29,99 zł
60-letnia Frances Price jest w rozpaczy. Miała prowadzić dostatnie i wygodne życie na Manhattanie do końca swych dni, ale sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem. Resztki pokaźnego spadku po nieżyjącym od 12 lat mężu i towarzystwo pozbawionego ambicji syna Malcolma nie wróżą niczego dobrego. Wyjście jest jedno - Paryż. Wraz z kotem, który może uosabiać zmarłego męża, ruszają w szaleńczą podróż ku autodestrukcji.
Surrealistyczna i zabawna opowieść o wyższych sferach i ciepła historia o relacji matki z synem.
Patrick deWitt napisał scenariusz ekranizacji z Michelle Pfeiffer i Lucasem Hedgesem w rolach głównych. Film jest dostępny na platformach VOD.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 236
Dla Rachel
Ach, niepokonana przeszłość!
Oscar Levant
Nowy Jork
1
– Wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć – powiedziała Frances Price.
Była majętną, przykuwającą wzrok sześćdziesięciopięcioletnią kobietą i właśnie wsuwała dłonie w czarne rękawiczki z cielęcej skóry, stojąc na schodach kamienicy w nowojorskiej Upper East Side. Jej syn, Malcolm, lat trzydzieści dwa, o wyglądzie melancholijnego abnegata, stał obok. Była późna jesień, zmierzch; w oknach kamienicy paliło się światło, a w powietrzu niosły się dźwięki fortepianu – odbywało się tam właśnie eleganckie przyjęcie. Frances wyjaśniała powody swojego przedwczesnego wyjścia gospodyni imprezy, podobnie majętnej, ale nie tak urodziwej jak ona. Nazwisko tej pani nie gra tu roli. Gospodyni była rozżalona.
– Na pewno musi pani już iść? Rzeczywiście jest aż tak źle?
– Zdaniem weterynarza to tylko kwestia czasu – odparła Frances. – Taka szkoda. To był taki cudowny wieczór.
– Naprawdę? – dopytywała gospodyni z nadzieją.
– Taki cudowny wieczór. I tak mi przykro, że musimy już iść. Ale wygląda na to, że sprawa jest rzeczywiście poważna, a cóż można w takiej sytuacji zrobić?
Gospodyni przez chwilę zastanawiała się, co odpowiedzieć.
– Nic – odrzekła w końcu.
Zapadła cisza; ku przerażeniu Frances gospodyni rzuciła się do przodu i przylgnęła do niej.
– Zawsze tak panią podziwiałam – szepnęła.
– Malcolm – powiedziała Frances.
– Właściwie to się pani trochę boję. Czy to bardzo głupie z mojej strony?
– Malcolm, Malcolm.
Malcolm zobaczył, że gospodyni jest skłonna do ustępstw; odkleił ją od matki, a następnie chwycił jej dłoń i solidnie nią potrząsnął. Patrzyła ze zdumieniem, jak jej ręka porusza się w górę i w dół. Wypiła o dwa drinki za dużo, a w żołądku nie miała nic poza lepkim pasztetem. Wróciła do domu, a Malcolm sprowadził Frances schodami na chodnik. Minęli czekającą na nich limuzynę i przysiedli na ławce dwadzieścia metrów od kamienicy. Nie było żadnej naglącej sprawy, żadnego weterynarza, a kot – to wiekowe kuriozum nazywane Małym Frankiem – nie czuł się źle i nie wyglądał na chorego.
Frances zapaliła papierosa swoją złotą zapalniczką. Tę lubiła najbardziej, ze względu na jej miły ciężar i eleganckie pstryknięcie w momencie zapłonu. Wycelowała rozżarzony czubek papierosa w gospodynię, teraz widoczną w oknie na piętrze, gdzie rozmawiała z jednym z gości. Frances pokręciła głową.
– Stara nudziara.
Malcolm przyglądał się oprawionemu w ramki zdjęciu, które ukradł z sypialni gospodyni.
– Po prostu jest pijana. Miejmy nadzieję, że rano już nic nie będzie pamiętać.
– Jak będzie, to wyśle kwiaty.
Frances chwyciła zdjęcie, niedawno zrobiony portret studyjny gospodyni. Miała na nim głowę przechyloną do tyłu i otwarte usta, a w jej oczach malowała się szaleńcza radość. Frances przeciągnęła palcem po krawędzi ozdobnej ramki.
– Jadeit?
– Chyba tak – odparł Malcolm.
