Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów).
Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej powieści science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka.
Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010
Ludzie się zmieniają… ale czy aż tak? W niedalekiej przyszłości niektórzy znani ludzie zmieniają się nie do poznania. Wydaje się, że tylko detektyw Owen Yeates to zauważa, i postanawia wyjaśnić, czy to niezwykła zmiana charakteru, czy jakieś zupełnie inne osoby podszywają się pod znanych i lubianych. A jeśli tak – to dlaczego, kto i jak? Inwazja klonów czy dziwna zabawa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
EUGENIUSZ DĘBSKI
LUDZIE Z TAMTEJ STRONY ŚWIATA
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2016
Redakcja i wszystko: EuGeniusz Dębski
Redakcja techniczna: Nooray
Copyright © EuGeniusz Dębski 2016
Okładka Copyright © Joanna Szlanga 2016
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2016
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-194-0 epub978-83-7949-195-7 mobi
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
– Jesteś taki wspaniały. Taki dzielny i zdecydowany i tak niewiele za to dostajesz. Walą cię pończochą, duszą cię, miażdżą ci szczękę i pompują w ciebie morfinę, a ty kiwasz łączników na boisku i strzelasz bramkę, kiedy oni mają już dosyć. Jak to się dzieje, że jesteś taki cudowny?
– Śmiało – warknąłem. – Do rzeczy.
– Niech to licho – powiedziała z zadumą. – Mógłbyś mnie pocałować.
Raymond ChandlerŻegnaj, laleczko
Branża metalowa nigdy nie była moją ulubioną dziedziną przemysłu. Jej wyrobom poświęcałem tyle uwagi co przeciętny kot nasionom sosny kanadyjskiej. Chyba że jakaś gruda metalu została uformowana w zgrabną karoserię albo nawiercono ją, tworząc jednookiego potomka Samuela Colta. Tymczasem ta zwykła żelazna klapa w podłodze, ten płat metalu, kupka rozwalcowanej stali uformowana jednym uderzeniem potężnej prasy przyciągała mój wzrok już ponad czterdzieści minut. Stałem obok niej, od strony zawiasów, wstrzymując oddech. Od godziny nie paliłem i bezgłośnie oddychałem przez szeroko otwarte usta. Gdyby trzeba, bez wahania sfajdałbym się w spodnie, byle cicho. Palce prawej ręki zdrętwiały w kieszeni kurtki, ale tym się nie przejmowałem – było to odrętwienie dobrze mi znane. Dłoń ciasno opięła idealnie wymodelowaną kolbę wielkiego elephanta opartego lufą o dno dużej kieszeni bez klapy. Nie bałem się, że zaczepię o coś wyciągając broń – elephant nie miał żadnych ozdób, żadnych wystających części, nie miał nawet muszki, tylko delikatny obły występ na końcu krótkiej trzycalowej lufy. Muszka nie była potrzebna: amatorzy nie brali go do ręki, a zawodowcy wiedzieli, że wystarczy muśnięcie pocisku, by oderwać rękę od tułowia. Po dobrym trafieniu w kręgosłup ofiara śmiesznie załamywała się do tyłu i uderzała głową w pięty własnych stóp.
Lewą ręką wymacałem w kieszeni zapalniczkę. I choć była bezszmerowa, a w całym budynku nie został nawet skrawek szyby w oknie i ostry jak lancet przeciąg niewątpliwie wyciągnąłby od razu dym papierosa, nie zapaliłem. Wiedziałem, że Chinaglia siedzi w swojej norze napięty jak katapulta i nie za bardzo chciałem zwalniać tę sprężynę.
Przestałem się bawić zapalniczką i szybko mrugnąłem kilka razy. Bardzo chciałem, by drgnięcie klapy było rzeczywistością, a nie projekcją marzeń.
Drgnęła.
Poszła wolno w górę. Była ciężka i Chinaglia musiał podnosić ją tuż nad swoją głową. Odczekawszy, aż uniosła się na wysokość trzydziestu centymetrów, skoczyłem na nią. Podkurczyłem nogi i postarałem się odbić od klapy najmocniej, jak mogłem. Ustąpiła pod moimi stopami dość gładko, uderzyła najpierw w coś twardego i dopiero potem huknęła w metalową kryzę, na której przed chwilą się opierała. Zanim odskoczyła, złapałem za uchwyt i szarpnąłem w górę. Na dole panował mrok, w słupie ciemności pod klapą, rozjaśnionym z lekka światłem padającym z góry, mignęła czyjaś ręka, usłyszałem kilka miękkich stuknięć o metalowe szczeble drabiny, a każde z nich ciepłym echem odbijało się w moich uszach. Na zakończenie tego króciutkiego utworku na szczególnym ksylofonie dobiegło mnie soczyste plaśnięcie i dość twardy, szczególnie przyjemny trzask.
Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni mocny reflektor i skierowałem światło w dół. Chinaglia leżał rozciągnięty bezwładnie na zaśmieconej szarej podłodze. Drobiny kurzu wzbite w powietrze jego upadkiem tańczyły wirując nad ciałem. Wstąpiłem w ten srebrzysty korowód, schodząc po drabinie, zeskoczyłem z ostatnich dwóch szczebli i odtrąciłem nogą matowy rewolwer leżący obok podkurczonej prawej nogi. Nachyliłem się nad Chinaglią, zrewidowałem go. Miał w kieszeni duży nóż z dwoma wyrzucanymi ostrzami, kropelka rtęci w pustym środku gwarantowała pożądany lot klingi. Wystrzeliłem obie w kąt piwnicy i włożyłem nóż z powrotem do jego kieszeni. Potem podszedłem do niskiego metalowego regału. Na samej górze leżał klaser, a jego zawartość, dziesiątki ociekających krwią kartek fotofolii, przekonała mnie, że trafiłem pod właściwy adres. Wsunąłem klaser do kieszeni. Nie musiałem już niczego szukać. Odnalazłem strugą światła duży, dwudziestolitrowy kanister z wodą. Nalałem ze dwa litry do garnka, chlusnąłem tym w twarz Chinaglii, po czym odszedłem na bok i usiadłem w kącie na czymś w rodzaju pryczy. Struga światła wycelowana była prosto w zamknięte jeszcze oczy leżącego na podłodze mężczyzny.
Chinaglia poruszył się lekko, nieznacznie drgnęła mu ręka, szarpnął nią, uniósł ją do głowy. Na jego oczy padł cień, nie widziałem więc, kiedy je otworzył, lecz poczułem to, bo nagle coś ohydnie zimnego, jak mokra śliska ścierka, uderzyło mnie w twarz. Wtedy Chinaglia odsłonił oczy i usiadł.
Miał bezbarwną nijaką twarz, jeśli jednak zatrzymało się na niej wzrok przez jakąś chwilę, plecy drętwiały od spojrzenia jego wodnistych oczu, nie wyrażały one bowiem niczego, były doskonale, absolutnie obojętne. Jak śmierć.
– Czego chcesz? – zapytał spokojnie.
Przesunął się do tyłu i oparł plecami o ścianę. Nieznacznym ruchem wyprostował fałdę bluzy, tak by lewa kieszeń, ta z nożem, była równo rozłożona na podłodze. Uśmiechnąłem się szeroko.
– Chyba nie sądzisz, że szukałem czwartego do brydża? – powiedziałem.
– Forsa?
– Dostanę za ciebie.
– Na pewno mniej niż dam ja.
– Pewnie tak. Wydoiłeś przecież swoje ofiary do cna, ale i tak nawet ich grosze są lepsze niż twoje zakrwawione dolary.
– Glina… – stwierdził.
Pokręciłem głową przecząco i uświadomiłem sobie, że z reflektorem wycelowanym w twarz nie może mnie widzieć. Dlatego poinformowałem go:
– Coś jakby.
– Aha… Prywatny człap. Kilku za mną szurało. Dwaj już dołują. – Oblizał cienkie wargi.
– Domyślałem się. Jedenaścioro dzieci, czterech dorosłych plus dwaj policjanci i dwaj detektywi. W sumie dziewiętnaście osób.
Chwilę trwała cisza, Chinaglia jakby sprawdzał ten rachunek, podniósł oczy ku górze. Mój palec wskazujący bez udziału świadomości mocniej przywarł do spustu elephanta.
– Umiem liczyć dalej – powiedział i wciągnął wargi między zęby.
Skóra twarzy naciągnęła się, wyglądał teraz, jakby na zbyt dużej twarzy ktoś – kto, na Boga?! – umieścił za blisko siebie nos i oczy.
– Trzeba było popisywać się arytmetyką w szkole, może nie siedziałbyś teraz tu i…
Jakoś dziwnie miękko i płynnie sięgnął do kieszeni. Nie zauważyłem, kiedy wyjął rękę, tylko szczęk sprężyny w nożu uświadomił mi, że musiał to już zrobić. Lufa elephanta skoczyła w górę, pocisk wykroił kawał betonu nad głową Chinaglii, ale gdyby nie wcześniejsza rewizja, byłby to mój ostatni strzał. Siedzieliśmy nieruchomo i gdy pogodziłem się już z myślą, że biały płaszczyk kostuchy tylko mnie musnął, powiedziałem:
– Zastanawiam się właśnie, czy aby nie powinienem wymierzyć raz w życiu sprawiedliwości własnoręcznie. Okazja jest świetna, a chyba nie wątpisz w swój wyrok, co? – Nic nie mówił. – No właśnie. Komora. Poza tym wykonując egzekucję tu, na miejscu, odbieram ci szansę ucieczki na przykład.
Omiotłem pomieszczenie jeszcze raz reflektorem, podszedłem do ławki ze stosikiem konserw i zacząłem wyrzucać je przez klapę w suficie. Chinaglia patrzył przez cały czas w punkt, w którym byłem przed chwilą. Zdawał się nie słyszeć stukotu puszek nad głową i nie rozumieć znaczenia tego dźwięku. Gdy skończyłem likwidację zapasów, usiadłem na łóżku na wprost jego twarzy.
– I miałbym dodatkową satysfakcję, ja i rodziny pomordowanych przez ciebie dzieci… – postukałem się w kieszeń, gdzie leżał klaser ze zdjęciami jego ofiar, lecz nie zaszeleścił tak wyraźnie, jak bym sobie życzył – że zdychałeś tu co najmniej kilka dni… Bez żywności, ale z wodą, mógłbyś tu siedzieć nawet miesiąc. To zdecydowanie za długo. Bez wody wytrzymasz najwyżej tydzień. A z tą ilością wody… – przesunąłem lufę i nacisnąłem spust. Kanister eksplodował, jakby był wypełniony słabą mieszanką wybuchową. Woda prysnęła na ściany, podłoga zalśniła. Dwie strugi światła łączyły teraz mnie i Chinaglię: ta z reflektora i jej odbicie w cienkiej kałuży na betonie. – Z tą ilością wody – powtórzyłem – jakieś dziesięć dni… Po moim wyjściu możesz ją wyzbierać w szmaty, potem spróbuj pić mocz, zawsze to coś. – Gadałem czując, że wcale się mnie nie boi, dlatego zamiast wyprowadzić go i zadzwonić po patrol, plotłem, usiłując wydusić z niego choć kroplę strachu, milionową część tego, co przeżywały jego ofiary. – Mam w wozie puszkę syntetycznego cementu i utwardzacz, znasz to, prawda? Zapchałeś tym usta Bobowi Xedarowi. Twardnieje w trzy sekundy i nie daje się usunąć. Wyleję to na klapę, a po dwóch tygodniach dam znać kapitanowi Woodeyowi. Jeżeli chcesz mu sprawić przyjemność, wytrzymaj te dwa tygodnie, choć muszę uprzedzić, że wybieram się na mały urlop i mogę zabalować dłużej, więc nie nastawiaj się na te czternaście dni, ciągnij, ile się da. Zawsze to…
– Kto mnie sypnął? – przerwał mi, świetnie wiedząc, że nie zagram roli, jaką sobie w tym scenariuszu wyznaczyłem.
