Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najsłynniejsze opowiadania legendarnej argentyńskiej pisarki.
Magia codzienności i niesamowitość. Niezwykłość kryjąca się w tym, co zwyczajne.
Kolejny tom serii „Inne Konstelacje” – lektur, które ukształtowały wyobraźnię Olgi Tokarczuk.
Czym jest szaleństwo, czym normalność? Kto jest ofiarą, a kto katem? Dla Silviny Ocampo odpowiedź nigdy nie jest jednoznaczna.
Furia i inne opowiadania to zebrane w jednym tomie najwybitniejsze utwory Silviny Ocampo, argentyńskiej pisarki, żony Adolfa Bioy Casaresa, przyjaciółki Jorgego Luisa Borgesa. Nie było jej dane – tak jak innym pisarkom w tych latach, ze względu na płeć – zaistnieć w zbiorowej świadomości czytelników podczas boomu na literaturę iberoamerykańską w latach 60. XX wieku.
Ocampo kreśli mroczne historie na granicy rzeczywistości i fantazmatów, gdzie niewinne na pozór sytuacje przybierają niepokojący kierunek, a ludzie zaczynają dopuszczać do głosu własne demony. Bohaterów tych opowiadań – a są to najczęściej dorośli, dzieci i zwierzęta – łączą wrażliwość, przenikliwość i brutalność. Te cechy znajdują ujście w codziennych rytuałach, które – jeśli spojrzeć głębiej, szerzej, „inaczej” – spowija tajemnicza aura. Co się za nią kryje?
„Borges na końcu krótkiego tekstu z 1950 roku zatytułowanego Mur i książki przedstawił ars poetica Ocampo (oraz własną) w formie następującego manifestu: «Muzyka, poczucie szczęścia, mitologia, twarze naznaczone czasem, pewne zmierzchy i pewne miejsca chcą nam coś powiedzieć lub powiedziały nam coś, czego nie powinnyśmy byli stracić, lub coś nam powiedzą; sama zapowiedź jakiegoś objawienia, które się nie pojawia, jest być może faktem estetycznym». Wszystkie opowiadania Ocampo są o czymś, co przeoczyliśmy, choć nie powinnyśmy byli przeoczyć”.
Fragment posłowia Alberta Manguela
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Złoty zając
Było głębokie popołudnie i słońce oświetlało go blaskiem przypominającym stosy ofiarne z kart świętej historii. Nie wszystkie zające są takie same, Jacinto, i to nie jego sierść, możesz mi wierzyć, wyróżniała go na tle innych zwierząt tego gatunku, ani nie jego tatarskie oczy, ani kapryśna linia uszu; było to coś, co daleko wykraczało poza to, co my, ludzie, nazywamy osobowością. Niezliczone transmigracje jego duszy nauczyły go, jak stawać się niewidzialnym lub widocznym w odpowiednich momentach wskazywanych przez Boga bądź niektóre co śmielsze anioły. W południe przystawał zawsze na pięć minut w tym samym miejscu na polu; nasłuchiwał postawionymi na sztorc uszami.
Ogłuszający huk wodospadu płoszący ptaki i trzask pożaru trawiącego las, który wprawia w przerażenie nawet nieulękłe stworzenia – nawet od tego nie drgnęłaby mu powieka; swobodny hałas świata, jaki pamiętał, pełnego prehistorycznych zwierząt, świątyń przypominających uschłe drzewa, wojen, których cele wojownicy osiągali wtedy, kiedy te zdążyły się już zmienić, wszystko to sprawiało, że był bardziej kapryśny i bystry. Pewnego dnia przystanął jak zawsze, o godzinie, w której słońce świeci prosto na drzewa, nie pozwalając im rzucać cienia, i usłyszał szczekanie, ale nie jednego psa, tylko wielu; pędziły jak szalone przez pole.
Zając krótkim susem przeskoczył ścieżkę i puścił się biegiem; psy biegły za nim chaotycznie.
– Dokąd zmierzamy? – krzyknął zając drżącym jak błyskawica głosem.
