Do tego dołożył, co zobaczyłem po dwu krokach, takie same drętwy na buty. I zrobiło się nieciekawie – każde dotknięcie jego stopy czy dłoni musiało na sekundę sparaliżować ofiarę. Moja spluwa leżała w wozie, tam też leżał Monty, a wybrylantynowany grzechotnik sunął w kierunku pleców sierżanta.
– Tyły! – wrzasnąłem do sierżanta. I do chudego piździelca: – Chodź tu, miłośniku odbytów!
Miałem nadzieję, że zaatakuje mnie, a w tym czasie Kaszel wykopie z obiegu nożownika, po czym razem, jakoś tam manewrując i prowokując, „odizolujemy” miłośnika produktów Elec-C°. Ale stało się inaczej. W chwili kiedy krzyknąłem: „Tyły”, nożownik skoczył na sierżanta, który nie mógł zrobić nic innego, jak wykonać unik, zablokować pchnięcie i złamawszy mu nadgarstek, zniechęcić go do aktywnych działań. I tak zrobił. Tylko że przysunął się do elektryka, a ten, choć już pędził do mnie, zdołał pacnąć sierżanta w tył głowy lewą dłonią.
Sierżant wyprostował się, potem wygiął w tył i runął na plecy. Jego przeciwnik, już bez noża, zaryczał, kwiknął i zgięty, trzymając drugą ręką złamany przegub prawej, zajął się wykonywaniem piruetów. Po „gwieździe” jego „pistolety”, żywcem z jazdy figurowej na lodzie, były najzabawniejszym widokiem, jaki mi los podarował w ciągu ostatnich trzech minut. Całość psuł jednak rozciągnięty na asfalcie sierżant Kaszel.
Nie miałem czasu na przyglądanie się pokazowi – zostaliśmy na placu boju my dwaj, ja i elektryk. Podchodził wolno i ostrożnie, widocznie założył, że jesteśmy z jednej drużyny, równie kompetentni. Poniekąd słusznie. Rozważałem przez pół sekundy wariant, w którym skoczę do wozu, wyszarpnę pistolet i…
Nie było już czasu. Zamachnął się ręką dla zmyły i wyprowadził kopa. Dla efektu.
Uskoczyłem.
Żebyż ten cholerny pies się ruszył! Gdzie tam – było przecież tak gorąco! Zacisnąłem zęby: nie poproszę go o pomoc! Nie to nie!
Uskoczyłem drugi raz. Elektryk zarechotał. Zbliżył do siebie dłonie, zaiskrzyło, w powietrzu rozległ się cichy trzask. Może nawet poczułem zapach burzy, ozonu i deszczu.
– No toś, skurwielu, wpadł! – syknął.
Wykonał kolejny raz ten sam manewr – udawał sierpowy, a mierzył kopytem. Przy tym sygnalizował prawą nogę, a podskoczył i nożycami niemal musnął mi brzuch lewą. A kiedy się usunąłem, naprawdę walnął sierpowym. Cudem uniknąłem tej serii. Tylko brwi mi się zjeżyły, kiedy rękawica z kilkudziesięcioma tysiącami woltów w sobie przemknęła mi przed twarzą.
Odskoczyłem, poszedłem w bok. Może złapię nóż tego kolesia, nie będę się obcyndalał, tylko z trzech metrów wbiję mu go w udo, a potem pogadamy. Może nawet z bólu straci rozum i chwyci za rękojeść?! To by było miłe i widowiskowe! Przesunąłem się jeszcze, lecz chyba rozszyfrował moje zamiary – skoczył w bok i odciął mnie od miejsca, gdzie leżał sierżant i nóż i gdzie ciągle piruety kręcił powizgujący nożownik.
Ale pośpieszył się. I żeby rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść, ruszył na mnie gwałtownie i nieco niedbale. Dwa zamachowe były łatwe do uniknięcia, później wyprowadził kopa, uskoczyłem i podciąłem mu nogę, nie dało się jednak wykorzystać jego upadku: już leżąc zawirował na ziemi i niemal mnie trafił stopą, musiałem odstąpić. Poderwał się na równe nogi i wściekły – oj, jak dobrze, że wściekły! – runął w moim kierunku.
No i miałem swój grande, a nawet grandioso finale – po kolejnym kopie podbiłem mu nogę do góry, czubek drugiego buta wbiłem gdzieś między odbyt a mosznę. Bardzo miło wrzasnął coś boleściwego i pochylił się nieco. Wtedy rzuciłem się twarzą do ziemi, w locie trafiając go obiema stopami w tyłek. Wyleciał jak z katapulty. Jeszcze lecąc coś wrzasnął do mnie. Zapowiedź zemsty czy coś w tym guście. Tyle że na razie nie wiedział, w jakim kierunku leci.
Wpadł w kałużę, nie wyłączywszy drętw. No bo jak miał to zrobić?
Plasnęło i błysnęło.
Sam elektryk wygiął się do tyłu i niemal klasnął rękami za plecami, kołyska w kałuży była nawet bardziej widowiskowa niż jego kumpla na suchej ziemi. Na dodatek noszony w plecaczku generator eksplodował z silnym hukiem, rozrywając opakowanie i na pewno częstując go dodatkowym kopniakiem w plecy. Woda prysnęła na boki, mały obłoczek pary pofrunął do góry.
Szybko jednak zniknął w suchym gorącym powietrzu.
Sierżant Kaszel już poruszył głową.
Sprawdziłem, czy elektryk nie zachłyśnie się wodą. Przelotnie pomyślałem, że na jego miejscu bawiąc się drętwami, nie omieszkałbym włożyć kombinezonu, ale ten upał… No i dlatego chłodził się teraz w kałuży. Poza tym powinien był założyć pieluchę, bo na jego portkach wykwitała już ciemnobrązowa plama. Gdybym lubił kloaczne dowcipy, powiedziałbym, że rozparła go energia.
Zmierzając do sierżanta, jeszcze jednym kopniakiem poczęstowałem tego ze złamanym nadgarstkiem – za bardzo werbalnie był aktywny; nie wiem, po co rzuciłem okiem na napis pod popiersiem. Coś o wdzięczności za poprowadzenie, doprowadzenie i wyprowadzenie… Przykucnąłem przy Robinie Williamie Vilfraidzie, uniosłem jego głowę z asfaltu. Drgnęły mu powieki, potem uchylił je, otworzył i puścił do mnie oko.