– Bardzo piękny – stwierdziła i oddała zdjęcie Malcolmowi.
Otworzył ramkę, wyciągnął fotografię, złożył ją starannie na czworo i wyrzucił do stojącego przy ławce kosza. Ramkę włożył do kieszeni płaszcza i dalej obserwował przyjęcie, wskazując na mężczyznę w średnim wieku, którego wyraźnie zaokrąglony brzuch opinał jedwabny pas.
– To jakiś ambasador.
– Tak, a gdyby te epolety umiały mówić...
– Rozmawiałaś z jego żoną?
Frances kiwnęła głową.
– Zęby mężczyzny w ustach dziecka. Aż się musiałam odwrócić. – Pstryknięciem wyrzuciła papierosa na ulicę.
– A teraz co znowu? – zapytał Malcolm.
Podszedł do nich włóczęga. Oczy mu się świeciły od alkoholu. Zapytał radośnie:
– Poratują państwo drobniakami?
Malcolm już się nachylał, żeby go odpędzić, ale Frances złapała go za ramię.
– Może i tak – powiedziała. – Ale czy możemy wiedzieć, po co panu te pieniądze?
– Oj, wiecie państwo. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Jakoś trzeba żyć.
– Może pan powiedzieć konkretniej?
– Pewnie bym się napił wina, jak już państwo chcą wiedzieć.
Kołysał się w miejscu, a Frances zapytała go konspiracyjnym szeptem:
– A czy to możliwe, że już pan tej nocy coś wypił?
– Trochę już sobie przepłukałem rury – przyznał.
– A co to znaczy?
– To znaczy, że już trochę wypiłem, a teraz myślę, czy by nie wypić więcej.
Frances spodobała się ta odpowiedź.
– Jak się pan nazywa?
– Dan.
– A mogę panu mówić Daniel?
– Jeśli pani chce.
– Jakie jest twoje ulubione wino, Danielu?
– Wypiję wszystko, co jest w płynie, proszę pani. Ale lubię Trzy Róże.
– A ile kosztuje butelka tych Trzech Róż?
– Butelka za pięć dolarów, a galon za osiem. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że galon to dobry wybór dla oszczędnego konsumenta.
– A ile byś kupił, gdybym ci dała dwadzieścia dolarów?
– Dwadzieścia dolarów... – powiedział Dan i wypuścił z siebie świszczący podmuch suchego powietrza. – Za dwadzieścia dolarów mógłbym sobie kupić dwa galony Trzech Róż i kiełbaskę. – Poklepał się po kieszeni swojej wojskowej kurtki. – Papierosy już mam.
– Czyli za dwadzieścia mógłbyś się nieźle ustawić.
– Oj, tak.
– A gdzie byś to wszystko zaniósł? Do swojego pokoju?
Dan zmrużył oczy. Układał sobie cały scenariusz w myślach.
– Kiełbaskę bym zjadł na miejscu. Wino i papierosy bym zabrał do parku. Tam zwykle śpię, w parku.
– A gdzie w tym parku?
– Pod krzakiem.
– Pod jakimś konkretnym krzakiem?
– Krzak to krzak, co za różnica?
Frances uśmiechnęła się słodko do Dana.
– No dobrze – powiedziała. – Więc leżałbyś sobie pod tym krzakiem w parku, palił swoje papierosy i pił swoje czerwone wino.
– Tak.
– I patrzył na gwiazdy.
– Czemu nie.
Frances zapytała:
– Naprawdę wypiłbyś dwa galony w jedną noc?
– Tak, tak, spokojnie.
– A rano nie czułbyś się paskudnie?
– Po to jest rano, proszę pani.
W tym momencie nie żartował i Frances pomyślała, że poranki Dana są pewnie tak paskudne, że nie jest w stanie ich sobie wyobrazić. Była już wystarczająco poruszona, więc otworzyła torebkę i wyłowiła z niej dwudziestodolarówkę.
Dan wziął banknot, przeszedł go dreszcz, ukłonił się, a następnie oddalił krokiem, który wyglądał na boleśnie energiczny. Podszedł do nich policjant, który patrzył za odchodzącym Danem z miną niewróżącą niczego dobrego.
– Mam nadzieję, że ten gość nie sprawiał państwu żadnych kłopotów?
– Kto, Daniel? – zapytała Frances. – Gdzież tam. To nasz stary znajomy.
– Wyglądało, jakby próbował od państwa wyciągnąć pieniądze.
Frances spojrzała na niego lodowato.
