Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Artur Baniewicz, Gadzie gody, superNOWA, e-book, Warszawa 2016
Gadzie gody
czyli sagi o czarokrążcy prapoczątek, opowieść o tym, jak młody Debren na praktykę magiczną do wrogiej krainy posłan, oko w oko ze smokiem staje i utraconą cześć dziewiczą przywrócić jest zobowiązany.
Gdy smok pożąda dziewicy, a potężny feudał pragnie zemsty,
gdy ściga cię gwiazda palestry i profesjonalni zabójcy smoków,
a do twej głowy przystawi lufę zdesperowana dziewczyna,
niełatwo o wpis do indeksu.
Debren z Dumayki, siedemnastoletni żak Akademii Magicznej, boleśnie się o tym przekona. Praktyka studencka w zamorskim Anvashu przeradza się w koszmar: po wiekach spokoju okoliczny smok przedstawia miastu propozycję nie do odrzucenia. Opozycja sabotuje ugodowe plany burmistrza, a zabiegający o kontrakt smokobójcy widzą w Debrenie konkurenta i próbują go zgładzić. Dziewica-niedziewica terroryzuje początkującego czarokrążcę i każe się zaprowadzić do smoczej jaskini. Ich śladem ruszają wozobrońcy, miejskie ladacznice i bezwzględny mecenas. A po drodze czyhają na nich zmutowane potwory. Leśne, wodne i latające.
Chcesz wiedzieć, co czarokrążca porabiał za młodu?
Weź udział w gadzich godach!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 978
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski
ISBN 978-83-7578-138-0
Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.
– Zarooobki dla dziewic! – przebił się przez uliczny gwar basowy okrzyk. – Gooodziwe zarooobki!
Debren potknął się z wrażenia, a potem przyspieszył kroku. Wyobraźnia podsunęła wizję czerwonej latarni, a pod nią rajfura, który w biały dzień, korzystając z feudalnej anarchii, sterczy na ganku i przeprowadza nabór pracownic. Małe Trickley w zachodnim Anvashu to oczywiście nie depholska Gaga, sławna całą ogromną dzielnicą zamtuzów – ale przecież był na Wschodzie! W świecie murowanych chałup, kramów zawalonych towarami, rycerzy jawnie noszących herby, niebywałego dostatku... no i dziewek ulicznych.
W Lelonii, podobno nawet w jego rodzinnej Dumayce, też spotykało się dajki i stręczycieli. Tyle że nie na ulicy: władza demokratyczna prostytucję, ma się rozumieć, zlikwidowała, jak całą resztę społecznego zła. Oficjalnie przynajmniej. Nieliczni rajfurzy i ladacznice kryli się więc po kątach drogich, nocnych karczem, tych z muzyką, wykidajłami i płatnymi konowiązami. Czyli gdzieś, gdzie Debren nie bywał. Siedemnastoletni żak, syn prowincjonalnego grotnika, uczciwego w dodatku, mógł co najwyżej pomarzyć o wizycie w przybytku, do którego wpuszczają wyłącznie w wyjściowych ciżmach – okutych, skórzanych i z cholewą – a za dzban piwa żądają srebra.
Teraz Debren też groszem nie śmierdział, ale popatrzeć na prawdziwy dom rozpusty, prawdziwego zamtuźnego, no i przede wszystkim kobiety, które pracują w takim miejscu – to chętnie by popatrzył. Chłopaki z Akademii będą słuchać z rozdziawionymi gębami.
Niestety, za rogiem czekało rozczarowanie: domniemany zamtuz okazał się ratuszem, zaś kuszący dziewice – heroldem. Zatrudnionym najwyraźniej przez gród Trickley, bo noszącym taki sam jak miejska brama herb.
Herb przedstawiał smoka i góry. Względnie smoka i smocze odchody, jako że bestia zajmowała większą część tarczy i na krajobraz pozostała tylko odrobina miejsca, akurat pod zadartym ku niebu ogonem.
– I od podaaatku wooolne! Spieszcie, ludzie, bo miejsca limitowane! – dokończył bez zapału herold. Po czym zwinął papier z odezwą i znikł w drzwiach ratusza.
Debren próbował pójść w jego ślady. Nie udało się.
– Dokąd? – warknął sterczący przed progiem halabardnik w barwach miejskiej draberii.
– Do burmistrza – rzucił buńczucznie Debren. Był w lepszym ze swych kaftanów, z różdżką dumnie sterczącą z pochewki i w stożkowej półmerlince. Czapka trzymała się kudłatej głowy głównie dzięki związanemu pod brodą rzemykowi i po prawdzie wyglądała idiotycznie, ale tu, w konserwatywnym Anvashu, jednoznacznie kojarzyła się ze studentem magii. Czyli z osobą poważną. Grzbiet księgi, wychylony z celowo niedosznurowanej torby, też powinien robić wrażenie. – Umówiony jestem. Znaczy, mistrz Factorby mnie przysyła, gdyż sam zaniemógł nagle i...
– Burmistrz zajęty. – Drab przemyślał widać kwestię mistrza, czapki i całej reszty, bo dodał łagodniej: – Z rajcami radzi. Widzisz, co się dzieje.
Prawdę mówiąc, Debren, oszołomiony mnogością szyldów, kramów i sklepów w podcieniach oraz nieustannie przeliczający tutejsze ceny na lelońskie, na nic więcej nie zwrócił uwagi. No – póki nie usłyszał o dziewicach. Dopiero teraz dopatrzył się elementów w miejskim pejzażu nietypowych. Jak choćby furmanek, wypełniających wydzieloną linami połowę rynku; furmanek, które wyładowano dobytkiem, ale z których nikt niczego nie sprzedawał. Albo wieśniaków, palących między nimi ogniska. Czy wreszcie – co najbardziej go zaskoczyło – łuczników i kuszników na dachach ratusza i pobliskich kamienic. Strzelcy, choć jakby znudzeni, spoglądali raczej w niebo niż w dół.
Rozruchy? Lelońskie kroniki, głównie rządowa „Mównica Ludu”, raz po raz donosiły z satysfakcją o głodowych rozruchach wschodniego proletariatu, ciemiężonego ponad ludzką miarę przez zachłannych baronów. Ale po Akademii krążyły i drugoobiegowe ulotki opozycjonistów, z których wynikało, że rządowi kronikarze przesadnie szkalują feudalizm, łżą i uprawiają propagandę. Trochę się więc gubił w tym, jak jest naprawdę.
A może król przejazdem zabawi, a ci w górze to jakowyś ochroniarze?
Zerknął niżej, wypatrując wtopionych w tłum agentów sekretnych służb. Nikogo takiego nie dostrzegł, za to wyłowił spojrzenie wymierzone... w niego? Nie był pewien. I nie był pewien, czyje właściwie: długowłosego mężczyzny w żółtych rajtuzach, stojącego w głębi ratuszowego przedsionka, czy sokoła, siedzącego tamtemu na ramieniu. Obaj, człowiek i jego ptak, kryli się w cieniu i na dobrą sprawę mogli patrzeć całkiem gdzie indziej. Poczuł się jednak nieswojo i szybko odwrócił wzrok.
– W oberży poczekaj – poradził mu halabardnik. – O tam, w „Uciesznym Rogu”. Jakby co, zawołają.
Debren posłusznie pomaszerował w kierunku wskazanej uliczki. Po całonocnej podróży był głodny i senny. Factorby poskąpił na porządny przejazd i posłał go zaprzężonym w woły wozem dostawcy opału, powolnym i niewygodnym jak cholera, ale przynajmniej zadbał o wikt i kwaterę. Akredytywa Królewskiej Gildii Magów niosła obietnicę uczciwego posiłku. Mistrz niby też karmił uczciwie; trudno powiedzieć, by Debren chodził głodny. Tyle że podstawą jego czeladniczej diety był glutowaty pudding, który, przyprawiony taką czy inną iluzją, miał udawać stek, chrupiącą bułę czy kołacz z rodzynkami. W iluzjach kulinarnych Factorby był jednak kiepski, więc Debrenowi coraz częściej śniły się prawdziwe lelońskie kiełbasy, wędzone na czarno i suto przyprawione czosnkiem. Pewnie, że w anvaskiej gospodzie, serwującej tradycyjne tu ryby, frytki z rzepy i parówki robione chyba na bazie mielonego pergaminu, normalny Lelończyk rozkoszy nie zazna – lecz przynajmniej nie uraczą go kolejną papką.
W złej chwili pomyślał o tej papce.
– Poczwara! – powitał go tuż za rogiem dziecięcy pisk. Coś miękko, wilgotnie plasnęło o udo. – Paskuda!
Grody, nawet te anvaskie, dobrze brukowane i częściej sprzątane, obfitują w rozmaite papkowate substancje, ale Debrenowi nie dopisało szczęście. Żadne tam błoto, koński bobek, ogryzek czy szczurze truchło. Oberwał tym, co najgorsze: grudą ludzkiego kału.
– Zezolka! – wrzasnął triumfalnie ośmiolatek, który moment wcześniej zręcznym unikiem zszedł z drogi nadlatującemu pociskowi. – Niema i ślepa w dodatku!
Przesadzał: kobieta, która mierzyła w niego, a trafiła w Debrena, ślepa zdecydowanie nie była. Oczy to właściwie wszystko, co dało się dostrzec z jej twarzy, z góry przesłoniętej kapturem, a od dołu chustą – lecz żadną miarą nie były to oczy niewidomej. Zbyt wiele blasku w nich płonęło. I chyba... Debren nie miał pewności, bo prawie od razu odwróciła się i umknęła... ale chyba za ładne były.
Jej plecom zdążył się lepiej przyjrzeć, nim znikła za najbliższym kramem. Była chuda, ubrana w bure, brudne szmaty. Oraz bosa, co w Anvashu oznaczało prawdziwą biedę. Jej przeciwnicy – pół tuzina chłopców i dziewczynek w wieku od lat pięciu do dziesięciu – choć też na patrycjuszowskie dzieci nie wyglądali, bez wyjątku nosili drewniaki lub chodaki. Coś w rodzaju butów miała nawet siedząca przed drzwiami „Uciesznego Rogu” owrzodzona starucha, trudniąca się żebractwem.
– Wywłoka! – zaskrzeczała, odgrażając się miską na datki. – Suka grzeszna! Ludziom zarobić nie daje! Apetyt gościom psuje! Ruch w oberży umniejsza! Bezbożnica! Wstydu nie masz!
Dzieciarnię wymiotło sprzed gospody. Czmychając, malcy przezornie wyrzucali grudy błota i końskiego nawozu: najwyraźniej pociski latały wcześniej w obie strony. Debren zastanawiał się przez chwilę, o co poszło i kim była uciekinierka. Dość szybko znalazł odpowiedź.
Zakryta twarz i bezbożność? Oczywiście: temmozanka! Anvash miał sporo zamorskich kolonii i faktorii handlowych w krainach zamieszkiwanych przez pogan. Kobieta musiała pochodzić właśnie stamtąd, z Południa, gdzie większość narodów wielbi proroka Temmo. Dziwaka, co to wymyślił, by niewiasty chodziły z osłoniętym licem. Wielu takich jak ona, kolorowych, często nie znających anvaskiego, przypływało od lat na Wyspy. Najpierw jako niewolnicy, teraz po prostu w poszukiwaniu lepszego życia.
Cóż, nie jego sprawa. Jego sprawa to plama na udzie. Z „Uciesznego Rogu” pachniało pieczystym, ale wpierw musiał ukryć się za stojącym nieopodal furgonem i dyskretnie oczyścić ubranie tudzież honor.
Rozejrzał się, uniósł dół kaftana i zaczął rozsznurowywać nogawice. W chwilę później, wyczuwszy na sobie czyjeś spojrzenie, zastygł w bezruchu. Z daleka wyglądał jak ktoś obsikujący koło. W biały dzień, przed oberżą. Czort wie, jak tutejsze prawo traktuje tego typu występki.