– Już?
– Ta…
Stęknął i podniósł się do siadu.
– Ale mnie łupnął!.. – Podniósł ręką i ostrożnie obmacał czachę.
– Nie ma guza, nie ma krwi. Używał drętw – poinformowałem go.
– A… I co teraz?
– Teraz… Gdybym lubił kloaczne dowcipy, powiedziałbym, że rozparła go energia – nie mogłem się powstrzymać od wykorzystania kalamburu. Może i gówniany, ale zawsze.
– Hm?
– Wpakowałem kolesia do kałuży, łupnęło go z własnego generatora, to się i sfajdał… Mam nadzieję, że ocknie się ostatni, że go wszyscy kumple obejrzą i obwąchają…
– Owen, fe! – Sierżant Kaszel skrzywił się i podpierając na moim ramieniu, wstał na równe nogi. Rozejrzał się po polu boju. – No, ładnie – skwitował wykwity na asfalcie. – Wpadniemy tu za kilka dni, dobrze? Tylko już inaczej, bo albo się wyniosą, albo przygotują jakieś pukawy…
– Poproszę komendanta… Nie wiem, kto teraz tu dowodzi polewą, ale jakoś go namierzę i…
– Nie, proszę. To moja… nasza… – poprawił się – …sprawa. Jeśli nie damy rady tym godnym pogardy odrzutom, to cośmy warci?
– Filozofujemy, sierżancie, co?
Nie odpowiedział, ruszył do bastaada. Wtedy Monty przypomniał sobie, że jeszcze w tej okolicy nie niuchał, wyskoczył z wozu i potruchtał pod ławkę. Oznakował jedną jej nogę i róg obelisku, potem chciał łyknąć wody z kałuży, lecz zbliżywszy się, powietrzył chwilę i zrezygnował. Mądry Monty. Ma u mnie wiadro zimnej witaminizowanej i dwie schłodzone kości jagnięce!
Wsiadłem za kierownicę, ale czułem, że jeszcze coś, coś niewypowiedzianego, wisi w powietrzu. Sierżant siedział wyprostowany sztywno, wpatrywał się w skwar przed sobą. Cicho szemrała klimatyzacja i chłodne pasaty czy inne feny z monsunami łagodnie penetrowały wnętrze samochodu.
Nagle doznałem iluminacji.
– Sierżancie? – Odwrócił się do mnie. Zmierzył uważnym spojrzeniem soczyście błękitnych oczu. – Coś do mnie pan ma, prawda?
– Prawda.
No tak, nigdy nie kłamał.
– A co, jeśli można spytać?
– Jeszcze ci nie powiem.
– Aha. – Podrapałem się po brodzie. Zastanawiałem się: pytać dalej czy dać sobie spokój? W sumie jednak wydawało mi się, że mogę mu pomóc pytaniami. – Czy ten tu balet to był test? Chciał pan sprawdzić, czy jeszcze mogę podciągnąć bandzioch i przetruchtać sto metrów?
– Yhy.
– Ale to, jak pan mawiał, było łatwiejsze niż skubanie jeża. Czy mam się spodziewać, że od dziś tworzymy takie eine kleine commando do poprawiania świata za pomocą pouczania grupek streetersów?
– Niech nie pieprzy!
– Tajest!
Z tyłu Monty rozdziawił pysk i wykonał najdłuższe ziewnięcie, jakie widziałem w życiu, ozdobione głuchym rykiem i kościanym dźwiękiem powstałym przy zderzeniu zębów.
William Vilfraid Struggleman skrzywił się, jakby łyknął cytrynady albo jakby zakłuło go w boku, odwrócił się do mnie i stęknął cicho.
– Jeszcze nic nie mogę powiedzieć – rzucił. – Za wcześnie, zbyt mgliście… Ale! – widząc moją minę szybko uniósł palec. – Na pewno dowiesz się pierwszy. I zdecydujesz, co z tym robić.
– Czy… ma pan na myśli jakąś sprawę dla detektywa? – zapytałem ostrożnie.
– Tak. – Wyprostował kciuk.
– Coś kryminalnego?
– Tak. – Wyprostował wskazujący palec.
Zastanawiałem się chwilę. Inteligentne pytania nie szwendają się po moim mózgu stadami. Należało wykorzystać sekretne rezerwy.
– Napije się pan piwa? – strzeliłem.
– Tak.
Uśmiechając się przyjął puszkę parstecka. Zgłupiałem, gdy najpierw strzelił dezaktywatorem, a dopiero potem otworzył puszkę, byłem przekonany, że pomyliły mu się ruchy, ale nie – po prostu przyssał się do puszki i wchłonął jej zawartość w cztery sekundy. Kiedy kończył piwo, puszka zaczęła się rozsypywać: zmętniała, jej blask przygasł; zniknęły napisy, a wrzucona do pojemnika już nawet nie brzęknęła, tylko jakoś tak głucho pacnęła, jakby była z tektury.
– Dobrze, poczekam – obiecałem.
– Niedługo, obiecuję.
Dopiłem swoje piwo.
– Może i lepiej – rzuciłem w stronę upału przed przednią szybą. – W takim skwarze…
– No właśnie. – Pomilczeliśmy kilka sekund. – Kilka dni.
Popatrzyłem na niego bardzo pytająco.
– OK – rzuciłem niedbale. Sięgnąłem do startera. – Gdzieś pana podrzucić?
Pokręcił głową, o kilka ruchów za dużo, ale w tym samym czasie był pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Odpowiedział mi z poziomu, z jakiego kwituje się starania namolnego kelnera czy usłużnego portiera, w czasie gdy człowiek ma umysł zaprzątnięty obliczeniami indeksu giełdowego i przewidywaniem strat na prywatnym koncie. Przełknąłem urazę.
Czekałem.
Wydostał się na powierzchnię z odmętów swoich rozmyślań. Odetchnął głęboko.
– Ja wysiadam. Przejdę się do tego przytuliska.
