Podwójna śmierć - Eugeniusz Dębski - ebook

Podwójna śmierć ebook

Eugeniusz Dębski

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

,,Podwójna śmierć" łączy w sobie cechy klasycznej prozy sensacyjnej i fantastycznonaukowej, tworząc w sumie rzadką na naszym rynku powieść sensacyjno-fantastyczną. Potoczysta i dowcipna stylistyka, a także postać głównego bohatera (zarazem pełnego autoironii narratora) przypomina powieść R. Chandlera i A. McLeana. 
Rzecz wydana później pod zmienionym tytułem "Ludzie z tamtej strony świata". 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole (2) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu (2) 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (2)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Eugeniusz Dębski

Podwójna śmierć

Strona redakcyjna

Projekt okładki i strony tytułowej: Wiesław Zajączkowski

Redaktor: Dariusz Wyborski

Redaktor techniczny: Maria Kisielnicka

© Copyright by Eugeniusz Dębski, Wrocław 1989

ISBN 83-03-02578-3

Krajowa Agencja Wydawnicza

RSW „Prasa-książka-ruch”

Oddział we Wrocławiu

Wrocław 1989. Wydanie I

Prolog

Branża metalowa nigdy nie była moją ulubioną dziedzi­ną przemysłu. Jej wyrobom poświęcałem tyle uwagi, co przeciętny kot nasionom sosny kanadyjskiej. A ta zwykła żelazna klapa w podłodze, ten płat metalu, kupka rozwalcowanej stali uformowana jednym uderzeniem potężnej prasy, przyciągała mój wzrok już ponad czterdzieści mi­nut. Stałem obok niej, od strony zawiasów, wstrzymując oddech. Od godziny nie paliłem i oddychałem przez sze­roko otwarte usta. Gdyby trzeba było, bez wahania sfajdałbym się w spodnie, byle cicho. Palce prawej ręki zdrę­twiały w kieszeni kurtki, ale tym się nie przejmowałem – było to odrętwienie dobrze mi znane. Dłoń ciasno opięła idealnie wymodelowaną kolbę wielkiego elephanta, opartego lufą o dno dużej kieszeni bez klapy. Nie ba­łem się, że zaczepię o coś wyciągając broń – elephant nie miał żadnych ozdób, żadnych wystających części, nie miał nawet muszki, tylko delikatny obły występ na końcu krótkiej trzycalowej lufy. Muszka nie była potrzebna, amatorzy nie brali go do ręki, a zawodowcy wiedzieli, że wystarczy muśnięcie pocisku, by oderwać rękę od tuło­wia. Po dobrym trafieniu w kręgosłup ofiara śmiesznie załamywała się do tyłu i uderzała głową w pięty własnych stóp.

Lewa ręka wymacała w kieszeni zapalniczkę. I choć była bezszmerowa, a w całym budynku nie został nawet skrawek szyby w oknie i ostry jak lancet przeciąg niewąt­pliwie wyciągnąłby od razu dym papierosa, nie zapaliłem. Wiedziałem, że Chinaglia siedzi w swojej norze napięty jak katapulta i za bardzo nie chciałem zwalniać jej sprę­żyny. Przestałem się bawić zapalniczką i szybko mrugną­łem kilka razy oczami. Bardzo chciałem, by drgnięcie klapy było rzeczywistością, a nie projekcją marzeń.

Drgnęła. Poszła wolno w górę. Była ciężka i Chinaglia musiał podnosić ją tuż nad głową. Odczekałem, aż unio­sła się na wysokość trzydziestu centymetrów i skoczyłem na nią z góry. Podkurczyłem nogi i postarałem się odbić od klapy najmocniej jak mogłem. Ustąpiła pod moimi stopami dość gładko, uderzyła najpierw w coś twardego i dopiero potem huknęła w metalową kryzę, na której przed chwilą się opierała. Zanim odskoczyła złapałem już za uchwyt i szarpnąłem w górę. Na dole panował mrok, w słupie ciemności pod klapą, rozjaśnionym z lekka światłem padającym z góry, mignęła czyjaś ręka, usłysza­łem kilka miękkich stuknięć o metalowe szczeble drabi­ny, a każde z nich ciepłym echem odbijało się w moich uszach. Na zakończenie tego króciutkiego utworku na szczególnym ksylofonie dobiegło mnie soczyste plaśnięcie i dość twardy, szczególnie przyjemny, trzask.

Wyjąłem z wewnętrznej kieszeni mocny reflektor i skierowałem światło w dół. Chinaglia leżał rozciągnięty bezwładnie na szarej, zaśmieconej podłodze. Drobiny kurzu wzbite w powietrze upadkiem tańczyły i wirowały nad ciałem. Wstąpiłem w ten srebrzysty korowód scho­dząc po drabinie, zeskoczyłem z ostatnich dwóch stopni odtrącając nogą matowy rewolwer leżący obok podkur­czonej prawej nogi. Nachyliłem się nad Chinaglią i zrewi­dowałem go. Miał w kieszeniu duży nóż z wyrzucanymi ostrzami, kropelka rtęci w pustym środku gwarantowała pożądany lot klingi. Wystrzeliłem obie w kąt piwnicy i włożyłem kuszę z powrotem do jego kieszeni. Niczego więcej nie znalazłem, zresztą nie szukałem zbyt zachłan­nie. Poświeciłem dookoła i zobaczyłem duży kanister z wodą. Nalałem ze dwa litry do garnka i chlusnąłem na głowę Chinaglii, odszedłem na bok i usiadłem w kącie na czymś w rodzaju pryczy. Struga światła wycelowana była prosto w twarz leżącego na podłodze ciała.

Chinaglia poruszył się lekko, nieznacznie drgnęła ręka, szarpnął nią, uniósł do głowy. Na jego oczy padł cień, nie widziałem, kiedy je otworzył, ale poczułem to, bo na­gle coś ohydnie zimnego, jak mokra ścierka, uderzyło mnie w twarz. Wtedy Chinaglia odsłonił oczy i usiadł.

Miał bezbarwną, nijaką twarz, jeśli jednak zatrzymy­wało się na niej wzrok przez dłuższą chwilę, plecy drę­twiały od spojrzenia jego wodnistych oczu., bowiem te wyblakłe czółenka nie wyrażały niczego, były doskonale, absolutnie obojętne. Jak śmierć.

– Czego chcesz? – zapytał spokojnie.

Przesunął się trochę do tyłu i oparł plecami o ścianę. Nieznacznym ruchem wyprostował fałdę bluzy, tak by lewa kieszeń, ta z kuszą, była równo rozłożona na podło­dze. Uśmiechnąłem się szeroko.

– Chyba nie sądzisz, że szukam czwartego do brydża? – powiedziałem.

– Forsa?

– Dostanę za ciebie.

– Na pewno mniej niż dam ja.

– Pewnie tak. Wydoiłeś swoje ofiary do dna, ale ich grosze są lepsze niż twoje zakrwawione dolary.

– Glina... – stwierdził.

Pokręciłem głową przecząco i uświadomiłem sobie, że z reflektorem wbitym w twarz nie może mnie widzieć.

– Coś jakby – poinformowałem.

– Aha... Kilku za mną szurało. Dwaj już dołują – oblizał cienkie wargi.

– Domyślałem się. Jedenaścioro dzieci, czterech do­rosłych plus dwaj policjanci i dwaj detektywi. W sumie dziewiętnaście osób.

Chwilę trwała cisza, Chinaglia jakby sprawdzał mój ra­chunek, podniósł oczy ku górze. Mój wskazujący palec bez udziału świadomości mocniej nacisnął na spust elephanta.

– Umiem liczyć dalej – powiedział i wciągnął wargi między zęby.

– Trzeba było popisywać się w szkole, może nie sie­działbyś teraz tu i...

Jakoś dziwnie miękko i płynnie sięgnął do kieszeni. Nie zauważyłem, kiedy wyjął rękę, ale szczęk sprężyny w nożu uświadomił mi, że musiał to już zrobić. Lufa elephanta skoczyła w górę, pocisk wykroił kawał betonu nad głową Chinaglii, ale gdyby nie wcześniejsza rewizja, był­by to mój ostatni strzał. Siedzieliśmy nieruchomo i gdy pogodziłem się już z myślą, że tylko musnął mnie biały płaszczyk kostuchy, powiedziałem:

– Zastanawiam się właśnie, czy nie wymierzyć raz w życiu sprawiedliwości własnoręcznie. Okazja jest świe­tna – chyba nie wątpisz w wyrok? Co? – nic nie mówił. – No właśnie. Komora. Poza tym, wykonując wyrok odbie­ram ci szansę ucieczki, na przykład.

Omiotłem pomieszczenie jeszcze raz reflektorem, podszedłem do ławki z małą stertą konserw i zacząłem wy­rzucać je przez klapę w suficie. Chinaglia patrzył przez cały czas w punkt, w którym byłem przed chwilą. Wyda­wał się nie słyszeć stukotu puszek nad głową i nie rozu­mieć znaczenia tego dźwięku. Gdy skończyłem likwidację zapasów, usiadłem na łóżku na wprost jego twarzy.

– I miałbym dodatkową satysfakcję, ja i rodziny po­mordowanych przez ciebie dzieci, że zdychałeś tu co naj­mniej kilka dni... Bez żywności, ale z wodą, mógłbyś tu siedzieć i miesiąc. To za dużo. Bez wody wytrzymasz ty­dzień. A z tą ilością wody... – przesunąłem lufę i naci­snąłem spust. Kanister eksplodował, jakby był wypełnio­ny słabą mieszanką wybuchową. Woda prysnęła na ścia­ny, podłoga zalśniła. Dwie strugi światła łączyły teraz mnie i Chinaglię – ta z reflektora i jej odbicie w cienkiej kałuży na betonie. – ... może dziesięć dni... Po moim wyjściu możesz ją wyzbierać w szmaty, potem spróbuj pić mocz, zawsze to coś – mówiłem czując, że wcale się mnie nie boi i dlatego zamiast wyprowadzić go i zadzwo­nić po patrol gadałem, usiłując wydusić choć kroplę stra­chu, milionową część tego, co przeżywały jego ofiary. – Mam w wozie puszkę syntetycznego cementu i utwar­dzacz, znasz to, prawda? Zapchałeś tym usta Bobowi Xedarowi. Twardnieje w ciągu dwóch sekund i nie daje się niczym usunąć. Wyleję to na klapę, a po dwóch tygod­niach dam znać kapitanowi Woodeyowi. Jeżeli chcesz mu sprawić przyjemność, wytrzymaj te dwa tygodnie, choć muszę uprzedzić, że wybieram się na mały urlop i mogę tam zabalować dłużej, więc nie nastawiaj się na te czter­naście dni, ciągnij ile się da. Zawsze to...

– Kto mnie sypnął? – przerwał mój scenariusz świe­tnie wiedząc, że nie zagram roli jaką sobie w nim wyzna­czyłem.

Wzruszyłem ramionami, snop światła majtnął się aż nadto wyraźnie, więc nie mówiłem nic. Nawet martwemu Chinaglii nie zdradziłbym imienia informatora.

– No to chodźmy – zaczął się podnosić. – Nudzisz potwornie.