Wzruszyłem ramionami, snop światła majtnął się aż nadto wyraźnie, więc nie mówiłem nic. Nawet martwemu Chinaglii nie zdradziłbym nazwiska informatora.
– No to chodźmy – zaczął się podnosić. – Nudzisz potwornie.
Oparłem ręce na kolanach i odbiłem się od pryczy. Wtedy skoczył. Nacisnąłem spust zupełnie odruchowo. Trzeci raz ściany piwnicy przyjęły na siebie huk elephanta, kolano Chinaglii zderzyło się z pociskiem, który wyłamał je do tyłu, czerwone strzępy trysnęły na boki, a Chinaglia runął jak po ciosie betonowym taranem. Upadł na prawy bok, zgiął się i zacisnął obie ręce powyżej lewego kolana; prawą nogę miał wyciągniętą na całą długość, ale lewa i tak była dłuższa o jakieś dwadzieścia centymetrów. Gdy szarpnął się w tył, nie podążyła za ciałem. Z miejsca gdzie przed kilkoma sekundami było kolano, z uda i oddzielnie leżącej łydki ze stopą chlustała krew i szybko, bo zmieszana z wodą, rozlewała się po podłodze.
– Załóż sobie opaskę na kulasa, bo nie będę się specjalnie spieszył – powiedziałem, choć nie chciało mi się otwierać ust.
Obszedłem wciąż powiększającą się kałużę i po drabinie wylazłem z piwnicy. Założyłem stary zardzewiały skobel na klapę, przewlokłem kawałek mosiężnego drutu walającego się pod ścianą i wyszedłem z budynku. Po kilkunastu krokach obejrzałem się: od drzwi biegły coraz mniej wyraźne czerwone ślady. Przełknąłem ślinę i szurnąłem kilkakrotnie podeszwami o asfalt, po czym pomaszerowałem wśród ruin oraz domów jeszcze stojących, lecz naznaczonych piętnem zniszczenia i upadku.
Chodnik był stosunkowo mało zryty, dużo mniej niż tak samo nie naprawiana od wielu lat jezdnia, szedłem szybko w nadziei, że fala nudności opadnie, gdy tylko odpowiednio daleko odejdę od piwnicy i od tego, co tam zaszło. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciłem w lewo, przeszedłem przez jezdnię, odruchowo spojrzawszy w obie strony, choć od miesięcy, a może i od lat koło samochodu nie potoczyło się po wypłowiałym szarym, z płytkimi kawernami asfalcie. Po trzystu metrach skręciłem w szeroką bramę i znalazłem się na podwórku. Doszedłem do zmurszałej ceglanej ściany chyba jeszcze z połowy dwudziestego wieku i wcisnąłem się między nią a karoserię mojego bastaada. Przyłożyłem kciuk do plasterka dekonsora, drzwi sapnęły i otworzyły się, wyjąłem z kieszeni latarkę i pistolet, rzuciłem na prawe siedzenie i wpakowałem się za kierownicę. Ze skrytki wyjąłem dziewiczą butelkę „Club 1999” – alkohol 33-procentowy, najmocniejszy na rynku poza meksykańskim ściganym z urzędu bimbrem, stanowczo za słaby jak na moje dzisiejsze emocje. Ale jak miałem wyzbyć się dygotu dłoni i obrzydzenia z mózgu? Przyjrzałem się butelce z namysłem. Dzień się zaczął parszywie, jeszcze się nie skończył, miałem do załatwienia to i owo… W końcu wlałem w usta łyk, spłukując jakiś wstrętny osad z dziąseł i języka. Pociągnąłem jeszcze raz, zapaliłem pierwszego od godziny papierosa i ułożyłem się wygodnie w fotelu. Czułem się podle, jak puszka po konserwach rzucona zgłodniałemu kundlowi – pusty i wylizany z wszelkich treści.
Siedziałem tak z kwadrans, zanim zamknąłem drzwi i położyłem palec na dekonsorze zapłonu. Wyjechałem z podwórka wolno, na ulicy przyspieszyłem trochę, potem, w miarę jak zbliżałem się do centrum i stan jezdni się poprawiał, jechałem coraz szybciej. Na skrzyżowaniu Siedemnastej i Sto Dwudziestej Trzeciej wysiadłem, kupiłem paczkę gumy oraz butelkę matthewsa. Wyciągnąłem z przezroczystej rury kubek i wróciłem do samochodu, żując gumę. Podjechałem kawałek pod budkę telefoniczną, komórka nie nadawała się na tę rozmowę. Zaparkowałem obok, wysiadłem i z kubkiem w ręku wszedłem do kabiny. Wyjąłem gumę z ust, po omacku zakleiłem nią obiektyw pod sufitem, a potem przedziurawiwszy palcem dno kubka, wcisnąłem go na mikrofon. W pionową szparę obok klawiatury wrzuciłem dwucentówkę i stuknąłem w klawisz z napisem „Police”. Na ekranie pojawił się umundurowany dyżurny, rzucił okiem na swój ekran i zobaczył, że jest ciemny. Gdy nieznacznym ruchem palca uruchomił najbliższy patroler, powiedziałem:
– Nie spiesz się tak, chłopcze. Tu nie mają nic do roboty, niech jadą do rudery oznaczonej numerem siedemdziesiąt cztery na dawnej Sześćdziesiątej Czwartej i zejdą do piwnicy. Z lekarzem – dodałem obserwując go uważnie przez cały czas, więc gdy lewa ręka drgnęła mu, kopnąłem szybko drzwi. Nie zdążyły się zablokować, ja zaś nie kryjąc ironii dokończyłem: – Jeżeli naprawdę chcecie zamykać rozmówców w budkach, to zmieńcie rozkład przycisków albo montujcie wyższe lady. Każdy pętak w mieście wie, co oznacza każdy wasz ruch.
Kiedy tylko wyszedłem z kabiny, rozległ się trzask zamka i zaraz po nim jęk syreny. Kabina służbiście zaryglowała drzwi, uruchomiła sygnał akustyczny i żółty pulsujący reflektor na dachu. Nie była aż tak doskonała, by wiedzieć, że zamknęła tylko niezbyt świeże powietrze. Odjechałem nie śpiesząc się zbytnio i po piętnastu minutach jazdy po sennych przedpołudniowych ulicach dotarłem do West Sulima. Skręciłem w Arnold’s Avenue i zatrzymałem się na podjeździe do garażu obok wilii z numerem czterdzieści siedem. Przez trawnik porośnięty trawą zbyt wysoką jak na tę zadbaną ulicę doszedłem do drzwi wejściowych. Podniosłem rękę do komunikatora może zbyt gwałtownie, bo drzwi otworzyły się same jak od podmuchu powietrza.
Wszedłem do środka i usłyszałem:
– Owen! Proszę dalej.
Wyjąłem papierosa z paczki i trzymając go w palcach ruszyłem w kierunku głosu. Millerman siedział w fotelu, na stoliku przed nim stała pusta szklanka, ale ze świeżymi małymi zaciekami na wewnętrznych ściankach. Płaski pilot telewizora leżał w zasięgu ręki, na ekranie pulsowały inicjały kanału z wiadomościami. Musiał wyłączyć panel ścienny tv dosłownie kilka sekund temu. Zatem wszystko już wiedział.
– W barku mam tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział.
W jego głosie nie brzmiało żadne z uczuć, jakich się spodziewałem: ani ulga, ani radość, ani nawet znużenie. Zrobiłem dwa kroki i pociągnąłem drzwiczki barku. Wyjąłem butelkę i dwie szklaneczki, wróciłem z tym wszystkim do stołu i usiadłem naprzeciwko gospodarza. Po raz drugi tego dnia otworzyłem butelkę najdroższej whisky świata. Nalałem pół szklanki jemu, sobie tylko troszkę. Wziął ją do ręki, ale nawet nie podniósł do ust. Spojrzał na mnie. Oczy miał głęboko zapadnięte, otoczone ciemnymi plamami, spojrzenie ciężkie i bezwładne jak worki z piaskiem. I tyle samo było w nim życia.
– Przed chwilą widziałem eres – powiedział cicho.
– Są szybcy – zgodziłem się.
Wiedziałem, że reporterzy dyżurni Relacji Specjalnych nie biorą kasy za friko.
George umoczył usta w whisky. Patrzył w udający teraz kilim Navaho ekran telewizora, wciąż jeszcze w duchu oglądając RS o ujęciu Chinaglii, dziewiętnastokrotnego mordercy, kidnapera, sadysty. Byłem pewien, że nie zauważyłby nawet żyrafy we własnym pokoju.
Pociągnąłem łyk ze szklanki, odstawiłem ją na blat. Wychyliłem się i powiedziałem:
– George, ja wiem, że tobie to już niepotrzebne. Uważasz w tej chwili, że to zwykła zemsta. Ale tak nie jest, on musiał być unieszkodliwiony. Gdybyś nawet wycofał zlecenie, to miałem trzy identycznie brzmiące zadania i nawet bardziej zdecydowanie sformułowane niż twoje. Zresztą ścigała go policja całego kraju i kupa amatorów. Prędzej czy później zostałby schwytany lub zabity, ale kto wie, ile jeszcze razy znęcałby się nad swoimi ofiarami. Trzeba było to zrobić. Rozumiesz?
– Rozumiem – przechylił szklankę i wypił zawartość do dna. Podsunął puste naczynie w moim kierunku. – Dlatego mimo wszystko cieszę się, że złapałeś go w końcu. Czy… – wskazał palcem na szklankę, którą napełniłem. Wziął ją i dokończył z ustami w naczyniu, jakby chciał zamaskować ciekawość w głosie: – Czy to policjanci go postrzelili?
Pokręciłem głową.
– Rzucił się na mnie – wyjaśniłem. I po chwili dodałem: – Ale chyba go specjalnie sprowokowałem. I nie mogę, szczerze powiedziawszy, wykrzesać z siebie skruchy.
– Nie będę ci mówił, że on też nie dawał szans swoim… – przygryzł dolną wargę. – W końcu…
– Daj spokój – przerwałem. – Może kiedyś będę tego żałował, może gdyby ten świat był trochę inny, żałowałbym już w tej chwili, ale teraz nie musisz mi pomagać. Lepiej… – umilkłem i chwyciłem szklankę, by zyskać parę sekund na wymyślenie innego zakończenia zdania.
– Lepiej przejdźmy do konkretów, co? – uśmiechnął się samymi wargami.
Skinąłem głową, choć nie byłem pewien, czy moje zakończenie: „Lepiej zajmij się sobą, bo kiepsko wyglądasz” nie byłoby mimo wszystko bardziej eleganckie. Millerman wstał i podszedł do ograniczającej z jednej strony ekran kolumny regału, wrócił trzymając w ręku żółtą kartę do elektronicznych przelewów. Potrząsnął nią w powietrzu.