Na szczęście u wylotu ulicy mignęła mu nie halabarda draba, a jasny brzuch sokoła. Dostrzegł łydkę w żółtych rajtuzach i kanciasty, mocno wywatowany – chyba właśnie z myślą o ptasich szponach – naramiennik bordowego kaftana. Zaraz potem ptak i jego pan znikli.
Odczekał dwa pacierze, wypatrując sokolnika. Uspokojony, zaczął usuwać plamę. Poszło nieźle: czar wydął sukno, strzyknął łajnem o koło i ziemię. Tylko parę drobin osiadło na ciżmie. Przy okazji, z napisu na płachcie, dowiedział się, że furgon należy do Kompanii Wozobrońców Boomhonsa – cokolwiek to znaczyło. No, a dzięki rozdarciu w powłoce odkrył kolejną kuszę strzegącą nieba nad Trickley.
Inna sprawa, że ta była bardziej balistą niż ręczną bronią. Zamontowana na obrotowej kolumience sterczącej z dna pojazdu, rozmiarami pasowała do sporego okrętu.
– Szukacie czegoś, panie magik?
Spłoszony, odskoczył od wozu. Spod belki z miedzianym kuflem, oznaką wyszynku, przyglądał mu się niewysoki osobnik w średnim wieku i aksamitnym kołpaku ozdobionym wielgachnym pękiem piór. Był w kolczej półzbroi i przy kordzie, ale to głównie ozdoba kołpaka przyciągała uwagę: niejeden rycerz gustujący w piórach nie mógł się pochwalić taką ich liczbą na najbardziej paradnym z hełmów. Inna rzecz, że rycerze używali barwnego opierzenia ptactwa egzotycznego, względnie dawali czuby do pokolorowania. Ten tutaj wyglądał, jakby oskubał spore stadko sokołów, orłów i gołębi. Które to ptaki, jak wiadomo, urodziwym opierzeniem nie imponują.
– Go... gospody – wyjąkał Debren. Został przyłapany na czymś, co być może było karalne (błąkała mu się po głowie anvaska dewiza: „Moja chałupa jest mym zamkiem” i opowieści o ekscentrycznych wyspiarzach, potrafiących poczęstować kogoś strzałą za to tylko, że wlazł bez pytania w obejście).
– Gospoda jest tu, panie magik. Tamto to wóz.
Pierzasty nie kazał Debrenowi wejść, po prostu wymownie usunął się sprzed progu. Ale chłopak ruszył ku drzwiom jak zombiec, ślepo posłuszny woli nekromanty.
Dłoń o paznokciach jak szpony chwyciła go za kolano.
– Mów oberżyście, żem to ja cię zachęciła – upomniała się żebraczka. – Do jadła, picia, noclegowania i pochędożki. A o tamtej mów, że cię gównem potraktowała.
No tak, feudalizm. Wiedział, że wielu ludzi z tego tu właśnie żyje: z namawiania innych do wydawania pieniędzy. W sumie miało to swój urok, zwłaszcza dla kogoś, kto przypłynął z kraju, gdzie każdy bezowocnie próbował coś kupić czy nająć fachowca.
Oberżysta dopadł go zaraz za drzwiami.
– Akredytywa Gildii? – ucieszył się. – Ha! Mam dla was alkierz z widokiem na rynek! Na panny popatrzycie, z łoża nie wstając! A i szafot widać! Jak się wam poszczęści, może egzekucją sobie pobyt umilicie? A już odybieniem to na pewno. Najechało się wieśniaków, paskudzą po kątach, klną i chlają, więc niechybnie paru w dyby trafi. Tak, paniczu, „Ucieszny Róg” wiele uciech oferuje. Dobry wybór. A właśnie... Ktoś nas rekomendował?
– Eee... owa... niewiasta – wskazał wejście Debren.
– Niewiasta? – Gospodarza chyba zdziwiło to słowo.
– Dwie były. – Debren sam nie wiedział, co go naszło. – Starsza i... A ta młodsza... ona też wam...?
Dżuma i syfilis. Miał wrażenie, że wszyscy zaczęli się na niego gapić: nie tylko oberżysta, lecz i goście. Wielu ich nie było, za to ci, co byli, należeli do gatunku, którego uwagi lepiej nie przyciągać. Zbrojni, w liczbie pół tuzina. Niby nosili się na zielono i buro, więc barwą jednolicie, ale widać było, że to żadne wojsko, poczet czy miejska milicja. Wyglądali jak leśna banda, co to zaszła do przydrożnej karczmy, by przepijać wzięte na kupcach łupy.
– Prawo zabrania – skrzywił się boleśnie oberżysta – gonić żebraka sprzed lokalu publicznego. A skoro już starucha przesiaduje, pomyślałem: niech jakiś pożytek z niej będzie. Przechodniowi apetytu narobi, jadło chwaląc. A i własnym widokiem też.
– Widokiem? – zdziwił się Debren.
– Zbadano – oświecił go oberżysta – iż widok głodnego wzmaga chęć, by samemu coś zjeść. Tak że obroty mi wzrosły. No, to potem ta Amma przylazła... – westchnął. – Ale jak wam komfort pobytu psuje... Pergamin przyniosę – ożywił się. – Skargę ułożymy, w ratuszu się przedłoży...
– Nie, nie – przestraszył się Debren. – Ko... komfort to tu macie bardzo przedni.
Mówił szczerze: w porównaniu z lelońskimi karczmami wnętrze biesiadnej izby imponowało luksusem. Okna duże i nie dość, że szklone, to w większości szybami, a nie, jak w kraju, głównie drewnianymi ramkami do podtrzymywania maleńkich szybek – najczęściej zresztą, z uwagi na przejściowe problemy branży hutniczej, zastępowanych błoną. Jakby mało było słonecznego blasku, znajdował się tu jeszcze kominek – z ogniem, choć to lato – oraz pół kopy uchwytów na pochodnie i lampki. Zamiast klepiska deski, zamiast słomy trociny, ławy oheblowane... Pałac po prostu. Nawet dziewka służebna nie była umorusanym, bosonogim popychadłem do wszystkiego, a obutą w depholskie drewniaki nositacką, przepasaną typowym dla tej profesji fartuszkiem z naszytą sakiewką na monety i drugą, większą, na szmatę do przecierania blatów.
– Żal – rozległ się głos Pierzastego – że długo tu nie popasacie, panie magik.
Debren ograniczył się do zerknięcia mu w twarz.
– Wiem, czego tu szukasz, chłopcze – ciągnął Pierzasty. Któryś ze zbrojnych dźwignął się znad miski, stanął u jego boku, poprawiając pas, obciążony korbową windą do ciężkiej kuszy. – Ale ci powiem: zaniechaj. Dla własnego i innych zdrowia.
– Burmistrz mnie wezwał – powiedział Debren głosem, który chyba nie drżał. Chyba.
– To dla mężczyzn robota. A ty, idę o zakład, jeszcze nawet babie, jak trza, nie poradzisz.
Dżuma i syfilis. Debren sam nie postawiłby wiele w takim zakładzie. To znaczy: wierzył, że gdyby przyszło co do czego... Chwilami to aż głupiał od widoku tych dziewczyn czy – tfu, tfu – białogłów, z którymi by chętnie... No, ale prawda była taka, że jak dotąd jeszcze nigdy...
– A po mojemu – przemówił znienacka ten z windą – babie to on wydoli. Pół talara stawiam – wyciągnął dłoń, podsuwając ją Pierzastemu. – Przybijesz?
Kompani przy stole zarechotali.
– Ty, Kobert – rzucił któryś – to i w piekle z diabłem o zakład pójdziesz, że cię w kocioł nie wepchnie.
– Przybij mu, Boomhons – zachęcił Pierzastego inny. – W tej dziurze za dwa grosze cycatą dajkę najmiesz, co takiemu młodzikowi dobrze uczyni w pacierz. I trzynaście groszy twoje. Łatwy zarobek.
– Burmistrz mnie wezwał – powtórzył Debren. – U mistrza magii Factorby'ego terminuję. Znaczy, praktykę wakacyjną odbywam – poprawił się. – On sam miał tu...
– Factorby? – roześmiał się Boomhons. – Ten iluzjonista? Słyszycie? Burmistrz po maga od iluzji posłał!
– Dziwnie gadasz, żółtodziobie – zauważył Kobert. – Skąd jesteś? Nie z Conshonii aby? Nie lubię Conshończyków. Głupie, harde, wiecznie dyskutujące góralskie ćwoki w durnych kraciastych spódnicach. Miecz sam z pochwy...
– Jestem z Lelonii. – Debren przemilczał, że nosi jednobarwne nogawice. Nie chciał wyjść na hardego i dyskutującego. – Moja Akademia ma wymianę żaków z...
– Hę? Że jak?
– To w Sovro – podpowiedział Kobertowi wyłupiastooki kompan. – No, w każdym razie gdziesik za Drewnianą Kurtyną. W demokratycznych krajach.
– Nie wymądrzaj się, Puchacz.
– Lelonia to nie Sovro – bąknął Debren. Nikt go nie słuchał. Boomhons krzywił się z niesmakiem.
– Imigrant? I jeszcze demuch? Mało nam Czarnoludów, Beżowików i innej hołoty z Zapadniki? Jeszcze i was przyniosło? Zjeżdżają, miejsca pracy odbierają...
– Boomhonsowi korzeń zmiękł – zarechotał Kobert. – Już o zakład nie idzie. W Sovro wiadomo: demokracja, wszystko wspólne, a baby najsamprzód. To pewnie ze szczeniaka w dudkaniu mistrz.
Dłoń nadal trzymał wyciągniętą. Gdyby stał dalej albo darował sobie ten kawałek z korzeniem... Ale udało mu się rozzłościć Pierzastego. Dwie męskie ręce klasnęły o siebie, aż szyby w oknach zadrżały.
– Stoi! O pół talara!
Na szczęście oberżysta czuwał. Debren został złapany za łokieć i odciągnięty w kierunku schodów.
– To chodźcie obejrzeć ten alkierzyk, paniczu.
●
Obudziły go niewieście lamenty. Usiadł, zerknął, nie wstając z łóżka. Szafot świecił pustką, w dyby też nikogo nie zakuto. Ale przed drzwiami do piwnic ratuszowych kłębił się tłum kobiet. Obok był odwach, więc w piwnicy pewnie areszt. Czyżby jednak rozruchy głodowe?
Podszedł do okna, by otworzyć i posłuchać, kiedy z tyłu skrzypnęły drzwi.
– Wyście jest ten magik od mistrza Factorby'ego?
Pytający miał czuprynę barwy słomy, trzynaście lat i wygląd obwiesia, ale Debren skupił uwagę na drugim z gości. Wyższym, chudym, dokładnie spowitym w bure gałgany, spod których jarzyły się oczy koloru piwa.
– Debren z Dumayki. – Musiał przełknąć ślinę. Spod wystrzępionej sukni wystawały ubłocone palce bosej stopy, a kwaśny odór brudnych szmat bił chyba bardziej od kobiety niż jej nieletniego towarzysza, ale to wszystko działo się w jego, Debrena, sypialni. Jakoś nie potrafił sobie przypomnieć podobnej sytuacji: obcej niewiasty i swego łóżka obok.
– Aha. A ja żem jest Joh, syn Joha Garncarza, a to moja siostra Amma. – Debren zaczął wykonywać niezgrabny skłon. – Dziewicą jest jak się patrzy. I da się wam wydudkać za niewielkie pieniądze.
Debren zastygł. Dziewica Amma, córka Joha Garncarza, też – na moment. Po czym grzmotnęła brata czymś wyszarpniętym spod opończy, co wyglądało jak mała drewniana taca, ale chyba tacą nie było, jako że po zderzeniu z głową Joha Młodszego rozłożyło się niczym okładki księgi i rozsiało dookoła deszcz grudek mokrej gliny. Debren znów dostał lepką papką po nogawicach.