Oparłem ręce na kolanach i odbiłem się od pryczy. Wtedy skoczył. Nacisnąłem spust zupełnie odruchowo. Trzeci raz ściany piwnicy przyjęły na siebie huk elephanta, kolano Chinaglii zderzyło się z pociskiem. Wyłamał je do tyłu, czerwone strzępy prysnęły na boki, a Chinaglia runął jak po potężnym ciosie betonowym klocem. Upadł na prawy bok, zgiął się i chwycił lewą nogę powy­żej kolana obiema rękami, prawą miał wyciągniętą, ale lewa i tak była dłuższa o jakieś dwadzieścia centymetrów. Gdy szarpnął się w tył, nie podążyła za ciałem. Z miejs­ca, gdzie przed kilkoma sekundami było kolano, z uda i oddzielnie leżącej łydki, chlustała krew i szybko, bo mieszając się z wodą, rozlewała po podłodze.

– Załóż sobie opaskę, bo nie będę się specjalnie spieszył – powiedziałem, choć nie chciało mi się otwierać ust.

Obszedłem wciąż powiększającą się kałużę i wysze­dłem po drabinie z piwnicy. Założyłem stary, zardzewia­ły skobel, przewlokłem kawałek mosiężnego drutu wala­jącego się pod ścianą i wyszedłem z domu. Po kilkunastu krokach odwróciłem się i zobaczyłem, że od drzwi biegną coraz mniej wyraźne, malejące czerwone ślady. Przełkną­łem ślinę i szurnąłem kilkakrotnie podeszwami o asfalt. Wydostałem się na ulicę i poszedłem wśród ruin i stoją­cych jeszcze domów, naznaczonych piętnem zniszczenia i upadku.

Chodnik był stosunkowo mało zryty, dużo mniej niż tak samo nie naprawiana od wielu lat jezdnia, szedłem szybko w nadziei, że fala mdłości opadnie, gdy tylko od­powiednio daleko odejdę od piwnicy i tego, co tam zasz­ło. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciłem w lewo, prze­szedłem przez jezdnię łapiąc się na odruchowym spojrze­niu w obie strony, choć od miesięcy, a może i lat, koło samochodu nie toczyło się po wypłowiałym, szarym, z płytkimi kawernami asfalcie. Po trzystu metrach skręci­łem w szeroką bramę i znalazłem się na podwórku. Do­szedłem do zmurszałej ceglanej ściany chyba jeszcze z dwudziestego wieku i przecisnąłem się między nią i ka­roserią mojego bastaada. Przyłożyłem kciuk do plasterka dekonsora, drzwi sapnęły i otworzyły się, wyjąłem z kie­szeni latarkę i pistolet, rzuciłem na prawe siedzenie i wpakowałem się za kierownicę. Sięgnąłem do skrytki i wyjąłem butelkę Club 1999. Wlałem w usta kilka łyków, spłukałem jakiś wstrętny osad z dziąseł i języka. Pociągnąłem jeszcze, zapaliłem pierwszego od godziny papiero­sa i ułożyłem się wygodnie w fotelu. Czułem się podle, jak puszka po konserwach rzucona zgłodniałemu kundlo­wi – pusty i wylizany z wszelkich treści. Siedziałem tak z kwadrans, zanim zamknąłem drzwi i położyłem palec na dekonsorze zapłonu. Wyjechałem z podwórka wolno, na ulicy przyspieszyłem trochę, potem, w miarę jak zbli­żałem się do centrum i stan jezdni poprawiał się, jecha­łem coraz szybciej. Na skrzyżowaniu Siedemnastej i Sto Dwudziestej Trzeciej wysiadłem, kupiłem paczkę gumy oraz butelkę Matthews Beer. Wyciągnąłem z przezroczy­stej rury kubek i wróciłem do samochodu żując gumę. Podjechałem kawałek pod budkę telefoniczną. Zaparko­wałem obok, wysiadłem i z kubkiem w ręku wszedłem do kabiny. Wyjąłem gumę z ust i zakleiłem nią obiektyw pod sufitem. Przedziurawiwszy palcem dno kubka wcis­nąłem go na mikrofon. W pionową szparę obok klawiatu­ry wrzuciłem dwucentówkę i stuknąłem w klawisz z napi­sem „Police”. Na ekranie pojawił się umundurowany dy­żurny, rzucił okiem na swój ekran i zobaczył, że jest cie­mny. Gdy nieznacznym ruchem palca uruchomił najbliż­szy patroler, powiedziałem:

– Nie spiesz się tak, chłopcze. Tu nie mają nic do ro­boty, niech jadą do rudery oznaczonej numerem siedem­dziesiąt cztery na dawnej Sześćdziesiątej Czwartej i zejdą do piwnicy. Z lekarzem – obserwowałem go cały czas i gdy lewa ręka drgnęła mu lekko kopnąłem szybko drzwi. Nie zdążyły się zablokować, więc nie kryjąc ironii dokończyłem: – Jeżeli naprawdę chcecie zamykać roz­mówców w budkach, to zmieńcie rozkład przycisków albo podwyżcie ladę. Każdy pętak w mieście wie, co oznaczają wszystkie wasze ruchy.

Kiedy tylko wyszedłem z kabiny rozległ się trzask za­mka i zaraz za nim jęk syreny. Kabina służbiście zaryglo­wała drzwi, uruchomiła sygnał akustyczny i żółty pulsują­cy reflektor na dachu. Nie była aż tak doskonała, by wie­dzieć, że zamknęła tylko niezbyt świeże powietrze. Odje­chałem nie spiesząc się zbytnio i po piętnastu minutach jazdy po sennych przedpołudniowych ulicach dotarłem do West Sulima. Skręciłem w Arnolda i zatrzymałem się na podjeździe do garażu obok willi z numerem czterdzie­ści siedem. Wysiadłem i przez trawnik porośnięty trawą zbyt wysoką, jak na tę zadbaną ulicę, doszedłem do drzwi wejściowych. Podniosłem rękę do komunikatora może zbyt gwałtownie, bo drzwi otworzyły się same jakby od podmuchu powietrza.

Wszedłem do środka i usłyszałem:

– Owen! Niech pan wejdzie.

Wyjąłem papierosa z paczki i trzymając go w palcach poszedłem w kierunku głosu. Millerman siedział w fote­lu, na stoliku przed nim stała pusta szklanka, ale ze świe­żymi małymi zaciekami na wewnętrznych ściankach. Tro­chę dalej leżał płaski dystansowy sterownik telewizora.

– W barku mam tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział Millerman.

W jego głosie nie brzmiało żadne z uczuć, jakich się spodziewałem; ani ulgi, ani radości, nawet znużenia. Zro­biłem dwa kroki i pociągnąłem drzwiczki barku. Wyją­łem butelkę i dwie szklaneczki, wróciłem z tym wszyst­kim do stołu i usiadłem naprzeciwko gospodarza. Po raz drugi tego dnia otworzyłem butelkę najdroższej whisky świata. Nalałem po pół szklanki sobie i jemu, podsuną­łem jedną w jego kierunku. Wziął ją do ręki, ale nawet nie podniósł do ust. Spojrzał na mnie. Oczy miał głęboko zapadnięte, otoczone ciemnymi plamami, spojrzenie cięż­kie i bezwładne jak worki z piaskiem. I tyle samo było w nich życia.

– Przed chwilą widziałem eres – powiedział cicho.

– Są szybcy – mruknąłem, jakbym nie wiedział, że reporterzy dyżurni Relacji Specjalnych rzeczywiście dzia­łają szybko.

George umoczył usta w whisky, patrzył w ciemny ekran telewizora, wciąż jeszcze oglądając RS o ujęciu Chinaglii, dziewiętnastokrotnego mordercy, kidnapera, sadysty, ale byłem pewien, że nie zauważyłby nawet żyra­fy we własnym pokoju.

Pociągnąłem długi łyk ze szklanki i odstawiłem ją na blat. Wychyliłem się i powiedziałem:

– George, ja wiem, że tobie to już niepotrzebne. Uważasz w tej chwili, że to zwykła zemsta. Ale tak nie jest, on musiał być unieszkodliwiony. Gdybyś nawet wy­cofał zlecenie, to miałem trzy identycznie brzmiące zada­nia i nawet bardziej zdecydowanie sformułowane niż two­je. Zresztą ścigała go policja całego kraju i kupa amato­rów. Prędzej czy później zostałby schwytany lub zabity, ale kto wie, ile jeszcze razy znęcałby się nad swoimi ofia­rami. Rozumiesz?

– Rozumiem – przechylił szklankę i wypił zawartość do dna. Podsunął puste naczynie w moim kierunku. – Dlatego, mimo wszystko cieszę się, że złapałeś go w koń­cu. Czy... – wskazał palcem na szklankę. Napełniłem obie, wziął swoją i dokończył z ustami w naczyniu, jakby chciał zamaskować ciekawość w głosie – ... – to poli­cjanci go postrzelili?

Pokręciłem przecząco głową.

– Rzucił się na mnie – powiedziałem. I po chwili dodałem: – Ale chyba go specjalnie prowokowałem. I nie mogę, szczerze mówiąc, wykrzesać z siebie skruchy.

– Nie będę ci mówił, że on też nie dawał szans swo­im... – przygryzł dolną wargę. – W końcu...

– Daj spokój – przerwałem. – Może kiedyś będę tego żałował, może gdyby ten świat był trochę inny żało­wałbym już w tej chwili, ale teraz nie musisz mi pomagać. Lepiej... – umilkłem i chwyciłem szklankę, by zyskać parę sekund na wymyślenie innego zakończenia zdania.

– Lepiej przejdźmy do konkretów, co? – uśmiechnął się samymi wargami.

Skinąłem głową choć nie byłem pewien, czy moje za­kończenie: „... zajmij się sobą, bo kiepsko wyglądasz” nie byłoby mimo wszystko bardziej eleganckie. Millerman wstał i podszedł do telewizora, sięgnął ręką pod apa­rat i wyjął zwykłą, żółtą kopertę. Potrząsnął w powie­trzu.

– Zakurzyła się trochę – powiedział i zaczerwienił się nagle. – Przepraszam...

– Nie wygłupiaj się – podniosłem rękę i dodałem. – Jesteś mi winien dwanaście tysięcy. Tyle kosztowało do­tarcie do informacji i cynk.

– Umówiliśmy się inaczej – zrobił dwa kroki i poło­żył kopertę na stoliku przede mną.

Wziąłem ją i otworzyłem. W środku było kilkadziesiąt banknotów o najmniejszym z możliwych czterocyfrowym nominale, wyjąłem dwanaście, a resztę włożyłem z po­wrotem i rzuciłem kopertę na telewizor. Plasnęła i spadła na podłogę, ale żadnemu z nas nie przyszło do głowy ru­szyć się by ją podnieść.