– Zakurzyła się trochę – powiedział i nagle poczerwieniał. – Przepraszam…
– Nie wygłupiaj się – podniosłem rękę i dodałem: – Jesteś mi winien dwanaście tysięcy. Tyle kosztowało dotarcie do informacji i cynk.
– Umówiliśmy się inaczej. – Zrobił dwa kroki i położył kartę przede mną.
Wziąłem ją i przyłożyłem do swojego portfela. Saldo na karcie opiewało na sto pięćdziesiąt tysięcy. Przelałem na swoje konto dwanaście kawałków, a kartę rzuciłem na stolik. Plasnęła i spadła na podłogę, ale żadnemu z nas nie przyszło do głowy ruszyć się, aby ją podnieść.
– Wycofałem się z interesów – powiedział George. – Sprzedałem swoje udziały. Nie mam nic do roboty. – Patrzył na mnie, a ja pracowicie bełtałem resztkę whisky na dnie szklaneczki. – Rozmyślam. Pół roku temu, gdy Chinaglia zabił Moirę, gdy zostaliśmy bez córki, rozpaczałem. Kiedy Lena popełniła samobójstwo, zapragnąłem zemsty. Teraz się tylko zastanawiam. Do niczego innego nie jestem zdolny. Czasem wydaje mi się, że niezbyt kochałem córkę i żonę, skoro tak szybko ich śmierć przestała mnie boleć. Nie czuję radości na wiadomość o schwytaniu mordercy, jestem pusty. Wciąż myślę, dlaczego on to robił. Przecież nawet nie zawsze odbierał okup…
– To zwierzę. Morduje dla przyjemności. Nie, nie zwierzę. Zwierzęta nie mordują dla przyjemności… – Od razu uświadomiłem sobie, że to nieprawda. – No, znam jedno, ale to mutant, wytwór ludzkiej wyobraźni, spaczonej może – poprawiłem się szybko. – Chinaglia jest po prostu człowiekiem. Ludzie chcą być sławni, wielcy, bogaci, potężni. Czasem za wszelką cenę. Tak myślę. – Wstałem i zgarnąłem do kieszeni portfel, papierosy i zapalniczkę. – Idę.
W połowie drogi do drzwi zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem przez ramię:
– Wyjedź gdzieś, znajdź sobie jakieś zajęcie. Rób coś. Zadzwonię za kilka dni. – Wyszedłem.
Gdy odjeżdżałem, z piskiem opon zahamował przed zaniedbanym trawnikiem żółty w czarne pasy samochód ekipy wydań specjalnych kanału 4N. W monitorze wstecznym zobaczyłem obwieszonych bardzo profesjonalnie wyglądającymi szpejami mężczyzn i dwie kobiety – jedna już ustawiała się na tle domu George’a, druga zasłoniwszy jej włosy tryskała czymś na twarz. Pomyślałem, że tę chęć sławy, poklasku, wybicia się z szarzyzny, to, o czym mówiłem przed chwilą, znam chyba bardzo dobrze z autopsji.
Oddaliłem się statecznie, kilka przecznic przejechałem jak na autopilocie, nie wiedząc właściwie, dokąd zmierzam – odjeżdżałem tylko od domu, w którym mieszkała dwudziesta ofiara Chinaglii. Dopiero gdy skręciłem w FDR Avenue, zdecydowałem się. Przejechałem pół kilometra i wyhamowałem przed sklepem Ellisa. Po przebyciu kurtyny powietrznej zanurzyłem się w chłodnym, czystym i jasnym wnętrzu. Kawałki i kawały mięsa różnej wielkości prawie całkowicie zasłaniały żółtego koloru ściany. Cztery karbowane tarcze wentylatorów wirowały pod sufitem, zataczając duże koła; gdyby się zderzyły, łomot byłby niezgorszy. Podszedłem do lady, gdzie właśnie Ellis udając, że nie zauważa pełnych zachwytu spojrzeń dwóch klientek, trzymał w lewej ręce dużą szynkę, a prawą machał obok niej jak sędzia wyliczający znokautowanego boksera. Każde machnięcie ozdabiał świst potężnego noża i smakowity plask spadającego na równiutką kupkę płata mięsa. Kątem oka zerknął na mnie, po czym odłożył szynkę i nóż.
– Słucham – uprzejmie skłonił się przed babami.
– Chciałybyśmy trochę angielskiej kiełbasy – uśmiechnęła się młodsza.
– Niestety, wędlin nie prowadzimy. Z wyjątkiem szynki. – Ellis uniósł brwi i rozłożył nieco dłonie.
– Ach, to szkoda, szkoda – zatrzeszczała starsza. – W takim razie chodźmy, Iris.
Odwróciły się i wyszły ze sklepu, Ellis zaś westchnął i pokiwał głową.
– Ta starsza ciągle przyprowadza tu znajome na pokaz i nigdy nic nie kupuje. Marnuję tylko szynkę.
– No to ja ją wezmę – uśmiechnąłem się.
– Chyba pan żartuje! Przecież ma poszarpane włókna, to sieczka. Powinienem ją sprzedać za pół ceny. Zaraz panu przyniosę coś na poziomie – podniósł dłoń uspokajającym gestem. – Coś jeszcze?
– Tak.
Skinął głową, odwrócił się i wyszedł. Nie było go ze dwie minuty. Wrócił targając udziec cielęcy w dużej przezroczystej torbie i mniejszą torebkę z pokrojoną w plastry szynką.
– Sześć trzydzieści – powiedział.
Wyjąłem z kieszeni dziesiątkę i położyłem na blacie. Ręka Ellisa zmiotła ją w drodze do kasy.
Przyciągnąłem torby do siebie i zrobiłem dwa kroki w jego kierunku.
– Słyszałem w eresie, że złapali tego sadystę. – Odliczał resztę, nie patrząc na mnie.
– Tak, wiem już – odpowiedziałem obojętnie.
– Wyprzedzili pana? – Wyciągnął rękę z banknotami i kilkoma monetami.
– Wygląda na to, że tak.
– Wygląda czy tak jest? – uśmiechnął się lekko.
– Wygląda, jak wygląda – skrzywiłem się w odpowiedzi i skinąłem ręką na pożegnanie.
Brama numer pięć znajdowała się jakieś czterysta metrów od sklepu. Wjechałem na chodnik i wyłączyłem silnik. Z mięsem w ręku przeszedłem kilkanaście kroków dzielących mnie od wejścia, wrzuciłem do automatu monetę i wszedłem, popychając przed sobą kołowrót. Zadzwonił melodyjnie i wysunął z ramienia kolorową naklejkę-bilet. Przykleiłem ją na torbę z cielęciną.
Od południowo-zachodniej bramy do mutantów było niecałe sto metrów. Nie spotkałem nikogo na tym odcinku, widać albo pora była nieodpowiednia, albo dzień. Skierowałem się prosto do długiej klatki z Grookim. Chodził po prawej jej części od ściany do ściany, lewą część, w zasadzie jej fragment, składaną ruchomą klatkę w klatce, zajmował teraz Karl, który przesuwając małą klatkę na szynach, mógł bezpiecznie sprzątać klatkę właściwą. Przy czym słowo „bezpiecznie” nie pasowało mi do tej scenerii – ja nie wszedłbym do niej sam nawet za tuzin butelek GrooVyne’a. Karl czyścił podłogę drapakiem, miotła stała oparta w kącie, obok niej na podłodze leżał zwinięty wąż z ciśnieniową końcówką. Podszedłem bliżej i stanąłem przed częścią, w której było zwierzę.
Czarny tygrys Grooki, mutant, jedyny i zapewne ostatni egzemplarz na Ziemi, przystanął i spojrzał na mnie. Zupełnie zlekceważył apetycznie pachnącą torbę, wiedziałem, że w jego oczach jestem kąskiem dużo smaczniejszym, bo żywym, a Grooki niczego tak nie uwielbiał, jak zabijać, i tym różnił się od wszystkich pozostałych znanych zwierząt. Dlatego nie miał braci ani sióstr – żadne inne zoo nie miało chęci ani możliwości karmienia żywym mięsem tygrysa, nawet jeśli wart był trzy miliony. Bez codziennego morderstwa czarne tygrysy zdychały, zupełnie jakby wyciągały z żywego stworzenia jakąś ID, tajemniczą substancję niezbędną do własnego istnienia. Grooki obejrzał mnie dokładnie, lecz nie odwracał wzroku, powtarzał przegląd jeszcze raz i jeszcze, jakby już samo przymierzanie się do mnie sprawiało mu wielką przyjemność.
– Gdyby mógł, stopiłby kraty spojrzeniem, ale wcale by się do ciebie nie śpieszył, co to, to nie. Widziałem kilkaset razy, jak zabija: smakuje strach, liże go i wącha, jak długo się da, i pilnuje, by ofiara nie umarła zbyt szybko. Idealnie wyczuwa, kiedy może sobie pozwolić na więcej, tak żeby nie stracić okazji do mordu, a jednocześnie wyssać cały możliwy lęk. – Karl stał patrząc na mnie, drapak trzymał w prawej ręce, od strony klatki z Grookim. – To największy potwór, jakiego widziałem w życiu. Po znajomości z nim nie boję się spotkania z samym diabłem. A zresztą sądzę, że jako bliski znajomy tego bydlaka nie muszę się bać piekła.
– Cześć. – Oderwałem się od tygrysa i podszedłem do Karla. – Pomóc?
– Jak chcesz – wzruszył ramionami i pokazał kciukiem drzwi z tyłu.
Okrążyłem klatkę, przeszedłem za jej tylną ścianę, murowaną, i znalazłem drzwi prowadzące do ruchomej klatki na szynach. Pokryte były ostrzegawczymi napisami. Największy głosił: „Zastanów się! Twoje dzieci będą się źle czuły w sierocińcu”. Pchnąłem je i znalazłem się w wąskim korytarzu z pasem okien na całej długości. Co kilka metrów monotonię ściany przerywały wąskie drzwi. Odszukałem te do klatki z Karlem, zostawiłem mięso na korytarzu i wszedłem. Karl odwrócił się i uśmiechnął. Uścisnęliśmy sobie dłonie i od razu drapak wrócił do prawej ręki, tej od strony tygrysa. Udałem, że tego nie widzę, i zapytałem:
– Można już zamiatać?
– Jasne, ale stój za mną.
– Uhu. – Złapałem miotłę i zacząłem nią machać.
Cały kwadrans pracowaliśmy w milczeniu. Karl czyścił podłogę, ja zamiatałem, potem Karl odblokowywał zapadkę i przesuwał klatkę w kierunku Grookiego, zostawiając mu coraz mniej miejsca. Zawsze ustawiał się tak, by być między nim i mną. W pewnej chwili, manipulując przy blokadzie szyn, mruknął coś.
– Do mnie mówisz? – zapytałem.
– Nieee… Zawleczka się złamała, żeby ją cholera! – wytarł ubrudzoną w smarze rękę o spodnie. – Pójdę po nową.
– Jak będziesz wracał, weź tę cielęcinę z korytarza. Może kotek raczy zjeść.
Odkręciłem zawór i zacząłem spłukiwać wodą oczyszczony kawałek podłogi, wąska struga z sykiem uderzała o beton, odbijając się od kraty, potężnie szumiała, więc dopiero po zdjęciu palca ze spustu usłyszałem jakiś dziwny dźwięk dochodzący od strony Grookiego. Z wężem w ręku odwróciłem się zdziwiony. Grooki stał niedaleko dzielącej nas kraty i śpiewał. Z gardła wydobywał mu się cienki zawodzący pisk, zaczynał się na jakiejś bardzo wysokiej nucie, a potem opadał kaskadami, za każdym razem niżej.