– Spłacałam mu dług. Powinnam była to zrobić już dawno temu, ale Dan cierpliwie czekał. Dziękuję Bogu, że są na świecie tacy ludzie. Nie żeby to była pańska sprawa...
Podniosła zapalniczkę: pstryk! Płomień, niski i błękitny, stanął między nimi, jakby wyznaczał jakąś granicę. Policjant poczuł się nagle osamotniony i oddalił się, zadając sam sobie żałosne, małostkowe pytania. Frances odwróciła się do Malcolma i klasnęła w dłonie: zadanie wykonane. Nie lubili policjantów; nie lubili przedstawicieli jakiejkolwiek władzy.
– Już ci wystarczy? – zapytał Malcolm.
– Już – odparła Frances.
Kiedy szli do samochodu, chwyciła Malcolma pod ramię gestem kochającej istoty.
– Do domu – powiedziała kierowcy.
Ich imponujące wielopoziomowe mieszkanie było pogrążone w półmroku i przypominało muzeum w godzinach zamknięcia. Kucharz zostawił im mięso w piekarniku. Malcolm wyłożył dwie porcje na talerze i jedli w milczeniu, co nie było normą, ale teraz oboje błądzili myślami wokół własnych nieszczęść. Malcolm martwił się o Susan, swoją narzeczoną. Nie widział jej od kilku dni, a kiedy ostatni raz rozmawiali, określiła go pewnym niegrzecznym, wulgarnym słowem. Obawy Frances były natury egzystencjalnej; od niedawna grzęzła w niepokoju, jak człowiek stojący plecami do oceanu. Mały Frank, tak posunięty w latach, że już zniedołężniały, wdrapał się na stół i usiadł przed Frances. Wpatrywali się w siebie. Kobieta zapaliła papierosa i wydmuchnęła kotu w pysk chmurę dymu. Wzdrygnął się i wyszedł z pokoju.
Malcolm zapytał:
– A co jest jutro?
– Pan Baker nalega na spotkanie – odpowiedziała Frances.
Baker był ich doradcą finansowym i pełnił funkcję wykonawcy testamentu po śmierci męża Frances, ojca Malcolma, Franklina Price’a.
– Czego chce? – zapytał Malcolm.
– Nie chciał powiedzieć.
Właściwie nie było to kłamstwo – pan Baker nie powiedział wprost, czego miało dotyczyć spotkanie. Ale Frances wiedziała aż za dobrze, o czym chciał z nią porozmawiać. Na samą myśl o tym sposępniała. Pożegnała się i weszła po marmurowych schodach, żeby poszukać ukojenia w wannie wypełnionej po brzegi miniaturowymi perłowymi bąbelkami. Później siedziała na kanapie w łazience w swoim pluszowym szlafroku, włosy miała rozpuszczone, a Mały Frank spał u jej stóp. Rozmawiała przez telefon z Joan.
2
Poznały się pięć dekad wcześniej, na letnim obozie dla dziewcząt w Connecticut. Joan pochodziła z nowobogackiej rodziny i wszyscy byli wstrząśnięci jej brakiem manier oraz niechęcią do pracy nad sobą. Z kolei Frances uznawano tam za najbardziej lubianą dziewczynę; codziennie podejmowano wielkie wysiłki, żeby zdobyć jej przyjaźń. Nudziło ją to i skupiła się na Joan, podziwiając jej niezdarność, jej poobijane kolana i gniewną minę. Pewnego popołudnia w stołówce wszyscy patrzyli, jak Frances na oczach wszystkich dosiadła się do Joan z dwoma kawałkami ciasta czekoladowego. Joan przyglądała się temu deserowi podejrzliwie.
– Co to jest? – spytała.
– Jedno dla ciebie, drugie dla mnie.
– Dlaczego?
– Chyba po prostu chcę być miła. Może już przestaniesz się krzywić i zjesz kawałek?
Frances sama zaczęła jeść, a Joan poszła jej śladem. Niezdarna dziewczyna bardzo się wzruszyła gestem Frances. A kiedy było już po wszystkim, wybiegła ze stołówki, bojąc się, że przez tę dobroć koleżanki zacznie płakać. I rzeczywiście płakała nad jeziorem w głębi lasu, gdzie lądujący nur zostawił ślad na gładkiej srebrzystej powierzchni wody. Tego wieczoru podczas śpiewów przy ognisku Joan usiadła obok Frances, a Frances uśmiechnęła się do niej i dotknęła jej kolana, wprowadzając ją w swoje życie.