– A gdyby ci tutaj…
– Spokojnie, mam też broń – klepnął mnie w kolano. Odwrócił głowę do tyłu i rzucił raźne: – Cześć, Monter!
Jedna powieka psa aż drgnęła – widać już lubił sierżanta. Ten szczęknął klamką i wyskoczył na skwar. Patrzyłem za nim, póki nie zniknął z ekranu monitora wstecznego.
Ruszyłem w drogę powrotną. Nie śpieszyłem się, sierżant Kaszel miał rację – w klimatyzowanym wnętrzu bastaada było znacznie milej niż na zewnątrz, a nawet niż w domu. Połączyłem się z tym ostatnim; zrezygnowany i bez wiary w powodzenie wystukałem wymarzoną temperaturę w mieszkaniu i napełnianie wanny chłodną wodą. To drugie zostało przyjęte. Na pierwsze polecenie sterownik zareagował jak wcześniej – patrzyłem tępo, jak wskaźnik temperatury wali na 37, po czym niechętnie i tak wolno, że aż się spociłem ze strachu, wraca na swoje 28ºC. Proszę, jak niewiele człowiekowi wystarcza do szczęścia! Dość, że temperatura nie przekroczy dwudziestu ośmiu, a już się czuje usatysfakcjonowany!
Wracaliśmy do domu niemal dwie godziny. Bo i do czego miałem się śpieszyć? Do dwudziestu ośmiu?! Wolno objechaliśmy Lake Calumet dokoła, potem przecięliśmy nieśpiesznie Evergreen Park i kiedy już nie było nic do zrobienia, z westchnieniem skazańca zanurzyliśmy się w suchym upale domu. Nawet rozważałem pomysł odwiedzin w piwnicy, bo CBI odbudowując dom dodało nam solidne piwnice, ale przypomniałem sobie, że już raz to zrobiłem i nie zaznałem chłodu.
Zadzwonił telefon. Podszedłem do konsolki, włączyłem oczekiwanie na odbiór, wsadziłem łeb pod kran i wracając do salonu, chwyciłem puszkę z lodówki. Na wideotapecie pojawiła się moja ukochana żona.
– Cierpisz – stwierdziła na powitanie. Kiwnąłem głową. – I nie dasz się przekonać, żeby dołączyć do nas? – kontynuowała przesłuchanie. – A co z twoją pracą w CBI?
Pokazałem jej puszkę piwa. Wolałem cierpieć z powodu upału niż teściowej. Temat pracy na razie dyskretnie porzuciłem.
– Co porabiacie?
Zadrżały jej wargi, jakby jakieś piksele na ekranie postanowiły urządzić sobie dwusekundową gonitwę. Powstrzymywany uśmiech.
– Byłyśmy z mamą…
– Na pchlim targu! – krzyknąłem.
– Zgadłeś.
– Jakieś skarby?
– Och, wiele.
– Czy może takie jak ten ubiegłoroczny akumulatorowy… – Otworzyła usta, lecz jeśli chcę, mogę mówić długo na jednym oddechu – …obrotowy widelec do spaghetti dla leniwych amatorów, który nawija dowolną liczbę nitek na swoje hartowane i podgrzewane zęby i który to widelec…
– Ale…
– …Phil odłożył na obrus – kontynuowałem nieco głośniej – a spięcie, jakie w nim wystąpiło, spowodowało, że widelec zręcznie nawinął na swoje tytanowe rozgrzane do czerwoności zęby cały obrus, zrzucając na podłogę płonące serwetki, ale też gasząc je zaraz potem za pomocą dwóch litrów sosu…
– Owen?
– …pomidorowego, nad którym spędziłem cały poranek…
– OWEN!!!
– Dobrze, kończę o akumulatorowym widelcu. Ale potem…
– Owen?
– Dobrze. A jeszcze potem…
– Jezu!
– Jestem. Potem kupiłyście po dwa nośniki z cudownym programem, który zainstalowany na domowym komputerze miał wytwarzać darmową energię elektryczną i jak pamiętam, proponowano, by do komputera z pracującym w tle cud-programem podłączyć lampkę albo radio, albo pralkę…
– Pralkę nie! To mama podłączyła pralkę. – Więcej pikseli zadrżało, łudząco przypominało to z trudem powstrzymywany śmiech.
– A ty chciałaś lokówkę!
– Może, a ty masz kompleks łysego! Zazdrościsz mi… Ale poczekaj, zdębiejesz, kiedy pokażę ci, co kupiłam tym razem.
– Nie wątpię. Że zdębieję. Dębieję zawsze, jak sobie przypomnę tę lampkę, co miała świecić bez prądu i rachunku…
– Świeciła!
– To dlaczego ubezpieczenie nie chciało pokryć kosztów leczenia nogi, którą mama sobie złamała, schodząc do piwnicy i potrząsając lampką…
Pokazałem, jak „mamusia” potrząsała lampką niczym marakasami.
Ciepłego uśmiechu Pymy nie mogły oziębić ani światłowody, ani zimne płaskie ekrany. Po prostu to jest uśmiech, co ma wszystkie inne pod sobą. Kropka. Przypomniałem sobie jeszcze inny udany zakup teściowej:
– No i te rajstopy wypełnione żelem masującym, co to miały pieścić nogi i półdupki podczas noszenia, a pękły twojej mamie na schodach w metrze, co inni uznali za awarię jej pęcherza i…
Pyma pstryknęła palcami, co – tak zaprogramowała swój aparat – spowodowało wyciszenie mnie. Przestałem więc znęcać się nad teściową. Żona uniosła palec, by zwrócić moją uwagę.
– Jakbyś przyjechał… może mama pozwoli ci wypić jedno piwo wieczorem – powiedziała cicho. – Bo widzę, że ci wysiada myślenie po kilku godzinach oglądania sióstr zawodzących w rytmie kiełbasianym…
– Pymuś, kochanie!… Kilka tysięcy razy mówiłem ci, że kashanka… ka-shan-ka! to jest ta kiszka z polskich sklepów, a te siostry uprawiają etnofolk coshanka! – Uniosła odrobinę brew, och, podpatrzona u mnie mina: „Ta?… A co to za różnica?”. Westchnąłem: – A co do piwa… Dziękuję. Mnie mama pozwoliła pić piwo już ćwierć wieku temu. Nie muszę pytać innych mam. I jest jeszcze Monty, jak z nim przyjadę, pogryzą się, a żal mi psiska.