– Auuć! – wrzasnął trzynastolatek. Bez namysłu oddał siostrze kułakiem. – Zdurniałaś, świnio?
– Yyy-y! – wybełkotała, na poły gniewnie, na poły boleśnie. Nie powtórzyła jednak ciosu. Nim Debren ochłonął i dojrzał do zadawania pytań, odłożyła tacę-księgę na zydel. Pochylona nad bratem, zaczęła gwałtownie wymachiwać rękoma, układając dłonie i palce w dziwaczne figury. Wyglądało to trochę jak manualne rzucanie czarów, ale oczywiście nie miało z nimi nic wspólnego. Jedyną rzeczą, od której trochę promieniowało magią, była ta rozpryskana po izbie glina. Ktoś ją wzbogacił zaklęciem, pewnie dla nadania lepszej kleistości.
Debren rozważał pomysł wywalenia ich za drzwi. Przeczuwał kłopoty. Ale Amma oprócz wielkich, piwnych oczu miała też ładne, ciemne brwi i długie rzęsy. A lat chyba dwa tuziny. Więc jeszcze jakby bardziej dziewczyna niż niedostępna, poważna niewiasta. No i tak się jakoś na nią zagapił, że nim dojrzał do decyzji, Joh klepnął się z rozmachem w umorusane czoło.
– Aaa... To żem ciut pokręcił, panie magik – wyznał bez szczególnej skruchy. – Bo ona gadać nie umie, bo bez tego ozora... – Dziewczyna wydała mało przyjazny odgłos. – I pojąć ją ciężko. Na machanki jeno, a komu by się chciało tych jej znaków uczyć; w rodzinie ja jeno trochę... Więc żem nie wyrozumiał. A Amma chciała rzec nie to, że dudkać się z wami będzie za pieniądze, bo z niej dziewica, jeno że chce się na powrót dziewicą stać. Żeby... – Joh popatrzył niepewnie na siostrę – żeby móc się dudkać za niewielkie pieniądze? – Bosa stopa gniewnie tupnęła o deski. – Nie? No to chyba o to idzie, że dużo wam za owe wszycie błony nie proponuje.
Debren nie był pewien, co czuje: ulgę czy rozczarowanie. Ale przynajmniej dojrzał do decyzji.
– Idźcie stąd – rzucił ponuro. – Idźcie, bo gospodarza wezwę. Jam nie krawiec.
Chłopak wybiegł z alkierza z ulgą. Dziewczyna...
Nie miał odwagi patrzeć, jak wychodzi. Ale wyszła. Bez słowa. Boso, bezgłośnie.
No i po kłopocie.
●
W brzuchu burczało, a z ratusza jakoś po niego nie przysyłali. To Debrena nie martwiło. Martwił się, że przyślą, gdy akurat zasiądzie do wieczerzy, skutkiem czego jadło przepadnie – bo wszak poważnemu żakowi akademickiemu nie wypada prosić o odniesienie resztek na górę. Próbował więc czytać Iluzjonizm stosowany. Odrzucił księgę, gdy po raz trzeci przyłapał się na zaglądaniu do rozdziału „O zabiegach pierwszonocnych słów kilkoro”, w którym to rozdziale mistrz Lustberg pouczał, jak wywieść w pole pana młodego, gdy pannie młodej trafiła się mało foremna pierś, narośle, piętna, krosty i inne defekty urody albo – jak to elegancko ujął starej daty autor – „wypadek przy przełażeniu płotu okrakiem lubo dosiadaniu konia męskim siodłem krytego, zakończon nadzianiem się na łęk i zerwaniem pieczęci cnoty dziewiczej”.
Dość. Nie myśleć o Ammie. Ani o tym, na jakim płocie jej się to przytrafiło. Jest brudna, biedna, nie mówi i śmierdzi. Ciska łajnem. A, i jest starsza od niego.
W końcu miał dość rodzących się w głowie wizji. Zszedł do biesiadnej. „Ucieszny Róg” zdążył zaroić się gośćmi. Zjawili się mularze, wracający z pracy przez oberżę; kupcy ze stołecznego Tamburka oblewali interes, ubity z prowincjuszami; trzy pary robiły do siebie słodkie oczy przy miodzie i piernikach; zamożne mieszczki przyprowadziły pociechy na marimalskie desery, a same plotkowały zawzięcie; ponury pątnik dłubał w rybie... Boomhons z kompanią też tu byli, ale nie onieśmielali już Debrena. To Anvash: w co drugim grodzie straże nie noszą kolczug i broni, a tylko pałki.
Wypatrzył wolny stół, zamówił u nositacki miskę polewki, zaczął rozważać pomysł zamówienia piwa.
Nie zdążył zamówić. Przez smakowite zapachy z kuchni przedarł się lekki odór. Jakby znajomy.
Miękko opadła na ławkę po drugiej stronie stołu.
– O nie... – jęknął. – Znów?
Wyjęła spod opończy tę swoją niby-tacę. Tak naprawdę zaś płaskie, zamykane wiekiem pudełko o rozmiarach księgi, wypełnione wilgotną, wygładzoną glinką. Skojarzenie z księgą było o tyle zasadne, że w glince wykaligrafowano kilka zdań. Dłonie o krzywo poobcinanych – pewnie nożem – paznokciach zasłaniały większość tych niżej i Debrenowi mógł odczytać tylko pierwsze.
Napis głosił: „Pomusz mi prosze”.
– Mam ci pomóc? – wymruczał po paru momentach niezręcznej ciszy. Zawahał się, po czym dorzucił: – Pani?
Przesunęła dłonie.
„Wołaj mnie Amma, prościej bendzie.”
Dżuma i syfilis. Zawczasu wyczuła, że by chciał? A może i to, że najchętniej zdrobniłby imię do Amki albo nawet Amulki, zaś ją samą... Była młoda i całkiem dorosła zarazem, jej chudość tylko podkreślała pełny zarys bioder, a oczy miała jak gwiazdy. No i rozmawiała z nim o takich sprawach... Od samych słów robiło się gorąco. No dobrze: to jej brat rozmawiał. Ale potem już nie waliła Joha deską po łbie. Czyli coś było na rzeczy.
Milczał, zmieszany. Odsłoniła kolejny wiersz.
„To nie bendzie trudne – głosił napis – tu fszyscy tenskniom do dziewic. Byle formalności speunić.”
Przyglądał jej się, próbując przeniknąć barierę chusty. Bez powodzenia. Wyglądało na to, że pod chustą ma następną: materiał nie układał się jak na dziewczęcych policzkach. Może bolały ją zęby i obłożyła twarz kompresami? Albo to maseczka na niedoskonałości cery? Kobiety, nawet na Zachodzie, cuda wyczyniają, by poprawić urodę, a przecież stosowane w krajach demokratycznych metody to ledwie wątłe echo nowinek, którymi zasypują wschodni rynek tutejsi alchemicy. Demokratyczni alchemicy, wiadomo: nie mają kiedy pracować nad pachnidłami i mazidłami. Wszak pola atakują szkodniki, w tym stonka, co to ją zaraz po Wojnie Globalnej feudalni dywersanci rozsiewali, a na wolne państwa czyhają armie Paktu Kariatyckiego, zbrojne w trujące wapory.
„Pogadajmy pszy piwie. Ja pszyniose.”
Nim Debren zdążył zaprotestować, zamknęła tabliczkę-księgę, zerwała się od stołu i pobiegła w kierunku szynkwasu.
Czekała na piwo, kiedy napatoczył się ten tamburski kupiec. Nie bardzo mógł już stać bez podpierania się o ladę, ale właśnie dlatego tak gładko zniosło go ku dziewczynie. Sądząc po Johu, nie była temmozanką – to prawie wyłącznie Beżowicy o smagłej cerze, czarnych włosach i oczach, a i imiona się nie zgadzały – lecz kupiec nie mógł o tym wiedzieć. Powinien brać ją za imigrantkę z Wezyratu, Bliskiego Zachodu czy północnej Yougonii – i omijać szerokim łukiem. Wiadomo, jak wyznawcy Temmo traktują takich, co zbyt nachalnie wpatrują się w ich córki czy siostry, o zaczepianiu nie mówiąc.
A co dopiero takich, którzy zdzierają im kwefy.
Inna rzecz, że tego Debren nie był pewien: że tamburczyk zdarł. Nositacka akurat mu przesłoniła tych dwoje, przegapił kluczowy moment. Kiedy ponownie sięgnął wzrokiem pary przy szynkwasie, Amma odskakiwała, przytrzymując oburącz chustę, a kupiec...
Trudno powiedzieć, czy bardziej biegł, czy rzygał – w każdym razie jedno i drugie szło mu zadziwiająco dobrze. Choć błyskawicznie znikł za drzwiami, szlak do nich oznakował znakomicie.
Paru tubylców rechotało, chłopcy Boomhonsa dołączyli do nich. Jakaś dziewczynka wypluła kawał kołacza i zaczęła płakać. Wyglądała na ciężko przestraszoną.
– Wstydu nie ma! – poczerwieniała z pasji matka małej. – Między ludzi tak leźć, dzieciątka straszyć!
Jej kumy zaszemrały, dyskretniej, lecz równie jednoznacznie, a zdziwiony Debren wyzbył się resztek wątpliwości. Piorunujące spojrzenia i wygłaszane półgłosem komentarze wymierzone były w Ammę.
– Ciężkie porażenie urodą trickleyskich bab – zarechotał łysy drab z blizną na czole, ten, co zachęcał Boomhonsa do zakładu. – Takim to i smok nie stanie!
– Cham! – oburzyła się jedna z matek.
– Może cham – zgodził się, pociągając z kufla. – Ale wasz zbawca. Bez nas bestia wszystkie was tak... – wskazał zastygłą przy szynkwasie Ammę. – Do kosteczki. I nie myśl, że ci dzieciaki pomogą. Bydlę nie odróżni: matka, panna, mniszka, dajka czy inszy pies. Zeżre każdą, jak leci. Ja wam to mówię, Hadgold Przyłbica, a wiem, co mówię. Bo mi smoki nie pierwszyzna. O, tu – klepnął się po krzywo zrośniętym czole – tu mnie jeden pazurem chlasnął. I co? Na ciżmy poszedł, jaszczur chędożony.
Przez chwilę było cicho.
– Mama! – trwożliwy szept trzyletniej dziewczynki też słychać było całkiem wyraźnie. – Ciociotup!
Amma drgnęła. Wyglądała na kogoś, kto walczy z ochotą pójścia w ślady tamburskiego kupca – i chyba nie tylko o wybieganie z izby szło, ale też o to drugie. Ujęła kufel obiema rękami i pod obstrzałem ludzkich spojrzeń przeniosła przez całą biesiadną aż na stół Debrena.
Usiadła. Debren z miejsca zaczął pić. Ludzie stopniowo wracali do swoich spraw, gwar rozlewał się po izbie. Niektórzy płacili i wychodzili. Nositacka wytarła zarzyganą podłogę. Przestraszone dzieci wypłakiwały się w mamine spódnice. Te mniej przestraszone wyżerały łakocie porzucone przez beksy. Rudy ośmiolatek ruszył między stoły, niby bez celu, ale z wyraźnym zamiarem przyjrzenia się dziwnej pani z przesłoniętą twarzą.
Dziwna pani ścierała palcem wyżłobione w glinie słowa. Dopisała coś służącym za rylec gwoździem. Potem podsunęła tabliczkę Debrenowi. Trochę porażonemu odkryciem, że kilka deseczek i glina mogą nie tylko zastąpić papier, ale też czynić to po wielokroć, sprowadzając koszt słowa pisanego niemal do zera. Nawet na przodujących uczelniach, jak jego Akademia, gdzie stosowano nowoczesne, drogie tablice systemu „bielą po czerni”, który to system pozwalał na wielokrotny zapis w tym samym miejscu, znaczne sumy szły na zakup tak zwanej kredy, bez której, niestety, patent nie działał. A tu proszę...