– Co ci… – przerwałem, widząc zaskakującą zmianę w jego bladożółtych zazwyczaj oczach. Zawsze przecinała je cienka pionowa kreska źrenicy. Teraz jego oczy były całkiem czarne.
Podszedłem o krok. Chciałem obejrzeć go z bliska. Grooki podjął kolejną zwrotkę swojej pieśni, kończyła się teraz długim gardłowym pomrukiem. Niesamowicie rozszerzone źrenice wciągały jak dwa tunele. Zrobiłem jeszcze krok zahipnotyzowany niesamowitą melodią i tymi bezdennymi czarnymi krążkami. Bulgot w gardle Grookiego urwał się nagle i w tej samej chwili usłyszałem gdzieś z tyłu:
– Uważaj!
Szarpnąłem się słabo, w ślepiach tygrysa zobaczyłem żółty błysk i Grooki wyprysnął w moim kierunku. Odzyskałem kontakt z rzeczywistością, uzmysłowiłem sobie, że atak nie był bezmyślnym skokiem na kratę. Grooki uderzył w pręty barkiem, cała klatka przesunęła się nie blokowana złamaną zawleczką, jej ruchoma ścianka-drzwi zbliżyła do mnie i wtedy Grooki uderzył jeszcze raz, wsuwając między pręty przednie łapy z potężnymi pazurami tnącymi przestrzeń przede mną. Sekundę wcześniej zacząłem odskakiwać, w pełni świadom powolności swego ruchu, działaliśmy jakby w różnych czasach, ja i Grooki, on był ze trzy razy szybszy ode mnie, łapy z kilkunastocentymetrowymi pazurami zbliżały się jakoś potwornie prędko, podczas gdy ja dopiero uginałem nogi w kolanach, odchylałem się w pasie do tyłu i zacząłem wyciągać ręce do przodu. Mimowolnie zacisnąłem palce i wtedy z węża strzeliła mocna struga wody w szyję tygrysa. Zaskoczony targnął się i spudłował. W tej samej chwili klatka wskoczyła w kolejny występ i zatrzymała się, ja zaś już odskoczyłem, uderzając plecami w przeciwległą ściankę. Byłem poza zasięgiem szponów Grookiego, a strumień wody świadomie teraz kierowany uderzał w pysk zwierzęcia.
Z tyłu dobiegł tupot nóg Karla, poczułem mocne szarpnięcie za ramię. Ledwo ustałem po tej niepotrzebnej w gruncie rzeczy interwencji, lecz nie odwróciłem się nawet. Zdjąłem w końcu palce ze spustu węża i odrętwiały patrzyłem na Grookiego.
Szaleństwo i furia, które go opanowały, nie poddawały się kontroli zmysłów – tak się zwijał i rzucał po klatce, tak gwałtownie zmieniał kierunek skoków, że wydawał się raczej smugą niż dwustukilogramowym zwierzęciem. Wszystkie ściany, sufit i chyba nawet betonowa podłoga jęczały pod uderzeniem pazurów, nieustanny wrzask na jednej, bardzo wysokiej nucie świdrował w uszach jak zgrzyt ostrego noża po szkle.
Nagle Grooki przestał się miotać, stanął pyskiem do nas i po raz pierwszy uległ bez reszty ślepej, bezmyślnej furii – skoczył na dzielące nas kraty i zaczął je szarpać i gryźć. Grube pręty zazgrzytały w zębach, rozdzwoniły się słabo pod uderzeniami łap.
– Jest wściekły. Piękny widok, co? – Karlowi głos drżał i trzęsły się ręce. – Wydał na ciebie wyrok i o mało go nie wykonał. Nie znam człowieka, który byłby tak blisko śmierci i przeżył. Zobaczysz, on to odchoruje.
– Rzeczywiście – wymamrotałem.
Pomyślałem, że wybrałem słowo zbyt trudne do wymówienia, trzeba było powiedzieć: „A!”. Być może wyszłoby lepiej. Chrząknąłem i odwróciłem się do Karla.
– Damy mu tę cielęcinę? – zapytałem.
– Wiesz, co z nią zrobi? – skrzywił się i pokiwał głową. – Już to przerabiałem, widziałem, jak przeżywa chybiony atak. Potraktuje żarcie jako naszą zemstę, naigrywanie się z jego niepowodzenia, i kompletnie je zignoruje. Zaatakował mnie kiedyś podobnie i też mu się nie udało. Dostał potem na obiad kozę, która żyła w jego klatce cztery dni. W końcu żal mi się jej zrobiło i wyciągnąłem ją. Zupełnie w tym nie przeszkadzał. A koza zdechła po kilku minutach na wybiegu. Chodź.
Wyszliśmy z pawilonu, zabierając miotłę, drapak i wąż, który trzymałem w ręku, gdy Karl uruchomił mechanizm przesuwający naszą klatkę w drugi koniec. Widzieliśmy, jak oszalały tygrys skacze na nią i szarpie konwulsyjnie pręty nie napawające otuchą na przyszłość. Czułem, jak od mojego żołądka odrywają się małe kawałeczki lodu i dzięki temu przestaje mi ciążyć martwo.
Wyszliśmy w ciepły słoneczny dzień, zegarek wskazywał wpół do trzeciej. Mój info sprzężony z telefonem biurowym powiadamiał o trzech zgłoszeniach. Cały trawnik za budynkiem-klatką zapełniony był królikami.
– Kilka z nich zawdzięcza ci życie, a przynajmniej parę dni życia – Karl machnął ręką w stronę wybiegu. – Napijesz się czegoś mocniejszego?
– Nie, dziękuję. Mam już w sobie co nieco, sądzę, że jakoś paradoksalnie mnie to osłabia. – Wciągnąłem głęboko w płuca dziwne miejsko-parkowe powietrze z zapachem spalin i jakichś kwitnących nieopodal krzewów. – Pójdę. Ucałuj kotka, jak się uspokoi. – Zasalutowałem wskazującym palcem i poszedłem wzdłuż królikarni do wyjścia.
Wracałem inną drogą, nie wychodząc przed klatkę z czarną furią. Szeroką aleją, kopiąc jakiś kamyczek, dotarłem do wozu. Wystartowałem dość ostro i takie tempo utrzymywałem podczas całej jazdy do domu. Zahamowałem po raz pierwszy dopiero na platformie przed garażem, do torby wziętej z tylnego siedzenia schowałem elephanta, whisky i szynkę, uruchomiłem alarm i wygramoliłem się z bastaada. Na ściennej klawiaturze wystukałem zlecenie i kod parkingu. Drzwi odskoczyły w górę, platforma z bastaadem ruszyła do przodu i po chwili zniknęła za zakrętem w głębi, drzwi opadły. Złapałem się na bezmyślnym wpatrywaniu w ich żółtą płaszczyznę, toteż poruszyłem brwiami, otrząsając się z odrętwienia. Drzwi mieszkania powitały mnie jeszcze jednym dekonsorem. Posłusznie przykleiłem do niego kciuk, a potem wsadziłem do niemodnej dziurki klucz i przekręciłem trzy razy.
Powietrze w mieszkaniu było suche i nieświeże mimo klimatyzacji i teoretycznie sprawnego represera, podciągnąłem mu więc obroty. Nie rozbierając się, zapaliłem w pokoju kilka trociczek, dopiero potem rozpakowałem torbę, zrzuciłem kurtkę i powędrowałem do kuchni. Uruchomiłem ekspres, do największej szklanki wrzuciłem ćwierć kilo lodu i zalałem whisky. Po drodze do łazienki zatrzymałem się przy biurku i kazałem przegrać na fon rozmowy z biura, lecz wysłuchanie ich zostawiłem na później.
Zanim zrzuciłem z siebie szmaty, wanna była już pełna, a mocny zapach igliwia rozszedł się po całym mieszkaniu. Na dobrą godzinę wyłączyłem się z otaczającej mnie rzeczywistości.
Telefon rozćwierkał się o piątej, gdy w grubym szlafroku kończyłem drugą kawę, siedząc w fotelu przed telewizorem. Sięgnąłem do sterownika i puknąłem palcem w owalny klawisz na dole pudełka. Na ekranie pojawiła się twarz Jamesa Woodeya. Patrzył mi prosto w oczy. Niewielu tak potrafi – wykiwać druha, a potem wpijać w niego szczere, ufne i przyjazne spojrzenie.
– Cześć – zaczął pierwszy.
Podniosłem filiżankę, mojego jedynego bluewatera, za którego dałem kiedyś siedem setek u Mitzwolda, i łyknąłem kawy.
– Posłuchaj… – powiedział wolno.
– Nie, to ty posłuchaj! – przerwałem mu. – Nie wiem, czy wiesz, że mnie płacą nie za samo bycie w pracy, jak tobie, a za konkretne wyniki. Dzisiaj załatwiłeś mnie na cacy, całe szczęście, że klient nie usiłował mnie wykiwać. Inaczej twoja dalsza kariera stałaby się bardziej problematyczna niż nocny lot na kaloryferze do Hiszpanii i z powrotem.
Wiedziałem, że jestem niesprawiedliwy, że James ma mi coś ważnego do powiedzenia, że jakieś niesamowite okoliczności zmusiły Woodeya, by przywłaszczył sobie mój sukces. Dotychczas zawsze co najmniej dzieliliśmy je na pół, ja tylko porażki w całości brałem na siebie. Ale dzisiejszy dzień nie był normalnym dniem nawet dla tak starego i odpornego człapa jak ja. Musiałem się na kimś wyładować.
– Wiem. Wpadnij jutro do mnie. Wszystko ci wyjaśnię. Sprawdź, czy masz na koncie miejsce na moją wdzięczność – uśmiechnął się i puścił oko.
Ekran zgasł.
Kilka minut siedziałem nieruchomo, jakbym czekał, że James pojawi się na nim jeszcze raz, potem dźgnąłem palcem klawisz „News” i wybierak. Automat wyszukał kanał z dziennikiem i zobaczyłem na ekranie klapę, po której kilka godzin temu skakałem. Spiker, używając osobliwej mieszanki emocji, głosem niby spokojnym, ale tak spokojnym, że każdy rozumiał, jak jest podniecony, informował, że Chinaglia mimo ciężkiej rany otrzymanej w pierwszej wymianie strzałów i dużego upływu krwi ostrzeliwał się, uniemożliwiając natychmiastowe ujęcie. Dopiero wrzucona do piwnicy porcja „ogłupiacza” unieszkodliwiła wielokrotnego mordercę. Przypomniałem sobie, że zostawiłem jego spluwę na podłodze piwnicy. Potem na ekranie mignęła karetka szpitalna, ktoś potrącił kamerzystę, obraz tańczył, aż kręciło się w głowie, ale i tak zobaczyłem, że policjanci ułożyli na noszach nogę oderwaną pociskiem elephanta i pod zakrwawionym prześcieradłem Chinaglia nie wyglądał na faceta z jedną kończyną. Ślady zacierano natychmiast. Ślady mojej roboty. Ujrzałem jeszcze tył karetki odjeżdżającej na wszystkich możliwych sygnałach, po czym ekran zajęła twarz Woodeya. Przedziałek przez środek głowy mógł służyć za wzór linii prostej, krawat jednak był minimalnie przekrzywiony – ten drobniutki szczegół nienachalnie dawał do zrozumienia, że kapitan dopiero co zakończył niebezpiecznym akordem dwuletni prawie pościg za najokrutniejszym mordercą naszego wieku. To musiało zyskać sympatię. I wdzięczność. Zacząłem się zastanawiać, czy aby nie wiem, o co Woodeyowi chodzi.