– Wycofałem się z interesów – powiedział George. – Sprzedałem swój udział. Nie mam nic do roboty – pat­rzył na mnie, a ja pracowicie bełtałem whisky. – Roz­myślam. Pół roku temu, gdy Chinaglia zabił Moirę, gdy zostaliśmy bez córki, rozpaczałem. Kiedy Lena po­pełniła samobójstwo, zapragnąłem zemsty. Teraz się tyl­ko zastanawiam. Do niczego innego nie jestem zdolny. Czasem wydaje mi się, że niezbyt kochałem córkę i żonę, skoro tak szybko przestała mnie ich śmierć boleć. Nie czuję radości na wiadomość o schwytaniu mordercy, je­stem pusty. Wciąż myślę, dlaczego on to robił. Przecież nawet nie zawsze odbierał okup...

– To zwierzę. Morduje dla przyjemności. Nie, nie zwierzę – one nie mordują dla przyjemności – poprawi­łem się szybko. – On jest po prostu człowiekiem. Ludzie chcą być sławni, wielcy, bogaci, potężni. Czasem za wszelką cenę. Tak myślę – wstałem i zgarnąłem do kie­szeni pieniądze, papierosy i zapalniczkę. – Idę.

W połowie drogi do drzwi zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem przez ramię:

– Wyjedź gdzieś, znajdź sobie jakieś zajęcie. Rób coś. Zadzwonię za kilka dni – i wyszedłem.

Gdy zamykałem za sobą drzwi, ulicą przemknął żółty w czarne pasy samochód z wydaniem specjalnym „New’s”. Pomyślałem, że tę chęć sławy, poklasku, wybi­cia się z szarzyzny znam bardzo dobrze z autopsji.

Wsiadłem do wozu, uruchomiłem silnik i tym razem nie czekając na sprężenie paliwa ruszyłem od razu. Kilka prze­cznic przejechałem automatycznie, nie kierując się nigdzie, odjeżdżałem tylko od domu, w którym mieszkała dwudzie­sta ofiara Chinaglii. Dopiero gdy skręciłem w F.D.R. Avenue zdecydowałem się. Przejechałem pół kilometra i wyha­mowałem przed sklepem Ellisa. Po przebyciu kurtyny po­wietrznej zanurzyłem się w chłodnym, czystym i jasnym wnętrzu. Kawałki i kawały mięsa różnej wielkości prawie całkowicie zasłaniały żółtego koloru ściany. Cztery karbo­wane tarcze wentylatorów wirowały pod sufitem, zataczając duże koła; gdyby się zderzyły – łomot byłby niezgorszy. Podszedłem do lady, gdzie właśnie Ellis udając, że nie zau­waża pełnych zachwytu spojrzeń dwóch klientek, trzymał w lewej ręce dużą szynkę, a prawą machał obok niej jak sędzia wyliczając znokautowanego boksera. Każde mach­nięcie ozdabiał świst potężnego noża i smaczny plask spada­jącego na równiutką kupkę płata mięsa. Kątem oka zerknął na mnie, po czym odłożył szynkę i nóż.

– Słucham – uprzejmie skłonił się przed babami.

– Chciałybyśmy trochę angielskiej kiełbasy – uśmie­chnęła się młodsza.

– Niestety, wędlin nie prowadzimy. Z wyjątkiem szynki – Ellis uniósł brwi i rozłożył nieco dłonie.

– Ach, to szkoda, szkoda – zatrzeszczała starsza. – W takim razie chodźmy, Iris.

Odwróciły się i wyszły ze sklepu. Ellis westchnął i po­kiwał głową.

– Ta starsza ciągle przyprowadza tu znajome na po­kaz i nigdy nic nie kupuje. Marnuję tylko szynkę.

– No to ja ją wezmę – uśmiechnąłem się.

– Chyba pan żartuje! Przecież ma poszarpane włók­na, to sieczka. Powinienem ją sprzedać za pół ceny. Za­raz panu przyniosę – podniósł dłoń uspokajającym ge­stem. – Coś jeszcze?

– Tak.

Skinął głową, odwrócił się i wyszedł ze sklepu. Nie było go ze dwie minuty. Wrócił targając udziec cielęcy w dużej przezroczystej torbie i mniejszą torebkę z pokro­joną w plastry szynką.

– Sześć trzydzieści – powiedział.

Wyjąłem z kieszeni dziesiątkę i położyłem na blacie. Ellis zmiótł ją ręką w drodze do kasy.

Przyciągnąłem torby do siebie i zrobiłem dwa kroki w jego kierunku.

– Słyszałem w eresie, że złapali tego sadystę – odli­czał resztę nie patrząc na mnie.

– Tak, wiem już – odpowiedziałem obojętnie.

– Wyprzedzili pana? – wyciągnął rękę z banknotami i kilkoma monetami.

– Wygląda, że tak.

– Wygląda, czy tak jest? – uśmiechnął się lekko.

– Wygląda jak wygląda – skrzywiłem się w odpowie­dzi i skinąłem ręką na pożegnanie.

Brama numer pięć znajdowała się o jakieś czterysta metrów od sklepu, wjechałem na chodnik i wyłączyłem silnik. Z mięsem w ręku przeszedłem kilkanaście kroków dzielących mnie od wejścia, wrzuciłem do automatu mo­netę i wszedłem popychając przed sobą kołowrót. Za­dzwonił melodyjnie i wysunął z ramienia kolorową naklejkę-bilet. Przykleiłem ją na torbę z cielęciną.

Od południowo zachodniej bramy do mutantów było niecałe sto metrów, nie spotkałem nikogo na tym odcin­ku, pora była nieodpowiednia, a może dzień. Skierowa­łem się od razu do długiej klatki z Grookim. Chodził po prawej części, od ściany do ściany, lewą część, a właści­wie jej fragment, ruchomą klatkę w klatce, zajmował Karl. Czyścił podłogę drapakiem, miotła stała oparta w kącie, obok niej na podłodze leżał zwinięty wąż z ciś­nieniową końcówką. Podszedłem bliżej i stanąłem przed częścią zajmowaną przez zwierzę.

Czarny tygrys Grooki, mutant, jedyny i zapewne ostat­ni egzemplarz na Ziemi, przystanął i spojrzał na mnie. Zupełnie zlekceważył apetycznie pachnącą torbę, wie­działem, że jestem dużo smaczniejszym kąskiem, bo ży­wym, a Grooki niczego tak nie uwielbiał jak zabijać, tym różnił się od wszystkich pozostałych znanych zwierząt. Dlatego nie miał braci ani sióstr – żadne inne ZOO nie miało chęci ani możliwości na karmienie tygrysa za trzy miliony żywym mięsem. Bez codziennego morderstwa czarne tygrysy zdychały, zupełnie jakby wyciągały z ży­wego stworzenia jakąś tajemniczą substancję niezbędną im do własnego istnienia. Grooki obejrzał mnie dokład­nie, ale nie odrywał nadal wzroku, powtarzał przegląd je­szcze raz i jeszcze, jakby już samo przymierzanie się do mnie sprawiało mu wielką przyjemność.

– Gdyby mógł, stopiłby kraty spojrzeniem, a wtedy, jestem pewien, nie śpieszyłby się do ciebie. Widziałem kilkaset razy jak zabija swoje ofiary, smakuje ich strach, liże go, jak długo się da, ale uważa by nie umarły zbyt szybko. Ma idealne wyczucie, kiedy skazaniec jeszcze żyje, tak by nie stracić okazji do mordu i jednocześnie wyciągnąć z niego cały możliwy lęk – Karl stał patrząc na mnie, drapak trzymał w prawej ręce, od strony klatki z Grookiem. – To jest największy potwór jakiego wi­działem w życiu. Po znajomości z nim nie boję się widze­nia z diabłem. A zresztą sądzę, że jako bliski znajomy tego bydlaka nie muszę się bać piekła.

– Cześć – oderwałem się od tygrysa i podszedłem do Karla. – Pomóc?

– Jak chcesz – wzruszył ramionami i pokazał kciu­kiem drzwi z tyłu.

Obszedłem całą klatkę, przeszedłem za jej tylną ścia­nę, murowaną, i znalazłem drzwi, które prowadziły do ruchomej klatki na szynach. Pokryte były ostrzegawczymi napisami. Największy głosił: „Zastanów się! Twoje dzieci będą się źle czuły w sierocińcu”. Pchnąłem je i wszedłem w wąski korytarz z pasem okien na całej długości. Co kil­ka metrów monotonię ściany przerywały wąskie drzwi. Odszukałem te do klatki z Karlem, zostawiłem mięso na korytarzu i wszedłem. Karl odwrócił się i uśmiechnął. Uścisnęliśmy sobie dłonie i od razu drapak wrócił do pra­wej ręki, tej od strony tygrysa. Udałem, że tego nie wi­dzę i zapytałem:

– Można już zamiatać?

– Jasne, ale stój za mną.

– Uhu – złapałem miotłę i zacząłem nią machać. Cały kwadrans pracowaliśmy w milczeniu, Karl czyścił podłogę, ja zamiatałem, potem Karl odblokowywał zapadkę i przesuwał klatkę w kierunku Grookiego zostawiając mu coraz mniej miejsca. Zawsze ustawiał się tak, by być mię­dzy nim i mną. W pewnej chwili, manipulując przy bloka­dzie szyn, mruknął coś.

– Do mnie mówisz? – zapytałem.

– Nie-e... Zawleczka się złamała, żeby ją cholera! – wytarł ubrudzoną w smarze rękę o spodnie. – Pójdę po nową.

– Jak będziesz wracał, weź tę cielęcinę z korytarza. Może kotek raczy zjeść. – Odkręciłem zawór i zacząłem spłukiwać wodą oczyszczony kawałek podłogi, wąska struga z sykiem uderzała o beton, odbita obijała się o kraty potęgując szum, więc dopiero po zdjęciu palca ze spustu usłyszałem jakiś dziwny dźwięk dochodzący od strony Grookiego. Odwróciłem się zdziwiony, z wężem w ręku. Stał niedaleko dzielącej, nas kraty i śpiewał. Z gardła wydobywał mu się cienki zawodzący pisk, zaczy­nał się na jakiejś bardzo wysokiej nucie, a potem opadał kaskadami, za każdym razem niżej.

– Co ci... – przerwałem, widząc zaskakującą zmianę w jego bladożółtych zazwyczaj oczach. Zawsze przecinała je cienka, pionowa kreska źrenicy. Teraz jego oczy były całkiem czarne. Nie słyszałem też od Karla, by kiedykol­wiek zauważył coś podobnego.

Podszedłem o krok. Chciałem obejrzeć go z bliska. Grooki podjął kolejną zwrotkę swojej, pieśni, kończyła się teraz długim gardłowym pomrukiem. Niesamowicie rozszerzone źrenice wciągały jak dwa tunele. Zrobiłem jeszcze krok zahipnotyzowany niesamowitą melodią i tymi bezdennymi czarnymi krążkami. Bulgot w gardle Grookiego urwał się nagle i w tej samej chwili usłyszałem gdzieś z tyłu:

– Uważaj!

