Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak żałosny byłby Bóg, który pozwoliłby bezkranie rzucić sobie wyzwanie?
Durkiss jest zabójcą. Fanatycznie oddanym, świetnie wyszkolonym, bezwzględnym.
Doskonałym narzędziem w rękach swojego Boga, prawdziwym oprawcą bożym.
Kolejne zadanie, którym obciążył go N'gadufal nie wydaje się szczególnym wyzwaniem. Wszak ukaranie bezczelnego krzywoprzysięzcy nie powinno być trudniejsze, niż ubicie sieklicy.
Kolejne tajemnice wypływają jedna po drugiej, pętla niebezpieczeństwa zaciska się na szyi Durkissa coraz ciaśniej a ilość ofiar budzi wątpliwości nawet w jego zatwardziałym sercu.
Jednak od woli Boga nie ma odwrotu. Oprawca wypełni swą misję lub zginie próbując.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Durkiss wisiał na jednej ręce już od czterystu uderzeń serca. Liczył je. Po stu pięćdziesięciu zawierzył swoje siły N’gadufalowi i tym razem Bóg nie zawiódł go: nagle, niemal bez użycia woli, palce Durkissa wpiły się w belkę niczym cęgi tartaczne, wiązadła i ścięgna popiskujące od dłuższej chwili ze zmęczenia odzyskały moc. I nic już nie bolało, teraz mógł trwać tak, niczym jednołapy nietoperz, przez niewyobrażalnie długi czas.
Wisiał na lewej ręce, w prawej trzymając miecz z poczernioną klingą, która nigdy jeszcze nie zdradziła go w mroku, nie zalśniła blaskiem. Specjalnie dbał o zaczernienie głowni, starannie po każdym użyciu zacierając czarną lodową żywicą wszystkie rysy i szczerby. Do tego jeszcze miał Żmijca, który siedział tym razem w kieszeni kaftana na lewej piersi. Czarnego kaftana, skórzanego, licem na wierzch, podobnie jak spodnie. Wszystko czarne, wszystko miękkie, nieskrzypiące, niepołyskujące, niebrzęczące... Pozwalające rozpłynąć się, rozlać w mroku, wtopić weń, stać się jego częścią.
Takim należało być, jeśli się chciało trochę pożyć na służbie N’gadufala. Lekkomyślni partacze mieli swojego Boga, ale to był ten Bóg, którym N’gadufal dla żartów wycierał sobie zabrudzone usta albo...
...czterysta trzydzieści sześć... czterysta trzydzieści siedem...
O!?
Mrok pod nim przeciął jasny, lodowy, chłodem szeleszczący błysk.
Durkiss zastygł w bezruchu, jeśli można znieruchomieć, wisząc na lewej ręce, osiem stóp nad klepiskiem tawernianej stajni.
Można. W każdym razie jemu się to udało.
Wpatrywał się w mrok pod sobą i w końcu został za tę uwagę, za wytrwałość nagrodzony: na dole, nieco z prawej strony, pokazały się dwa jasne owale, dwie duże łzy, jasnoszafirowe, lodowate, przerażające aż do ciarek na karku... Sieklica wolno obwiodła kryształowym spojrzeniem najbliższą przestrzeń, zrobiła krok do przodu; teraz prawie nie widział już jej oczu, ale nadal mógł sobie wyobrazić resztę ciała. Błyskawicznie podjął decyzję – otworzył usta i pozwolił, by kropelka śliny bezgłośnie (miał nadzieję, że bezgłośnie) poszybowała w dół i wpadła między źdźbła słomy. Odgłos jej upadku zainteresował sieklicę, zrobiła krok i pochyliła głowę. Wtedy Durkiss wypuścił miecz, a właściwie lekko podrzucił go do góry, a podczas gdy broń leciała w mroku i wolno obracała się, by opadać pionowo, zyskał czas na inne ruchy, a mianowicie: wychwycił Żmijca z kieszeni i cisnął tak, by wpił się w kark sieklicy, a już gdy cisnął – puścił się i spadając dogonił miecz, chwycił go i z całej siły ciął.
Powietrze.
Żmijec wpił się w kark sieklicy, to wiedział, niemal widział, to było pewne. Ale stwór zniknął. Bezgłośnie.