Potem wyjąłem z sejfu plik kartek, które leżały tam od trzech lat, przejrzałem je pobieżnie i poszedłem spać. Chwilę leżałem, usiłując przypomnieć sobie jakiś szczegół z ekranu, który wydał mi się nagle dziwny, ale im dłużej zastanawiałem się, tym bardziej plątały mi się obrazy z wiadomości, z piwnicy, z zoo. W końcu usnąłem.
Obudziłem się przed ósmą. Poleżałem kwadrans w łóżku, mimo że zazwyczaj tego nie robię, zapaliłem papierosa na czczo, aczkolwiek tego również unikam. Powinienem był jeszcze napić się mleka, bo to również wykraczało poza codzienny rytuał, nie zrobiłem tego jednak, musiałbym bowiem wstać i przynieść je, a zrywanie się od razu po obudzeniu było właśnie tym, co zazwyczaj robiłem. Leżałem więc i paliłem nie zaciągając się, potem trzymając papierosa pionowo, by nie strząsnąć trzycentymetrowego słupka popiołu, wstałem i podstawiwszy pod niego dłoń, doszedłem do popielniczki. Rozejrzałem się po pokoju, choć nie tylko nie wiedziałem, czego szukam, ale nawet nie usiłowałem sobie tego uświadomić. Rzuciłem w przestrzeń kilka słów, za które nie otrzymałbym nagrody Północnoamerykańskiego Komitetu Czystości Języka i Kultury Komunikacji Werbalnej, i udałem się do łazienki.
Sumiennie spłukałem pod mocnym strumieniem wody resztki wczorajszego dnia, dzisiejszy ohydnie fałszywy poranek, ogoliłem się i goły powędrowałem do kuchni. Włączyłem DCC ze starym nagraniem „Kasztanowego strumienia” Cybe’a Hoyta. Postawiłem na krążku palnika patelnię, wcisnąłem na nią z tuby kilka kropel tłuszczu, zmieniłem filtr w ekspresie i wystartowałem z kawą, a potem poszedłem do pokoju i ubrałem się w czyste szmaty. Pierwszą kawę wypiłem na czczo; zjadłem usmażone na szynce żółtka. Druga kawa, już bez śmietanki, i drugi uczciwie spalony papieros sympatycznie zakończyły śniadanie. Chwilę jeszcze słuchałem Hoyta, w końcu wyłączyłem anachroniczny, ale rasowy adapter i nie sprzątając naczyń, z teczką, do której wsadziłem wyjęte wczoraj z sejfu kartki i wycinki, wyszedłem z mieszkania.
Pod bramą garażu czekałem prawie dwie minuty, widocznie komputer nie prognozował dzisiaj użycia bastaada i wpakował go gdzieś daleko za inne wozy. Za to samochód był wypucowany, zbiorniki pełne benzydolu i tak dalej, nie przeglądałem do końca dość długiej tasiemki z kodami wykonanych w nocy usług. Rzuciłem teczkę na prawe siedzenie, usiadłem za kierownicą i ruszyłem. Po pierwszych stu metrach uruchomiłem mechanizm składający dach i po chwili jechałem już wygodnie rozparty w komfortowym wnętrzu kabrioletu, z łokciem lewej ręki na ramie i gębą sygnalizującą absolutną serdeczność. Zresztą mogłem równie dobrze jechać nogami do góry, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi – takie miasto. Takie czasy, tacy ludzie.
Budynek komendy miejskiej znajdował się na północny wschód od mojego domu. Minąłem centrum dość luźne o tej porze i zacząłem się wspinać na szereg wzgórz, na których rozsiadła się Dinny Hill, dzielnica prawników. W połowie drogi do najwyższego punktu miasta ulokowała się komenda, obojętne gmaszysko manifestujące swe przeznaczenie kilkudziesięcioma antenami na dachu i nienaturalnie lśniącymi szybami odpornymi na pociski dużego kalibru. Oczywiście okna nie otwierały się nigdy, wydawało się nawet, że szyby wyrastają bezpośrednio z murów albo że mury narosły na szyby.
Wjechałem na parking, coś kazało mi ominąć obojętnie wjazd na plac, gdzie zazwyczaj parkowałem, przez co musiałem kilkadziesiąt sekund kręcić się między szeregami samochodów jak kulka w multiflipperze. W końcu znalazłem wolne miejsce i starając się nie stracić wypracowanej pogody ducha, poszedłem do odległej teraz o trzysta metrów bramy.
Poddałem swój dobry humor jeszcze jednej próbie, meldując się z głupia frant u dyżurnego i pytając, czy zastałem kapitana Woodeya. Spojrzał na mnie zdziwiony.
– W pierwszej chwili pomyślałem, że to nie pan, a sobowtór. Chyba ze trzy lata nie słyszałem, żeby pan pytał o kapitana, tylko zawsze po prostu wchodził. Coś się stało, panie Yeates?
– Nieee… Ucharakteryzowałem się trochę i byłem ciekaw, czy pan mnie pozna, sierżancie. Idę na górę. – Odwróciłem się i odszedłem. Cichy trzask klawisza centralki z tyłu upewnił mnie, że sierżant musiał być naprawdę wstrząśnięty moim zachowaniem. Miałem nadzieję, że James odczuje to równie głęboko i prawidłowo zinterpretuje manifestację mojego poczucia obcości.
Na pierwszym piętrze podszedłem do drzwi z jego wizytówką i stuknąłem dwa razy w miękką okładzinę. Za trzecim razem palec uderzył w powietrze. Ktoś od wewnątrz szarpnął drzwi.
Gdybym nie oglądał wczoraj prawdziwej furii, teraz patrząc na stojącego w progu Woodeya pomyślałbym, że tak wściekłej istoty w życiu nie widziałem.
– Wejdź, bez cyrków – powiedział, choć słowo „powiedział” najmniej adekwatnie określało to, co uleciało z jego warg.
– Dzień dobry – ukłoniłem się i wszedłem.
Gdy usiadłem w fotelu i obejrzałem Woodeya dokładnie, postanowiłem przestać się wygłupiać. James pochylił się nad mikrofonem potężnego multikomunikatora i trzasnął w jakiś klawisz.
– Jestem w mieście, Gardner, i nie łącz nawet prezydenta. – Wyłączył mikrofon i szybko zapalił.
Ze zdziwieniem zrozumiałem, że nie była to scenka zagrana dla mnie. Wyjąłem paczkę red dromaderów i zapalniczkę. Kilkanaście sekund pracowicie kopciliśmy każdy swojego papierosa. Wreszcie cmoknąłem przez zęby.
– No dobrze, twoje argumenty trafiły do mnie. I zakończmy na tym sprawę – powiedziałem.
– Nie, nie! – pokręcił palcem wskazującym w powietrzu. – Nie mam zamiaru się migać, tylko nie wiem od czego zacząć… – Podszedł do stolika, przy którym siedziałem, wpakował się w fotel, zaciągnął mocno papierosem i od razu zaczął mówić. Małe obłoczki dymu wydobywające się wraz ze słowami z ust zmieniły mu nieco tembr głosu. – Żenię się. Z Audrey, córką Iana Ogdena. – Mówił teraz szybko, bez przerw między zdaniami, choć aż się prosiło, żeby je robił. – Wiesz, kim jest Ogden. Muszę być wysoko punktowany, bardzo wysoko. Właściwie nie mam szans na zdobycie tylu punktów, żeby go usatysfakcjonować. Ten etap na szczęście mam już za sobą, Ogden daje mi Audrey niejako awansem. Ale muszę teraz orać w dwójnasób. Jesteś? – użył naszego prywatnego skrótu, którego używaliśmy w jednostce specjalnej i długo potem, gdy jeszcze pracowałem w policji.
– Jestem, jestem – pokiwałem głową. – Ale mówiłem ci już, że nie potrzebuję wyjaśnień. I tak…
– Poczekaj – przerwał mi i zdusił papierosa w popielniczce. – Wiem, jaka jest sytuacja: nakryłeś tego skurwysyna, a ja ci go podebrałem. Tak się nie robi i nigdy bym tego nie zrobił, przynajmniej kiedyś – skrzywił się i ścisnął palce lewej pięści, aż trzasnęły stawy. – Ja ją kocham. Nie chodzi mi o miliony jej papcia ani o jego pozycję, przecież nie zeszmaciłbym się aż tak tylko dla tej zasranej forsy. Ale ona ją jednak ma i dlatego nie wystarczy, że się kochamy, bo ja muszę ją zdo-by-wać. I teraz tak: forsa Ogdenowi nie jest potrzebna, więc…
– Więc musisz pomyśleć o awansie – wpadłem mu w słowo. – A wybory tuż-tuż. Lee może zwolnić stołek i pójść wyżej, twój teść mu pomoże, ale ty musisz zapracować na jego stanowisko. Gratuluję, komendancie Woodey.
– Nie dobijaj mnie. Czuje się jak kopnięte w dupę gówno… – zgarnął paczkę ze stolika i zapalił.
– Trzeci raz mówię, skończmy z tym. Mogłem ci wcześniej powiedzieć, że mam go na szpicu, i w ogóle nie byłoby sprawy. Ja mam do ciebie inną…
– Poczekaj jeszcze! – znowu mi przerwał. Chyba nigdy jeszcze tak nie rozmawialiśmy. – Naprawdę nie miałem wyjścia, musiałem to zrobić. Oczywiście pokrywam wszystkie straty. – Trochę się jakby uspokoił.
– Nie ma strat. Klient pokrył koszty – machnąłem dłonią.
– Jak to? – poderwał się. – Powiedziałeś mu, że to ty złapałeś Chinaglię?
– Tak, ale nie ma problemu. Jemu na niczym nie zależy, została z niego garstka popiołu.
– Kto to? Możesz powiedzieć?
Pokręciłem głową.
– Po co ci? On nic nikomu nie piśnie, możesz być spokojny.
– Nawet nie o to chodzi, tylko… Mam tu raport – wstał i podszedł do biurka. Musiałem połknąć jakiś wyjątkowo duży haust powietrza, bo utknął mi w gardle i pęczniał. – O… Millerman! Chinaglia dwa lata temu rozszarpał jego córkę. Dzisiaj w nocy popełnił samobójstwo. Znałeś go? – Nie odpowiedziałem. – A jego żona zrobiła to samo kilka miesięcy wcześniej. Zostawił list – podniósł jakąś kartkę i rzucił na biurko.
Sięgnąłem do paczki, wyjąłem papierosa. Obracałem go bezmyślnie w palcach i myślałem, że wczoraj pomyliłem się, nazywając George’a dwudziestą ofiarą Chinaglii. Dwudziestą była jego żona, on dwudziestą pierwszą.
– To nie ten? – dotarło do mnie pytanie Woodeya.
Pokręciłem głową, sam nie wiem dlaczego, może nastawiłem się na ukrywanie nazwiska Millermana i ciągle jeszcze działałem według tego programu, jak automat, któremu nie zmieniono dyspozycji.