Teściowa, mormonka i dewotka, fundamentalistka moralna, terrorystka duchowa i cielesna! W związku z nią dręczyło mnie tylko jedno pytanie: w jaki sposób urodziła Pymę? To znaczy, taka była wersja oficjalna, którą kiedyś, tłumacząc się, dlaczego nie chcę odwiedzić mamusi, zaserwowałem Pymie. W istocie owo pytanie dotyczyło nie tyle porodu, bo tu niewiele nawet mormoni mogli zdziałać, ile zapłodnienia pani Norden, zimnej i suchej jak jej nazwisko. A co do zapłodnienia – musiało być wietrznie, a ona miała nieszczelne majtki. Nic innego nie przychodziło mi do głowy, najmniej zaś zbliżenie cielesno-łóżkowe z panem Nordenem!
– No trudno… – Wzruszyła ramionami. – Mnie się wydawało, że odkąd doktor Jacobson upowszechnił wstrzyki powiększające na dowolny czas biust, przestało to kogokolwiek… – Zacząłem energicznie kręcić głową, ale w ekran wszedł Phil i puścił do mnie oko.
Puścił TO oko, które było dalsze od matki, którego nie widziała.
– Wszystko widzę, Phil – powiedziała kostycznym, to znaczy matczynym tonem.
Zmieniła temat rozmowy z łatwością adwokata przechodzącego od molestowania słoni do miażdżenia pluskiew paluchami.
Roześmialiśmy się „szczerze” wszyscy. Wszyscy dorośli.
– Co się dzieje? Jak Monty? – zapytał Phil.
– Rozpływa się na kafelkach. Ale, ale!… Odezwał się sierżant Kaszel! – poinformowałem Pymę. – Wyobrażasz sobie?
– No, no! Czegóż mógł chcieć twój przełożony?
– Nie przesadzaj, mam stopień kapitana, a on sierżanta.
– Ale to ty mówisz do niego „panie sierżancie”, a on do ciebie po imieniu.
– I tak właśnie powinno być – oświadczyłem twardo.
– Dziwię ci się, Owen.
– No widzisz? Ty też mówisz mi „Owen”! Cały świat tak do mnie mówi. – Popiłem słowa piwem. Rozsiadłem się wygodniej. – Opowiadałem ci, jak na zajęciach z taktyki z sierżantem Kaszlem udawałem czołg?
– Nie! – zawołał Phil.
Pyma pokręciła głową.
– O, toście dużo stracili. Ale ponieważ to wy płacicie za rozmowę, opowiem wam tę historyjkę w wersji pełnej.
Otóż miały być zajęcia z taktyki pod hasłem chyba natarcia piechoty ze wsparciem czołgów. Udaliśmy się na poligon, gdzie sierżant wprowadził nas w temat zajęć, pokazał, gdzie się ulokował enpel, szczegółowo wszystko opisał: korzyści, wady, zalety takiego ataku, przywołał kilka faktów z historii świata… Potem dostaliśmy pięć minut na papierosa i czekaliśmy na czołgi. Czekaliśmy na czołgi. Potem dalej czekaliśmy na czołgi. Potem sierżant zadzwonił do jednostki i okazało się, że czołgi w nocy pojechały na podpoligon, jakieś dwieście trzydzieści kilometrów, pomyłka w komputerze, błędna data i takie inne.
– Zostaliśmy bez wsparcia! – ryknął Larry Brats.
– Nie – twardo oświadczył sierżant. Milczał i myślał chwilę. – Zastosujemy symulację.
Popatrzył dokoła, wyłowił spojrzeniem mnie i jeszcze jednego kumpla, Christiana Floyda bodajże. Wyjął ze skrzyni dwie czerwone chorągiewki, podszedł do nas i wetknął je w troki naszych plecaków.
– Jesteście czołgami. Zgodnie z tym co mówiłem wcześniej, na skrzydła. Na rozkaz „czołgi na linię” uruchamiacie silniki i wyjeżdżacie z okopów. Dalej wiadomo: idziecie flanką, wspieracie ogniem karabinów maszynowych piechotę, prowadzicie samodzielne wyszukiwanie celów dla dział i niszczycie te cele. Odmaszerować. – Odwrócił się do piechoty: – Wy do okopów.
I zanim ktokolwiek coś zdołał wykrztusić, sam stanął na przedpiersiu, uruchomił systemik nagłaśniający: mikrofon i płaskie głośniki na ramionach. Pomaszerowałem na skrzydło wściekły, bo zanosiło się na upiorny dzionek, szczególnie dla mnie – czołgu. Stanąłem za okopem w minorowym nastroju, pokazałem piąchę jakiemuś koledze z okopu, co się chichrał, wskazując moją chorągiewkę. No i padła komenda: „Czołgi na linię”, przeskoczyłem okop i nagle wstąpił we mnie wisielczy humor: zacząłem warczeć ile sił w płucach.
– Tak jest! – wrzasnął sierżant uradowany. – Tak dalej symulujcie, dobrze!
Roześmiałem się w duchu i dodałem gazu. Drugi czołg miał problemy z rozrusznikiem, w końcu też odpalił. Sierżantowi zaczęły błyszczeć oczy.
– Pluton, ognia!
Pluton wysunął pyski z okopu i dał czadu ze ślepaków. Ja obracałem się w przedziale osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu stopni i grzałem ze wszystkich karabinów – na razie mogłem, bo moja piechota była jeszcze w okopie. Moje działo wyszukiwało samodzielnie cele, tyle że jeszcze ich nie było. Po zastanowieniu dowódca czołgu kazał odpalić ze trzy szrapnele przeciwpiechotne.
Zrobiłem trzy razy „łaba-ho-o-o-ong!”. Nagle zrobiło się wesoło i miło. Zalaliśmy enpla lawiną ołowiu. Ale mieliśmy przecież zająć ich pozycję. Sierżant Kaszel podbiegł kilkanaście kroków i ryknął wzmocniony kilkudziesięcioma watami:
– Czołgi, naprzód! Piechota, tyralierą naprzód!!!