Z roztargnieniem czytał, co w owej glinie napisano.
„Muszem być dziewicom. Inne nie chcom, a ludzie zginom jak sie rzadna nie znajdzie. A ja jestem niom naprawde, jeno mi błone podarł, ale to palcem, by fstydu narobić, a pszyjemności to jusz nie. Jak mi w sromotkę zajżysz to sam poznasz, żem się niom nie pószczała. Pomusz mi prosze. Dobrze zarobisz. Obiecuje ci puł nagrody co jom grud ustanowi. A zapłaty smokowej za mnie jak coś ótargujesz dla rodziny to i wiencej. Morze siedem od tózina? Jeno rzebyś ze mnom pojechau i do niego pszemuwił telepatiom. A jakby co, to skura tesz twoja. I zemby.”
Czytał, próbował zrozumieć. Nie on jeden.
– Mama... – rozległ się tuż obok przejęty chłopięcy głos. – A co to jest sromotka? Taka do puszczania się?
Nositacka upuściła z wrażenia miotłę. Flirtująca panna rozejrzała się w popłochu i – nie widząc innej alternatywy – zemdlała elegancko wprost w ramiona wybranka. Mama rudego podglądacza, sama też ruda, upodobniła się barwą policzków do skrytej pod czepkiem fryzury. Pątnik, dojadający resztkę ryby, zerwał się znad miski.
– Nie płacę! Cały apetyt mi odjęło!
Zaniepokojony oberżysta wyłonił się z kuchni.
– Jakże to: nie płacicie?
– Trzy tysiące mil – biadolił pątnik – pielgrzymki do Durdesu! Tuzin ostatnich na kolanach! Byle się grzesznych myśli wyzbyć! A tu mi w twarz ciskają babską...
– Nie kończ – ostrzegł go zakapturzony osobnik, usadowiony w cieniu kominka. – To słowo, publicznie użyte, będzie cię grzywnę kosztować. Zwłaszcza wypowiedziane przy dzieciach.
– Dzieciach?! – oburzył się pątnik. – Toć właśnie ów gówniarz owymi sprośnościami sypie!
– Mój Rykneh? – ujęła się za ośmiolatkiem matka. – To najlepszy w szkole sztubak! Prymus! Rózgą może raz czy dwa oberwał, a i to po łapie! Za niewinne psoty jeno! Tyłeczek ma gładziusieńki, bez jednej blizny! Pokaż panu, Rykuś! No, zsuń portki! Pochwal się!
– Mama! – zaprotestował płaczliwie malec.
– Co za gród parszywy! – Pątnik trzasnął miską o stół. – Jużem się z chutliwości wyleczył! I co? Po ulicach się drą, dziewic szukając! Po gospodach o babskich przyrodzeniach krzyczą! Jak tu o Bogu myśleć? A ta mi jeszcze gołą rzyć zachwala! I to jaką? Męską! Tfu!
– Nie dziwota – odezwał się znienacka Boomhons – że takowy dopust Pan na was zesłał, niedobrzy ludzie.
W karczmie zrobiło się cicho.
– Znaczy... że niby jak? – zapytał oberżysta.
– To z upadku obyczajów, któren w Trickley nastąpił.
– Ciekawe rzeczy prawicie, panie... – zawiesił głos ten zakapturzony, siedzący przy kominku.
– Boomhons, wozobrońca licencjonowany. Ten sam – podkreślił Pierzasty.
– Znaczy się, który? – Oberżysta nie kojarzył.
– Ten, co Bobina Czapę, zbója leśnego, oduczył na kupieckie wozy pod Chemasterem napadać. – Przez izbę przeleciał szmer: imię legendarnego rabusia sławne było w całym Viplanie. – Tudzież – Boomhons podniósł kołpak, prezentując kolekcję piór – w oblężeniu Barasu wszystkie ptaki łącznościowcom temmozan wybił. Przez co gród, od wieści odcięty, na duchu padł i skapitulował. I tenże – dokończył – który w Sovro trzy smoki latacze zlikwidował, kluczowe szlaki dla handlu oczyszczając.
– W Sovro? – zdziwił się Debren. – Tam dzikich smoków nie ma, które by przeciw władzy demokratycznej...
– Ba, w Sovro – wzruszył ramieniem kawaler spod okna. Drugie ramię obciążała mu omdlała panna, niepewna, czy już wypada odzyskać przytomność. – Ichnie smoki jak nasze indory ledwie. Wiadomo: smok to gadzina zmiennocieplna i we mróz nie poleci daleko, bo jej siły życiowej brak. Zaś w Sovro mrozy, że strach: spluniesz, to charki w locie zamarzną. No i wszędzie te białe niedźwiedzie. W tak niekorzystnych warunkach duży smok nijak nie przetrwa. A nawet jak jaki przetrwał, to z biedy zdechł, gdy demokracja nastała. Ludzie zdychają, to co dopiero smok.
Panna uniosła powieki, posyłając mu pełne podziwu spojrzenie. Boomhons posłał pobłażliwy uśmiech.
– Smok, chłopcze, nie od ciepła czy zimna lata, jeno od wydzieliny magicznej, co mu wagę umniejsza. Lewitazyna się toto zwie. I z chuci płciowej się bierze.
– No nie! – poczerwieniał pątnik. – Znów o tym?!
– Rykneh, zatkaj uszy – okazała czujność matka prymusa. – Drugie też, gówniarzu, nie myśl, że nie widzę!
– To najlepsza w grodzie oberża – oznajmił ponuro gospodarz „Uciesznego Rogu”. – Kler tu bywa i żona burmistrza. Może bylibyście więc łaskawi, panie Boomhons...
– Wasza opowieść – wsparł oberżystę ten w kapturze – o pornografię się ociera. A skoro smoka dotyczy, to nawet o tę twardą, z udziałem zwierząt i nieletnich.
– Dudkaj się – warknął Hadgold. – Ty co, jurysta?
– Zgadliście. – Zakapturzony siedział w cieniu, więc Debren nie widział jego twarzy. Dostrzegł za to wielkie stopy godne krasnoluda. – Mecenas Pirr, do usług.
– Toście powinni wiedzieć – wzruszył ramionami Boomhons – że pornografia to gadanie i rysowanie sprośności z myślą o wywołaniu niezdrowej ochoty. Znaczy: intencja się liczy. My zaś intencję mamy zgoła odmienną. Chuci ostudzić, nim jednej z drugą dziewicy, że tak niepornograficznie ujmę, wianek spadnie. Zaś konkretnie: połknięty zostanie. Wraz z całą dziewicą.
– A co ma do tego chuć? – rzuciła wyzywająco mama Rykneha. – Bo wszak o smoku mówicie.
– Nie słyszeliście, pani rajcowo? Toć od rana herold nawołuje, by się dziewice zgłaszały.
– By bestię ubłagać – powiedziała, wzruszając ramionami. Ale mało szczerze jej wyszło. – Wiadomo: gdy wróg na gród nastaje, z poselstwem śle się osoby, które agresji nie prowokują. Kapłanów, starców i niewinne...
– Tere-fere – rzucił złośliwie Kobert. – Założę się, że wam mężulo dokładnie wyłożył, czego gród od owych niewinnych ochotniczek oczekuje.
– Wychodzimy, Rykneh – ucięła dyskusję rajcowa. – Weź siostrę za rękę. A wy, oberżysto, łaskawie nie dopisujcie do rachunku tego wyplutego ciastka. Nie dziecka wina, że z ust uroniło. Od takiego widoku każdy by uronił.
Oberżysta nie dyskutował.
– Mówicie – kawaler spod okna przemyślał sprawę – że z chuci smoka latanie. Jakoś mi się to nie widzi.
– A widzi ci się, smarku...? – Hadgold zaczął wstawać. Młodzik zbladł. Boomhons usadził kompana z powrotem.
– Pij, Przyłbica, póki możesz – przysunął mu kufel. – Bo smok to jednak smok. Człek nigdy nie wie, czy żyw spod jaskini wróci. Zna historia przypadki – powiódł wzrokiem po izbie – że całe miasta w perzynę poszły.
– Nasz... – Kawaler przełknął ślinę, ale nie wypadało mu całkiem zamilknąć: jego wybranka patrzyła i słuchała. – Nasz smok okrutnie stary. Nie podoła.
– Stary – zgodził się Boomhons. – Dlatego dobra kompania wozobrońców wam starczy, a nie rota błędnego rycerstwa. Tanio gród ocalicie. Bo błędni nawet w pojedynkę obłędne ceny mają, a co dopiero w kupie.
– Ale... ja względem owego latania. I chuci. No bo jak stary, to już... no wiecie. Więc gdyby po waszemu było i ta le... lewi... no, owa lewatywa smoka w górę niosła...
– Lewitazyna. Substancja, co grawitację obniża.
– Toby – dokończył triumfalnie kawaler – sążnia nie przeleciał. Tak jak starzec nie przeleci żadnej... znaczy... ten... chciałem rzec... nie w głowie mu amory.
– Ba – uśmiechnął się wozobrońca. – Nie przypadkiem lewitazyna z lewitacją się kojarzy. Tu i tam ciężar zmniejszeniu ulega. A kto z ludzi lewitować potrafi? Hę?
– Święci – podpowiedział pątnik. – I pustelnicy.
– Ojciec Ojców – dorzucił jeden z wozobrońców, wielkie, posępne chłopisko o ascetycznym obliczu – jeno się nie afiszuje, bo mu na tanim poklasku nie zależy.
– Mnisi dubbijskiego obrządku... – dodał ktoś inny.
– Czarodzieje? – zastanowił się oberżysta.
– Krótko mówiąc – podsumował Boomhons – ci w ascezie żyjący. Co sił wiadomych w wiadomy sposób nie trwonią.
– To i księża! – Panna pokraśniała radośnie, dumna ze swego wkładu w dysputę. Większość zebranych, z jej oblubieńcem włącznie, posłała dziewczynie znaczące spojrzenia. Boomhons ulitował się i nie skomentował.
– A smok – wyjaśnił zamiast tego – gadem jest, z natury zimnym. Tudzież długowiecznym. Tedy raz, że chuć trzyma w ryzach, a dwa, iż może tak tuziny lat. Przez co zapas lewitazyny mu się nagromadza i latanie ułatwia.
– Eee – kawaler miał wątpliwości. – Pierwsze słyszę.
– Nie słyszałeś? Miłość uskrzydla – mruknął Pirr. Przez izbę przemknęła fala śmiechu.
– Bo to – wyjaśnił wozobrońca – świeże ustalenia. A władze nie chcą, by owa wiedza między lud szła.
– Niby czemu?
– Zaraz by się namnożyło takich, co zamiast płodzić dzieci i podatników królom przysparzać, zaczęliby eksperymentować z ascezą i lataniem.
– Nasz król – zauważył któryś z mieszczan – nie byłby od tego, by sobie takowych lataczy zafundować. Można by Marimalczykom rzyć złoić, floty nie rozbudowując.
Rozgorzał spór na temat wyższości wojsk morskich nad powietrznymi tudzież anvaskich nad kontynentalnymi – a po prawdzie wszystkimi na świecie. Debrenowi skończyło się piwo. Niby służebna przyniosła polewkę, ale nie poprawiło to sytuacji.
– Może... – Debren postukał łyżką w brzeg miski – jesteś głodna?
„Mam tu jeść???” – napisała.
Pytanie: „A niby czemu nie?” nie przeszło Debrenowi przez usta. Zdążył poskładać co nieco do kupy.
– Jesteś...? Znaczy... twoja twarz... To trąd, tak?