– Do kresu twojego życia – odpowiadały psy psimi głosami.
To nie jest opowiastka dla dzieci, Jacinto; być może pod wpływem Jorgego Alberta Orellany, który ma siedem lat i zawsze domaga się ode mnie bajek, przywołuję tu słowa psów i zająca, które mają uwodzicielską moc. Wiemy, że zając może być wspólnikiem Boga i aniołów, o ile zachowuje milczenie wobec milczących rozmówców.
Psy nie były złe, ale przysięgły, że dopadną zająca, żeby go zabić. Zając wbiegł do lasu, gdzie hałaśliwie chrzęściły liście; przeciął łąkę, na której delikatnie kołysała się trawa; śmignął przez ogród, gdzie stały cztery posągi wyobrażające pory roku, a następnie przez pełne kwiatów patio, na którym za stołem siedziało kilka osób popijających kawę. Panie odstawiły filiżanki, żeby przyjrzeć się szaleńczemu pościgowi, który porwał za sobą obrus, pomarańcze, winne grona, śliwki, butelki wina. Na pierwszym miejscu był zając, lekki niczym strzała; na drugim pies bezwłosej rasy argentyńskiej; na trzecim czarny dog niemiecki; na czwartym masywny dog w cętki; na piątym owczarek; na końcu chart. Stado psów obiegło patio pięć razy, tratując kwiaty. Za drugim okrążeniem zając zajmował drugie miejsce, a chart pozostawał na końcu. Za trzecim zając był już trzeci. Pościg wokół patia trwał; zwierzęta zrobiły jeszcze dwa okrążenia, aż w końcu zając znalazł się na ostatniej pozycji. Psy biegły z językami na wierzchu i wpółprzymkniętymi ślepiami. Teraz zaczęły zataczać kręgi, które powiększały się albo zmniejszały, w zależności od tego, czy tempo, rosło czy malało. Czarny dog zdążył nawet capnąć ciasto, czy co tam leżało, które trzymał w pysku aż do końca gonitwy.
Zając wołał:
– Nie pędźcie tak, nie pędźcie. To ma być spacer.
Nikt go jednak nie słyszał, bo jego głos był niczym głos wiatru.
Psy biegły tak długo, aż w końcu padły bez sił, ledwie żywe, z jęzorami na wierzchu; wyglądały te ich języki jak czerwone szmaty. Zając z błyskawiczną słodyczą podszedł do nich, trzymając w pyszczku wilgotne liście koniczyny i położył po jednym z nich na psich pyskach. Wtedy psy wróciły do siebie.
– Kto nam zwilżył czoła? – zapytał największy z psów. – I dlaczego nie dał nam pić?
– Kto nas połaskotał wąsami? – odezwał się najmniejszy z psów. – Wydawało mi się, że to muchy.
– Kto nas polizał po uszach? – zapytał z drżeniem najchudszy z psów.
– Kto nam uratował życie? – wykrzyknął zając, rozglądając się na boki.
– Coś się zmieniło – stwierdził pies w cętki, delikatnie kąsając sobie łapę.
– Wydaje się, jakby nas przybyło.
– Może to przez to, że czuć nas zającem – stwierdził pies rasy argentyńskiej, drapiąc się w ucho. – To nie pierwszy raz.
Zając siedział wśród swoich wrogów. Przyjął psią postawę. W pewnej chwili sam zwątpił, czy jest psem, czy zającem.
– Kim to jest ten, co tak na nas patrzy? – zapytał czarny dog, unosząc jedno ucho.
– To nikt od nas – stwierdził pies rasy argentyńskiej, ziewając.
– Jak by nie było, jestem zbyt zmęczony, żeby się na tym skupiać – westchnął cętkowany dog.
Nagle rozległy się głosy przywołujące psy.
– Dragón, Sombra, Ajaks, Lurón, Señor, Ajaks.
Psy popędziły w tamtą stronę, a zając trwał jeszcze przez chwilę w bezruchu, sam, pośrodku pola. Trzy czy cztery razy poruszył nosem, jakby wywęszył jakiś afrodyzjakalny zapach. Wołał go Bóg, albo coś do Boga podobnego, i zając, być może zdradziwszy w ten sposób swoją nieśmiertelność, skoczył i uciekł.