Piechota ruszyła. Czołgi szły przed nią. Armata dawała do wiwatu, karabiny milkły tylko na zmianę magazynku. Szło nam nieźle.
Nagle sierżant podbiegł do mnie i krzyknął:
– Czołg trafiony!
Osłupiałem. Jak to? Ja – trafiony? Ja?!… Dobrze mi szło! Wspierałem, polewałem, likwidow…
– Głuchy?! Trafiony!!!
Stanąłem w miejscu, potem uświadomiłem sobie, co mam robić: zwaliłem się na trawę. Sierżant pobiegł dalej, gdzie tyraliera zaczęła się wyginać, po drodze wyszarpnął z torby kilka symulatorów i cisnął im pod nogi, zaskoczeni chłopcy zaczęli podskakiwać, odwracać się, przestawali strzelać…
– Atak załamuje się! – wrzasnął sierżant przez mikrofon. – Piechota wycofuje się!
Ja leżałem. Drugi czołg zawahał się, ale zawrócił.
Po chwili wszyscy leżeli w okopach, sapali, aż słyszałem ich na łące.
– A wy tam co? – ryknął sierżant do mnie.
– No przecież trafiony! – wrzasnąłem. – To co, mam się nagle odrodzić? Przecież nie będzie przybywało czołgów po każdym załamanym ataku?!
– Słusznie! – odwrzasnął uradowany. – Jeden czołg stracony!
Zamarłem, bojąc się poruszyć ze szczęścia. Zanosiło się na to, że jako trafiony będę leżał na polu walki, a nie atakował! Sierżant pieklił się w okopie, poleżałem chwilę. Postanowiłem przetestować sierżanta. Kiedy wyskoczył na wał transzei, zapaliłem papierosa. Chwilę potem sierżant Struggleman zobaczył mnie.
– Co wy tam robicie, żołnierzu?! – krzyknął, siniejąc na twarzy.
– Palę się, pożar w kokpicie! – zameldowałem radośnie.
– A! DOBRA! – ryknął do mikrofonu. Te ptaki, których jeszcze nie spłoszyły ślepaki, teraz wystartowały z odległych o pół kilometra drzew i pognały gdzieś w spokojniejsze miejsce, na strzelnicę może. – Palcie się, palcie! Piechota! Do ataku-u-u-u!
I poszli. A ja paliłem się. Drugi czołg sugerował sierżantowi, że też dostał, potem że wpakował się na minę, ale sierżant był nieubłagany: „Nie, wam się udało!”. I tak paliłem się przez cztery godziny. Było ciepło, porozpinałem się, nie manifestowałem lenistwa, o nie! Po prostu leżałem sobie, uważnie przyglądając się atakowi, starając się, by sierżant widział, jak chłonę bój. Tyraliera kolejny raz się załamała i wracała ponuro do okopu, każdy przechodzący obok miał kilka słów do czołgu i jego załogi. Ale załoga, cóż… Załoga cała zginęła…
Pociągnąłem nosem. Potem piwa.
Pyma i Phil mieli dziwne miny.
– Co się tak patrzycie? – zapytałem. – To się zdarza. Nieudany atak. Tyraliera jest sprawą bardziej psychologicz…
Ekran eksplodował śmiechem. Phil tupał nogami i celował do mnie ze wszystkich palców wskazujących, Pyma nie krzyczała tak głośno, lecz i ją udało mi się rozśmieszyć. Miałem ze dwie minuty czasu, wykorzystałem je na wymianę pustej puszki na pełną, zimniejszą.
– Poważnie mówisz czy łżesz w żywe oczy? – zapytała Pyma ocierając łzy.
– Co do słowa – przyłożyłem rękę do piersi. – Ale to… Wiesz, on był tak przejęty, tak kochał armię… Trudno było mieć mu coś za złe, bo to nie był zupak, który wysyłał innych do roboty, a sam się dekował w klimatyzowanym wozie. Nie. On pierwszy gonił do ataku, jeśli trzeba było kopać okopy, kopał z nami, wypychać samochód z błota, proszę bardzo. I tak dalej.
– Wszystko z wami, tato?
– Wszystko. Wiecie, do oddziału przychodzili różni ludzie, wszyscy niby ochotnicy, ale jedni bardziej ochoczy, inni mniej… A jego zapał był taki… zaraźliwy, taki godny szacunku… W końcu z oddziału odeszło raptem kilku, a reszta po pół roku dałaby sobie za sierżanta wyciąć skórę na plecach.
Wyciągnąłem palec w kierunku Pymy.
– Dlatego, szanowna pani, choć mam studia i stopień kapitana, będę zawsze do sierżanta Strugglemana mówił „panie sierżancie”.
– Och! – omdlewająco przewróciła oczami. – Ta męska betonowa przyjaźń… – Odwróciła się do syna. – Mam nadzieję, że ty, synku, taki nie będziesz?
Gwizdnąłem bez pomocy palców, moja nowa umiejętność. Odwrócili do mnie głowy.
– A pamiętasz tę cud-szczękę, coście ją kupiły na flomarku? Miała podczas snu czyścić zęby i masować dziąsła…
– Czyściła – warknęła.
Phil się zainteresował, był za mały, by pamiętać to wydarzenie.
– Aha. Czyściła. I omal nie odgryzła twojej mamie, mojej teściowej, a jego babci języka podczas snu!
– Nie…
– Nie? To powiedz jej, Phil, żeby pokazała ci język, a jak ci pokaże, zapytaj, dlaczego ma w poprzek bliznę po zszywa…
– Idzie mama! – syknęła Pyma.
Zamknąłem się, Phil zamarł na chwilę, potem uśmiechnął się szeroko do matki.
– Mylisz się ogromnie, mateczko! Będę. To moje przeznaczenie. – Chciał coś jeszcze dodać, lecz zerknął w bok. Na horyzoncie musiała pojawić się babcia. – Idę popracować w ogrodzie, ojcze – powiedział.
Bezczelny typ.
– Pa! – rzuciłem. Zwróciłem się do Pymy. – Podobno za dwa dni ma padać.