Pomstowanie żebraczki, zarzygana przez kupca podłoga, „mama, ciociotup!” tej małej... Dżuma i syfilis, przecież nawet zrozumiał! Tylko na myśl mu przyszła chudość Ammy, a nie... Cóż – różnice kulturowe. Na Zachodzie demokratyczne państwo troszczyło się o poddanych. Feudalny liberalizm Wschodu zakładał, że każdy ma się troszczyć sam o siebie. Więc trędowaci chodzili tu samopas, gdzie chcieli, w strojach, jakie im pasowały – i bez kołatek, w Lelonii obowiązkowo ostrzegających zdrowych.
„Nie buj się” – napisała.
– Nie boję się. – Mogła nie wierzyć, więc dodał: – To mało zaraźliwe. Wiem, bośmy na Akademii przerabiali...
„Nie mam trondu.”
– Jedz. – Podsunął jej miskę. Natychmiast sięgnęła po łyżkę. Starannie, choć drżącą z pośpiechu dłonią, rozgniotła kawałek mięsa, dobrała kaszy i marchwi, uniosła brzeg chusty. Ktoś ciekawski, by zajrzeć pod płótno, musiałby wpakować łeb między nią a miskę. Mimo to Debren wyłowił zniesmaczone lub wręcz oburzone spojrzenia.
– Do czego ci to dziewictwo? – zapytał cicho.
Żuła to, co wepchnęła do ust. Długo jakoś.
„Dziewicy szukajom, by smoka ubiła. Nagroda durza.”
– I niby ty byś go miała...?
Następna łyżka. Coś poprawiła palcem przy ustach. Obok, na chuście, wykwitła wilgotna plamka, ale Debrena zaprzątał problem smoka i dziewicy.
Smok i panna? Takie bajania to u bardów, no i w innej erze. W zatęchłym, ciemnym wczesnowieczu, najlepiej za siedmioma morzami. Ale we współczesnym, średniowiecznym, przodującym cywilizacyjnie Anvashu?
„Nie wiesz? Smoki som łase na panny cnotliwe. Wienc dziewica podejść takiego morze i ubić znie nacka.”
– Przesiadam się – burknął ktoś za plecami Debrena. – Bo rzygnę. Nijakiej kultury, dajka mać.
Amma opuściła głowę, lecz jadła nadal. Głód, zwolniony z uwięzi, wygrywał z potrzebą zachowania twarzy.
Może dlatego, że trochę mało było do zachowywania?
Debren zdał sobie nagle sprawę, co oznaczają te plamy, rosnące na okrywających jej policzki kawałkach płótna. Po prostu... chusta nie policzki okrywała. Może zęby. Ale nie ciało, zdolne zatrzymać polewkę w ustach.
Trochę go zemdliło. Był magiem, więc tylko trochę.
– Co to za smok? – zapytał słabym głosem.
„Smok s Triklej go wołajom. Ogniem szczyka i lata. Dwa wozy spalił i most. Kmiecie do grodu umykajom.”
To tłumaczyło obecność strzelców na dachach. Ale to gadanie o dziewicy, zabijającej znienacka...
– Można? – Zakapturzony i owinięty w luźną opończę mężczyzna usiadł obok Ammy. – Jestem mecenas Pirr, jurysta wyaplikowany. Ale niektórzy wołają mnie Gruszka.
Nie było sensu pytać, czemu tak wołają. Wielkie szczęki, nieproporcjonalnie szerokie w stosunku do górnej części głowy, jeszcze bardziej poszerzała broda. Poza zarostem – co niewielu potrafiło wyczuć – oblicze Pirra oblepiało iluzyjne zaklęcie plastyczne. Z tych retuszujących marną urodę. Było drogie, więc Debren zorientował się dopiero, gdy siedli oko w oko. Po wakacjach czekało go zaliczenie z czaroznawstwa polowego, więc dla wprawy przeskanował pasywnie i sklasyfikował czar. Pasmo EWt, czyli magia wody na poziomie eksperckim z podtrzymaniem trawiennym. Stabilizowane czymś zapewne, ale stabilizatora bez aktywnego skanu nie umiał wyczuć.
Drugiego zaklęcia, maskującego garb, już sobie jurysta nie zafundował. Aż tyle wyaplikowani mecenasi widocznie tu nie zarabiali. Nawiasem mówiąc, z nieproporcjonalnie masywną górą i wąskimi biodrami także tułów Pirra wyglądał nieco gruszkowano. Tylko na opak.
„Ić precz!!!” – napisała Amma. Jedyną reakcją garbatego był szerszy uśmiech. Inna sprawa, że i szerszy nie odsłaniał zębów. Debren pomyślał, że może to z zębami prawnik ma kłopot. Choć raczej ze skórą: sugerowały to zdobione złotymi ćwiekami rękawice. Z drugiej strony, niektórzy jadali w takich dla zadania szyku.
Debrenowi bardziej zaimponował zapach mecenasa. Starozulijskie przysłowie powiada: „Pieniądze nie śmierdzą”. Nie bardzo się to sprawdzało dziś, w średniowieczu, bo nawet od zamożnych czuć brudną bielizną – tyle że spod pachnideł. Te bowiem od końca wieków wczesnych systematycznie taniały. Odwrotnie niż drożejące z roku na rok opał, mydła, praczki, a w przypadku grodów – tereny pod budowę łaźni i usługi woziwodów. Czasem jednak spotykało się elegantów, a głównie elegantki, nie żałujące grosza na codzienne kąpiele i zmieniane co rano kalesony. Ale latem, po gorącym dniu i obnoszeniu się w szykownym, więc z definicji grubym ubiorze, nawet eleganta czuć już było potem. Tylko naprawdę drogie pachnidła potrafiły stłumić tę woń – i u Pirra właśnie tłumiły. Dziwne, bo pachniał słabo, w dodatku pospolitą mieszanką łąkowych ziół, o której jeden z arbitrów elegancji pisał, że na milę, jak odór gnoju, zdradza wieśniaczkę. Arbiter, zdaniem Debrena, był kretynem, bo sianele (tak się to nazywało, ponoć od słowa „siano”, jako że producenci skupowali surowce przy okazji koszenia łąk) dawały miły aromat za rozsądną cenę. Sławny Sianel Numer Pięć z Pachnidlarza Viplańskiego Armaniora bywał nawet dodawany do najbardziej ekskluzywnych perfum, tych na bazie błękitnych róż, orchidei z Bumbobangi, moczu wodnika i suszonych sutków syreny. Fakt faktem jednak, że czyste pachnidła sianelowe prestiżu nie budowały.
Wyglądało na to, że Pirr ma w nosie mody i kieruje się rozumem.
– Pani – burknął – chyba chce, byście sobie poszli.
– Pani? – powtórzył jurysta. – Ty jeden Ammę Poczwarę panią tytułujesz. Bo tak ją wołają. Poczwara.
Debren zawahał się, lecz zaraz potem jego dłoń opadła na pochwę z różdżką.
Przy stołach zrobiło się ciszej. Czarodzieje sięgają po różdżki rzadziej niż rycerze po miecz, ale jeśli już, ofiar w ludziach bywa nawet więcej.
– Spokojnie – mruknął Pirr. – Bez głupstw, chłopcze.
Amma wychyliła i złapała Debrena za rękę. Ich czoła niemal się zetknęły.
– No nie! – Hadgold splunął. – Boćkać się będą? Hej, magiku! W chlewie z knurem się obśliniaj, jak ci perwersyjne spółkowanie miłe! Tu się piwo pije!
– Spokojnie – powtórzył Pirr. Debren cofnął rękę od różdżki. Amma też się cofnęła. Złapała tabliczkę i rylec, zaczęła pisać. – Chcesz jej pomóc? Nie pomożesz, burdy w karczmach wszczynając.
Racja. Debren uniósł kufel, dopił resztkę piwa.
– Czego chcecie, panie jurysto? – zapytał.
– Byś... – uśmiech uniósł kącik szerokich jak u żaby ust – Ammie w głupich przedsięwzięciach nie asystował.
„Nie słuchaj go. Baron go najoł. Łazi za mnom i ludzi straszy. Ale to thurz. Pszegnaj go.”
– Tchórz? – wzruszył ramionami Pirr. – A może po prostu: człek rozumny? Ty też bądź rozumny, Debren. Nie mieszaj się w sprawy, które cię przerastają.
– Straszycie mnie?
– Ostrzegam. Jurysta prawem wojuje, nie groźbami.
– Co to za baron was przysłał?
– Opp Trickley, pierworodny syn pana tej ziemi. Ale nie przysłał mnie. Wyjechał, na twoje szczęście.
Debren przymierzał się do rzucenia Pirrowi w twarz, że może to baron powinien mówić o szczęściu.
– Hej, wy tam! – zawołał Hadgold. – Jednak się przy was piwa ze smakiem pić nie da! Won, jeśli łaska!
– Z niewiastą rozmawiam! – warknął Debren. – Której czci ubliżasz! Lepiej miarkuj słowa, stróżu wozów!
Przeholował. Pirr, skrzywiony boleśnie, odsunął się na koniec ławy, byle dalej od nadciągających kłopotów.
– Stróżu?! – Łysol uniósł się znad stołu.
– Niewiasta? – zakpił Boomhons. – To jej dogódź! – Pośmiał się z własnego żartu, ale potem przyszło olśnienie. – Ha, Kobert! Zakład mieliśmy. I oto okazja.
Ludzie, ci, co jeszcze nie wyszli, w pośpiechu rzucali monety na stoły i opuszczali oberżę. Gospodarz, jak na złość, przepadł. Nositacka, czując pismo nosem, umknęła na zaplecze, mamrocąc o brakującym piwie.
– Chędoż się – wzruszył ramionami Kobert. – Ona się nie liczy. Niewiasta ma być, nie potwór. Może od razu Cohshończyka gówniarzowi nadstawisz? Też w spódnicy.
Amma sięgnęła po tabliczkę, pisała szybko.
– Baba to baba. – Boomhons przytrzymał Hadgolda za pas. – Rozdziewaj się, panienko. Pokaż niedowiarkowi, że się liczysz bardziej niż Conshończyk. Że i cycki pod tymi szmatami nosisz, i...
– Jeszcze jedno słowo – rzucił czerwony ze złości, strachu i przejęcia Debren – a pożałujesz!
Zerwał się od stołu, próbował wyciągnąć różdżkę.
– Lepiej nie – ostrzegł Pirr. – To broń. Całkiem inny paragraf.
No tak, prawda. Nie wolno pierwszemu wyciągać broni. W Anvashu zwracali na to uwagę, podczas gdy w Lelonii sędziego interesowała nie jakaś tam chronologia, a kto komu bardziej ucho odrąbał. Dziwaczny kraj.
– Dzieci i baby wyszły? – Boomhons spojrzał po izbie. – Ha, wszyscy wyszli, widzę. Mądrzy ludzie. Bo Hadgoldowi lepiej pod topór nie leźć, gdy zły. Przyłbica go zwą, bo gdy w bój ruszy, to jak rycerz w przyłbicy: wali na oślep, nie patrząc po kim. I za cholerę go nie zatrzymasz, bo łeb ma odporny też jak hełm. Widzisz: smok mu nie poradził. Więc lepiej z dziewką się zmierz.
– Żadnych toporów – uprzedził jurysta.
– Nie trza toporów – zgodził się Boomhons. – Sami mężczyźni zostali, pomijając owego chłystka – wskazał Debrena. – Tedy nikt zgorszenia nie dozna, dla delikatnej psychiki szkodliwego, gdy chłystek dziewkę przechędoży. No już, piękna, na szynkwas, kiecka w górę, tyłek wypnij. Nie bój się, żaden z nas palcem cię nie tknie. Jeno twój rycerzyk dzielny. Więc to – wyszczerzył zęby w stronę jurysty – nijaki gwałt.
– Znam czobo – wykrztusił Debren. – Uprzedzam!
– Kogo znasz? – nie zrozumiał Kobert.