Kontynuacja
Na regale w sypialni znajdziesz podręcznik medyczny, jedwabną chusteczkę i pieniądze, które mi pożyczyłeś. Nie rozmawiaj o mnie z moją matką. Nie rozmawiaj o mnie z Hernánem, nie zapominaj, że ma dwanaście lat i że moje zachowanie wprawiło go w wielkie osłupienie. Podarowuję ci nóż do papieru leżący na stoliku nocnym, obok popielniczki; zawinęłam go w gazetę. Nie podobał ci się, bo nie podobają ci się rzeczy, które nie należą do ciebie. Wolisz swój scyzoryk.
Wyjeżdżam z tego kraju na zawsze. Moje zachowanie pewnie wydało ci się dziwne, nawet absurdalne, może nawet dalej będzie ci się takim jawić, kiedy już przeczytasz te moje wyjaśnienia. Nieważne, nic nie jest teraz dla mnie ważne. Wierność wyrobiła we mnie pewne subtelne nawyki, ich ostatnim objawem jest choćby moje pragnienie, by wytłumaczyć ci na tych stronach owe liczne, acz tak trudne do objaśnienia sprawy. Czuję się jak ci leniwi uczniowie, którzy niespecjalnie przykładają się do zawiłych i pełnych niewybaczalnych błędów wypracowań. Nigdy specjalnie nie interesowały cię moje literackie ciągoty, tak jak ja nie zajmowałam się twoimi sprawami zawodowymi. Dobrze wiesz, jakie mam zdanie na temat twoich kolegów, nawet jeśli są uczciwi i oddani. Brzydziły mnie wasze spotkania, wasze obsceniczne rozmowy. Zarzucasz mi, że jestem wymagająca. Przyznaję, że w pewnych aspektach górowałeś nad nimi, na przykład byłeś zawsze wrażliwszy; a jednak dobrze wiesz, że ta twoja cnota nawet w najmniejszym stopniu nie spełniała moich wymagań; nawet jeśli miałam cię za lepszego od tamtych, nie powinieneś tego uznawać za komplement. Przez mój sposób myślenia oddalałeś się ode mnie, bo cię rozpraszałam, tak jak literatura oddalała mnie od ciebie. Nawet o kwiatach, nawet o muzyce rozmawialiśmy pełni wzajemnych pretensji. Pamiętasz te ryciny w refektarzu, w którym poznaliśmy nazwy azalii? Pamiętasz Pieśni poważne Brahmsa? Madrygały Monteverdiego? Pamiętasz to wszystko, co budziło w nas niezgodę? Wszystko, nawet to afektowane zdanie, które wypowiedziałeś pewnego dnia w ogrodzie botanicznym: „Nie podobają mi się kwiaty. Teraz rozumiem, że nigdy mi się nie podobały”. W życiu podobały mi się najbardziej problemy, których nie potrafiłam rozwikłać i które ty uważałeś za absurdalne: jak należy pisać, jakim stylem, jakie wybierać tematy. Nigdy jednak nie dochodziłam do satysfakcjonujących wniosków; widziałam za to twoje zadowolenie z wykonanych obowiązków, przydawało ci ono czasem pewnej godności, ulotnej, acz do pozazdroszczenia. Znosiłeś różne braki i przykrości, ale byłeś ode mnie szczęśliwszy. W każdym razie widać było, że emanujesz radością, kiedy przychodziłeś do domu jak spragniony pies, który chce się napić wody. Ja trwałam w wątpliwościach, w braku satysfakcji. Wychodziłam z pracy i ukrywałam się między stronami książki. Podziwiałam najdziwniejszych, najbardziej specyficznych pisarzy. Nic nie wydawało mi się dostatecznie dopracowane, dostatecznie płynne, dostatecznie magiczne; nic nie było dostatecznie błyskotliwe ani dostatecznie spontaniczne; nic dostatecznie wymagające ani dostatecznie wolne.