– Akurat! – prychnęła, z nadzieją jednak. Może też już miała dość mamuni i jej chłodnego domu. – Jak jakaś prywatna firma nie sprowadzi, to nic z tego nie będzie.
– Aleś ty antyrządowa! – Podziwiałem ją przez chwilę i starałem się, by widziała, że podziwiam. I w tym podziwianiu weszła na tapetę teściowa. Postarałem się nie zmieniać miny. – Dzień dobry, mamo.
– Dzień dobry, Owenie. Bóg z tobą.
– I Monter – palnąłem bez namysłu.
Zmarszczyła brew.
– Nie bluźnij.
– Tak. Już więcej bluźnił nie będę, przepraszam…
Ekran zafalował, zatrzeszczało coś, przemknęła fala iskrzącej galarety. Jeszcze mignęła twarz Pymy, jeszcze dojrzałem w jej oku obietnicę krwawego rozliczenia… Zawołała coś o pracy… Ekran zgasł. Czyżby wiedziała, że zaprogramowałem komputer, by przerywał połączenie na kilka haseł, a jedno z haseł brzmiało: „Już więcej bluźnił nie będę”? Niemożliwe, zdecydowałem. Dopiłem resztę piwa, póki jeszcze nie ociepliło się do niespożywalnej temperatury. Jakie są te inne hasła? Żebym nie zapomniał… „Mam na pewno co najmniej kwadrans czasu” i… A! „Dlaczego sądzisz, że ci nie sprzyjam?” Dla teściowej, dla agenta i dla nudnego kolegi po fachu.
Rozwaliłem się na kanapie.
– Komp, pokaż mi mapę temperatury globu, zaznacz kraje, gdzie jest temperatura niższa od dwudziestu stopni na niebiesko, resztę na czerwono.
No tak, większości globu było chłodniej niż mnie. Zdecydowanie w kwestii temperatury Stwórca kpił, drwił i szydził sobie ze mnie. Może w innych sprawach też. Na przykład?…
Na przykład Pyma interesowała się moją pracą. Nową pracą…
***
Sarkissian przybył w miniony poniedziałek sam, ot, tak, niezobowiązująco, ale pewnie sprawdził, gdzie jest Pyma i Phil. Nawet nie odmówił drinka, żeby wprowadzić mnie w dobry humor. Czyżby po tylu latach znajomości sądził, że przebywanie w jednym pomieszczeniu z kimś niepijącym wprawia mnie w zmieszanie?!
Siedzieliśmy w salonie, wideowall coś mamrotał, przekazywał jakiś mecz, co jakiś czas zaniepokojony tym, że pilot leży od czterech godzin nieruchomo, pytał w kąciku ekranu, czy nie poszukać czegoś innego według wprowadzonych kiedyś preferencji. W końcu poruszyłem pilotem, nie chciałem, by ujawnił przed Dougiem moje kawalerskie preferencje.
– Nie zastanawiałeś się, Owen – przeszedł w końcu do rzeczy – nad pracą u mnie?
– Nie – palnąłem szybko.
Ta szybkość mnie zdradziła.
– O?… To świetnie – postawił szklaneczkę na stole. Pustą. Znaczące. – Bo widzisz… Otwieramy nowy dział, takie tam, wiesz, swobodna penetracja… Nie sprawy wewnętrzne, nie nadzór i kontrola, ale… Takie coś ekstra. Jakby się działo coś niespodziewanego…
– Daj spokój, Doug – machnąłem ręką. – Nie polewaj tak, tylko do adremu.
– To wszystko – powiedział nasączając głos urazą. – Po prostu będzie nowa komórka. Ty do niej pasujesz jak ulał.
– E!
– Pomógłbyś mi bardzo.
Sam bym tak gadał. Naciskając na uczucia przyjacielskie, braterstwo, kumplizm… Ale jakie było to drugie dno, właściwe?
– E!
– Dobra, to nie wszystko. – Westchnął, żebym poczuł się dowartościowany, że tak go ładnie wymacałem. – Najważniejsze poza tym, że tworzymy nową sekcję, jest to, że Ezra M. Pound idzie na emeryturę.
Poczułem się jak podchodzący do lądowania szybowiec, któremu Aborygen ciśnięty przez bumerang… tfu – bumerang ciśnięty przez Aborygena ściął połowę skrzydła. Po pierwsze – zaskoczony wiadomością, po drugie – zaniepokojony tym, że myślę niezbornie.
– Dlaczego? – zapytałem, by dowiedzieć się czegoś, a przede wszystkim by zyskać na czasie.
– Wiek. I choroba.
Powiedział „choroba”. Coś poważnego, więc nie dociekałem więcej.
– No i?
– No i jak go nie będzie, nie będziesz już tak skutecznie i szczelnie kryty, Owen. Skończy się licencja z literką A, ostatnia istniejąca. Skończy się dostęp do archiwów, wsparcie… Będziesz musiał przejść i ty na emeryturę.
– Nie przesadzasz aby? – uniosłem brew, jedną, jak Simon Templar. Ale ten w wykonaniu Rogera Moore’a, a nie awatara Bogarta w ekranizacji sprzed dwu lat.
– Nie. Pomyśl chwilę, powspominaj… – Wstał i podszedł do otwartego barku. Jak patrzyłem na oszronione butelki, robiło mi się nieco chłodniej, w tej chwili jednak musiałbym mieć przed oczami zamarznięty Pacyfik, żebym przestał się pocić. – Nie przeczę, że my bez ciebie też byśmy guza zdziałali w tych sprawach, które były wspólne. Ale CBI bez ciebie sobie poradzi, najwyżej spadnie nam wykrywalność. Tyle że przed nikim się nie spowiadamy, więc to tylko kwestia dobrego własnego samopoczucia…
– Ale nie będziecie mi przeszkadzać?
– W czym?
– W sprawach rozwodowych, w poszukiwaniu mężów, co dali dyla, żon…
– Owen, upał mózg ci rozmiękczył? – Nalał sobie, wypił przy barku, dolał i dopiero wtedy wrócił na kanapę, lecz usiadł na innym miejscu, pewnie szukał odrobiny chłodu. – To są sprawy sprzed dwudziestu lat, już nikt nie szuka żon ani mężów, ani dzieci, ani psów i kotów.