To była przyjaźń od pierwszego wejrzenia. Uwielbiały się od samego początku i tak już pozostało. Teraz, tyle lat później, Joan była jedynym człowiekiem, przy którym Frances mogła być sobą. Chociaż to niezbyt dobre sformułowanie, bo nie było przecież tak, że kiedy Joan się pojawiała, Frances nagle odsłaniała swoją drugą naturę. Powiedzmy więc, że w towarzystwie Joan stawała się osobą, którą była tylko z Joan – osobą, którą lubiła się stawać. Joan miała wielu znajomych, ale Frances, poza Malcolmem, miała tylko Joan.
Frances patrzyła przez wysokie okno nad toaletką w czarny sześcian nieba. Przed nosem przeleciał jej zataczający się jak pijak liść.
– Kiedyś kolejne pory roku wypełniały mnie nadzieją – powiedziała Fraces. – Teraz są jak wtargnięcie intruza.
Joan przeglądała w łóżku katalog.
– Chyba ustaliłyśmy, że nie będziemy po nocach rozmawiać o śmierci – przewróciła stronę. – Idzie Boże Narodzenie. Co roku to mówię, ale cholernie trudno ci coś kupić.
– Jestem prosta. Niczego nie chcę.
Frances doszła do przekonania, że dawanie prezentów to grzeczniejsza forma czarnej magii. Kolejny liść przepłynął chybotliwie za oknem i zrobiło się jej zimno. Walczyła z myślami, czy omówić swój problem z Joan, czy nie. Postanowiła już, że to zrobi, kiedy nagle zdarzyło się coś niewyjaśnionego – smukła czarna jaszczurka, mierząca dziesięć centymetrów od czubka nosa do końca ogona, wystrzeliła zza toalety i przemknęła po jej bosych stopach, po czym zniknęła w sypialni. Frances odłożyła słuchawkę, przeszła przez pokój i zamknęła drzwi, żeby mieć spokój. Wróciła do telefonu, podniosła słuchawkę i zadzwoniła do Malcolma, który leżał w łóżku w jednym z położonych dalej pokojów, gapiąc się na swój telefon i zastanawiając się nad tym, czemu Susan do niego nie dzwoni, ale również nad tym, czemu on nie dzwoni do Susan. Na dźwięk dzwonka podskoczył.
– Malcom – szepnęła Frances.
– O, cześć. Tęskniłaś za mną czy co?
– Posłuchaj. Po mojej sypialni biega jaszczurka i chcę, żebyś tu przyszedł i coś na to poradził.
– Jaszczurka? Jak to się stało?
– Nie rozumiem pytania. Sama tu weszła.
– Chcesz, żebym przyszedł?
– Tak, chcę. I chcę, żebyś ty chciał.
– W takim razie przyjdę – powiedział Malcolm.
Chwilę później wszedł do sypialni Frances. Mówiła zza drzwi łazienki:
– Widzisz ją?
– Nie.
– Potup trochę.
Malcolm tupał po pokoju, ale jaszczurka nie dawała znaku życia. Wiedząc, że jego matkę zadowoli tylko niepodważalny dowód śmierci albo odejścia gada, obmyślił plan, który miał ją uspokoić. Otworzył okno i chwilę odczekał.
– Możesz już wyjść – powiedział. – Poszła sobie.
W drzwiach pojawiła się głowa Frances.
– Gdzie sobie poszła?
– Tam, gdzie chodzą sobie jaszczurki. Nie nam to wiedzieć.
Przekradła się przez dywan i stanęła obok syna. Malcom wyjaśnił, dlaczego okno jest otwarte, a ona zapytała:
– Widziałeś, jak wybiega?
– Popędziła sprintem.
– Dobry jesteś – powiedziała, ściskając jego ramię.
– To nic takiego.
– Dobry i sprytny.
Właśnie w tym momencie jaszczurka wyszła spod łóżka Frances i ruszyła w ich stronę zygzakiem, robiąc od czasu do czasu krótkie postoje. Zatrzymała się u ich stóp, wykonując poważnie wyglądające pompki, a Frances wróciła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.
– Gdybyś mógł spakować mi walizkę – poprosiła. – Sobie też. Spotkamy się za kwadrans na dole.
Zrobił, co poleciła, i wkrótce zastał ją w holu. Objaśniała portierowi kwestię jaszczurki. Miała spięte włosy i lekki róż na policzkach; na piżamę założyła długi wełniany płaszcz w czarno-czerwoną kratę, a na nogi baletki. Chwyciła walizkę i wyszła z budynku. Malcolm ruszył za nią. Zameldowali się w The Four Seasons i udali się na spoczynek, każde w swoim apartamencie.