Szarpnąłem się słabo, w ślepiach tygrysa zobaczyłem żółty błysk i Grooki wyprysnął w moim kierunku. Odzy­skałem kontakt z rzeczywistością, widziałem, że atak nie był bezmyślnym skokiem na kratę. Grooki uderzył w prę­ty barkiem, cała klatka przesunęła się nie blokowana zła­maną zawleczką, jej ściana zbliżyła się do mnie i wtedy Grooki uderzył jeszcze raz, wsuwając między pręty obie łapy z potężnymi pazurami w moim kierunku. Sekundę wcześniej zacząłem odskakiwać w tył, w pełni świadomy powolności swego ruchu, działaliśmy jakby w różnych czasach, ja i Grooki, on był chyba trzy razy szybszy ode mnie, łapy z kilkunastocentymetrowymi pazurami zbliża­ły się z potworną prędkością, podczas gdy ja dopiero ugi­nałem nogi w kolanach, odchylałem się w pasie do tyłu i zacząłem wyciągać ręce do przodu, by ich ruch odrzucił resztę ciała w tył. Zacisnąłem nieświadomie palce i wtedy z węża strzeliła mocna struga wody w szyję tygrysa. Za­skoczony targnął się, skręcił całe ciało i spudłował. W tej samej chwili klatka wskoczyła w kolejny występ i zatrzy­mała się, ja ugiąłem już na tyle nogi, że mogłem je wy­prostować i robiłem to. Odchylałem i oddalałem się coraz bardziej od prętów klatki, strumień wody świadomie wy­celowany uderzał w pysk zwierzęcia. Z tyłu dobiegł tupot nóg Karla i poczułem mocne szarpnięcie za ramię. Ledwo ustałem po tej, niepotrzebnej w gruncie rzeczy, interwen­cji, ale nie odwróciłem się nawet. Zdjąłem palec ze spu­stu węża i odrętwiały patrzyłem na Grookiego.

Szaleństwo i furia, którym uległ, były czymś, co nie poddawało się kontroli zmysłów – zwijał się i rzucał po klatce tak szybko i tak gwałtownie zmieniał kierunek sko­ków, że wydawał się raczej smugą niż dwustukilogramowym zwierzęciem. Wszystkie ściany, sufit i chyba nawet betonowa podłoga jęczały pod uderzeniem pazurów, nie­ustanny wrzask na jednej, bardzo wysokiej nucie świdro­wał w uszach jak zgrzyt ostrego noża po szkle. Nagle przestał się miotać, stanął pyskiem do nas i po raz pierw­szy jego działanie było wynikiem ślepej, bezmyślnej furii – skoczył na dzielące nas kraty i zaczął je szarpać i gryźć. Grube pręty zazgrzytały w zębach, rozdzwoniły, się słabo pod uderzeniami łap.

– Jest wściekły. Piękny widok, co? – Karlowi głos drżał i trzęsły się ręce. – Wydał na ciebie wyrok i o mało wykonałby go. Nie znam człowieka, który byłby tak blis­ko śmierci i przeżył to. Ty go nie znasz, odchoruje to.

– Rzeczywiście – powiedziałem.

Pomyślałem, że wybrałem zbyt trudne słowo do powie­dzenia, trzeba było powiedzieć: „A!”. Być może wyszło­by lepiej. Chrząknąłem i odwróciłem się do Karla.

– Damy mu tę cielęcinę? – zapytałem.

– Wiesz, co z nią zrobi? – skrzywił się i pokiwał gło­wą. – Ja to znam. Potraktuje żarcie jak naszą zemstę, jak naigrywanie się z jego niepowodzenia. Po nieudanym ataku na mnie koza żyła w jego klatce cztery dni, w koń­cu żal mi się jej zrobiło i wyciągnąłem ją stamtąd. Zupeł­nie w tym nie przeszkadzał. A koza zdechła po kilku mi­nutach na wybiegu. Chodź.

Wyszliśmy z klatki zabierając ze sobą miotłę, drapak i węża. Trzymałem go w ręku, gdy Karl uruchomił me­chanizm przesuwający naszą klatkę w drugi koniec. Wi­dzieliśmy jak oszalały tygrys przejeżdża obok nas szarpiąc konwulsyjnie pręty. Czułem jak od mojego żołądka odry­wają się małe kawałeczki lodu i dzięki temu przestaje mi ciążyć martwo.

Wyszliśmy w ciepły i słoneczny dzień, zegarek wskazy­wał wpół do trzeciej, informator sprzężony z telefonem biurowym wskazywał trzy zgłoszenia, cały trawnik za budynkiem-klatką zapełniony był królikami.

– Kilka z nich zawdzięcza ci życie, a przynajmniej parę dni życia – Karl machnął ręką w stronę wybiegu. – Napijesz się czegoś mocniejszego?

– Nie, dziękuję. Mam już w sobie kilka mocnych, są­dzę, że mnie osłabiają – wciągnąłem głęboko w płuca dziwne miejsko-parkowe powietrze z zapachem spalin i jakichś kwitnących nieopodal krzewów. – Pójdę. Uca­łuj kotka jak się uspokoi – zasalutowałem wskazującym palcem i poszedłem wzdłuż królikarni do wyjścia. Wraca­łem inną drogą, nie wychodząc przed klatkę z czarną fu­rią. Szeroką aleją, kopiąc jakiś mały kamyczek, dotarłem do wozu. Wystartowałem dość ostro i takie tempo utrzy­mywałem podczas całej jazdy do domu. Zahamowałem po raz pierwszy dopiero na platformie przed garażem, schowałem do torby wziętej z tylnego siedzenia elephanta, whisky i szynkę, uruchomiłem alarm i wygramoliłem się z bastaada. Na ściennej klawiaturze wystukałem zle­cenie i kod parkingu. Drzwi odskoczyły w górę, platforma z bastaadem ruszyła do przodu i po chwili zniknęła za za­krętem w głębi, drzwi opadły. Złapałem się na bezmyślnym wpatrywaniu w ich żółtą płaszczyznę, poruszyłem brwia­mi i otrząsnąłem się z odrętwienia. Drzwi do mojego mie­szkania powitały mnie jeszcze jednym dekonsorem. Po­słusznie przykleiłem do niego kciuk, a potem wsadziłem do niemodnej dziurki klucz i przekręciłem trzy razy.

Powietrze w mieszkaniu było suche i stare mimo klima­tyzacji i represera. Nie rozbierając się zapaliłem w poko­ju kilka laseczek kadzidła, dopiero potem rozpakowałem torbę, zrzuciłem kurtkę i poszedłem do kuchni. Urucho­miłem ekspres, do największej szklanki wrzuciłem ćwierć kilo lodu i zalałem to whisky. Po drodze do łazienki za­trzymałem się w przedpokoju i kazałem przegrać na do­mofon rozmowy z biura, ale wysłuchanie ich zostawiłem na później.

Zanim zrzuciłem z siebie szmaty wanna była już pełna, a mocny zapach igliwia rozszedł się po całym mieszkaniu. Na dobrą godzinę wyłączyłem się z otaczającej mnie rze­czywistości.

Telefon rozćwierkał się o piątej, gdy w grubym szlafro­ku kończyłem drugą kawę siedząc w fotelu przed telewi­zorem. Sięgnąłem do sterownika i puknąłem palcem w owalny klawisz na dole pudełka. Na ekranie pojawiła się twarz Jamesa Woode’ya. Patrzył prosto na ekran, choć by mnie widzieć na swoim musiałby zezować w bok. Opanował” doskonale sztukę rozmowy przez videofon – w ciągu całej rozmowy tylko kilka razy zerknął gdzieś poza ekran, resztę czasu patrzył prosto w kamerę.

– Cześć – zaczął pierwszy.

Podniosłem filiżankę, mojego jedynego bluewatera, za którego dałem kiedyś siedem setek u Mitzwolda i łykną­łem kawy.

– Posłuchaj... -powiedział wolno.

– Nie, to ty posłuchaj! – przerwałem. – Nie wiem czy wiesz, że mnie płacą nie za bycie w pracy tak jak to­bie, a za konkretne wyniki. Dzisiaj załatwiłeś mnie na cacy, całe szczęście, że klient nie usiłował mnie wykiwać. Inaczej twoja dalsza kariera stałaby się bardziej proble­matyczna niż nocny lot na kaloryferze do Hiszpanii i z po­wrotem.

Wiedziałem, że jestem niesprawiedliwy, że James ma mi coś ważnego do powiedzenia, że musiały zaistnieć nie­samowite okoliczności, by Woodey przywłaszczył sobie mój sukces. Dotychczas co najmniej dzieliliśmy je na pół, porażki brałem na siebie ja. Ale dzisiejszy dzień nie był normalnym dniem nawet dla tak starego i odpornego repa jak ja. Musiałem to na kimś wyładować.

– Wiem. Wpadnij jutro do mnie. Wszystko ci wyjaś­nię. Sprawdź czy masz na koncie miejsce na moją wdzię­czność – uśmiechnął się i puścił oko.

Ekran zgasł. Kilka minut siedziałem nieruchomo jak­bym czekał, że James pojawi się na nim jeszcze raz, po­tem dźgnąłem palcem klawisz „New’s” i wybierak. Auto­mat wyszukał kanał z dziennikiem i zobaczyłem na ekra­nie klapę, po której kilka godzin temu skakałem. Spiker spokojnym głosem informował o tym, że Chinaglia mimo ciężkiej rany otrzymanej w pierwszej wymianie strzałów i dużego upływu krwi ostrzeliwał się uniemożliwiając natychmiastowe ujęcie. Dopiero wrzucona do piwnicy por­cja „ogłupiacza” unieszkodliwiła wielokrotnego morder­cę. Przypomniałem sobie, że to ja zostawiłem mu spluwę na podłodze piwnicy. Potem na ekranie mignęła karetka szpitalna, ktoś potrącał kamerzystę, obraz tańczył aż krę­ciło się w głowie, ale i tak zobaczyłem, że policjanci uło­żyli na noszach nogę oderwaną pociskiem elephanta i pod zakrwawionym prześcieradłem Chinaglia nie wyglądał na faceta z jedną kończyną. Ślady były zacierane natych­miast. Ślady mojej roboty. Zobaczyłem jeszcze tył karet­ki odjeżdżającej na wszystkich możliwych sygnałach. Po­tem ekran zajęła twarz Woodey’a, przedziałek na środku głowy mógł służyć za wzór linii prostej, ale krawat był odrobinkę przekrzywiony – ten drobniutki szczegół nienachalnie dawał do zrozumienia, że kapitan dopiero co zakończył niebezpiecznym akordem dwuletni prawie po­ścig za największym mordercą naszego wieku. To musiało zyskać sympatię. I wdzięczność. Zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem nie wiem, o co Woodey’owi chodzi. Potem wyjąłem z sejfu plik kartek, które leżały tam od trzech lat, przejrzałem pobieżnie i poszedłem spać. Chwi­lę leżałem usiłując przypomnieć sobie jakiś szczegół z ekranu, który wydał mi się nagle dziwny, ale im dłużej zastanawiałem się, tym bardziej plątały mi się ekrany – ten z videofonu i ten z wiadomości. W końcu usnąłem.