Opowiedziałam kilkorgu przyjaciołom fabułę, która przyszła mi do głowy, ale po ich minach poznałam, że ani ich nie wzruszyła, ani nie zaciekawiła. Kiedy zaczynałam opowiadać, od razu robiło im się tak gorąco albo zimno, że nie mogli oddychać, niektórzy musieli odebrać pilny telefon, innym się przypominało, że zgubili coś ważnego. Ledwie słuchali, ledwie udawali, że słuchają. Bardziej niż twoja obojętność przykra była dla mnie ich obojętność zawodowa. Z nimi też nie znajdywałam porozumienia.
Jak wymyśliłam tę fabułę? Dlaczego tak przykuła moją uwagę? Nie umiałabym powiedzieć. Wiele razy zaczynałam pisanie. Na początku hamowała mnie niemoc przy nadawaniu postaciom imion. W styczniu, kiedy Elena zasłabła i wracaliśmy z wyspy łódką, która szczęśliwie zawiozła nas prosto do klubu, napisałam pierwsze akapity. Będziesz miał okazję parę z nich przeczytać. Zaczęłam pisać z takim zapałem, że pod koniec tygodnia, kiedy mogliśmy wreszcie spędzać czas tak, jak nam się podobało, i to na wolnym powietrzu, zamiast z wami pływać i wiosłować, chowałam się za kartkami papieru, pogrążona w milczeniu, oddana kwestiom literackim definiującym moje życie. Wy, Elena i ty, patrzyliście na mnie z dystansem, uważaliście, że to nie szaleństwo mnie ogarnia, tylko ja sama uganiam się za nim, by w ten sposób dręczyć bliźnich. Patrzyłeś na mnie z nienawiścią przez kłęby papierosowego dymu, głaszcząc jednocześnie cierpliwego psa, który zawsze na ciebie czekał; liczył na to, że staniesz się jego panem, bo innego nie miał. Zamiast patrzeć na ciebie albo na Elenę, wolałam podziwiać pejzaż. Wielokrotnie pytałeś, czy rysuję, bo ruch mojej głowy, kiedy pisałam, przypominał sposób, w jaki ruszają głową rysownicy. Powiedzieli mi o tym inni; wściekłam się, kiedy powiedziałeś o tym ty. Przez kłęby papierosowego dymu patrzyłeś na mnie z pogardą, ale była to pogarda na siłę. Nie rozumiem, co nas połączyło. Nic, nic, co nie byłoby nieprzyjemne. Moja praca nie budziła w tobie najmniejszego szacunku: powtarzałeś, że należy pracować dla dobra ludzkości, a wszystko, co robiłam, było bezsensowne albo stanowiło godny potępienia sposób „zarabiania pieniędzy”. Zaskakiwał mnie ton twojego głosu, te twoje prostackie słowa. Dobierałeś wyrazy niestarannie i bardzo naiwnie. Wybaczałam ci, bo wiedziałam, że to taki czuły sposób wprawiania mnie w złość. Czasami wierzyłam, że masz rację. Często mi się zdarza, że uznaję rację innych, nawet jeśli jej nie mają.