– No to będę…
– Nie będziesz.
– Nie będę?
– Będziesz nie.
– Aha.
– Tak.
Nie podobało mi się to. Wyglądało, że nie żartuje.
– A nie będzie tak, że ja się przyjmę, Ezra odejdzie, a następca z hukiem mnie wywali pierwszego dnia kadencji? Wiesz, nie lubię takich numerów.
– Nie, mimo wszystko masz dobrą markę, nikt ci nie może niczego zarzucić, a zazdrość nie jest aż tak silna. No i nie przesadzaj w samouwielbieniu, to nie jest tak, że całe CBI nie może spać i ma paznokcie na stopach poogryzane na myśl o Owenie Yeatesie.
– Nie?
Teraz ja ruszyłem się do barku, nalałem sobie jednak tylko soku. Potem pomyślałem, że Dougowi będzie to śmierdziało fałszem – patrzcie, jaki Owen przejęty, aż zapomniał sobie wódki nalać. Nalałem więc.
– Zreasumujmy: szef CBI odchodzi i czeka mnie bezczynność? – Kiwnął głową. – Ale szczerze i bez picu? – Kiwnął głową. – Nie macie jakiegoś cwanego numeru na mnie? – Pokręcił głową. Zacząłem gorączkowo wymyślać pytanie, przy którym musiałby trzepnąć nią po skosie. – A co mi radzisz?
– Bezwzględnie przejście do nas. Twoje metody, choć czasem idiotyczne, mieszczą się w granicach praworządności stosowanej w naszych działaniach, nie dasz się przekupić, zaszantażować… A będziesz miał całe wsparcie, ludzi, archiwa, sprzęt, może nawet zostawimy bardziej lub mniej czynną licencję, w końcu cały świat nie musi wiedzieć, że nie jesteś już, jak to mawiasz, człapem czy drepem, a…
– Śledziem.
– Właśnie. Może układ nie jest idealny, ale wystarczająco satysfakcjonujący obie strony… chyba… Tak sądzę.
Myślałem.
Myślałem.
Szczerze mówiąc, nie potrafię tak myśleć na zamówienie. Nie dlatego, że nie umiem, po prostu nie lubię. Udawałem jednak, że myślę.
– Będzie was czworo na razie. Trójkę już mam. Rozmawiałem z nimi, dwie trzecie cię zna z różnych spraw. Nie widzę tarć. Gdyby wystąpiły, wymienimy skład.
Nie wiem, co mnie napadło, chyba po prostu nie chciało mi się już myśleć, bo i tak nic z tego nie wynikało. Albo inaczej – wynikało, że on ma w każdym słowie rację.
– Wchodzę – rzuciłem średnio niedbale, żeby zabrzmiało naturalnie.
Patrzył na mnie chwilę. Pomyślałem, że za długo to trwa.
– Dlaczego sądzisz, że mogą wystąpić tarcia?
– Bo to trzy kobiety.
No właśnie, on myśli za długo, a ja za krótko albo wcale.
– Chyba zwariowałeś?!
– Nie. Na pewno nie.
Ale mina przeczyła słowom, to znaczy: albo zwariował, albo myśli, że zwariował. I nagle okropnie, po prostu strasznie zachciało mi się zaskoczyć Sarkissiana.
– Powtarzam: zgoda – rzuciłem niedbale.
Potem, już po rozmowie, dotarło do mnie, że to musiał być jednak wynik namysłu. Tego niechętnego, podskórnego, podświadomego, lecz działającego mimo wszystko.
– Zgoda? Serio?! – Tak się zdziwił, że wlał w siebie całą zawartość szklanki, a że mimo ormiańskiego pochodzenia nie ma worka jak pelikan, oblał sobie brodę i obie klapy marynarki.
– Ta…
– Czyli wchodzisz?
– Nie, wychodzę. – Roześmiałem się z dezynwolturą. – Howgh.
– Ale…
– Ale najwcześniej pojutrze.
– Niech będzie za trzy dni!
Łaskawca!…
– Stoi.
Teatralnie otarł pot z czoła.
– Nie wiem, czemu myślałem, że się nie zdecydujesz.
– Nie boję się pracy. Ani kobiet.
– No to fest! – przypomniał sobie jakieś słówko z mojej powieści. Chciał mnie jakoś podbudować, połechtać.
– Nie mów jak jakiś menel – rzuciłem niedbale. – Konkretnie kiedy?
– Jak mówię: za trzy dni, w czwartek.
Wzruszyłem ramionami. Doug wstał i pomaszerował do drzwi. Bał się, że nagle zrezygnuję. Stłumiłem śmiech.
– Poczekaj – zawołałem, kiedy już sięgał klamki. Odwrócił się i popatrzył na mnie z wyraźnym niepokojem w oczach. – Jeśli usłyszę, że ktoś mówi o mnie „Charlie”, a o tych paniach „aniołki”?…
Wyraźnie się odprężył.
– Owen – powiedział z ulgą – tego możesz być pewien. Tak, pewien… – Coś zimnego przemknęło mi po krzyżu. – Nikt się na to nie odważy.
Wyszedł.
Wydawało mi się, że chichocząc.
Sprawdziłem nagranie z cerbera przy drzwiach. Chichotał.
Zaczęło mi się wydawać, że w coś wdepnąłem.
Ale już nie miałem odwrotu; teraz kiedy wiedziałem wszystko, moja rezygnacja byłaby interpretowana zupełnie nie tak, jak bym sobie życzył.
Zmieniło się tylko tyle, że w czwartek wyłgałem się z wizyty w nowym miejscu pracy. Przeniosłem ją na poniedziałek.
A w niedzielę zadzwonił sierżant Kaszel.
***
Nazajutrz miałem iść do roboty. Kurczę, jak to cmentarnie brzmi – iść do roboty…
Przypomniałem sobie, że na górze czeka wanna z zimną wodą, ale przez dobre trzy minuty musiałem się zbierać, zanim wystartowałem do wspinaczki po schodach. Jakbym się zmagał ze zboczem czynnego wulkanu, cholera, a na górze czekał krater ziejący ogniem i tryskający wrzątkiem. Dotarłem w końcu do wanny i zwaliłem się do niej, nie przejmując się falą wody wychlupującej się na podłogę.