ROZDZIAŁ 1

Obudziłem się przed ósmą. Poleżałem kwadrans w łóż­ku, mimo że zazwyczaj tego nie robię, zapaliłem papiero­sa na czczo, choć tego również unikam. Gdybym miał w zasięgu ręki butelkę mleka albo piwo napiłbym się, bo to również wykraczało poza codzienny rytuał, ale musiałbym wstać, a zrywanie się od razu po obudzeniu było właśnie tym, co zazwyczaj robiłem. Leżałem więc i pali­łem nie zaciągając się, potem, trzymając papieros piono­wo by nie strząsnąć trzy centy metrowego słupka popiołu, wstałem i trzymając obok dłoń doszedłem do popielnicz­ki. Rozejrzałem się po pokoju szukając czegoś, choć nie tylko nie wiedziałem czego, ale nawet nie usiłowałem uświadomić sobie czego szukam. Rzuciłem w przestrzeń kilka słów, za użycie których nie otrzymałbym nagrody Północnego Komitetu Czystości Języka i Kultury Komu­nikacji Werbalnej i poszedłem do łazienki.

Sumiennie spłukałem pod mocnym strumieniem wody cały wczorajszy dzień, dzisiejszy ohydnie fałszywy pora­nek, ogoliłem się i goły powędrowałem do kuchni. Posta­wiłem na krążku palnika patelnię, wycisnąłem na nią z tuby kilka kropel tłuszczu, zmieniłem filtr w expresie i wystartowałem z kawą, a potem poszedłem do pokoju i ubrałem się w czyste szmaty. Pierwszą kawę wypiłem na czczo; zjadłem usmażone na szynce żółtka. Druga kawa, już bez śmietanki, i drugi uczciwie palony papieros sym­patycznie zakończyły śniadanie. Chwilę jeszcze słucha­łem Hoyta, a potem wyłączyłem adapter i nie sprzątając naczyń, z teczką, do której wsadziłem wyjęte wczoraj z sejfu kartki i wycinki, wyszedłem z mieszkania.

Pod bramą garażu czekałem prawie minutę, widocznie komputer nie prognozował dzisiaj użycia bastaada i wpa­kował go gdzieś poza inne wozy. Za to samochód był wy­pucowany, zbiorniki pełne benzydolu i tak dalej, nie przeglądałem do końca dość długiej tasiemki z kodami wykonanych w nocy usług. Rzuciłem teczkę na prawe sie­dzenie, usiadłem za kierownicą i ruszyłem. Po pierwszych stu metrach zdjąłem dach i jechałem wygodnie rozparty w komfortowym wnętrzu, z łokciem lewej ręki w oknie i gębą sygnalizującą absolutną serdeczność. Zresztą mo­głem równie dobrze jechać nogami do góry, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, takie miasto. Takie czasy, tacy ludzie.

Budynek komendy miejskiej znajdował się na północ­ny wschód od mojego domu, minąłem centrum dość luź­ne o tej porze i zacząłem wspinać się na szereg wzgórz, na których rozsiadła się Dinny Hill, dzielnica prawników. W połowie drogi do najwyższego punktu miasta ulokowa­ła się komenda, obojętne gmaszysko manifestujące swe przeznaczenie kilkudziesięcioma antenami na dachu i nie­naturalnie lśniącymi szybami odpornymi na pociski duże­go kalibru. Oczywiście okna nie otwierały się nigdy, wy­dawało się nawet, że szyby wyrastają bezpośrednio z mu­rów, albo mury narosły na szyby.

Wjechałem na parking cywilny, coś kazało mi ominąć obojętnie wjazd na plac, gdzie zazwyczaj parkowałem, dzięki temu musiałem kilkadziesiąt sekund kręcić się mię­dzy szeregami samochodów jak kulka w multiflipperze.

W końcu znalazłem wolne miejsce i starając się nie tracić wypracowanej pogody ducha poszedłem do odległej teraz o trzysta metrów bramy.

Poddałem swój dobry humor jeszcze jednej próbie meldując się z głupia frant u dyżurnego i pytając, czy zastałem kapitana Woodey’a. Spojrzał na mnie zdzi­wiony.

– W pierwszej chwili pomyślałem, że to nie pan, a sobowtór. Chyba od trzech lat nie zdarzyło mi się sły­szeć pana pytającego o kapitana. Zawsze wchodzi pan po prostu. Coś się stało, panie Yates?

– Nie-e... Ucharakteryzowałem się trochę i byłem ciekaw czy pan mnie pozna, sierżancie. Idę na górę – od­wróciłem się i odszedłem. Cichy trzask klawisza centralki z tyłu upewnił mnie, że sierżant musiał być naprawdę wstrząśnięty moim zachowaniem, miałem nadzieję, że Ja­mes odczuje to równie głęboko.

Na pierwszym piętrze podszedłem do drzwi z jego wi­zytówką i stuknąłem dwa razy w miękką wykładzinę. Za trzecim razem palec uderzył w powietrze. Ktoś od wewnętrz szarpnął drzwi.

Gdybym nie oglądał wczoraj prawdziwej furii pomy­ślałbym patrząc na stojącego w progu Woodey’a, że tak wściekłego faceta w życiu nie widziałem.

– Wejdź, bez cyrku – powiedział, choć słowo „powiedział” było najmniej adekwatnym do tego jęko-stęko-syku.

– Dzień dobry – ukłoniłem się i wszedłem.

Gdy usiadłem w fotelu i obejrzałem Woodey’a dokład­nie, postanowiłem przestać się wygłupiać. James pochylił

się nad mikrofonem komunikatora i trzasnął w jakiś kla­wisz.

– Jestem w mieście, Gardner, i nie łącz nawet prezy­denta – wyłączył mikrofon i szybko zapalił. Ze zdziwie­niem zrozumiałem, że nie była to scenka zagrana dla mnie. Wyjąłem paczkę red dromader i zapalniczkę. Kil­kanaście sekund pracowicie rozpalaliśmy swoje papiero­sy. Potem cmoknąłem przez zęby.

– No dobrze, twoje argumenty trafiły do mnie. I zakończmy na tym sprawę – powiedziałem.

– Nie-nie! – zakręcił wskazującym palcem młynka w powietrzu. – Nie mam zamiaru się wykręcać, tylko nie wiem od czego zacząć. E-e-e... – podszedł do stolika, przy którym siedziałem i wpakował się w fotel. Zaciągnął się mocno i od razu zaczął mówić. Małe obłoczki dymu wydobywające się wraz ze słowami z ust zmieniły mu nie­co timbre głosu. – Żenię się. To córka Iana Ogdena, Audrey – mówił teraz szybko, bez przerw między zda­niami, choć aż się prosiło o nie. – Wiesz kim jest Ogden. Muszę być wysoko punktowany, bardzo wysoko. Właści­wie nie mam szans na zdobycie tylu punktów, żeby mógł być zadowolony. To, oczywiście, mam już poza sobą, da mi Audrey niejako awansem. Ale muszę teraz orać w dwójnasób. Jesteś? – użył naszego prywatnego skrótu.

– Jestem, jestem – pokiwałem głową. – Ale mówi­łem ci już, że nie potrzebuję wyjaśnień. I tak...

– Poczekaj – przerwał i zdusił papierosa w popielni­czce. – Wiem jaka jest sytuacja – nakryłeś tego skurwy­syna, a ja ci go podebrałem. Tak się nie robi i nigdy bym tego nie zrobił, przynajmniej kiedyś – skrzywił się i ścis­nął palce lewej pięści aż trzasnęły stawy. – Ja ją ko­cham. Nie chodzi mi o miliony jej papcia ani o jego pozy­cję, przecież nie zeszmaciłbym się aż tak dla zasranej for­sy. Ale ona ją ma i dlatego nie wystarczy, że się kocha­my, bo ja muszę ją zdo-by-wać. I teraz tak: forsa Odgenowi nie jest potrzebna, więc...

– Więc musisz pomyśleć o awansie – wpadłem mu w słowo. – A wybory tuż-tuż. Lee może zwolnić stołek i pójść wyżej, twój teść mu pomoże, ale ty musisz zapra­cować na jego stanowisko. Gratuluję, komendancie Woodey.

– Nie dobijaj mnie. Czuję się jak kopnięte w dupę gówno... – zgarnął moją paczkę ze stolika i zapalił.

– Trzeci raz mówię, skończmy z tym. Mogłem ci powiedzieć, że mam go na szpicu i nie byłoby sprawy. Ja mam do ciebie inną...

– Poczekaj jeszcze! – znowu mi przerwał. Nigdy je­szcze chyba tak nie rozmawialiśmy. – Naprawdę nie mam wyjścia, musiałem to zrobić. Oczywiście pokrywam wszystkie straty – trochę się jakby uspokoił.

– Nie ma strat. Klient pokrył koszty – machnąłem dłonią.

– Jak to? – poderwał się. – Powiedziałeś mu, że to ty złapałeś Chinaglię?

– Tak, ale nie ma problemu. Jemu na niczym nie za­leży, została z niego garstka popiołu.

– Kto to? Możesz powiedzieć?

Pokręciłem przecząco głową.

– Po co ci? On nic nikomu nie powie, możesz być spokojny.

– To nawet nie o to chodzi, tylko... Mam na biurku raport – wstał i poszedł do biurka. Musiałem połknąć jakąś wyjątkowo dużą cząsteczkę powietrza, bo utknęła mi w gardle i pęczniała. – O... Millerman! Chinaglia rozszarpał jego córkę. Dzisiaj w nocy popełnił samobójs­two, znasz go? – nie odpowiedziałem. – A jego żona parę miesięcy wcześniej. Zostawił list – podniósł jakąś kartkę i rzucił na biurko.

Sięgnąłem do paczki i wyjąłem jednego papierosa, obracałem go bezmyślnie i myślałem, że wczoraj pomyli­łem się nazywając George’a dwudziestą ofiarą Chinaglii. Jego żona była dwudziestą, on dwudziestą pierwszą.

– To nie ten? – dotarło do mnie pytanie Woodeya.

Pokręciłem głową, sam nie wiem dlaczego, może nasta­wiłem się na ukrywanie nazwiska Millermana i ciągle je­szcze działałem według tego programu, jak automat, któ­remu nie zmieniono dyspozycji.

– Nieważne – James usiadł za biurkiem. – Mówiłeś, że coś masz do mnie?

Patrzyłem na jego super modny krawat z cienkich kó­łek i zastanawiałem się, czy do tego faceta mogę jeszcze mieć jakąś sprawę. Widać zrozumiał o czym myślę, bo westchnął:

– Nie chciałbym, żeby między nami coś się zmieniło. To, że tym razem podświniłem nie znaczy, że takim już zostanę. Nawet nie wiesz jak ci jestem wdzięczny, w koń­cu znasz mnie i wiesz, że stanę na głowie, a odwdzięczę się. Masz przed sobą jeszcze kupę spraw, w których zna­jomy glina przyda się, nie?

– Tak, jasne – postarałem się uśmiechnąć, szczerze. – Masz jeszcze trochę czasu?

– Dawaj. O co chodzi? – był gotów siedzieć ze mną do następnego ranka, poczułem, że przestaje mnie obchodzić cała ta afera z Chinaglią. Sięgnąłem do przy­niesionej teczki, ale nie otworzyłem jej od razu, położy­łem na kolanach.

– Pamiętasz Yvonne?

Woodey szarpnął głową do tyłu i spojrzał na mnie zdzi­wiony.