Durkiss przykucnął i okręcił się na pięcie, tnąc mieczem mrok na wysokości pasa. I to uratowało mu jeśli nie życie, to ubranie. I skórę – sieklica musiała przymknąć lodowe źrenice, dlatego zniknęła mu z oczu, ale kiedy tylko usłyszała, że opadł na klepisko stajni, przesunęła się w bok, a potem otworzyła ślepia i skoczyła nań z wyciągniętymi do przodu kończynami. W ciemnościach nie było tego widać, ale Durkiss wiedział, że stwór ma na każdej łapie cztery szpony i wysuwany kolczasty wyrostek w miejscu, gdzie u człowieka znajduje się nasada dłoni. Kiedy usiłowała go zaatakować, oczy rozjarzyły się jej tak mocno – nic nie mogła na to, na szczęście, poradzić – że oświetliły wąski gadzi pysk porośnięty krótką ostrą sierścią, pręgowaną poziomo, co jeszcze bardziej wydłużało łeb stwora. Zakołysały się niby-brwi z długich kolców. Błysnęły siekłacze, cztery w górnej szczęce, dwa w żuchwie, zachodzące na siebie i na dodatek między siebie jak potworne cęgi, a potem dwa szeregi drobnych zębów piłkowatych. To wyposażenie powodowało, że jeśli sieklica zwarła szczęki na łokciu człowieka, to odgryzała rękę tak łatwo i szybko, że ofiara najpierw słyszała trzask i krótki zgrzyt, a potem zaczynała odczuwać ból. Z reguły dopiero wtedy, kiedy ręka do połowy przedramienia znikała w paszczy potwora.
Nie sięgnęła na szczęście Durkissa, który czubkiem głowni zdołał musnąć ją na wysokości bioder. Wygięła się w łuk, wycofując korpus, ale nie zdążył wykorzystać tej chwili jej niestabilnej postawy. Kiedy zatrzymał ruch ręki i ponownie ciął w odpowiednie miejsce – jej już tam nie było.
Zamknęła oczy, wtopiła się w mrok.
Wysłał inwokację do swojego Boga. Sieklica potrafiła wtapiać się w otoczenie, wtedy stawała się niewidoczna i niegroźna jednocześnie, mogła tylko trwać, udając choćby zaprawę na murze albo deski na drewnianej ścianie. Gdyby udało się spalić stajnię, nie wypuszczając stwora na zewnątrz, byłoby po kłopocie, ale Durkiss nie żywił złudzeń co do powodzenia takiego planu. Będzie musiał znaleźć i zapalić lampę, i krążyć po stajni, odcinając potworowi drogę ucieczki, i czekać, aż straci siły do maskowania i wyłoni się ze słupa, ściany czy klepiska. Jeśli będzie miał szczęście i znajdzie się o długość miecza – jednym ciosem załatwi sprawę, zlecenie Boga. Sieklica po odzyskaniu własnego kształtu przez krótką chwilę nie ma siły nawet na poruszenie palcem.
Ale w tym mroku nie uda mu się jej dostrzec odpowiednio szybko.
Dlatego jeszcze raz przymilnie poprosił o pomoc.
Oczywiście, N’gadufal mógł mu bardzo ułatwić zadanie: dać koci wzrok albo oświetlić potwora. Mógł wiele rzeczy. Mógł sam się jej pozbyć, ale wtedy tacy jak Durkiss nie byliby mu do niczego potrzebni. Egzekutor zrobił krok do przodu; stawiał nogi mocno i pewnie, choć starając się nie hałasować – ale jak można nie hałasować, stąpając po słomie? W każdym razie nie szurał, ale i nie walił butami o klepisko. Nauczył go tego ojciec – nie dawaj szans przeciwnikowi tylko dlatego, że nosisz szykowne trzewiki z twardymi obcasami, które na milę dokoła powiadamiają wszystkich, że oto idzie egzekutor! Nie skrzyp ubraniem, nie pobrzękuj łańcuszkami i nie świeć błyskotkami. Nie pogwizduj i nie śmierdź...
Pamiętał to wszystko aż nadto dobrze. I – jak na razie – ani razu życie nie zadało kłamu naukom ojca.