– Czobo – podpowiedział mu wyłupiastooki. – Skrót taki. Tłumaczy się: czarodziejska obrona bez oręża.
– Nie wymądrzaj się, Puchacz!
Amma wysunęła tabliczkę w stronę wozobrońców. Drugą ręką sięgnęła pod opończę.
– Jak mu jajca urwę – Hadgold popatrzył z nadzieją na dowódcę – i dziewce wsadzę, to się będzie liczyć?
Kobert i Boomhons zawahali się.
– Pewnie że tak! – orzekł drągal o twarzy ascety. – Bo cóż znaczy: babie dogodzić? Nasieniem ją dobrze wypełnić, prawda?
– A nie rozkoszy dostarczyć? – zastanowił się z krzywym uśmieszkiem Pirr.
Hadgold, szczerząc zęby, ruszył przez izbę. Debren odskoczył, złapał za pochewkę z różdżką. Pirr, nie wiedzieć czemu, przekrzywił głowę, nieomal gubiąc kaptur.
– Stać, bo wywalę? – Zdziwienie w jego głosie udzieliło się pozostałym; nawet Przyłbica stanął, próbując zrozumieć, w czym rzecz. Jurysta opuścił niżej głowę, prawie dotknał uchem kolana. – Aaa, nie... „Bo wypalę.” Macie stać, bo ona wypali.
Debren zrozumiał, że czyta z tabliczki. Amma trzymała ją odwrotnie. Ale ważniejsze było to, co ściskała w lewej ręce. Tej wyciągniętej spod opończy.
– Że jak? – zmarszczył brwi Boomhons. – A cóż to?
Dziewczyna położyła tabliczkę na stole, zaczęła pisać. W lewej ręce trzymała długi na stopę przedmiot, będący połączeniem wygiętego kija z żelaznym, wydrążonym prętem – tak zwaną rurą. Z mniejszych części były tam obejmy, trzymające całość w kupie, języczek – jakby mały spust kuszy – oraz tarczka z uchwytem, też kojarząca się z kuszą, a konkretnie kołowrotem do jej napinania. Do prawdziwej, kuszowej windy, jaką nosił Kobert, miało się jednak to maleństwo jak skrzat do krasnoluda.
– „Krócica kołowa gnomów” – odczytał Pirr z gliny.
– Wiem! – ucieszył się wyłupiastooki. – To taki arbalet sprężynowy, jeno bez sprężyny!
– Nie wymądrzaj się, Puchacz... Arbalet? Niby że jak? Łęczyska nie ma, sprężyny nie ma? To skąd siła?
– Napęd alchemiczny – wyjaśnił Puchacz. Dziewczyna pisała pospiesznie. Jurysta odczytywał po kawałku:
– „Broń... palna... prochowa... przyszłościowym... orężem... głównym... któren... oblicze... wojen... odmieni...”
– Bzdura! – zniecierpliwił się Boomhons. – Główny, dobre sobie! Nie powiem, strzelectwo się rozwija, ale każde dziecko wie, że główny jest i pozostanie oręż biały! Miecz, włócznia, topór! Gnomy, obesrańce, jak zwykle towar wychwalają bez nijakiego umiaru i przyzwoitości!
Szarpnął coś pod szyją. Hadgold wykazał się refleksem. Złapał nadlatujący medalion.
– Ten amulet – poinformował zebranych Boomhons – magię znosi w promieniu trzech sążni. Trzymaj go, Przyłbica, a... – zachichotał – włos ci ze łba nie spadnie.
Amma uniosła ostrzegawczo kołową krócicę gnomów.
– Nie cała alchemia – powiedział szybko Debren – na magii się opiera. Taki jednosiarkodwuwęglodrewnian saletry przykładowo bez nijakich czarów da się...
– Że jak? – skrzywił się Boomhons.
– On chyba czarny proch ma na myś...
– Zawrzyj pysk, Puchacz!!! A ty, Przyłbica, nie stercz jak słup! – Amma ujęła krócicę oburącz, wycelowała łysemu między oczy. – Nie bój się, to dobre do straszenia ptactwa, a tyś jest chłop na schwał.
– To hulajkula? – Hadgold, sposępniały nagle, stał i obracał amulet w garści. – Siekańcami nabita?
Amma, po chwili wahania, zaczęła pisać.
– „Kula... pełnego... kalibru” – odczytał Pirr.
– Siekańce do hulajkuli – nie wytrzymał Puchacz – w jadach maczają. Gnomy zwłaszcza. Pewien żeś – zwrócił się do dowódcy – że ten twój amulet zatrzyma...?
– Głuchyś?!! – Boomhons grzmotnął pięścią o stół. – Kula pełnego kalibru! Znaczy rażąca uczciwie, impetem, a nie magią czy trutką!
– Trutki i czary – ostrzegł dziewczynę Pirr – pod ostrzejsze paragrafy podpadają.
Pociągnęła palcem po słowach: „Peunego kalibru”.
– Słyszysz, Hadgold? – podchwycił Boomhons. – Najwyżej kulką żelazną ci przywali. Jak nie w oko, to chędożyć ją. Słyszałem o tej prochowej broni. Przereklamowany szmelc. Huku dużo robi i dymu, tyle z niej pożytku. Prawda: konia czy kmiotka na śmierć wystraszy, a pocisk skaleczyć może, aleś ty wszak ni koń, ni kmiot. A alchemię mój amulet zniesie. Więc się nie bój, jeno łap magika.
Hadgold próbował. Niegłupio nawet, bo pochylając głowę jak szarżujący byk, co powinno ochronić oczy. I faktycznie uchroniło.
Amma nacisnęła spust, tarczka obróciła się ze zgrzytem, nad krócicą sypnęło paroma iskrami... i tyle.
– A nie mówiłem? – zatriumfował Boomhons.
Na szczęście Debren czuwał. Palce obu rąk i prawej stopy miał już złożone do stosownych czarów.
Telekinezą ze stopy trafił nie w nogi nadbiegającego, a w zydel, który wprawdzie padł, ale daleko za Hadgoldem. Gangarin chyba się udał, napastnik był jednak za blisko, by czekać i sprawdzać, co z jego błędnikiem. Debren dorzucił błyskawicę z lewej ręki i odskoczył.
Błyskawica trafiła fatalnie: w lśniącą łysinę wozobrońcy. Łysinę osmaliło, Hadgold runął, lecz świetlny rykoszet poszedł w górę, odbił się od polerowanego reflektora lampy łojowej i trzasnął Debrena po oczach.
Oślepnąć nie oślepł: widział Ammę, skaczącą za stół i w pośpiechu kręcącą tarczką-kołowrotkiem, widział zrywających się zza innego stołu wozobrońców. Ale przed oczyma latały mu kręgi i, co gorsze, koncentrację diabli wzięli. A wiadomo, że przy rzucaniu czarów to podstawa.
Z braku precyzji, użył prymitywnej siły: posiał po nadbiegających wachlarzowym, energożernym gangarinem.
Dwóch padło, Kobert złapał się słupa, krzycząc o trzęsieniu ziemi. Dobry wynik. Ale pozostało jeszcze trzech: Boomhons, który w ogóle nie raczył wstać, Puchacz, przełażący przez ławę i długowłosy, który szurnął ku wieszakowi z bronią. Żaden nie dostał w głowę.
A Hadgold... właśnie wstawał. Albo amulet tak dobrze działał, albo łeb miał faktycznie jak przyłbicę.
Debren cisnął w niego kuflem. Kufel, pchnięty już w locie telekinezą, rąbnął mocno i celnie – w czoło. Glinianymi odłamkami sypnęło po całej biesiadnej, a dwa czy trzy wytłukły nawet szybki w oknach. Normalny człowiek padłby bez przytomności po takim uderzeniu. Łysemu rozcięło skórę i zalało twarz krwią – lecz nic ponadto.
Rycząc, skoczył na Debrena. Amma zdzieliła go w głowę kolbą krócicy. Bez skutku: pobiegł dalej.
– Żadnej broni! – zaapelował Pirr. Po czym przezornie zanurkował w kąt przy kominku.
Miał rację: przestraszony i niemal pozbawiony mocy Debren wyciągnął różdżkę. Asceta cisnął sztyletem.
– Gdzie z nożem, Patyczek?! – wrzasnął Boomhons. – Mój zakład! Żywych brać!
Za późno. Debren, kosztem klapnięcia na pośladki, zszedł ostrzu z drogi, ale zaraz potem długowłosy wozobrońca strzelił do niego z kuszy.
Debren wyraźnie widział szeroki grot i wyraźnie nie widział brzechwy. Co oznaczało, że znalazł się dokładnie na jej przedłużeniu. Umarłby, gdyby pół momentu przed długowłosym za spust nie pociągnęła Amma.
Krócica gnomów zakręciła karbowanym kołem, skrzesała snop iskier – i w końcu odpaliła ładunek jednosiarkodwuwęglodrewnianu saletry. Błysnęło i huknęło.
Bełt warknął Debrenowi nad głową. Długowłosy, zdzielony w czoło kulą pełnego kalibru, padł między misy i kufle. Hadgold, zaskoczony hałasem, obejrzał się. Przegapił stół, zawadził, wylądował na brzuchu. Impet cisnął nim pod stopy Debrena. Oberwał dwa kopniaki i gangarina z różdżki. W końcu podziałało: dźwignął się wprawdzie na czworaki i próbował łapać chłopaka za kostkę, lecz czterech kończyn okazało się za mało na rozkołysany nagle świat. Dłoń chybiła, a wozobrońca padł i zamiast Debrena, kurczowo chwycił się stołowego krzyżulca. Ogłupiały błędnik uznał widocznie, że oberża chyli się na bok, chcąc wrzucić Hadgolda do kominka.
Kobert przestał krzyczeć o trzęsieniu ziemi. Nie puszczając słupa, obrzygał go. Puchacz i jeden z trafionych na początku ruszyli na Debrena, lecz wyraźnie bez przekonania, oglądając się na dowódcę. Boomhons wstał. Debren poderwał różdżkę, wycelował w jego stronę.
Teraz albo nigdy. Czuł, że padający Boomhons oznaczać będzie koniec walki, że tamtym zabrakło ducha i jedno dobre zaklęcie uczyni z niego, Debrena, zwycięzcę.
– Przyłbica, zdechlaku – rozbrzmiał w ciszy szyderczy głos wodza wozobrońców. – Pacholęciu nie podołasz?
Niby nic, nawet nie okrzyk. Ale podziałało. Debrenowi nie chciało się wierzyć, że aż tak.
Po pierwsze: chybił piorunem kulistym. Pioruny nie są za szybkie, ale właśnie dlatego bywają użyteczne: spuszczone z różdżki, nadal dają sobą kierować. Nie miał prawa nie trafić, nie z takiej odległości...
A po drugie: ten cholerny, niezniszczalny łysol znów się pozbierał i chwycił go za nogę.
Pacholę... Naprawdę wciąż był tylko...?
Piorun minął Boomhonsa o dobrą stopę i eksplodował na ścianie. Podmuch przemknął przez izbę. Kto jeszcze stał, klęczał czy siedział – upadł. Miski, kufle, sztućce, kaganki, nawet stołki latały po całej biesiadnej. A Debrenowi na chwilę wróciła nadzieja.
Nadal miał do dyspozycji trochę mocy. Wciąż mógł... To znaczy: jeśli dadzą mu odrobinę czasu.
Ręka Hadgolda zmiażdżyła mu łydkę. Jeszcze dwa, trzy takie ruchy, a łapska wozobrońcy dotrą w pobliże gardła Debrena. Albo przynajmniej dłoni ściskającej różdżkę. I będzie po wszystkim.
Na szczęście miał jeszcze drugą dłoń. A obok nóż. Fala podmuchu przyniosła też pół glinianego dzbana, łyżkę oraz miedziany półmisek – ale tylko nóż mógł przeważyć szalę. Debren chwycił go bez namysłu, zamachnął się...