– Nieważne. – James usiadł za biurkiem. – Mówiłeś, że coś masz do mnie?
Patrzyłem na jego supermodny krawat z cienkich skórzanych kółek i zastanawiałem się, czy do tego faceta mogę jeszcze mieć jakaś sprawę. Widać zrozumiał, o czym myślę, bo westchnął:
– Nie chciałbym, żeby między nami coś się zmieniło. To, że tym razem podświniłem, nie znaczy, że taki już zostanę. Nie masz pojęcia, jaki ci jestem wdzięczny, w końcu znasz mnie i wiesz, że stanę na głowie, a spłacę dług. Masz przed sobą jeszcze kupę spraw, w których przyda się znajomy glina, nie?
– Tak, jasne – postarałem się uśmiechnąć, i to szczerze. – Masz jeszcze trochę czasu?
– Dawaj. O co chodzi? – Był gotów siedzieć ze mną choćby do następnego ranka.
Poczułem, że przestaje mnie obchodzić cała ta afera z Chinaglią. Sięgnąłem do przyniesionej teczki, lecz nie otworzyłem jej od razu, położyłem na kolanach.
– Pamiętasz Yvonne?
Woodey poderwał głowę i spojrzał na mnie zdziwiony.
– Dlaczego… No pewnie, że pamiętam, ale…
– Poczekaj – postukałem palcami w teczkę. – Wiem, że pamiętasz, jakoś musiałem zacząć. W końcu to była moja bliźniacza siostra. Rozmawialiśmy dużo o jej śmierci. Wiesz, że pewne rzeczy mi w tym wypadku nie pasowały. Znałeś ją bardzo dobrze, może nie tak jak ja, ale wiedziałeś, że w życiu nie wzięła do ust dżinu, wolałaby wypić wodę królewską. A sekcja wykazała, że przed wypadkiem, w którym zginęła, wypiła trochę jałowcówki, niewiele, ale wypiła. Poza tym w torebce był klucz, którego nigdy przedtem nie miała, i pomadka Henneseya. Te trzy rzeczy absolutnie do niej nie pasowały i choć wszystko się zgadzało: odciski palców, zęby, blizna po wyrostku i inne znaki, do dziś nie opuszcza mnie przeświadczenie, że to nie była ona. Ty też miałeś wątpliwości…
– Owen – pochylił się i położył mi rękę na kolanie. – Wtedy… trochę kłamałem. Byłeś przybity, załamany. Wolałem jakoś… Może źle zrobiłem, może trzeba było od razu wybić ci z głowy głupie podejrzenia, ale wydawało mi się, że potrzebujesz aprobaty, że nie trzeba cię dodatkowo drażnić. W pierwszej chwili rzeczywiście zastanawiał mnie ten klucz, ale w końcu ona była trzy tygodnie w Brazylii. Skąd wiesz, czy kogoś tam nie poznała, czy się nie zakochała, czy nie zaczęła pić dżinu, bo pił ten facet? Dał jej klucz do swego mieszkania i sprezentował pomadkę, której nie znosiła. Nie musiał jej aż tak dobrze poznać, by wiedzieć, że nie cierpi najdroższych kosmetyków, zgadzasz się?
– Nie znalazłem żadnego faceta – powiedziałem wyraźnie. To samo powiedziałem mu ponad dwa lata temu, gdy wróciłem po miesiącu gorączkowych poszukiwań w Brazylii.
– To chyba nie wyklucza jego istnienia?
– Prawie wyklucza – uparcie pokręciłem głową.
– „Prawie”! O to właśnie chodzi. Mógł być i z różnych powodów mógł się nie ujawniać. Wystarczy, że jest żonaty albo wyjechał, a Yvonne nie dała mu swego adresu…
– Dobrze, na razie skończmy z tym, nie chodzi mi o wznowienie postępowania, a o coś innego. Po tym wypadku… – niechcący położyłem akcent na słowie „wypadek”, James skrzywił się i pokręcił głową, jakby miał do czynienia z upartym dzieckiem – …spotkałem się jeszcze kilka razy ze sprawami, które zacząłem w końcu łączyć ze sobą. We wszystkich chodzi o gwałtowną zmianę zachowania i natury osób, tak gwałtowną i radykalną, że zastanowiło mnie to. Nagle stawali się całkiem innymi ludźmi, o zupełnie innych odruchach, charakterze, trybie postępowania, zainteresowaniach. W ciągu tych trzech lat zebrało mi się pięć, a jeśli liczyć Yvonne, sześć takich dziwnych przypadków.
– Cholera, na razie nic nie rozumiem. Ale pewnie coś jeszcze dodasz? – Woodey wstał i podszedł do komunikatora. Pochylił się do mikrofonu. – Babys? Przynieś mi z bufetu dwie kawy.
Wrócił do swojego fotela i usiadł, patrząc na mnie wyczekująco.
Otworzyłem teczkę i podałem mu pierwszą kartkę. Był to wyciąg z kilku artykułów prasowych.
Dyrektor artystyczny Nowojorskiej Opery Państwowej udzielił dziennikarzowi „Vocal Art’s Magazine” wywiadu informując, że w nadchodzącym sezonie wystąpi w jego operze artysta, którego głos i talent zaszokują słuchaczy i zadowolą najwybredniejszych krytyków. Nie wymienił – na razie – żadnych nazwisk. Krążąca wśród pracowników Opery plotka głosi, że został odkryty nowy talent, który ma szansę przejść do historii światowej wokalistyki i przyćmić takie nazwiska, jak Caruso, Szalapin, Holdt, Birkenbach czy Sanin.
Debiut dwudziestoczteroletniego Alexandra Robinsa w najtrudniejszej technicznie operze wszech czasów „Mala fides” Patricka Eastona otworzył mu drogę na sceny najpoważniejszych teatrów świata! Jeszcze przed pół rokiem technik samochodowy, nie zdradzający przed nikim zainteresowania muzyką, dziś stał się magnesem przyciągającym tłumy do Opery Państwowej. Krytycy jednogłośnie orzekli, że wykonanie partii męskiej, a właściwie dwóch, Biasa i Ossa, mimo pewnych uchybień interpretacyjnych jest doskonałe technicznie. „Jest chłodne, ale i piękne jak marmur!” – powiedziała Diana Reeves. Sam Robins twierdzi, że miał za mało czasu, by wczuć się w atmosferę abstrakcyjnego utworu, ale obiecuje, że za pół roku nie da się powiedzieć o żadnej ze stron jego wykonania inaczej niż „absolutnie doskonałe”.
Vocal Art’s Magazine; Lice; Washington Post
Irving Sanders: Podobno możesz śpiewać bez próby? Wziąć do ręki najtrudniejszą partyturę i nagrywać płytę czy koncertować?
Alexander Robins: Tak. Czuję nuty i muzykę. Gdy śpiewam, niemal wiem, czuję, co będzie kilka taktów dalej. Nie potrafię tego wytłumaczyć, lecz tak jest.
I. S.: Ale do „Mala fides” przygotowywałeś się pół roku?
A. R.: Oczywiście, ale to dlatego, że bardzo się bałem, byłem spięty, stremowany. Obawiałem się jakiegoś kiksa. W końcu – debiut!
I. S.: Jak to się stało, że nikt nie wiedział o twym talencie?
A. R.: No, to niezupełnie tak. Rodzice wiedzieli, ale nie żyją od kilku lat, a popisy przed znajomymi i kolegami z pracy nie miały sensu. Oni wolą muzykę lekką, zresztą ja nie pasuję do nich, nie miałem przyjaciół.
AL ROBINS NIE ŻYJE!
Zaalarmowany milczeniem telefonu i nieobecnością na próbie menedżer i dyrektor organizacyjny Harold Nelson przyjeżdża do luksusowej willi gwiazdora i znajduje go z czaszką rozłupaną pociskiem z jednolufowego startsuna. W pozostawionym liście Robins pisze: „Mam dość. To też, jak się okazało, nie to. Nie ma sensu dłużej się nudzić. Świat nie może mi dać niczego ciekawego. Rezygnuję więc z niego.”
W ostatnim roku Al Robins stał się centralną postacią kilku głośnych skandali – narkotyki, młodzi chłopcy i zgrzybiałe staruszki na zmianę, kilkanaście groźnych wypadków samochodowych (jedna z ofiar nie żyje). Potężne pijatyki.
„Star’s”; „Brooklyn Street’s”; „For You”; „Chicago New’s”
Woodey odchylił się w fotelu i spojrzał na mnie. Oczy miał leciutko zmrużone, przetrawiał jeszcze raz moje wypisy z kilkunastu artykułów różnych bardziej lub mniej poczytnych pism i gazet.
– Spokojny szary facet staje się z dnia na dzień gwiazdą. Nigdy przedtem nie zdradzał żadnych zdolności muzycznych, aż tu nagle olbrzymi talent na miarę wszech czasów! Nieprawda, że zawsze był muzykalny. Jeden z pismaków wygrzebał jego świadectwa ze szkoły, rozmawiał z jego nauczycielami. To był muzyczny matoł, nie głuchy, ale to wszystko. I masz! W ciągu nie wiem jakiego czasu, na pewno jednak niedługiego, staje się gwiazdą muzyki poważnej. Nie rozrywkowej, w tej branży można przecież wypłynąć bez specjalnego talentu, tylko POWAŻNEJ! Coś tu jest nie tak – plasnąłem dłonią o blat stołu. – Nie wierzę w cuda. To może i był Al Robins, ale inny. Nie zdążyłem go dopaść i poprosić o poradę w sprawie przeróbki silnika, a nikt nie wpadł na pomysł, by przepytać go z mechaniki.
– Bredzisz! – James patrzył na mnie poważnie. – Stary! Czy nigdy nie słyszałeś o błyskawicznych karierach? Ludzie to uwielbiają. Przecież prawie cały życiorys Robinsa mógł być sfabrykowany, facet mógł być absolwentem kilku konserwatoriów łącznie z paryskim i petersburskim!
– Nie był! To sprawdzone.
– Owen, nie szalej. Weź walichy i spieprzaj na urlop, bo…
– Zamknij się, kendo murewska! – wrzasnąłem.
– Co?
– Nico! Najpierw przeczytaj do końca, a potem dopiero zacznij się wymądrzać. Nabrałeś już przykrych nawyków od teściunia, szlag by trafił! Albo… pocałuj mnie!… – sięgnąłem po teczkę i oparłem się o poręcz fotela, żeby wstać. Woodey nachylił się i popchnął mnie tak, że opadłem z powrotem na fotel.
– Siedź. Daj te pozostałe rewelacje. Nic już nie powiem – wyciągnął dłoń.
Mruknąłem coś i wyszarpnąłem na chybił trafił następną kartkę. Tekst zajmował niecałe pół strony. Chodziło o Henry’ego Luppa.
Drobny złodziej kieszonkowy Henry Luppo poderżnął gardło ośmiu eleganckim prostytutkom. Ciała zamordowanych masakrował następnie brzytwą – rozkrojone piersi, pocięte uda, brzuchy i podbrzusza. Po czterech miesiącach działalności policja znalazła z kolei jego ciało w małym zaułku między Pięćdziesiątą Pierwszą i Domonte Av. Dostał jeden pocisk między oczy. Policja sądzi, że była to robota jakiegoś sutenera, ponieważ Luppo doprowadził do paniki wśród dziewczynek wszystkich kategorii. Być może sprzątnął go po prostu jeden z gangów, któremu nie na rękę była ożywiona działalność policji. Sprawcy nie wykryto.