Postąpił jeszcze do przodu. Przykucnął, zakreślił mieczem koło nad głową. Nic. Cisza. Oczywiście – koni tu nie trzymają. Gospodarz, umiejętnie kłamiąc, wyjaśnił: „My, panie, wozimy wierzchowce na wyspę na rzece. Mają tam wszystko – trawę, siano, zagrodę... I są bezpieczne, żadne złodziejstwo, żadne mysie gówna w obroku...”. Pewnie – sieklica nie znosi wody, więc nie przedostanie się na wyspę, nie pochłepce gorącej końskiej krwi... Ale tego to już nie powiedział, pierdziel chytry.
Durkiss zrobił jeszcze krok i nagle jego ręka trafiła na półkę, a na półce stał kaganek.
Niewiele to było, nie postarał się Bóg, nie wysilił, ale zawsze.
No i Żmijec jednak siedzi w ciele sieklicy, na pewno, na pewno od karku wdarł się w jej trzewia, na pewno żre i kąsa, a stwór musi odczuwać pieczenie, palenie i ból. Żmijec sam jej nie zabije, ale może zmusić do działania, do wyjścia z ukrycia...
Kaganek... No dobra, kaganek jest, ale na pewno oprawca nie wypuści miecza z ręki, żeby skrzesać ognia...
O? Coś się tli obok kaganka?!
Lekki uśmiech rozluźnił zaciśnięte dotychczas mocno wargi. Bogu jednak zależało na unicestwieniu sieklicy, skoro podsunął Durkissowi już zapalony teret.
Ciekawe, czym mu tak zalazła za skórę? Pożarła kapłana czy zbezcześciła świątynię? A może...
Ręka sama podniosła tlący się teret do ust, Durkiss odczekał chwilę, rozejrzał się, dopiero potem energicznie dmuchnął kilka razy, przyłożył lont do knota kaganka i dmuchnął raz jeszcze. Błysnęło światełko. Postawił naczynie na półce i odsunął się za filar. Odczekał długą chwilę, ale nic się nie działo. Westchnął. W blasku płomyka głownia jego dziwnego miecza – zygzakowata, łudząco przypominająca pioruny trzymane w ręku przez N’gadufala na wszystkich dozwolonych wizerunkach, pozwalająca mu przy pomocy wyćwiczonego piruetu wyłamać z ręki przeciwnika niemal każdą broń – kreśliła małe koła na wysokości brzucha. Potwór przyczaił się gdzieś, przykleił do ściany, do przegrody... Do klepiska, w najgorszym dla siebie razie.
Durkiss wyciągnął rękę, chcąc chwycić kaganek w lewą dłoń i ruszyć na poszukiwania amfhezy, ale jego palce, szczupłe, kształtne, natknęły się nie na kaganek, nie na teret, a na gładki wysoki kubek. Zdziwiony chwycił go i podniósł do nosa, powąchał.
Wspaniałe bawalart!
Nie wytrzymał, podniósł do ust, skosztował. Wino było najprzedniejszej marki. Ale w mgnieniu oka, zanim je przełknął, straciło smak, stało się wodą, a po krótkiej chwili zaczęło smakować jak stary spleśniały ocet. Zakrztusił się i wypluł wszystko, co wlał do ust. I nagle zrozumiał.
Oto, dlaczego gospodarz trzyma na rzece płaską krypę i wszystkie wierzchowce odwozi na wyspę – nie dla soczystej trawy i spokoju koni! Choć tak właśnie gadał: „Nigdzie, panie, rumak lepiej nie wypocznie – świeża woda, cisza, wonne siano i trawa wysoka nie do przejedzenia!”. A prawda inna jest. Usierściona sieklica nie znosi wody! Przecież sam o tym wiedział, myślał o tym chwilę temu, ale potem myśli przeskoczyły na co innego... Więc teraz Bóg podpowiada mu, jak postąpić, by wytrącić amfhezę ze schronienia, a on jak pazerny głupek usiłuje nasycić się smakiem przedniego wina!?
Wlał do ust trochę wody i prysnął nią na ścianę po lewej, krok – ściana po prawej.
Kaganek zaskwierczał z tyłu i zapłonął mocniej. Czy to też jakiś znak? Przygryzł wargę i czekał, ale nic się nie działo. Prysnął kroplami wody przed siebie, potem znowu na prawo. I nagle kątem oka zobaczył ruch z lewej. Z drewnianej ściany wyłonił się jakiś kształt. Durkiss skoczył, upuszczając kubek i kierując ostrze w stronę biodra potwora. Ten stał chwilę nieruchomo, tylko białe, jak wycięte z sopli oczy patrzyły wściekle na egzekutora, potem stwór, odzyskując władzę w członkach, zaczął pochylać się, by skoczyć na Durkissa. Dlatego oprawca nie próbował żadnych fint, nie przejmował się tym, że miecz jest bronią kłującą – ciął z całej siły, ze szczerego – jak mawiał ojciec – serca.