I tyle – wbić w ludzkie plecy nie potrafił. Przez trzy albo cztery momenty próbował – bez skutku.
A potem Hadgold podciągnął się wystarczająco blisko, machnął pięścią... i było po walce.
Kiedy się ocknął, dwaj wozobrońcy przyciskali jego łokcie do szynkwasu, a trzeci trzymał nóż przy gardle.
– Trup. – W drugim końcu izby Boomhons zakończył oględziny długowłosego. – Ha! To teraz szybko spłodzicie nowego, by grzech zmazać.
– Hej... – zaniepokoił się Kobert. – On ledwie co...
– ...pół oberży w pył obrócił – dokończył Boomhons. – Co znaczy, że sił mu nie brak. Jeno jajec. Com z miejsca mówił, aleś mnie nie słuchał. – Podchodząc, od niechcenia zagarnął kark gramolącej się z podłogi Ammy. – Więc szykuj pół talara. A ty, piękna, szykuj zadek.
Pirr wylazł z kąta, stał jednak z boku i milczał.
– Nie zrobię tego – powiedział cicho Debren. Głośnej deklaracji nie ryzykował: mogła brzmieć płaczliwie.
– Wolna wola – wzruszył ramionami Boomhons. – By jednak Kobert nie gadał, że oszukuję przy zakładach, zmotywuję cię, chłopcze. Więc albo ją – pchnął Ammę na szynkwas – wydudkasz, albo oberżnę ci klejnoty i dziewce w zadek wepchnę. Trudno – wyszczerzył zęby – o mocniejszy dowód bestialskiego gwałtu.
– Puść ją – wykrztusił Debren.
– Puszczę. Ciebie też. Starczy, że z grodu znikniesz i przestaniesz mi interesy psuć. Smok – ujął Debrena pod brodę – jest mój. Mój, rozumiesz?
– A cóż on ma do smoka? – zapytał Pirr.
– Myślicie, że po co burmistrz magika wezwał, panie jurysto? Nie wiem, jaką brudną sztuczką zamierzają gada ubić. Piorunami? – Boomhons wskazał zdemolowaną izbę. – Upodabniając do dziewicy owcę, wypchaną siarką? Raczej to drugie, skoro spec od iluzji zjechał. Ale ja nie zamierzam patrzeć, jak inni robotę mi kradną.
– Nie tknę smoka – obiecał Debren. – Żakiem jestem. Gdzie mi tam smoki łowić? Gdybym wiedział, że o to...
– Wiem – przerwał mu Boomhons. – By walczyć, trza być mężczyzną. Mogłeś pchnąć Przyłbicę tym nożem. A potem nas wszystkich wytłuc czarami. Dałbyś radę – powiedział spokojnie. – Aleś ty nie wojownik. I nigdy nim nie będziesz. Za miękki żeś. Widzę to w twych oczach.
– To go puść – wzruszył garbem jurysta.
– Miękki, mówię. Nie, że tchórz. Nie umie zabijać, więc zawsze przegra. Ale czy do walki nie stanie... Tego nie wiem. Głupek z niego. Idealista.
– Nie umie zabijać – przypomniał Pirr. – A na smoka i taki, co umie, to mało. Na smoka trzeba... mistrza.
– Ano właśnie – zgodził się wozobrońca. – Więc lepiej na rozwścieczoną bestię nie leźć. A ten smark może ją czarami struć czy poranić. Nie chcę ryzykować. Ma stąd zniknąć. Zaś tego najlepiej baron dopilnuje.
– Baron? – zdziwił się Debren.
– Ślubował każdego na męki dać, kto tę tu Ammę srodze pokrzywdzi. A gwałt to całkiem sroga krzywda. Więc lepiej dudkaj ją po dobroci i umykaj. Bo po wywałaszeniu nie poradzisz. To boli i osłabia.
Debren zastanawiał się gorączkowo, co robić. Czuł pustkę w głowie. Bezsilność. I strach.
A potem zrobiło się jeszcze gorzej. Bo Amma przykucnęła, uniosła spódnicę. Spod brudnych łachmanów wyjrzały łydki i kolana. Białe rozpaczliwą bielą flag, wieszanych na murze kapitulującej twierdzy.
– Na stół – pchnął ją Kobert. Wyglądał na zmartwionego. – Poręczniej mu będzie. I rozdziej się. Może jak więcej golizny zobaczy... Tylko chusty nie ściągaj!
Popatrzyła na Debrena załzawionym spojrzeniem i zaczęła rozsznurowywać opończę. Oboje przegapili skrzypienie drzwi i stukot opieranego o deski drzewca.
– Któren to – zapytał znudzonym głosem halabardnik – jest magik od mistrza Factorby'ego? Bo burmistrz wzywają. Jeno żeby biegiem.
●
– Zaniemógł?! – Burmistrz Smih był pyzaty, nosił drogie szaty, a do nich, nie wiedzieć czemu, stary, rdzawy, mocno przyciasny kirys. – Teraz akurat?! – Debren bezradnie wzruszył ramionami. – Psiakrew, tak to z wami jest, czarodziejami! Zawsze znikacie, gdyście potrzebni! A właśnie... Ty przypadkiem znikać nie umiesz? Znaczy, niewidzialnym się stać? Tak, by cichcem smoka podejść i znienacka... Ponoć u was w Sovro...
– Z Lelonii jestem – przypomniał Debren. – No wiecie: żubry, wino z jabłek... Starohuck, Gorszawa, Dangiza...
– Dangiza! – ucieszył się burmistrz. – Tam ów wielki bohater Leco Oszczypłot z demokracją walczy!
– Skoczypłot – sprostował Debren. – Taki przydomek nosi. Bo on, wiecie, przeskoczył ów płot, znaczy palisadę wokół stoczni, bo go z roboty wywalili i...
– A nie nasikał na nią? – zdziwił się Smih. – Na znak, że demusze zakazy ma w...? Widać z innym bojownikiem o feudalizm go mylę. Albo kronikarze podkoloryzowali. Okrutna komercja w tych kronikach, to i przesadzą często... Ale mniejsza o Oszczypłota – westchnął. – Demokracja sama w końcu zdechnie, bo to ustrój z prawem naturalnym sprzeczny i na księżycowej gospodarce wsparty. Co innego smok. Więc się nim zajmijmy.
Opadł ciężko na fotel, omal nie wybijając sobie zębów brzegiem kirysa. Debren nieśmiało przysiadł na brzeżku krzesła, po drugiej stronie skryptorium zawalonego urzędowymi pergaminami i tuzinem markowych strusich piór od Pukera. Ulokowany na piętrze ratusza gabinet włodarza Trickley nie był wielki, ale dzięki drogim meblom, boazeriom i gobelinom respekt w petentach budził.
– Niewidzialny tedy nie bywasz – podsumował burmistrz. – Ha, może i dobrze. Rada mnie ciśnie, by siłowe rozwiązanie zastosować, ale im łatwo gadać: jakby co, nie po nich bestia przyleci. Albo królewski prokurator. To ja łba nadstawię. Więc twardość tak wolę okazać – postukał się po opancerzonej piersi. – A właśnie... Znasz dobry czar na iluzję kirysa? Ducha w tym cholerstwie wyzionę. I jeszcze kapalin – wskazał pogięty hełm, spoczywający na parapecie uchylonego okna. – Łeb mi od niego pęka.
– Iluzja zbroi – powiedział niepewnie Debren – nie uchroni od rany.
– Bądź poważny, Debren. To masówka z Wojny Globalnej. Już wtedy nasi pancerni kawałki desek albo monety naklejali, bo ich wehrleńscy kusznicy na wylot dziurawili. Myślisz, że przed smokiem mnie ocali? – Debren taktownie przemilczał. – Widzisz. Ale tradycja każe, by burmistrz, gdy w czas kryzysu na czele milicji miejskiej staje, blachy sławnych poprzedników na sobie dźwigał.
– Chcecie z milicją na smoka ruszyć?
– Na smoka z milicją... – sapnął burmistrz Smih. – Nie kpij. Pisze mi twój mistrz, żeś zdolny i wszystko umiesz, co on tu u nas robił. Jak nie z głowy, to z ksiąg, a te ci daje. Dał? – Debren przytaknął. – Więc wyczarujesz mi dziewicę. Albo może kilka, jeszcze nie wiem.
Debren próbował wyczarować pogodny wyraz twarzy.
– Dziewicę... – przełknął z wysiłkiem ślinę.
– Znaczy – zreflektował się burmistrz – nie z niczego. Realistą jestem, nie bój się. Dziewki dostaniesz. I w ogóle co trzeba. Starczy, że je połatasz.
– Aha – Debrenowi nieco ulżyło. – A... jeśli wolno...?
– Pytaj – zrozumiał gospodarz.
– No więc, panie burmistrzu, względem owych dziewic... Na co wam one konkretnie?
– Mnie? Na nic? A smokowi... cóż, po prawdzie to nie wiem. Czytuje się o takich rzeczach w bajkach albo wczesnowiecznych kronikach. Lecz naukowo żaden mag tego nie przebadał, bo po co? Nie było precedensu, przynajmniej w Anvashu, od dobrych dwóch wieków.
– Też nie słyszałem – przyznał Debren. – Ale u nas smoków mało. Przed Wojną Globalną to co innego... Tyle że ze smoków są reakcjoniści i element systemu feudalnego, więc... Lecz może o polityce nie gadajmy.
– Nie gadajmy – zgodził się burmistrz. – Otóż w Anvashu smoki są pod królewską ochroną. Ze względów, jak pewnie zgadujesz, strategicznych. Żyją w rezerwatach i nie wolno ich niepokoić. Smoki ze swej strony nie niepokoją ludności. Wszystko układa się świetnie. Chyba że – sposępniał – padnie na starego pryka.
– Znaczy, waszego smoka – domyślił się Debren. – I to w tym problem? W jego wieku?
– Gadają, że ma trzysta lat i dinozaury pamięta.
– Wcześniej wymarły – sprostował Debren. – Bodajże...
– Mówię, co gadają, nie jak jest. Chodzi o to, że to starzec i sklerotyk. Któremu się już we łbie miesza. No i pewnie przypomniał sobie, jak to za młodych lat bywało. Stąd ten durny pomysł z dziewicą.
– Chce... – Debren lekko się zająknął – chce ją zjeść?
– Diabli wiedzą. Kazałem ekspertom sprawdzić w księgozbiorach wszystko o smokach i pannach. Zdziwiłbyś się, jak mało jest dawnych zapisków o smokach.
– Mało? – Debren faktycznie się zdziwił.
– Ponoć kiedyś jakiś król klątwę na gadziny rzucił, za pomór, wojnę czy coś tam, już nie pamiętam... Może je za karę z historii królestwa pousuwali? Choć inny ekspert tłumaczył mi to małą liczbą smoków w starożytnych czasach. I że to zepsucie obyczajów owe piekielne bestie na ludzkość sprowadziło. Kara boska, wiesz. Czyli, że kiedyś, gdy ludzie lepsi byli, smoka sporadycznie jeno spotykano, więc i nie było o czym pisać. Zdania uczonych, jak zwykle, są podzielone. A, nawiasem mówiąc: z tej puli honorarium weźmiesz. Za ekspertyzę. Nie da się zaksięgować regeneracji dziewic. Królewska Komora Skarbowa żyć by mi nie dała. O wyborcach nie wspomnę. Już i tak się plotki zrodziły, że to ku własnej uciesze szukam.
– To może prościej... no, spacyfikować bestię?
– Od strony księgowej prościej – westchnął Smih. – Ale nic z tego. Choćby sam przetarg... Na taką usługę trza go ogłosić. Skromnie licząc: dwa lata to potrwa.
– Ile?! – Debren omal nie zleciał z krzesła.