Jak pewnie pamiętasz, moją opowieść zaczęłam pisać w styczniu. Pewnej nocy, wizualnie najpiękniejszej, jaką widziałam, czekaliśmy aż do piątej nad ranem na twoje urodziny, leżąc na trawie nad rzeką. Patrzyliśmy na wschód słońca. Kiedy opowiadałeś o swoich problemach, prawie cię nie słuchałam. Układałam w głowie zdania i czasami zapisywałam coś w notesie, który dostałam od Eleny. Ponieważ to ty mi je pokazywałeś, nie patrzyłam na gwiazdy tonące w wodzie, kiedy przepływały nią łódki, ani na pierwsze światło brzasku, ani na chmury, które, jak mówiłeś, układały się w kształt olbrzymiego nietoperza. Szukałam samotności. Nie godziłam się, żebyś kierował moją uwagą: chciałam odkryć wszystko na własny rachunek. Fascynowała mnie abstrakcyjna przyjemność konstruowania w umyśle postaci, sytuacji i miejsc zgodnie z ulotnymi kanonami, jakie sobie narzuciłam. Scena ta jednak posłużyła mi za punkt wyjścia do mojej historii. Zawsze z trudem wymyślałam krajobrazy, dlatego ten, na który patrzyłam, posłużył mi za model. O tej samej porze, w podobnym miejscu, Leonardo Moran zaczyna spisywać swoje pożegnanie i wyjaśnia, jak wpadł na pomysł odebrania sobie życia. Jakie motywy stoją za tą decyzją? Nigdy nie zdołałam tego ustalić, bo pisanie o tym wydawało mi się powierzchowne i męczące. Jego największym problemem jest stan ducha. Wiele spraw przeszkadza Moranowi, wiąże go z życiem. Żeby dotrzeć do jego końca, musi sprawić, by wszystkie wydarzenia poukładały się tak, że nic go nie zdoła powstrzymać, żadne uczucie, żadne ludzkie zainteresowanie. Jak się podrze wiele papierów, zgubi wiele przedmiotów i odrzuci wiele uczuć, życie staje się lżejsze. Czerwone płytki na patiu mokre od deszczu już go nie rozczulają, a jeśli nawet, to przyjemnie. Szyby, w których odbija się jesienne niebo, i spękane rzeźby nie posiadają mocy, by go wzruszyć, a jeśli nawet, to jest to wzruszenie zabawne. Ludzie są jak cyfry, odróżniają się od siebie bardzo malowniczo. Żadne nieszczęsne preferencje nie mają już miejsca w jego sercu.
Żyłam we wnętrzu mojej postaci tak, jak dziecko żyje we wnętrzu matki: żywiłam się nią. Możesz mi wierzyć, bardziej przejmowałam się nią niż sobą. Bardziej liczyło się dla mnie to, co przeżywał mój bohater, niż to, co spotykało ciebie i mnie. Kiedy chodziłam ulicami, spodziewałam się, że w każdej chwili mogę się natknąć na niego, a nie na ciebie. Jego włosy, oczy, sposób poruszania się, wszystko to wzbudzało we mnie uczucia. Całując cię, myślałam o jego ustach i zapominałam o twoich. Jeśli jego dłonie przypominały twoje, to tylko w dotyku; kształt miały doskonalszy, odcień odmienny, obrączka, jaką nosił, była taka, jaką miałabym ci ochotę podarować. Moje sny, zamiast wypełniać się obrazami, roiły się od zdań, niestety na jawie zaraz je zapominałam.
Leonardo Moran stracił pracę, próbuje zerwać ostatnie emocjonalne więzi i zadaje pytanie portretowi Úrsuli: Czy starczy mi odwagi, żeby skomplikować nasze losy, namieszać w nich tak bardzo, że moje postępowanie wzbudzi w tobie niechęć, odrzucenie, dystans. Portret odpowiada, jego usta artykułują słowa, które nie wydały mi się wcale śmieszne. Fałszywie wzniosły ton moich zdań tudzież wrażenie, że mogłam popełnić plagiat, skłoniły mnie do zarzucenia opowieści. Być może to życie upomniało się o mnie bardziej stanowczo.
Kiedy chciałam pisać, zawsze coś mi przeszkadzało. Úrsula i Leonardo pogrążali się w zapomnieniu. Zakup pary butów, bałagan w moich książkach, najdalsi znajomi, najzupełniejsze drobiazgi – wszystko to mnie rozpraszało. Życie znów domagało się mojej uwagi za sprawą tej swojej magicznej trywialności, swoich odroczeń i uczuć. Wróciłam do świata, jakbym wychodziła z wilgotnej i ciemnej piwnicy. Chciałam ci wytłumaczyć, że światło mnie zaskakuje: tak bardzo się od niego oddaliłam. Chciałam ci wytłumaczyć, że niebieski spektakl z niebem i glicyniami zadaje mi ból.