Frances zamówiła do pokoju dwa kieliszki martini. Kiedy się pojawiły, postawiła je na nocnym stoliku, podziwiając przez chwilę ich bliźniaczość, a następnie wypiła ich zawartość. Nie napiła się przed snem wody, więc przez całą noc męczyły ją wyschnięte z pragnienia wizje: uciekała przed nią soczysta śliwka, przekazywana z ręki do ręki w jakimś gęsto zaludnionym sennym krajobrazie przypominającym targowisko pod gołym niebem. Kiedy się obudziła, znowu wezwała obsługę, żądając tego, czego nie była w stanie zdobyć we śnie. Śliwkę dostarczono na ciężkiej ozdobnej tacy. Frances usiadła na środku swojego zbyt dużego, oświetlonego promieniami słońca łóżka i zjadła ją, oczekując chwili przyjemności. Jednak śliwka była przesuszona, nie miała w sobie ani krztyny magii i nijak nie złagodziła (nie mówiąc już o przezwyciężeniu) jej głęboko zakorzenionych trudności. Nie było to przyjemne, ale nie było też zaskakujące i Fraces nie pozwoliła, by niedostatki owocu wpłynęły na jej nastrój. Zebrała się w sobie i zadzwoniła do pana Bakera, który na szczęście nie mógł odebrać telefonu. Zostawiła mu kłamliwą, ale wiarygodną wiadomość, wyjaśniając, że jest niedysponowana, więc nie będzie w stanie się z nim spotkać w wyznaczonym dniu.
Kiedy Malcolm i Frances wrócili wczesnym popołudniem do domu, portier przekazał im przyniesiony przez kuriera list oraz niepoprawnie olbrzymi bukiet kwiatów. Frances je powąchała i zapytała:
– Kto umarł, jaki miał cel w życiu i czy udało mu się zrealizować swój potencjał?
Portier nie zaryzykował odpowiedzi. Przy Frances czuł się nieswojo; wydawało mu się, że jest z nią coś mocno nie tak.
– Jakieś wiadomości o jaszczurce? – zapytała.
– Tak, pani Price. Już po wszystkim.
– Zabiłeś ją?
– Tak.
– Osobiście?
– Osobiście ją zabiłem.
– A w jaki sposób ją zabiłeś?
– Zabiłem za pomocą stopy. Mam jaszczurkę w pudełku, gdyby chciała pani spojrzeć.
– Odpuszczę sobie, z podziękowaniem i wyrazami ubolewania. Malcolmie, weźmiesz kwiaty, proszę?
List był od pana Bakera. Frances przeczytała go, kiedy czekała z Malcolmem na windę: „Frances, dość tego. Czas już dawno minął i dobrze o tym wiesz. Będę w Grotto jutro o 15. Z większym problemem nic się nie da zrobić, ale możemy podjąć działania, które uproszczą przejście do następnego etapu”.
Frances żachnęła się; ostatnie słowa były skrajnie nietaktownym aktem przemocy.
Bukiet zasłaniał głowę i ramiona Malcolma. Jego głos dobiegał zza kwiatów:
– Co tam piszą?
– Nic – odparła Frances.
– Od kogo to?
– Od nikogo, nic.
Przyjechała winda i Frances wybrała penthouse. Kiedy już ruszyli, odszukała dołączoną do bukietu kartkę. Była od gospodyni przyjęcia z poprzedniego wieczoru. Frances odczytała ją na głos:
– „Jak cudownie było spojrzeć na drugi koniec pokoju i dostrzec Panią stojącą tam ze swoim synem i swoim papierosem. Mam cały skarbiec przyjaciół, ale jestem w stanie rozpoznać w nim najwspanialszy klejnot. Pozostaję z wyrazami podziwu i oddania”.
Frances nie skomentowała tych słów, ale kiedy weszła do mieszkania, uwolniła Malcolma od bukietu. Zaniosła kwiaty do kuchni i wepchnęła je do zsypu. Połączenie nietaktownej szczerości w przyniesionym przez kuriera liście z bezdenną głupotą tekstu kartki sprawiało, że nic nie mogło jej już pocieszyć.
Czasem świat naprawiał swój bieg, wiedziała to przecież, bo już tyle razy się to jej zdarzało. Ale intuicyjnie pojmowała, że tym razem tak nie będzie.