– Dlaczego... No, chyba że pamiętam, ale...

– Poczekaj – postukałem palcami w teczkę. – Wiem, że pamiętasz, jakoś musiałem zacząć. W końcu to była moja siostra, bliźniaczka. Rozmawialiśmy dużo o jej śmierci. Wiesz, że pewne rzeczy w tym wypadku nie pa­sowały mi, ty zresztą też miałeś wątpliwości. Znałeś ją bardzo dobrze, może nie tak jak ja, ale wiedziałeś, że w życiu nie brała do ust dżinu, wołałaby wypić wodę kró­lewską. A sekcja wykazała, że przed wypadkiem, w któ­rym zginęła wypiła trochę jałowcówki, niewiele, ale wy­piła. Poza tym w torebce był jakiś klucz, którego nigdy przedtem nie miała i pomadka Hennesey’a. Te trzy rze­czy absolutnie do niej nie pasowały i choć wszystko się zgadzało – odciski palców, zęby, blizna po wyrostku i inne znaki, tak że wykluczony był jakiś sobowtór, do dziś nie opuszcza mnie przeświadczenie, że to nie była ona. Do ciebie też przemawiały te wątpliwości...

– Owen – pochylił się i położył mi rękę na kolanie. – Wtedy... trochę kłamałem, byłeś przybity, załamany. Wołałem jakoś... Może źle zrobiłem, może trzeba było od razu wybić ci z głowy głupie podejrzenia, ale wydawa­ło mi się, że potrzebujesz aprobaty, że nie trzeba cię do­datkowo drażnić wątpliwościami. Zresztą w pierwszej chwili rzeczywiście zastanawiał mnie ten klucz, ale w koń­cu ona była trzy tygodnie w Brazylii. Skąd wiesz, czy ko­goś tam nie poznała, czy się nie zakochała, czy nie zaczę­ła pić dżinu, bo pił ten facet? Dał jej klucz do swego mie­szkania i sprezentował pomadkę, której nie znosiła. Nie musiał jej aż tak dobrze poznać, by wiedzieć, że nie cierpi najdroższych kosmetyków, zgadzasz się?

– Nie znalazłem żadnego faceta – powiedziałem wy­raźnie. To samo powiedziałem mu ponad dwa lata temu, gdy wróciłem po dwóch miesiącach gorączkowych poszu­kiwań w Brazylii.

– To chyba nie wyklucza jego istnienia?

– Prawie wyklucza – uparcie pokręciłem głową.

– „Prawie”! O to właśnie chodzi. Mógł być i z róż­nych powodów mógł się nie ujawniać. Wystarczy, że jest żonaty, albo wyjechał, a Yvonne nie dała mu swego adre­su...

– Dobrze, na razie skończmy z tym, nie chodzi mi o wznowienie postępowania, a o coś innego. Po tym wy­padku... – niechcący położyłem akcent na słowie „wy­padek”, James skrzywił się i pokręcił głową jakby patrzył na uparte dziecko – ... spotkałem się jeszcze kilka razy ze sprawami, które zacząłem łączyć ze sobą. We wszyst­kich chodzi o gwałtowną zmianę ludzi, tak gwałtowną i radykalną, że zastanowiło mnie to. Nagle stawali się cał­kiem innymi ludźmi, o zupełnie innych odruchach, cha­rakterze, trybie postępowania. W ciągu tych dwu lat u­zbierało mi się pięć, a jeśli liczyć Yvonne – sześć takich dziwnych przypadków,

– Cholera, jak na razie nic nie rozumiem. Ale pewnie coś jeszcze dodasz? – Woodey wstał i podszedł do ko­munikatora. Pochylił się do mikrofonu.

– Babys? Przynieś mi z bufetu dwie kawy.

Wrócił do swojego fotela i usiadł patrząc na mnie wy­czekująco.

Otworzyłem teczkę i podałem mu pierwszą kartkę. Był to wyciąg z kilku artykułów prasowych.

Dyrektor artystyczny Nowojorskiej Opery Państwowej udzielił dziennikarzowi Wocal Art's Magazine wywiadu, w którym informuje, że w nadchodzącym sezonie wystąpi w jego operze artysta, którego głos i talent zaszokują słuchaczy i zadowolą najwybredniejszych krytyków. Nie wymienił – na razie – żadnych nazwisk. Krążąca wśród pracowników Opery plotka głosi, że został odkryty nowy talent, który ma szansę przejść do historii światowej wokalistyki i przyćmi takie nazwiska jak Caruso, Szalapin, Holdt, Birkenbach czy Sanin.

Debiut dwudziestoczteroletniego Alexandra Robinsa w najtrudniejszej technicznie operze wszechczasów „Malafides” Patricka Eastona otworzył mu drogę na sceny najpoważniejszych teatrów świata! Jeszcze przed pół rokiem technik samochodowy, nie zdradzający przed nikim zainteresowania muzyką, dziś stał się magnesem przyciągającym tłumy do Opery Państwowej. Krytycy jednogłośnie orzekli, iż jego wykonanie partii męskiej, a właściwie dwóch – Biasa i Osso, mimo pewnych uchybień interpretacyjnych jest doskonałe technicznie. „Jest chłodne ale i piękne jak marmur!” – powiedziała Diana Reeves. Sam Robins twierdzi, że miał za mało czasu, by wczuć się w atmosferę abstrakcyjnego utworu, ale obiecuje, że za pół roku nie da się powiedzieć o żadnej stronie jego wykonania gorzej niż: „Absolutnie doskonałe”.

Wocąl Art’s Magazine; Lice; Washington Post

Irving Sanders: Podobno możesz śpiewać bez próby? Wziąć do ręki najtrudniejszą partyturę i nagrywać płytę czy koncertować?

Aleksander Robins: Tak. Czuję nuty i muzykę. Gdy śpiewam wiem, czuję co będzie kilka taktów dalej. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale tak jest.

I.S.: Ale do „Mała fides” przygotowywałeś się pół roku?

A.R.: Oczywiście, ale to dlatego, że bardzo się bałem, bytem spięty, stremowany. Obawiałem się jakiegoś kiksa. W końcu – debiut!

I.S.: Jak to się stało, że nikt nie wiedział o twym talencie?

A.R.: No, to nie zupełnie tak. Rodzice wiedzieli, ale nie żyją od kilku lat, a popisy przed znajomymi i kolegami z pracy nie miały sensu. Oni wolą muzykę lekką, zresztą ja nie pasuję do nich, nie miałem przyjaciół.

AL ROBINS NIE ŻYJE! Zaalarmowany milczeniem telefonu i nieobecnością na próbie menager i dyrektor organizacyjny Harold Nelson przyjeżdża do luksusowej willi gwiazdy i znajduje go z czaszką rozłupaną pociskiem z jednolufowego startsuna. W pozostawionym liście Robins pisze: „Mam dość. To też, jak się okazało, nie to. Nie ma sensu dłużej się nudzić. Świat nie może mi dać niczego ciekawego. Rezygnuję więc z niego”.

W ostatnim roku Al Robins stał się centralną postacią kilku głośnych skandali – narkotyki, młodzi chłopcy i zgrzybiałe staruszki na zmianę, kilkanaście groźnych wypadków samochodowych (jedna z ofiar nie żyje). Potężne pijatyki.

Star’s; Brooklyn Street’s; For You; Chicago New’s

Woodey odchylił się w fotelu i spojrzał na mnie. Oczy miał leciutko zmrużone, przetrawiał jeszcze raz moje wy­pisy z kilkunastu artykułów różnych, bardziej i mniej, po­czytnych pism i gazet.

– Spokojny szary facet staje się z dnia na dzień gwiaz­dą. Nigdy przedtem nie zdradzał żadnych zdolności mu­zycznych, aż tu nagle olbrzymi talent na miarę wszechcza­sów! Nieprawda, że zawsze był muzykalny. Jeden z papieraków wygrzebał jego świadectwa ze szkoły, rozma­wiał z jego nauczycielami. To był muzyczny matoł, nie głuchy, ale to wszystko. I masz! W ciągu nie wiem jakie­go czasu, ale na pewno niedługiego, staje się gwiazdą mu­zyki poważnej, nawet nie rozrywkowej – tu może wypły­nąć bez specjalnego talentu. Coś tu jest nie tak – plasnąłem dłonią o blat stołu. – Nie wierzę w cuda. To może i był Al Robins, ale inny. Nie zdążyłem go dopaść i po­prosić o poradę w sprawie przeróbki silnika, a nikt nie wpadł na pomysł, by przepytać go z mechaniki.

– Ty majaczysz! – James patrzył na mnie poważnie. – Stary! Czy nigdy nie słyszałeś o błyskawicznych karie­rach, ludzie to uwielbiają. Przecież prawie cały życiorys Robinsa mógł być sfabrykowany, facet mógł być absol­wentem kilku konserwatoriów – łącznie z paryskim i leningradzkim!

– Nie był! To sprawdzone.

– Owen, nie szalej. Weź walichy i spieprzaj na urlop, bo...

– Zamknij się, kendo murewska! – wrzasnąłem.

– Co?

– Nico! Najpierw przeczytaj wszystko do końca, a po­tem zacznij się dopiero wymądrzać. Nabrałeś już przy­krych nawyków od teściunia, szlag by trafił! Albo pocałuj mnie... – wyciągnąłem rękę do teczki i oparłem się o po­ręcz fotela, żeby wstać. Woodey skoczył do przodu i ude­rzył mnie w ramię, opadłem z powrotem na fotel.

– Siedź. Daj te pozostałe rewelacje. Nic już nie po­wiem – wyciągnął dłoń.

Mruknąłem coś i wyciągnąłem na chybił trafił następną kartkę. Tekst zajmował niecałe pół strony. Chodziło o Henry’ego Luppo.

Drobny złodziej kieszonkowy Henry Luppo poderżnął gardło ośmiu eleganckim prostytutkom. Ciała zamordowanych masakrował następnie brzytwą – rozkrojone piersi, pocięte uda, brzuchy i podbrzusza. Po czterech miesiącach działalności policja znalazła jego ciało w małym zaułku między Pięćdziesiątą Pierwszą i Domonte. Dostał jeden pocisk między oczy. Policja sądzi, że była to robota jakiegoś sutenera, ponieważ Luppo doprowadził do paniki wśród dziewczynek wszystkich kategorii. Być może sprzątnął go po prostu któryś z gangów, któremu nie na rękę była ożywiona działalność policji. Sprawcy nie wykryto.

Kartka opadła na stół, wyciągnąłem następną i poda­łem Woodey’owi.

TRAGICZNA ŚMIERĆ DZIENNIKARZA PETERA . GORDENIUSA.

Wczoraj na terenie serpentarium w Popot Cal zginął ukąszony przez jadowitego wężyka pustynnego znany dziennikarz Peter Gordenius. Przybył on tam w związku z serią reportaży o pracy herpatologów i przewidywanym na czerwiec wyjazdem w podróż po największych pustyniach świata. Gordenius miesiąc przed śmiercią poddał się całej serii szczepień przeciw ukąszeniom żmij. Dyrektor ośrodka w Popot Cal oświadczył, że miał miejsce niezwykle rzadki przypadek jednorazowej odporności organizmu na jad. Ukąszenie wężyka spowodowało wstrzyknięcie drugiej (po szczepionce) porcji jadu, która zabiła Gordeniusa. Immunitet Petera Gordeniusa był więc pozorny. Stan zdrowia bez zarzutu, rok wcześniej spędził dwa miesiące w Silver City na Księżycu.