Miewałam chwile szczęścia, wierności; nie wiem, czy zbiegały się w czasie z twoimi. Tyle że szczęście stawało się trujące. Jak lichwiarka zliczałam to, co mi dajesz, i to, co daję ci ja, zawsze chciałam wyjść na tym lepiej. Moja miłość zaczęła wykazywać objawy szaleństwa. Miałam powody się zadręczać? Naprawdę mnie zdradziłeś? O takich rzeczach człowiek się dowiaduje, kiedy jest już za późno, kiedy nie jest się już samym sobą. Kochałam cię tak, jakbyś był moją własnością, zapominając, że nikt nigdy do nikogo nie należy, że posiadanie czegoś, czegokolwiek, to próżna udręka. Chciałam ciebie mieć tylko dla siebie, tak jak Leonardo Moran miał Úrsulę. Znienawidziłam tę zazdrosną i roszczeniową krew płynącą w moich żyłach. Przeklinałam hermetyczną twarz dziadka od strony ojca, tę z dagerotypu, bo uznałam go za winnego wszystkich moich grzechów, wszystkich moich błędów. Znienawidziłam cię, bo kochałeś mnie tak normalnie, naturalnie, bez niepokoju, bo interesowałeś się innymi ludźmi. Poprosiłam cię o pewną sumę pieniędzy, wiedząc, że nie jesteś w stanie jej zdobyć, żeby jakaś prozaiczna sprawa skończyła z liryzmem naszych dialogów; równie dobrze mogłabym ci wbić w ciało sztylet albo przypiec powieki rozpalonym do białości żelazem, kiedy spałeś, bo twoja niewinność miała coś ze snu, a moje postępowanie ze zbrodni. Tak jakby ktoś mnie zahipnotyzował, pamiętam, przyszłam do twojego domu pod koniec jakiegoś kwietniowego dnia. Przeszłam przez patio. Pomyślałam, że żaden z moich czynów nie jest zależny od mojej woli. Przez szczelinę w uchylonych drzwiach dojrzałam trzech brodatych mężczyzn za stołem, słuchali urzędnika, który czytał jakiś dokument. Jego wysoki głos rozchodził się po korytarzach. Urzędnik przypominał wyglądem Napoleona. Weszłam do twojego pokoju. Właśnie się ubrałeś. Poprosiłam o pieniądze z gwałtownością, która cię zaskoczyła. Skarżyłam się na twoją obojętność. Powiedziałam ci, że na dnie twojej fałszywie szczodrej duszy musi kryć się jakaś podłość, skoro tak cię obraża ta moja skarga. Przesuwając krzesło, niechcący zepsułeś oparcie, więc zarzuciłam ci, że w najtrudniejszej chwili mojego życia wykazujesz się brutalnością. Udało mi się sprawić, że w oczach błysnęły mi łzy. Powiedziałam ci, że to moje pierwsze łzy. Opowiadałam ci o mojej młodości. Wyraziłam żal, że jesteś ode mnie aż tyle starszy. Uśmiechnąłeś się lekko, z tą lekkością, która tak mi się podobała. Zobaczyłam swoje odbicie w twoim lustrze. Było zimno, a zimno mnie postarza. Trzymałeś kawałek ułamanego oparcia i czułeś się winny. Chciałeś wiedzieć, po co mi te pieniądze. Zacisnęłam zęby, żeby tak wyrazić moją samotność. Ponownie spojrzałam na siebie w twoim lustrze, żeby upewnić się co do własnej obecności. Kiedy wyszłam z twojego pokoju, po mokrych roślinach na patiu poznaliśmy, że osoba, która je podlała, z pewnością nas słyszała. Śmiałam się z twojego czujnego spojrzenia. Sąsiedzi, opinia twoich sąsiadów naprawdę cię martwiła. Wszystko to łączyłeś z wymogami swojej pracy. Na długim korytarzu próbowałeś mnie pocałować, a ja po raz pierwszy wysunęłam się z twoich objęć.