„Star”
Kartka opadła na stół, wyciągnąłem następną i podałem Woodeyowi.
TRAGICZNA ŚMIERĆ DZIENNIKARZA PETERA GORDENIUSA
Wczoraj na terenie serpentarium w Popot Cal zginął ukąszony przez jadowitego wężyka pustynnego znany dziennikarz Peter Gordenius. Przybył on tam w związku z cyklem reportaży o pracy herpetologów i przewidywanym na czerwiec wyjazdem w podróż po największych pustyniach świata. Gordenius miesiąc przed śmiercią poddał się całej serii szczepień przeciw ukąszeniom węży. Dyrektor ośrodka w Popot Cal oświadczył, że miał miejsce niezwykle rzadki przypadek jednorazowego braku odporności organizmu na jad. Ukąszenie wężyka spowodowało wstrzyknięcie drugiej (po szczepionce) porcji jadu, która zabiła Gordeniusa. Immunizacja Gordeniusa była więc pozorna. Poza tym – stan zdrowia bez zarzutu, rok wcześniej spędził dwa miesiące w Silver City na Księżycu.
„People”
Trzymałem w ręku następną kartkę i gdy tylko Woodey przestał czytać, podałem mu ją. Przedtem zerknąłem na początek. Wyciąg z życiorysu Liretty Ney. Najbardziej spektakularny przypadek.
Liretta Ney, dwadzieścia siedem lat. Od trzech lat gwiazda kina. Odtwórczyni głównych ról w jedenastu filmach. Sześć Oscarów i jeden tak zwany Platynowy Oscar ustanowiony jednorazowo specjalnie dla niej za rolę w „Jesiennych dzieciach” Ilforda. Rok temu załamanie nerwowe, dwa skandale zatuszowane przez wytwórnię. Radykalna zmiana charakteru. Dwa filmy – „Messy” i „Jararaca” – odbiegają całkowicie od tego, co robiła przedtem. Jest apodyktyczna, okrutna, zimna. Straciła trochę starszej widowni, ale zyskała szerokie rzesze młodych cyników i abnegatów. Przedtem skromna i miła, teraz drapieżna wampirzyca.
Czekałem na reakcję Jamesa, widocznie jednak postanowił rzeczywiście powstrzymywać się od komentarzy, póki nie przeczyta całości. Podałem mu ostatnią kartkę.
William Campion. Lat szesnaście. Dwudziestego czwartego grudnia, w wigilię Bożego Narodzenia, wyjechał z kolegą samochodem ojca na starą Drugą Południową Autostradę. Gdy ich wóz wyprzedził samochód dwudziestoletniej Mayleen Tan Li, William pomachał do niej ręką. Dziewczyna odpowiedziała takim samym gestem. Wtedy Campion przestrzelił jej dłoń z harpuna do polowań podwodnych i krzyknął, żeby jechała za nimi. Dziewczyna, mając wbity w dłoń harpun połączony linką z samochodem Campiona i jego kolegi, musiała przyspieszyć i pędzić za coraz szybciej jadącymi chłopakami. Bill Campion czuwał, by linka była ciągle napięta, i poganiał kolegę. W końcu gdy skręcili w boczną szosę prowadzącą do Falcon, udało jej się zrównać z samochodem Campiona, wybrała trochę luzu i okręciła linkę wokół lusterka, a potem trąciła swoim wozem ich samochód. Campion i jadący z nim chłopak, Keith Barker, uderzyli w drzewo. Ponieśli śmierć na miejscu.
„West World”
– Pf-f-f-uf! – Woodey odłożył ostatnią kartkę i otworzył usta, ale brzęknął sygnał przy drzwiach, które otworzyły się na całą szerokość. Najpierw ukazała się taca z kubkami, a za nią Babys. Wszedł i kopnął piętą drzwi. – Czy to ta, którą zamawiałem wczoraj? – zapytał serdecznie Woodey. Wydało mi się, że cieszy go ta chwila przerwy w rozmowie ze mną.
– Szefie, przecież to nie ja robię kawę. Dopóki mieliśmy w barze dziewczyny, zawsze mogłem szepnąć: „To dla szefa!” i była lepsza i szybciej. Teraz jest automat, nie ma żadnych priorytetów, a w dodatku ciągle zapominam kupić wcześniej żetony. No i właśnie… – wzruszył ramionami i postawił tacę na stoliku. Jakby bojąc się ewentualnych następstw polecenia, szybko odwrócił się i wyszedł.
Woodey nalał kawę, podsunął mi śmietankę i cukier. Wsypałem łyżeczkę, zamieszałem.
– No tak… Już wiem, o co ci chodzi. Wszystkich tych ludzi łączy jedno: raptowna zmiana osobowości, sam to powiedziałeś przed chwilą. Może z wyjątkiem Gordeniusa, to mi wyjaśnisz za chwilę. Ale… hm… – potarł nos. – Co do tej aktorki, to przecież taka zmiana nie jest niczym nowym. Zaczęła się przejadać widzom, więc spece od PR-u i image’u wymyślili jej nową twarz i znowu wokół dziewczyny wrze, ludzie walą na filmy, karuzela się kręci, forsa płynie jak woda w Niagarze. Proste. Teraz ten… Campion. Obaj byli pijani. Odbiło chłoptasiom, też nie widzę niczego dziwnego, szczególnie gdy przypomnę sobie Chinaglię. Właśnie, dlaczego nie wpakowałeś go do tego swojego archiwum?
– On zawsze był taki. Gdyby przedtem był przykładnym sprzedawcą lodów z pięcioosobową rodziną, znalazłby się na pierwszym miejscu mojego dossier.
– Aaa… No dobrze. A ten śpiewak?
– Widzę, że nic jednak nie zrozumiałeś. – Dopiłem kawę jednym łykiem i zebrałem kartki. Ułożyłem je porządnie, postukując brzegami o blat, i włożyłem do teczki. Czekałem, że James coś powie, przerwie moje pakowanie, lecz on milczał. – Wiesz, co ich wszystkich łączy? – Wstałem z fotela i patrzyłem na niego z góry. – Wszystkie te dziwne zmiany świetnie tłumaczyłaby zamiana osób. Za-mia-na! Potulnego chłopca na rozwydrzonego sadystę, odpornego na ukąszenia dziennikarza na nie zaszczepionego dublera, aniołka ekranowego na wampa…
– Dziewczyny z awersją do dżinu na jego amatorkę? – dokończył za mnie.
– Właśnie. A cholera wie, ile przypadków przeoczyłem. Ale to niemożliwe, nie może istnieć tylu dublerów absolutnych, z odciskami palców i tak dalej.
– Sam sobie przeczysz, Owen.
– Pozornie. Po prostu jeszcze nie wiem, co jest czym, kto jest kim, gdzie jest gdzie i jak to połączyć.
– Będziesz to prostował? – znowu tekst z prehistorii, naszej wspólnej wojskowej prehistorii.
– Nie wiem. Myślałem…
– Ja nie mogę. To jest zbyt szalone, na dokładkę moim zdaniem tym razem się mylisz. Powtarzam, że dobry urlop by ci nie zaszkodził.
– Może i masz rację – wyciągnąłem dłoń. – Pozdrów ode mnie narzeczoną. Cześć! – Trzymał jeszcze moją rękę, ale ją uwolniłem i wyszedłem z gabinetu.
Nie czekałem na windę, zbiegłem po schodach i skierowałem się do wyjścia na parking służbowy. Dopiero w drzwiach zorientowałem się, że dzisiaj zaparkowałem gdzie indziej, strzeliłem palcami i zawróciłem.
Od strony holu nadchodził Andersen, który na mój widok uśmiechnął się szeroko. Jak na Murzyna miał fatalne zęby.
– Dawno nie było pana u nas – powiedział wyciągając wąską długą dłoń.
– Miałem trochę roboty, wy chyba zresztą też – ścisnąłem mocno rękę najlepszego kierowcy w tej części stanu.
– Eee!… – machnął ręką. – Szef daje popalić. Ganiamy jak wariaci. Co gorsza – ściszył trochę głos – rzadko w sprawach służbowych. Od pół roku, od tego pościgu za Pończochą, kapitan jest napięty jak cholera. Teraz jeszcze ta laleczka… Nie ten facet. Ciągle zdenerwowany, z byle powodu wybucha i wrzeszczy. Mnie to na razie omija, ale reszta chodzi miękko, jakby sobie jajka poobcierali. Jak ostatnio byliśmy na przeglądzie i jakiś porucznik wrzasnął „Baczność!”, kapitan aż podskoczył. Zaplątał się chłop – znowu machnął ręką.
– Nic mu nie będzie. Już niedługo wszystko się ułoży – klepnąłem Andersena w ramię i zrobiłem krok, aby go wyminąć.
– Miejmy nadzieję.
Poszliśmy każdy w swoją stronę. Wóz, wbrew obawom, znalazłem od razu, wsiadłem i ruszyłem w stronę swego biura na West Road.
Zaparkowałem na poszerzonym chodniku i wszedłem w bramę, mijając po prawej stronie szarą tabliczkę z napisem: „Owen Yeates. Sprawy kryminalne”. Kiedyś, wieszając ten napis, sądziłem, że brzmi to lepiej niż „Prywatny detektyw”. Myliłem się.
Dekonsor otworzył drzwi, wszedłem i zdjąłem z nich skrzynkę na korespondencję. Co jakiś czas znajdowałem w niej – mimo telefonów, faksów i pozostałych odmian poczty realnej i wirtualnej – karteczkę, której autor, słusznie zresztą, uważał, że tak trudniej będzie go odszukać niż za pomocą kilku stuknięć w odpowiednie klawisze kompa. Z teczką pod pachą i skrzynką w ręku poszedłem do biura. Przywitał mnie tygodniowy kurz i woń stęchlizny pasująca do składu trumien. Kilkakrotnie próbowałem pozbyć się tego zapachu, ale nowe podłogi i świeże farby nasiąkały najpóźniej po pół roku starym smrodem. Przekręciłem do oporu regulator represera, starłem papierowym ręcznikiem kurz z biurka i włączyłem odkurzacz.
Gdy ruszył w powolny obchód, zostawiając po sobie wyraźnie jaśniejszy ślad na podłodze, usiadłem w fotelu i zacząłem przeglądać pocztę. Znalazłem w niej czek na trzydzieści dolarów. Ostatnią ratę honorarium od pewnej staruszki, której rok temu odnalazłem synalka wśród mętów Siciliano. W krótkim liściku zawiadamiała mnie, że chłopak się ustatkował, pracuje i czule opiekuje się matką. No i dobrze. Potem wyłuskałem z kopert dwa rachunki za czynsz i energię. Oba rachunki i czek wsunąłem w szczelinę kompa, zleciłem z portfela zapłatę. Po sekundzie otrzymałem potwierdzenie przelewu i spokojnie przejrzałem resztę poczty. Reklamówki, propozycje oraz list bez nadawcy. Rozerwałem kopertę, rzuciłem okiem na podpis. Zobaczyłem duże G i ostre spiczaste litery układające się w słowo Millerman. Ostrożnie nabrałem powietrza w płuca i zacząłem czytać.