Udało się. Zanim amfheza odzyskała moc, zanim pochyliła swój potworny, umięśniony kark, ostrze miecza uderzyło ją w niemal ludzkie, tyle że pokryte futrem biodro. Cięcie zepchnęło stwora z toru skoku, trysnęła krew, coś zgrzytnęło; Durkiss nie patrzył – kość czy jakaś ozdoba z metalu. Cofnął rękę i następnie, wkładając w to całą moc, pchnął prosto w brzuch.
Amfheza rozłożyła ręce ze szponami, wyrostki z kolcami wysunęły się, błysnęły oślinione siekłacze. Jej łapy zakreśliły dwa zachodzące na siebie, mijające się łuki, powietrze aż świsnęło, przecinane straszliwymi szponami z bruzdami jadowymi u nasady. Durkiss odruchowo się odchylił, sapnął, wyszarpnął miecz z trzewi sieklicy, by natychmiast wbić go nieco wyżej i pod innym kątem. A potem jeszcze raz – jeszcze wyżej...
Potwór stał nieruchomo, z wytrzeszczonymi oczami, w których pojawił się ognisty błysk, przemknęły przez nie pasma żółci, błękitu i czerwieni. Durkiss wyszarpnął broń i wykonawszy pełen zamach, ciął w szyję potwora. Głownia zaklinowała się na kości. I nagle, jakby przecięła coś, jakby weszła w galaretę, miecz szarpnął się. Zaskoczony Durkiss nie utrzymał ostrza – przejechało na ukos przez ciało amfhezy i uderzyło w klepisko. Ciało potwora syknęło, wystrzeliło we wszystkie strony, jakby pękł pęcherz z przefermentowanym piwem, ale żaden fragment nie opadł na ziemię – wszystko: głowa, strzępy ciała, szpony, kolano, rozwiało się w niepewnym świetle kaganka. Tylko w miejscu, gdzie miecz Durkissa trafił ciało stwora, opadł na ziemię i zwinął się w kłębek sztylet Żmijec, otrzymany od ojca magiczny zerkvit. Egzekutor pochylił się, podniósł Żmijca, delikatnie otarł i włożył w jego sploty lewą dłoń. Zerkvit rozsunął swe zwoje, a potem zwinął, szczelnie owijając przegub Durkissa.
Dopiero teraz mężczyzna pozwolił sobie na głębokie westchnienie ulgi. Potem otarł zimny pot z czoła, przyłożył Żmijca do skroni i trzymał chwilę.
Pewnie to ty ją zabiłeś? Ja tylko zaszlachtowałem martwe ciało. Tak?
Niezupełnie – usłyszał w głowie. Ale, rzeczywiście, udało mi się pokąsać nieźle jej bebechy.
Bo dobrze trafiłem, prawda?
Usłyszał chichot. Nieźle – przyznał trochę chyba niechętnie zazdrosny o pochwały Boga zerkvit – Żmijec.
Durkiss pogłaskał bransoletę. Odetchnął głęboko. Nawet dobrze poszło, dobrze i dość łatwo. Podszedł do dawno niegoszczącej koni przegrody, chwycił garść słomy i przetarł głownię; oczywiście – potem wyczyści miecz starannie, sprawdzi ostrze, przejedzie czterema rodzajami kamienia i lodową smołą, ale teraz niech Szczerbiec wie, że Durkiss pamięta o nim i ma świadomość, komu i co zawdzięcza. Rozejrzał się po stajni, dziwnie mocno teraz oświetlonej nikłym na pozór płomykiem kaganka. W jego blasku dojrzał dwie czaszki jakichś małych gryzoni, pewnie szczurów. Jedyny pożytek z sieklicy. Wyżre wszystko, co się nawinie. Podniósł czerepki z ostrymi kłami. Wsunął miecz do trzykrotnie szerszej z powodu kształtu głowni pochwy, szczurze czaszki wsunął do kieszeni. Kaganek mrugnął i zgasł. Przy każdym kroku oba czerepy obijały się o siebie, grzechotały i zgrzytały.