Zacytuję teraz jeden z akapitów z mojego opowiadania, który obudzi twoje wspomnienia niczym nieudana fotografia, taka, co to je człowiek gubi albo drze, albo zachowuje, jeśli widać na niej kogoś już nieżyjącego. Obok przystani rosła wierzba, jej gałęzie opadały na wodę, w której pływały butelki, ryby i gnijące owoce. Úrsula patrzyła na mnie dziwnie i z pretensją. Zbyt dobrze ją znam, by nawet bez patrzenia nie wyczuć ironii, z jaką uśmiechała się przez kłęby dymu. Domy na przeciwległym brzegu miały spuszczone żaluzje. Úrsula powiedziała, żebym popatrzył na gwiazdy, które toną w wodzie, kiedy przepływa po niej jakaś łódka. Było zimno. Świerszcze akompaniowały swoim graniem odbijającej pejzaż wodzie. Jak łatwa wydawała mi się w tej chwili śmierć; być jak z marmuru, jak z kamienia, jak to, co czułem pod moimi bosymi stopami. Jak łatwa, kiedy tylko zapomniało się o więzach łączących mnie z pewnymi osobami.
– Jesteśmy plątaniną sprzeczności, uczuć, przyjaciół i nieporozumień – powtarzała Elena. I, ewidentnie myśląc o mnie, dodawała: – Jesteśmy potworami. Kiedy jestem z tobą, staję się inna, inna, niż kiedy jestem z Amalią czy Diegiem. Jesteśmy także tym, co robią z nas inni ludzie. Nie kochamy ludzi za to, jacy są, tylko za to, że zmuszają nas, byśmy się jacyś stawali.
Często, w nadziei, że wyda się jeszcze okrutniejsza, powtarzała te same zdania, tyle że w zawiłych wariantach. Zaczynałam darzyć ją coraz trudniejszym do okiełznania uczuciem: nienawiścią pomieszaną z lekkim współczuciem. Współczułam jej, bo kochała cię tak samo jak ja. Bardzo szybko zaczęły mi działać na nerwy ta jej obojętność i pozorna słodycz, którymi odpowiadała na twoje skargi, na twoje kłamstwa. Ona gromadziła w sobie pretensje, a te otaczały ją niczym owe okropne koty, które tak uwielbia. Łatwo było znaleźć się w takim stanie, jeśli milcząco tolerowało się moje zachowanie. Nikt nigdy z większą siłą nie niszczył uczucia. Nikt nigdy nie poddawał się dystansowaniu tak potulnie jak Elena, nawet ty. Myślę, że naprawdę zbliżyła się do ciebie, kiedy zaczęła mnie nienawidzić; takie mam teraz podejrzenia. Wcześniej wszystko to było zabawą. Ja pozwalałam się wam spotykać. Zawsze zostawiałam was samych, kiedy nasze kłótnie osiągały dramatyczny finał. Musiałam pozbyć się wszystkiego, co wzbogacało moje życie, żeby bezkarnie, naturalnie dojść do samobójstwa. Ciągle było jeszcze mnóstwo rzeczy i zawsze uważałam za bardzo cenną tę jedyną, ostatnią, jaka mi została. Z Eleną łączyło mnie coś w rodzaju czułości: miłość, tak jak nienawiść, nie zawsze jest doskonała. Byłam wobec niej jeszcze bardziej bezlitosna niż wobec ciebie. Kiedyś u niej w domu, w rozmowie z rodziną, wyjawiłam jej najintymniejsze sekrety. Śmiałam się z niej, kiedy spiekła raka, upokarzałam ją. Obdarta z tajemnic ledwie istniała. Na chłodno wysłuchałam jej obelg i nie odpowiedziałam na list, w którym domagała się wyjaśnień. Okryłam się wstydem. Wywołałam pospolite słowa z ust mojego ojca, słowa, których mi nie wybaczył; wywnioskowałam z nich, że wolałby mnie oglądać w grobie, pod kłamliwym epitafium wyrażającym żal z powodu mej przedwczesnej śmierci. Straciłam pracę, zmarnowałam studia, sprzedałam część z jego najlepszych książek, za to mnie przeklął. Nie będę ci nawet opowiadać o tym, jakie miałam przejścia w pracy. Pewnie dotrą do ciebie plotki. Wiele osób przestało mi mówić „dzień dobry”. L.S. nie chciał mnie przyjąć u siebie w domu.