Czynię cię jedynym moim spadkobiercą. Adwokat wypłaci ci całą forsę po odliczeniu kosztów pogrzebu i utrzymaniu przez jakiś czas grobów. Możesz zrobić z tą forsą, co chcesz, choć wolałbym, byś nie przeznaczał jej na jakieś banalne cele dobroczynne, tylko wykorzystał dla siebie. Może dzięki tej forsie będziesz mógł pracować nieco bardziej niezależnie i skutecznie. Jeżeli uda ci się choć odrobinę poprawić ten świat, warte to będzie dużo większych pieniędzy niż te, które ci zostawiam. Nie złość się na mnie.
G. Millerman
Patrzyłem na szeregi równych słów; nie było ich więcej niż setka, każde samo w sobie niewinne albo przynajmniej obojętne, lecz w takim zestawieniu, w tej fatalnej sekwencji – zimne i przygnębiające. Położyłem kartkę na blacie stołu i sięgnąłem do szuflady, wyjąłem swojego ogromnego Doktora Maxa i puszkę Duke of Eternity. Nabiłem fajkę, rozpaliłem. Okruchy tytoniu z biurka zmiotłem dłonią na podłogę, kopnięciem zawróciłem odkurzacz, który połknął śmiecie i wrócił na trasę. Kłęby dymu falując płynęły nad biurkiem, opadały niżej i wyciągnięte w wąskie pasy trafiały w szczelinę wyciągu. Opanowało mnie jakieś szczególne odrętwienie, coś w rodzaju transu. Dzwonek przy drzwiach dotarł do mnie stłumiony i dziwnie bezbarwny. Wstałem, żeby otworzyć. Odsunąłem wiszący na drzwiach kalendarz i zerknąłem w okienko, które od korytarza pełniło funkcję wizytówki. Stał tam listonosz. Nie znałem nikogo, kto wolałby żywego posłańca od błyskawicznej poczty. Na wszelki wypadek wsunąłem rękę do pustej kieszeni i otworzyłem drzwi.
– Ekspres, proszę pana – powiedział chłopak i wyciągnął rękę z małą kopertą.
Wziąłem ją, podpisałem pokwitowanie. Młodziak odwrócił się i zniknął z pola widzenia. Wróciłem do biura. Rozdarłem kopertę i spojrzałem na tekst napisany przez dyktafon.
Szanowny Panie. Trzy dni temu dzwoniłam do Pana. Chcę Pana zaangażować do wyjaśnienia sprawy śmierci mojego męża Petera. Zapewne zna Pan sprawę z prasy, zależy mi na wyjaśnieniu do końca wszystkich okoliczności. Proszę o telefon. Przez cały dzień będę w domu.
Pod spodem autorka złożyła podpis matowosrebrnym atramentem: Pyma Gordenius. Pochyliłem się nad kompem i wywołałem rozmowy telefoniczne. Pierwsza, sprzed trzech dni, była tą, o której mówił list. „Mówi Pyma Gordenius. Proszę o jak najszybszy kontakt. Mam dla pana poważne zadanie. Cena nie gra roli. Do zobaczenia.”
Wyłączyłem komp i zastanawiałem się chwilę. Gdyby Pyma zadzwoniła dzisiaj, zbieg okoliczności byłby co najmniej zastanawiający, na szczęście dzwoniła trzy dni temu, a więc wtedy, gdy nikt nie mógł wiedzieć, że ruszę swoje dossier. Wsunąłem list Pymy z cienkim paskiem magnetycznym na górze w szparę telefonu. Po trzecim sygnale ktoś podniósł słuchawkę.
– Mówi Owen Yeates. Chciała pani ze mną rozmawiać?
– Tak. Może pan przyjechać do mnie? Oczywiście koszty od tej chwili pokrywam ja.
– Nie jestem pewien, czy podejmę się tego zadania – powiedziałem wolno. Często gdy kłamię, mówię wolno, wiem o tym.
– Jest pan zajęty? – wzruszył mnie zawód w jej głosie.
– Nie, ale uważam, że zasłużyłem sobie na prawo wyboru spraw.
– To nie jest sprawa dla byle kogo – usłyszałem.
Przez sekundę miałem ochotę zaproponować jej włączenie wideofonów. Musiała mieć wideofon, skoro miała samopiszącą maszynę, w końcu jednak nie powiedziałem nic na ten temat.
– Pani wybór schlebia mi. Będę za dwadzieścia minut.
– Czekam.
Wsłuchiwałem się przez chwilę w miękkie „przytulne” sygnały, po czym odłożyłem słuchawkę w gniazdo. Jeszcze raz sprawdziłem datę i godzinę pierwszego telefonu Pymy Gordenius, schowałem list George’a do szuflady i wyszedłem z biura.
Musiałem oczyścić szyby wozu z pliku reklamówek powtykanych za obie wycieraczki, wyrzuciłem je nie czytając, choć niektóre piszczały i wdzięczyły się, oferując wielogłosym chórem znakomite promocje, wyprzedaże i rewelacyjne okazje, i ruszyłem w kierunku Bramy Zachodniej prowadzącej do Corrietty. Taką trasę nakazał pilot, do którego włożyłem list Pymy z paskiem adresowym. Oczywiście pilot wybierał trasę najkrótszą, co nie znaczy, że najszybszą, wrąbałem się bowiem w parę korków w centrum i spędziłem pół godziny w cieniu wieżowców biurowych. Cierpki odór benzydolu zmusił mnie do zamknięcia dachu i włączenia filtrów powietrza, siedziałem niczym cenne żywe sushi w szczelnym akwarium patrząc, jak po chodnikach przemykają nieliczni piesi z przyciśniętymi do ust i nosów chusteczkami. Sprzedawca w kiosku szybko włożył maseczkę i wrzucił na ekran nad sobą odpowiednio zachęcający napis. Kilkanaście osób skorzystało z oferty i odmaszerowało z żółtym tamponem na twarzy. Przypomniałem sobie Karla wściekającego się na widok pokrytych chromowaną powłoką olbrzymich pylonów, których naelektryzowana powierzchnia ściągała kurz i zanieczyszczenia z powietrza. Uważał, że powinno się powietrza nie zanieczyszczać, a nie najpierw paskudzić do granic możliwości, a potem oczyszczać. Nie mógł pojąć, że instalacja filtrów jest sprawą przedsiębiorcy, a czyste powietrze – obywateli, czyli państwa. Dlatego miasta naszpikowane są gigantycznymi srebrnymi kolumnami, po których w tę i z powrotem jeżdżą pierścienie ssaw. Podobnie rzecz się miała z benzydolem, który zastąpił benzynę. Miał nie zanieczyszczać powietrza, co właśnie odczuwałem na własnej skórze.
W końcu kilka patrolerów policyjnych i helikopter rozładowały Middle Street i wyjechałem na Dziewiętnastą, a po kilku minutach byłem już na moście zwanym Bramą Zachodnią. Zatrzymałem się przy szlabanie, wrzuciłem pół nowego dolara w szparę automatu i wyjechałem na szosę prowadzącą do Corrietty.
Prócz mnie nie było na niej nikogo, wcisnąłem pedał gazu i z przyjemnością wciągnąłem w płuca o wiele przyjemniejsze powietrze. Z prawej i z lewej strony ciągnęło się największe, jakie widziałem w życiu, pole kukurydzy, poprzecinane tylko co kilkaset metrów drogami. Raz gdzieś na horyzoncie mignął silos, po chwili nad szosą przeleciał helikopter. Pilot nie wyłączył rozpylacza, musiałem więc przyhamować i pozamykać okna, wjechałem w lekką mgiełkę i włączyłem wycieraczki. Gdy po prawej zobaczyłem motostację, na wszelki wypadek zjechałem w odnogę i przejechałem tunel myjni. Cholera wie, czym pędzą tę kukurydzę, żeby miała po kilogramie w kolbie.
Minęła godzina od rozmowy z Pymą Gordenius, zanim dotarłem do rozległego eleganckiego osiedla i znalazłem jej dom na rogu dwóch uliczek porośniętych gęstymi krzewami serpium. Gdy wyszedłem z samochodu, stała już na małym ganku z ręką na klamce. Zatrzymałem się przed schodkami. Chwilę oglądaliśmy siebie nawzajem: ja miałem świetny widok na jej szczupłe długie nogi i niespecjalnie zajmowałem się resztą, ona musiała dobrze obejrzeć moją łysinkę na czubku głowy, a więc zaprezentowaliśmy się sobie z zupełnie różnych stron. Chyba zaakceptowała mnie, bo powiedziała:
– Może wejdziemy?
Ruszyła przodem, dzięki czemu mogłem jeszcze raz obejrzeć jej figurę, tym razem z tyłu, i ponownie uznałem, że Stwórca nie ma tu już nic do roboty. Weszliśmy do dużego livingu z olbrzymim telewizorem na całą ścianę. Półokrągła kanapa ze stolikiem w środku i kilka lekkich krzesełek poustawianych tu i tam dopełniały umeblowania. Jednej ściany nie było, wchodziło się przez nią do kolorowego ogrodu, może zbyt pstrego jak na mój gust, ale nie czułbym się źle na leżaku z widokiem na całą masę kwitnących kwiatów. Pani Gordenius, wciąż milcząc, wskazała ręką kanapę i wyszła. Gdy po chwili wróciła, miała na sobie inną sukienkę, dłuższą i bardziej stonowaną. Przechodząc obok telewizora, wzięła do ręki sterownik i usiadła naprzeciwko mnie. Wcisnęła dwa klawisze, na kolorowy widoczek z ogrodu nasunęła się błyszcząca szyba, a z drugiej strony, chyba z kuchni, wtoczył się spory barek i zatrzymał obok Pymy. Ogrodowa szyba miała kilka zamocowanych na ramie minigeneratorów drgań wykluczających podsłuch laserem, a barek mógłby obsłużyć przyjęcie z wolnym wstępem w parku Napoleona. Wyglądało na to, że dziennikarze zarabiają u nas więcej niż detektywi. Otworzyłem usta, lecz nie zdążyłem wydać dźwięku.
– To zasługa Petera. Jesteśmy bogaci, więc kupował każdą zabawkę, jaka pokazała się na rynku. Mamy dom, w którym wszystko się porusza i pozornie ułatwia życie, lecz on kupowałby następne gadżety, gdyby żył. Na pewno spędziłby godzinę przy pana wozie. – Sięgnęła do dolnej części bufetu i wyjęła dwie wysokie szklanki.
– Chyba nawet dłużej. Ten wóz ma parę ciekawych drobiazgów, to niezbędne w mojej pracy – delikatnie przypomniałem jej o celu wizyty.
– To jasne. Martini? – podniosła butelkę i spojrzała na mnie pytająco.
– I parę kropel rumu. Dziękuję – zatrzymałem ją, bo lała bez umiaru. Sobie nalała dwie trzecie campari i dopełniła wódką. Stęknąłem w duchu.
– Chcę, żeby pan wyjaśnił sprawę śmierci Petera – powiedziała i odstawiła niespodziewanie szklankę na stół.
– A co w niej jest niejasnego? – Sięgnąłem do termosu z lodem, nacisnąłem dwa razy przycisk. Cztery kosteczki lodu wyskoczyły ze szczeliny i wpadły do podstawionej szklanki.
– Wszystko. Nie wierzę w ten jednorazowy brak immunizacji! – powiedziała zdecydowanie, choć wydawało mi się, że słowo „immunizacja” sprawiło jej trochę kłopotu.
Mnie też drętwieją wargi po kilku głębszych.
– Według specjalistów jest to możliwe – zauważyłem wolno.