Trzymałem w ręku już następną kartkę i od razu, gdy Woodey przestał czytać, podałem mu ją. Przedtem zer­knąłem na początek. Liretta Ney. Najbardzej spektakular­ny przypadek.

Liretta Ney, dwadzieścia siedem lat. Od trzech lat gwiazda kina. Odtwórczym głównych ról w jedenastu filmach. Sześć Oskarów i jeden tak zwany Platynowy Oskar ustanowiony jednorazowo specjalnie dla niej za rolę w „Jesiennych dzieciach” Uf orda. Rok temu załamanie nerwowe, dwa skandale zatuszowane przez wytwórnie. Radykalna zmiana charakteru. Dwa filmy – „Messy” i „Jararaca” odbiegają całkowicie od tego co robiła przedtem. Jest apodyktyczna, okrutna, zimna. Straciła trochę starszej widowni, ale zyskała szerokie rzesze młodych cyników i abnegatów. Przedtem skromna i miła, teraz drapieżna wampirzyca.

Czekałem na reakcję Jamesa, ale widocznie postanowił rzeczywiście powstrzymywać się od komentarzy aż do przeczytania całości. Podałem mu ostatnią kartkę.

William Campion. Lat szesnaście. Dwudziestego czwartego grudnia, w wigilię Świąt Bożego Narodzenia, wyjechał z kolegą samochodem ojca na starą Drugą Południową Autostradę. Gdy ich wóz wyprzedził samochód dwudziestoletniej Mayleen Tan Li, William pomachał do niej ręką. Dziewczyna odpowiedziała takim samym gestem. Wtedy Campion przestrzelił jej dłoń z harpuna do polowań podwodnych i krzyknął, żeby jechała za nimi. Dziewczyna mając w dłoni harpun połączony linką z samochodem Campiona i jego kolegi, musiała przyspieszyć i pędzić za coraz szybciej jadącymi chłopakami. Bill Campion czuwał by linka była ciągle napięta i poganiał kolegę. W końcu, gdy skręcili w boczną szosę prowadzącą do Falcon, udało jej się zrównać z samochodem Campiona, wybrała trochę luzu i okręciła linkę wokół lusterka, a potem trąciła swoim wozem ich samochód. Campion i drugi chłopak, Keith Barker, uderzyli w drzewo i ponieśli śmierć na miejscu.

– Pf-f-f-uf! – Woodey odłożył ostatnią kartkę i otwo­rzył usta, ale brzęknął sygnał przy drzwiach, które otwo­rzyły się na całą szerokość. Najpierw ukazała się taca z kubkami, a za nią Babys. Wszedł i kopnął piętą drzwi.

– Czy to ta, którą zamawiałem wczoraj? – zapytał serdecznie Woodey. Wydało mi się, że cieszy go ta chwila przerwy w rozmowie ze mną.

– Szefie, przecież to nie ja robię kawę. Dopóki mie­liśmy w barze dziewczyny, zawsze mogłem szepnąć: „- To dla szefa!” i była lepsza, i szybciej. Teraz jest auto­mat, nie ma żadnych priorytetów, a w dodatku ciągle za­pominam kupić wcześniej żetony. No i właśnie... – wzruszył ramionami i postawił tacę na stoliku. Jakby bo­jąc się ewentualnych następnych poleceń szybko odwrócił się i wyszedł. Woodey nalał kawę, podsunął ku mnie śmietankę i cukier. Wsypałem łyżeczkę i zamieszałem.

– No więc słuchaj. Już wiem o co ci chodzi. Wszyst­kich tych ludzi łączy jedno – raptowna zmiana osobowo­ści, sam to powiedziałeś przedtem. Może z wyjątkiem Gordeniusa, to mi wyjaśnisz za chwilę. Ale tak – potarł nos – co do tej aktorki, to przecież taka zmiana stylu nie jest niczym nowym. Zaczyna się przejadać widzom, więc spece od psychologii wymyślili jej nową twarz i zno­wu wokół dziewczyny wrze, ludzie walą na filmy, karuze­la się kręci, forsa płynie jak woda w Niagarze. Proste. Teraz ten... Campion. Obaj byli pijani. Odbiło chłoptasiom, też nie widzę niczego dziwnego, szczególnie gdy przypomnę sobie Chinaglię. Właśnie, dlaczego nie wpa­kowałeś go do tego swojego archiwum?

– On był zawsze taki. Gdyby przedtem był przykład­nym sprzedawcą lodów z pięcioosobową rodziną to byłby Numer Jeden mojego dossier.

– A-a... No dobrze. A ten śpiewak?

– Widzę, że nic nie zrozumiałeś – dopiłem kawę jed­nym łykiem i zebrałem kartki. Złożyłem je porządnie na blacie i włożyłem do teczki. Czekałem, że James coś po­wie, przerwie moje pakowanie, ale on milczał. – Wiesz co ich wszystkich łączy? – wstałem z fotela i patrzyłem na niego z góry. Wszystkie te dziwne zmiany tłumaczyła­by świetnie zamiana osób. Z potulnego chłopca na rozwy­drzonego sadystę, odpornego na ukąszenia dziennikarza na niezaszczepionego dublera, aniołka ekranowego na wampa...

– Dziewczyny z awersją do dżinu na jego amatorkę? – dokończył za mnie.

– Właśnie tak. A cholera wie, ile przypadków prze­oczyłem. Ale to niemożliwe, nie może istnieć tylu duble­rów absolutnych, z odciskami palców i tak dalej.

– Sam sobie przeczysz, Owen.

– Pozornie. Po prostu jeszcze nie wiem co jest co, kto jest kto, gdzie jest gdzie i jak to połączyć.

– Będziesz to prostował?

– Nie wiem. Myślałem...

– Ja nie mogę. To jest zbyt szalone, a poza tym moim zdaniem nie masz tym razem racji. Powtarzam, że dobry urlop by ci nie zaszkodził.

– Może i masz rację – wyciągnąłem do niego dłoń. – Pozdrów ode mnie narzeczoną. Cześć! – trzymał jeszcze moją rękę, ale ją wyciągnąłem i wyszedłem z gabine­tu.

Nie czekałem na windę, zbiegłem po schodach i skiero­wałem się do wyjścia na parking służbowy. Dopiero w drzwiach zorientowałem się, że dzisiaj zaparkowałem gdzie indziej, strzeliłem palcami i odwróciłem się od drzwi. Od strony hallu nadchodził Anderson, na mój wi­dok uśmiechnął się szeroko. Jak na Murzyna miał fatalne zęby.

– Dawno nie było pana u nas – powiedział wyciąga­jąc wąską, długą dłoń.

– Miałem, trochę roboty, wy chyba zresztą też – ścisną­łem mocno rękę najlepszego kierowcy w tej części stanu.

– E-e! – Machnął ręką. – Szef daje mi popalić. Ga­niamy jak wariaci. Co gorsza – ściszył trochę głos – rzadko w sprawach służbowych. Od pół roku, od tego po­ścigu za Pończochą, kapitan jest napięty jak cholera. Te­raz jeszcze ta laleczka... Nie ten facet. Ciągle zdenerwo­wany, z byle powodu wybucha, wrzeszczy. Mnie to na ra­zie omija, ale reszta chodzi miękko jakby sobie jajka poobcierali. Ostatnio byliśmy na przeglądzie, to jak jakiś porucznik wrzasnął „Baczność!” kapitan aż podskoczył. Zaplątał się chłop – znowu machnął ręką.

– Nic mu nie będzie. Już niedługo wszystko się ułoży – klepnąłem go w ramię i zrobiłem krok by go wyminąć.

– Miej my nadzieję.

Poszliśmy każdy w swoją stronę, wóz, wbrew obawom, znalazłem od razu, wsiadłem i ruszyłem w stronę swego biura na West Road. Zaparkowałem na szerokim chodni­ku i wszedłem w bramę mijając po prawej stronie szarą tabliczkę z napisem „Owen Yates. Sprawy kryminalne”. Kiedyś, wieszając ten napis sądziłem, że brzmi to lepiej niż „Prywatny detektyw”. Myliłem się.

Dekonsor otworzył drzwi, wszedłem i zdjąłem z nich skrzynkę na korespondencję. Z teczką pod pachą i kaset­ką w ręku poszedłem do biura. Przywitał mnie tygodnio­wy kurz i zapach stęchlizny pasujący do składu trumien. Kilkakrotnie usiłowałem pozbyć się tego zapachu, ale nowe podłogi i świeże farby nasiąkały najpóźniej po pół roku starym smrodem. Przekręciłem do oporu regulator represera, starłem papierowym ręcznikiem kurz z biurka i włączyłem odkurzacz. Gdy ruszył powoli zostawiając po sobie wyraźnie jaśniejszy ślad na podłodze usiadłem w fo­telu i zacząłem przeglądać pocztę. Znalazłem w niej czek na trzydzieści dolarów, ostatnią ratę pewnej staruszki, której rok temu odnalazłem synalka wśród mętów Sicilia­no. W krótkim liściku zawiadamiała mnie, że chłopak się ustatkował, pracuje i czule opiekuje się matką. No i dobrze. Potem wyłuskałem z kopert dwa rachunki za czynsz i energię lokalu biura. Wypisałem czek na braku­jące czterdzieści dolarów i oba rachunki i czeki wsunąłem w szczelinę minikompa. Po sekundzie otrzymałem po­twierdzenie przelewu i spokojnie przejrzałem resztę poczty. Reklamówki, propozycje i list bez adresata. Ro­zerwałem kopertę i rzuciłem okiem na podpis. Zobaczy­łem duże G i ostre, spiczaste litery układające się w sło­wo Millerman. Ostrożnie nabrałem powietrza w płuca i zacząłem czytać.

Czynią cię jedynym moim spadkobiercą. Adwokat wypłaci ci całą forsę po odliczeniu kosztów pogrzebu i utrzymania przez jakiś czas grobów. Możesz zrobić z tą forsą co chcesz, choć wołałbym, byś nie przeznaczał jej na jakieś cele dobroczynne, tylko po prostu pracował tak jak dotychczas. Jeżeli uda ci się choć odrobinę poprawić ten świat, warte to będzie dużo większych pieniędzy niż te, które ci zostawiam. Nie złość się na mnie.