Zamknęłam się na trzy dni w pokoju. Nikt do mnie nie przyszedł, nikt nie próbował się ze mną zobaczyć. Zbliżała się chwila wyzwolenia. Bezkarnie mogłam odebrać sobie życie. Kiedy Hernán wszedł do mojego pokoju, przez moment sądziłam, że cały plan właśnie się wali. Nieśmiało dwa razy zapukał do drzwi. Przyniósł mi tytkę z cukierkami. Siedziałam przy stole pogrążona w przypadkowej lekturze książki i nawet nie podniosłam wzroku, dopóki nie wypowiedział mojego imienia, wyciągając dłoń zaplamioną atramentem. Patrząc na dłonie, w których zawsze skupiał się jego wstyd, powiedziałam mu, żeby się nie fatygował. Zaprotestował, ale widząc mój upór, cofnął się o parę kroków; był na krawędzi płaczu; ja się śmiałam, śmiałam diabolicznie, śmiechem, który dziecku może się wydać diaboliczny. Zapytał, dlaczego się śmieję, a ja odparłam, że śmieję się z niego, z jego dłoni. Cisnął tytką na podłogę; jego oczy rozbłysnęły, wymamrotał coś, ale nie zrozumiałam.
– Rozbeczysz się? – zapytałam. – To by było jeszcze śmieszniejsze.
Teraz już znienawidził mnie na zawsze. Z bardzo bladą twarzą wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi.
Wyszłam z domu. To pogarda, nie nienawiść, ciążyła teraz na mnie, nadawała mojemu zdecydowaniu czystość. Kiedy znalazłam się na ulicy, wypełnił mnie ogromny spokój. Usiadłam na ławce na placu. Wyjęłam z kieszeni kilka kartek i przeczytałam: Ujrzałem nowy, jasny świat, świat, w którym nie muszę tracić niczego, prócz pragnienia samobójczej śmierci, ono jednak już odeszło. Więcej mnie nie zobaczysz. W tej kopercie znajdziesz moją obrączkę, razem z tym przeklętym wisiorkiem w kształcie koniczyny, który nic już dla mnie nie znaczy. Byłaś tym, co najbardziej w życiu kochałem, Úrsulo, i nie wiem, jakich ludzi, jakie rzeczy mógłbym pokochać teraz, kiedy świat stał się dla mnie tym, czym nie był nigdy i czego nigdy się nie spodziewałem: czymś nieskończenie pięknym. Nie wiem, czy finalne zdanie mojej opowieści, które wiedziona kaprysem napisałam jeszcze przed dokończeniem stron początkowych, będzie także pasować do końca mojego życia: Czasami umrzeć to tyle, co wyjechać z danego miejsca, zostawić wszystkie kochane osoby i nawyki. Dlatego też wygnaniec, który nie chce śmierci, cierpi, ale ten, kto śmierci szuka, znajduje to, czego dotąd nie znał: brak bólu w obcym świecie.
Przepisałam kilka akapitów i podarłam kartki. Nie wiem, czy rwąc je, nie zerwałam jakiejś klątwy. To, że nie masz na imię Úrsula, a ja nie nazywam się Leonardo Moran, nawet dziś wydaje mi się niewiarygodne, „bo ten, kto patrzy, przypominać powinien to, na co patrzy, a potem dopiero tę rzecz kontemplować”. Kiedy parę miesięcy temu zarzuciłam pisanie mojej opowieści, nie wróciłam do świata, który wcześniej odepchnęłam, tylko do innego, który stanowił kontynuację mojej fabuły (pełnej niepewności fabuły, którą wciąż poprawiam w ramach mojego życia). Jeśli nie umarłam, nie szukaj mnie, jeśli umarłam – też nie: nigdy nie lubiłam, kiedy patrzyłeś na moją twarz, podczas gdy ja spałam.