Zamierzałem przestawić sobie dobę – upały przesypiać, noce uaktywnić. Tylko jak to zrobić teraz, kiedy zaczynam pracę na etacie? Wczesne wstawanie, jazda w tłumie, szukanie parkingu… Stare fajne czasy. Jakbym się odmładzał. Tę ostatnią myśl szybko podpaliłem i patrzyłem z przyjemnością, jak się zwija i płonie.
Pyma też patrzyła wtedy, w poniedziałek, jak się zwijam, opowiadając o wizycie Sarkissiana. Wytrzymała do końca i nawet dobrze jej wychodziło niedbałe piłowanie paznokci. Kiedy skończyłem, zdmuchnęła pył i przyjrzała się palcom.
– Jak zdecydowałeś, tak będzie.
– Akceptujesz to?
– A mam inne wyjście?
– Możesz protestować, wtedy zaczniemy…
– Ależ, Owen! Po co? Chcesz tam pracować, pracuj. Ja rozumiem: dom, nudy, żadnej strzelaniny, nikt nie oskalpował ci żony, nie zrzucił bomby z napalmem na ogród…
– To jest protest, jak rozumiem.
– Nie. Ja się nie wtrącam.
– I jest ci wszystko jedno?
– Tak.
– To dlaczego udając tę obojętność piłowałaś tylko jeden paznokieć? Spiłowałaś go do korzenia.
Schowała palce pod pachy, odetchnęła.
– Jeśli szczerze, to myślę, że dałeś się wpuścić w kanał. – Milczałem ciekaw, co powie dalej. – I to kto, sam Owen Yeates! Detektyw Numero Uno! – Chyba ironizowała? – Facet, który wszystko wie!
– No, to akurat jest prawdą – wtrąciłem lekkim tonem. – Tak się składa, że wszystko wiem. Możesz mnie przepytać z chemii, biologii, geografii…
– A z własnego domu?
– Też!
– No to… – zawahała się. – Wiedziałeś, że omal nie powiesiłam Monty’ego?
– ?
– W windzie, u Pameli w domu.
– Hm…
– No widzisz! – Pełny triumf.
– Nie wierzę…
– Uwierz.
– Opowiedz!
– W skrócie: wyszłam od niej i wsiadłam do windy. Koniec smyczy został na zewnątrz i kiedy winda ruszyła w dół, nagle Monter zaczął podjeżdżać do góry. No to chwyciłam jego i smycz i uwiesiłam się na niej…
– I?
– Co: „i”? Przecież widzisz mnie żywą. Na szczęście to niski blok i nie była to winda szybkobieżna, a zapięcie smyczy nie wytrzymało i pękło. – Przyjrzała się paznokciom, musnęła jeden pilnikiem. – Wywaliliśmy tylko sufit sobą, a kiedy spadliśmy z łomotem na podłogę, coś w niej uszkodziliśmy, bo jak zjechaliśmy na parter, stał tam ten gej z Pameli piętra i pyta: „A co to z tą windą? Psuje się, czy co-o-o?”. Ja mu na to: „Też to zauważyłam!” i uciekliśmy z Monterem. A Pam powiedziała mi potem, że strasznie wszyscy dociekali, kto tak rozpirzył windę, bo oczywiście stanęła z tym gejem i siedział w niej półtorej godziny.
– Fajne. Ale to ja wymyślam w tym domu takie baśnie.
– To nie baśń, Owen. To – wychyliła się do mnie – przypowieść. Ty sam zamiast odpowiedzieć Philowi wprost, zaczynałeś jak dziadek: „Hm, pytasz mnie, ile jest dwa razy dwa? Coś ci powiem, synu. Była sobie kiedyś strasznie sprytna żabka, co myślała…” – Ładnie jej to wyszło. Moja szkoła. Zdusiłem uśmiech. – Tak więc, ta przypowieść miała na celu uświadomić ci, że nie wszystko wiesz, że coś ci umyka, że można cię omamić, oszukać, coś przed tobą ukryć.
– Tak myślisz?
– Jestem pewna.
Przesiadłem się do niej na kanapę i włożyłem jej rękę za dekolt. Zawsze miała chłodne sutki, coś niesamowitego.
– Owen…
– No? Mmm…
– Posłuchaj, coś do ciebie mówię, coś ci wyjaśniłam… Nie możesz…
– Nie, kochanie, nie mogę. Ale słyszałem, co mówiłaś, i doceniam. – Przytuliłem ją. – Będzie dobrze albo i lepiej. Nie będę pracował sam, tylko w zespole, będę miał delegacje, wsparcie, urlop czterotygodniowy…
– Głupek jesteś.
– …będziemy mogli wyjechać na wakacje do Meks… na Grenlandię…
– Czub. Ja do niego z sercem…
– A ja ci dziękuję. I naprawdę doceniam. Nawet to, że skróciłaś tę kompletnie nieprawdopodobną historyjkę, którą przeczytałaś w „Amazing Live”…
Odskoczyła ode mnie.
– Ty draniu! Wiedziałeś?
– Skąd mogłem wiedzieć? I co? Że wykorzystasz ten stek bzdur do reedukacji męża?
Dźgnęła mnie pilnikiem naprawdę boleśnie. Ale tylko raz.
Na tym skończyliśmy dyskusję o nowej pracy.
Tak więc myśl o przestawieniu doby była spóźniona i już nie do zrealizowania wobec faktu, że od jutra miałem zacząć pra-co-wać.
Jak sobie coś wymyślę, coś postanowię, to zaraz ktoś przekorny… niech będzie, że to los, daje mi prztyczka i przybija na planach pieczęć o treści „nieaktualne”.
Siedziałem przy kompie do trzeciej, kiedy już nawet po ekranie monitora spływały krople potu. O pierwszej zdjąłem obudowę i skierowałem strumień chłodzonego powietrza z procesora na siebie. Procesor wytrzymał, ja po dwóch godzinach spasowałem. Kleiłem się do siebie, a moje powieki do policzków. Ułożyłem się do snu drugi raz tej doby.
Los uznał, że to o raz za dużo.