G. Millerman.

Patrzyłem na szeregi równych słów, nie było ich więcej niż siedemdziesiąt, każde samo w sobie niewinne albo przynajmniej obojętne, a w tym zestawieniu, w tej fatal­nej sekwencji zimne i przygnębiające. Położyłem kartkę na blacie stołu i sięgnąłem do szuflady, wyjąłem swojego ogromnego Doktora Maxa i puszkę Duke of Eternity. Nabiłem fajkę i rozpaliłem. Okruchy tytoniu z biurka zmiotłem dłonią na podłogę i kopnięciem zawróciłem od­kurzacz. Połknął śmiecie i wrócił na trasę. Kłęby dymu falując płynęły nad biurkiem, opadały niżej i wyciągając się w wąskie pasy wpadały w szczelinę wyciągu. Dzwonek przy drzwiach dotarł do mnie stłumiony i jakiś bezbar­wny. Wstałem i poszedłem otworzyć. Odsunąłem wiszący na drzwiach kalendarz i zerknąłem przez okienko, od ko­rytarza spełniające funkcję wizytówki. Stał tam listo­nosz. Nie znałem ani jednej osoby, która wołałaby żywe­go posłańca od błyskawicznej poczty. Na wszelki wypa­dek wsunąłem ręką do pustej kieszeni i otworzyłem drzwi.

– Expres, proszę pana – powiedział chłopak i wycią­gnął rękę z małą kopertą.

Wziąłem ją i podpisałem pokwitowanie. Młodziak od­wrócił się i zniknął z pola widzenia. Wróciłem do biura. Rozdarłem kopertę i spojrzałem na tekst napisany przez dyktafon.

Szanowny Panie. Trzy dni temu dzwoniłam do Pana. Chcę Pana zaangażować do wyjaśnienia sprawy śmierci mojego męża Petera. Zapewne zna Pan sprawę z prasy, zależy mi na wyjaśnieniu do końca wszystkich okoliczności. Proszę o telefon. Przez cały dzień będę w domu. Pod spodem autorka złożyła podpis matowosrebrnym atra­mentem – Pyma Gordenius.

Pochyliłem się nad minicompem i wywołałem rozmowy telefoniczne. Pierwsza, sprzed trzech dni, była tą, o któ­rej mówił list.

– Mówi Pyma Gordenius. Proszę o jak najszybszy kontakt ze mną. Mam dla pana poważne zadanie. Cena nie gra roli. Do zobaczenia.

Wyłączyłem minicomp i zastanawiałem się chwilę. Gdyby Pyma zadzwoniła dzisiaj, zbieg okoliczności byłby co najmniej zastanawiający, na szczęście dzwoniła trzy dni temu, a więc wtedy, gdy nikt nie mógł wiedzieć, że ruszę swoje dossier. Wsunąłem list Pymy z cienkim pas­kiem magnetycznym na górze w szparę telefonu. Po trze­cim sygnale ktoś podniósł słuchawkę. Powiedziałem:

– Tu Owen Yates. Chciała pani ze mną rozmawiać?

– Tak. Może pan przyjechać do mnie? Oczywiście ko­szty od tej chwili pokrywam ja.

– Nie jestem pewien, czy podejmę się tego zadania – powiedziałem wolno.

– Jest pan zajęty? – wzruszył mnie zawód w jej gło­sie.

– Nie, ale uważam, że zasłużyłem sobie na prawo wy­boru spraw.

– Ta nie jest sprawą dla byle kogo – usłyszałem w słuchawce.

Przez sekundę miałem ochotę zaproponować jej włą­czenie videofonów. Musiała mieć taki, skoro miała samopiszącą maszynę, ale w końcu nie powiedziałem nic na ten temat.

– Pani wybór schlebia mi. Będę za dwadzieścia minut.

– Czekam.

Wsłuchiwałem się chwilę w miękkie krótkie sygnały, po czym położyłem słuchawkę w gniazdo. Jeszcze raz sprawdziłem datę i godzinę pierwszego telefonu Pymy Gordenius, schowałem list George’a do szuflady i wysze­dłem z biura.

Musiałem oczyścić szyby wozu z plików reklamówek powtykanych za obie wycieraczki, wyrzuciłem je nie czy­tając, jak wszyscy, i ruszyłem w kierunku Bramy Zachod­niej, prowadzącej do Corrietta, taką trasę nakazał pilot, do którego włożyłem list Pymy z paskiem adresowym.

Oczywiście pilot wybierał trasę najkrótszą, co nie zawsze jest prawdą, wrąbałem się w parę korków w centrum i spędziłem pół godziny w cieniu wieżowców biurowych. Cierpki odór benzydolu zmusił mnie do zamknięcia da­chu i włączenia filtrów powietrza, siedziałem w akwarium widząc, jak po chodnikach przemykają nieliczni piesi przyciskając do ust i nosów chusteczki. Sprzedawca w kiosku szybko włożył maseczkę i wrzucił na ekran nad sobą odpowiednio zachęcający napis. Kilkanaście osób skorzystało z możliwości i odmaszerowało z żółtym tam­ponem na twarzy. Przypomniałem sobie” Karla, wścieka­jącego się na widok olbrzymich pylonów pokrytych chro­mowaną powłoką, których naelektryzowana po­wierzchnia ściągała kurz i zanieczyszczenia. Uważał, że powinno się powietrza nie zanieczyszczać, a nie najpierw zabrudzić do granic możliwości, a potem oczyszczać. Nie mógł pojąć, że instalacja filtrów jest sprawą przedsiębior­cy, a czyste powietrze – obywateli czyli państwa. Dlate­go miasta naszpikowane są gigantycznymi srebrnymi ko­lumnami, po których w tę i z powrotem jeżdżą pierścienie ssaw. Podobnie rzecz się miała z benzydolem, który za­stąpił benzynę. Miał nie zanieczyszczać powietrza, co właśnie odczuwałem na własnej skórze. W końcu kilka patrolerów policyjnych i helikopter rozładowały Middle Street i wyjechałem na Dziewiętnastą, po kilku minutach byłem już na moście zwanym Bramą Zachodnią, zatrzy­małem się przy szlabanie, wrzuciłem pół dolara w szparę automatu i wyjechałem na szosę prowadzącą do Corrietta.

Prócz mnie nie było na niej nikogo, wcisnąłem pedał gazu i z przyjemnością wciągnąłem w płuca dużo czystsze powietrze. Z prawej i lewej strony ciągnęło się najwięk­sze, jakie widziałem w życiu, pole kukurydzy, poprzeci­nane tylko co kilkaset metrów drogami. Raz, prawie na horyzoncie, mignął silos, a po chwili nad szosą przeleciał helikopter. Pilot nie wyłączył rozpylacza, musiałem wy­hamować i pozamykać okna, wjechałem w lekką mgiełkę i włączyłem wycieraczki. Gdy po prawej zobaczyłem motostację na wszelki wypadek zjechałem w odnogę i prze­jechałem tunel myjni. Minęła godzina od rozmowy z Pymą Gardenius, zanim dotarłem do rozległego elegan­ckiego osiedla i znalazłem jej dom na rogu dwóch uliczek porośniętych gęstymi krzewami serpium. Gdy wyszedłem z samochodu, stała już na małym ganku i czekała z ręką na klamce. Zatrzymałem się przed schodkami. Chwilę oglądaliśmy siebie nawzajem, ja miałem najlepszy widok na jej szczupłe, długie nogi i niespecjalnie zajmowałem się resztą. Ona musiała dobrze obejrzeć moją łysinkę na czubku głowy, a więc zaprezentowaliśmy się z zupełnie różnych stron. Chyba zaakceptowała mnie, bo powiedzia­ła:

– Może wejdziemy?- ruszyła przodem, dzięki cze­mu mogłem jeszcze raz obejrzeć jej figurę, tym razem z tyłu i ponownie uznałem, że stwórca nie ma tu już nic do roboty. Weszliśmy do dużego livingu z olbrzymim te­lewizorem na całą ścianę. Półokrągła kanapa ze stolikiem w środku i kilka lekkich krzesełek poustawianych tu i tam dopełniała umeblowania. Jednej ściany nie było, wcho­dziło się przez nią do kolorowego ogrodu, może zbyt pstrego jak na mój gust, ale nie czułbym się źle na leżaku z widokiem na całą masę kwitnących kwiatów. Pyma wskazała ręką kanapę, a sama wyszła na chwilę. Gdy wróciła, miała na sobie inną sukienkę, dłuższą i bardziej stonowaną. Przechodząc obok telewizora wzięła do ręki sterownik i usiadła naprzeciwko mnie. Wcisnęła dwa kla­wisze, na kolorowy widoczek z ogrodu nasunęła się błysz­cząca szyba, a z drugiej strony, chyba z kuchni, wtoczył się spory barek i zatrzymał obok Pymy. Szyba miała kilka zamocowanych na ramie minigeneratorów drgań wyklu­czających podsłuch laserem, a barek mógłby obsłużyć przyjęcie z wolnym wstępem w Parku Napoleona. Wyglą­dało, że dziennikarze zarabiają u nas więcej niż detekty­wi. Otworzyłem usta, ale nie zdążyłem wydać dźwięku.

– To Peter. Jesteśmy bogaci, więc kupował każdą za­bawkę jaka pokazała się na rynku. Mamy dom, w którym wszystko się porusza i pozornie ułatwia życie, a kupował­by następne gadgety, gdyby żył. Na pewno spędziłby go­dzinę przy pana wozie – sięgnęła do dolnej części bufetu i wyjęła dwie wysokie szklanki.

– Chyba nawet dłużej. Ten wóz ma parę ciekawych drobiazgów, to niezbędne w mojej pracy – delikatnie przypomniałem jej o celu wizyty.

– To jasne. Martini? – podniosła butelkę i spojrzała na mnie pytająco.

– I parę kropel rumu, dziękuję – zatrzymałem ją, bo lała bez umiaru. Sobie nalała dwie trzecie Campari i do­pełniła wódką. Stęknąłem w duchu.

– Chcę, żeby pan wyjaśnił sprawę śmierci Petera – powiedziała i odstawiła niespodziewanie szklankę na stół.

– A co w niej jest niejasnego? – sięgnąłem do ter­mosu z lodem i nacisnąłem dwa razy przycisk. Cztery małe kosteczki lodu wyskoczyły ze szczeliny i wpadły do podstawionej szklaneczki.

– Wszystko. Nie wierzę w ten jednorazowy immuni­tet! – powiedziała zdecydowanie, choć wydawało mi się, że słowo immunitet sprawiło jej trochę kłopotu. Mnie też drętwieją wargi po kilku głębszych.

-. Według specjalistów jest to możliwe – powiedzia­łem wolno.

– Podobno. Ale wiem, że Peter był bardzo ostrożny i te jego szczepienia znowu poprzedzone były wieloma badaniami. Nie wiem dokładnie jakie to były testy, Peter nie zwierzał mi się ze wszystkich swoich spraw. Nie ma co się czarować, dawno już nasze uczucia spłowiały i wy­blakły, ale wiem, że jeździł kilka razy do miasta właśnie po to, by się wszechstronnie zbadać.

– A kto i po co miałby go zabić? Można? – wyjąłem papierosy.

Skinęła głową.

– Niech pan mnie też poczęstuje.

Wyciągnąłem ku niej paczkę i podałem ogień. Zapali­łem .sam i czekałem na odpowiedź.

– Peter wpadł na trop jakiejś afery związanej z Do­naldem Inglehardtem.

Wyciągnąłem wargi i cmoknąłem.

– Przemysł papierniczy, przeróbka celulozy, paręnaście platform wiertniczych. W sumie pół miliarda dolarów.