– Witaj w wolnym świecie – uśmiechnął się krzywo gospodarz. – A wracając do mych ekspertów... W pobliskim klasztorze niedawno loszek z winem odkryto, co to go cztery wieki temu ówczesny opat kazał zamurować na wieść o najeździe wikingów drakleńskich. Z rozpędu trzech braci zamurowano, którzy z głodu tam pomarli. Nikt się nie zorientował, bo pokutę milczenia cała trójka miała. Nie mogli o pomoc wołać. Na szczęście co o opacie myśleli, to zdążyli na ścianach wyryć, a ponoć okrutne plugastwa ryli. No i sporo o nadużyciach.
– Na szczęście? – nie zrozumiał Debren.
– Ano tak, bo gdy owe bluzgi odkryto, samo odkrycie utajniono. Tak skutecznie, że nam królewscy archeolodzy nie przyjechali i wszystkiego cennego nie wywieźli. Co zwykle robią. Więc stare zapiski się uchowały. Moi eksperci przestudiowali je i sformułowali siedem hipotez tyczących pociągu smoków do ludzkich dziewic.
– Aż siedem? – zdziwił się Debren.
– Trzy odpadają. Dotyczą obyczajów godowych smoków. A tu gadzie gody w grę nie wchodzą. Nijakiej samicy u nas nie ma, zaś smok do żadnej z innego hrabstwa nie lata.
– Ale co to za hipotezy?
– Te o gadzich godach? Pierwsza, że ludzka dziewka to dar smoka dla wybranki. Dowodzący, iż samiec panuje nad sytuacją, okoliczna ludność drży przed nim i robi, co smok każe. Czyli smoczyca znalazła dobrego kandydata na ojca swych młodych tudzież bezpieczne gniazdo.
– Sensowne – uznał Debren.
– Druga: stare smoczyce przechładzają złożone jaja, więc by je wysiedzieć, potrzebna ludzka mamka. Trzecia: że soki dziewczyny służą gadzinie za afrodyzjak.
– Soki? – Chyba się zaczerwienił.
– Historia odnotowała przypadki zwalniania wziętych w niewolę. Więc nie o to szło, by pannę zeżreć. Choć wykorzystywanie płciowe, owszem, często smokom przypisywano. Którego dowodem miały być postradane przez branki zmysły. Ale to, moim zdaniem, słaby argument. Nietrudno zwariować ze strachu, gdy cię smok capnie.
– Rozumiem. I te trzy – upewnił się – w grę nie wchodzą, z braku smoczycy? To jakie wchodzą?
– Najpoważniejsza jest hipoteza historyczna. Tyle że to już dziś bardziej prehistoria. Otóż pierwsze ofiary, których smoki wieki temu żądały od ludzi, były, zdaniem badaczy, dziewczętami obdarzonymi potencjałem magicznym. Inaczej mówiąc: niedoszłymi matkami czarodziejów. A w owych zamierzchłych czasach magów prawie nie było, zaś z winy prymitywnej techniki tylko mag mógł się smokowi przeciwstawić. Czyli że smokom chodziło o prewencyjne zlikwidowanie jedynych groźnych wrogów.
– Okropne – wzdrygnął się Debren. – No, ale dziś już tego na pewno smoki nie robią. Nigdzie. Jak to jednak dobrze żyć w średniowieczu... A pozostałe hipotezy?
– Piąta też trąci myszką. Mówi, że dziewica miała być zakładniczką, która smoka przed kolejnym najgorszym wrogiem uchroni. Czyli przed błędnym rycerzem. Otóż we wczesnowieczu owi rycerze okrutnie byli ponoć romantyczni, szlachetni i mało życiowi. Starczyło więc takiemu pogrozić, że się dziewkę połknie albo, co gorsze, czci pozbawi, by rycerz dał smokowi spokój.
– Hmm...
– Sceptycy, takowi jak ty, szóstą kontrhipotezę sformułowali. Że owszem, dziewicę smok trzymał w grocie, ale nie by rycerza odstraszyć, a zwabić.
– Zwabić? Po co?
– Dla łupu. Myślisz, że skąd smoki skarby biorą? Teraz owszem, głównie z haraczu od gwarków, co im w ich góry wleźli i kopią minerały. Ale kiedyś taki rycerz był niezłym źródłem dochodu. Bo to i konie dużo droższe były, i byle kolczuga osiągała cenę wioski... Z łupu po pokonanym junaku oszczędny smok mógł uczciwie, owiec nie porywając, żyć miesiącami. A przyznasz, że łatwiej raz na kwartał romantycznego durnia utłuc, niż się w nieustającą wojnę podjazdową bawić z gromadą rozwścieczonych baców i juhasów, co rycerskie zasady uczciwej walki mają w rzyci.
Debren przyznał, że faktycznie.
– No, ale to wszystko nie pasuje do naszego smoka – podsumował burmistrz. – Czyli zostaje hołd lenny.
– Hę? – zdziwił się młody czarodziej.
– Wiesz: symbol podległości. Władca co jakiś czas potrzebuje takiego namacalnego konkretu, który go upewnia, że nadal rządzi. A im słabszy władca, tym większa potrzeba, by się hołdów domagać.
Debren przemyślał to sobie.
– Czyli... uważacie, że wasz smok jest słaby? Bo stary?
– No, co najmniej w średnim wieku. I może to właśnie kryzys wieku średniego go dopadł? Zaś smok chce sam sobie wykazać, że nadal potrafi tyle, co stuletni młokos? Pewności nie mam. Smoki to najsłabiej zbadany z rozumnych gatunków. No, poza skrzatami, ale o tych w ogóle nie wiadomo, czy na pewno istnieją. Więc się nie upieram. Wiem jeno, że z siedmiu poważnych hipotez ta jedna kupy się trzyma, gdy idzie o naszego smoka. I dlatego chcę bestii ofiarować to, czego żąda.
– A jak on tę dziewczynę po prostu...?
– Po prostu to ja nie mam dobrego wyjścia – oznajmił ponuro burmistrz. – Gadzina ultimatum postawiła. Jakowyś telepata spisał jej żądania i...
– Telepata?
– A niby jak by się ludzie dogadywali z jaszczurami? Sycząc? Do tego rozdwojonego języka trzeba. Na szczęście niektóre smoki telepatować umieją.
– Niektóre ponoć też trochę mówią po ludzku...
– Ale nie ten nasz. A do telepaty wracając... Zamiast przyjść, pismo ukradkiem podrzucił. Potem smok dwa kupieckie transporty zaatakował, na potwierdzenie, że pismo prawdę mówi i od niego pochodzi. Most też spalił. Ofiar w ludziach nie było, za to straty materialne... Wiesz, co dla miasta znaczy, gdy kupcy zaczynają je omijać? I jak się odbija na rynku nieruchomości wieść, że w każdej chwili może nadlecieć wściekły smok? Ogniem ziejący?
– A zieje? Stary już jest.
– No... co prawda ostatnio do plucia ogniem nie doszło... Ale zapiski historyczne...
– Historyczne – podkreślił Debren.
– Bo potem już nikt nie próbował z nim zadzierać. Nie gap się tak... Sam wiem, że mało szlachetnie tak mu dziewkę posyłać. Szlachetnie to rycerza, co łeb zetnie. Ale kiedyś gród był w większości drewniany: smoczy nalot katastrofę by oznaczał. Woleli się nasi przodkowie dogadać. A dziś smoki są chronione. Ciężkie lotnictwo strategiczne na nich się opiera, a Anvash to mocarstwo i się bez wojsk strategicznych nie obejdzie.
– W lotnictwie służą młode, oswojone smoki. Najczęściej zresztą od małego hodowane, a nie...
– By młode hodować i oswajać, królowie musieli się dogadać ze starymi, dziko żyjącymi. Nie tylko królowie zresztą. Nie wiem, jak Lelonia, ale Sovro, choć związek republik, ma największą w świecie smoczą armadę.
– To propaganda! – zaprotestował Debren. – To Wschód się zbroi bez umiaru! Wasz Pakt Kariatycki! Związek Sovrojski jeno z myślą o obronie...
– Bez polityki – uniósł dłoń Smih. – Ja się muszę martwić o moje miasto, a ty... ty, by praktykę zaliczyć. – Chłopak wpatrywał się w niego z posępną miną. – Ano tak. Factorby liczy się z moim zdaniem. Jak się nie popiszesz... Cóż, rok repetować... Szkoda by było.
Debren sposępniał jeszcze bardziej, ale przynajmniej nie zapytał, czy burmistrz próbuje go straszyć. I dobrze, bo burmistrz właśnie skończył.
– Wy, Lelończycy, choć demokrację wam narzucono, jesteście przynajmniej religijni. Więc spójrz na to inaczej: ilu od grzechu ocalisz. Tak, od grzechu. Bo odkąd się wieść rozeszła, czego bestia żąda... Wstyd mówić, ale w całym hrabstwie dziewic ubywa na potęgę. Strach, ile się na przednówku bękartów sypnie. A pedofilia? Ludzie paroletnie dziewczynki na wszelki wypadek... No, niby nie tak... Palcem, narzędziem... Ale bo ja wiem, czy to dla dziewuszki mniejsza trauma? Co potem taka narzeczonemu powie? Że ojciec ją cnoty pozbawił, wuj, matka? Na perwersów cała rodzina wyjdzie, a kawalerowie z krzykiem od takiej uciekną. Więc każdy dzień to bezpowrotne straty. A ochotniczek, jak się domyślasz, brak.
Debren zawahał się. Mówić? Czuł, że nie powinien, ale strach przed własnymi problemami zwyciężył.
– No, jedną tom spotkał. Amma się zwie, córka...
– Wesoła Poczwara? – przerwał mu chłodno burmistrz. – O niej zapomnij. Nie wchodzi w rachubę.
Cóż, skoro już poruszyli ten temat...
– Czemu poczwara? – zapytał cicho. – I... Powiedzieliście: wesoła?
– Nie wiesz? Nie ma twarzy. To znaczy warg i części policzków. Ale i tego starczy, by co wrażliwsi mdleli na jej widok. Jak żywy trup ponoć wygląda. Szkielet, radośnie szczerzący zęby od ucha do ucha. A, i języka nie ma.
Debren miał i język, i wargi, tyle że przez chwilę nie potrafił ich użyć. Wiedział, że z twarzą Ammy nie jest dobrze, ale myślał... no, nie myślał, że to aż tak.
– Co... co jej się...?
– Samookaleczenie – oznajmił sucho burmistrz. – Nie mówmy o niej. Pomówmy o robocie. Czy potrafisz dobrze brak dziewictwa zamaskować?
Sama sobie to zrobiła? Odcięła pół twarzy? Nie wierzył. Zresztą... burmistrz powiedział: „Ponoć”. Czyli plotek się tylko nasłuchał. A plotka, wiadomo, wszystko wyolbrzymi. Może się okazać, że to tylko duża blizna...
Nie chciał o tym myśleć. To już lepiej o robocie.
– Przed smokiem? – upewnił się.
– Ba – sposępniał gospodarz. – Smok to mniejszy problem: zwierzę, było nie było. Ale wejścia do rezerwatu strzegą królewscy leśniczowie. Wiedźmę leśną ostatnio zakontraktowali, by pilnowała, czy jaki zamachowiec, dziewicę udający, nie próbuje się zakraść. Bo dziewicę owszem, mają nakazane przepuścić. Więc pewnie ta stara ropucha przetestuje twoje czary.
– Wiedźma leśna?
– Zielarka, trochę akuszerka pokątna... Czarownicą raczej nie jest.
– Raczej? Bo jeśli jest, to wątpię, bym zdołał...
– U nas to niekaralne, więc się z tym baby tak nie kryją. Możesz założyć, że nie jest. Ale na babskich sprawach się zna, więc... – Burmistrz westchnął ciężko. – I w tym problem. Bo z kandydatek... hmmm...
– ...nie są dziewice – dokończył Debren.