Durkiss skierował się do wyjścia. Przez ścianę buchnął śmiech po kolejnej, trochę już bełkotliwie wyśpiewanej zwrotce scantora. „Oko ci wykolę”... Ryk śmiechu. Egzekutor przeszedł pod bujającym się szyldem-deską z wydrapanym napisem: „Marzec”, otworzył drzwi i stanął w progu stajni. Podwórze, zalane jasnym światłem będącego dwa dni po pełni księżyca, widoczne było w każdym szczególe. Wóz drabiniasty, dwa powozy, sterta połamanych kół, zapas drew ułożonych w równy i wysoki na dwa chłopa stos. Popatrzył w lewo i w prawo, zrobił krok w kierunku tawerny i wtedy otworzyły się drzwi. W oświetlonym prostokącie stanęła jakaś dziewczyna, wyskoczyła na podwórze i nucąc coś pod nosem, poszła w stronę stajni. Po chwili zobaczyła Durkissa i zatrzymała się, a potem rozpoznawszy go, ruszyła szybszym krokiem. Stanęła przed mężczyzną.
– Co tu robisz? – powiedziała, zalotnie przekrzywiając głowę. – Sam?
Durkiss milczał.
– Czy może jesteś tu z kimś umówiony? – ciągnęła dziewczyna. Przysunęła się jeszcze bliżej, dzieliło ich właściwie tylko kilka warstw ubrań. – Może ze mną, co?
Przytuliła się do ciągle milczącego Durkissa. Była pulchna, a jednocześnie płaska jak deska, czuł to nawet przez grubą skórę kaftana, poruszyła nogą, wsunęła ją między kolana mężczyzny. Poczuł podniecenie. Właściwie czemu nie? Dziewczyna jakby wyczuła jego wahanie, chwyciła go za rękę i pociągnęła w cień rzucany przez stos drewna, tam odwróciła się i położyła dłoń mężczyzny na swojej płaskiej piersi. Tylko mały twardy guzek sutka wyróżniał tę część ciała. Przysunęła się, wpiła w usta Durkissa długim pocałunkiem, a potem szybko osunęła się na kolana i zręcznie rozpięła pas i troki spodni. Zanim Durkiss doliczył do trzech, szarpnęła tasiemkę swojej bluzki, przytuliła się do mężczyzny. Poczuł rozkoszną krągłość bujnych piersi na swoim podbrzuszu, spazmatycznie zaczerpnął powietrza...
Zaraz! Jakie bujne?! Odsunął się od dziewuchy. Popatrzyła na niego, podtrzymując od dołu pięknie sklepione piersi. Zachęcająco poruszyła nimi, uśmiechnęła się, jednocześnie wolno oblizując wargi wilgotnym językiem. Durkiss szarpnął do góry spodnie, zrobił pół kroku ku dziewusze, położył lewą rękę na jej głowie, popatrzył na bransoletę. Rozjarzyła się lekko, oczy Żmijca błysnęły rubinami, ironicznie, jak się Durkissowi wydawało. Bransoleta błyskawicznie rozwinęła się w cienki sztylet, Durkiss zręcznie przechwycił ją za rękojeść i wbił w kark dziewki.
Żmijec bezgłośnie i bez oporu wsiąknął w ciało dziewczyny i od razu w jej rozchylonych ustach pojawił się jego czubek, niczym ostry gadzi języczek. Dziewka mocno zacisnęła zęby, coś chrupnęło, poruszyła wargami, wypluła koniuszek i roześmiała się chrapliwie.
– Żartujecie, panie?
Odskoczył od niej, zaklął szpetnie, zaciągnął pas i splunąwszy, pomaszerował do tawerny, a Żmijec wrócił na przegub. Po trzech czy czterech krokach odwrócił się, ale dziewczyny już nie było widać. Nie mogła nigdzie odejść, nie mogła uskoczyć za sąg drewna. Rozpłynęła się w powietrzu.
Jak każdy widmak.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Eugeniusz Dębski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2019
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-426-1
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
ILUSTRACJA NA OKŁADCE Azbooka-Atticus Publishing Group LLC
PROJEKT OKŁADKI ORAZ ILUSTRACJE Szymon Wójciak
REDAKCJA Małgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow