Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Artur Baniewicz, Gdzie księżniczek brak cnotliwych, czyli sagi o czarokrążcy księga siódma, traktująca o strasznych przygodach Debrena i jego ukochanej Lendy, wojowniczki w magiczny pas cnoty zakutej,
supernowa, Warszawa 2016
Tę klątwę rzucił prawdziwy fachowiec.
Te góry omijają wiedźmini, inkwizytorzy i błędni rycerze.
Tym kobietom od wieków nikt nie zdołał pomóc.
Debren przekroczył granicę morvacką w złym miejscu i czasie. Szaleje śnieżyca, Lenda choruje, a Zbrhlowi kończy się piwo. Po bezludnej puszczy grasują wilkołaki, niebem władają stwory jak z sennego koszmaru, w pobliskiej osadzie panoszy się sołtys demokrata. Nocleg w leśnej oberży wydaje się rozsądnym wyjściem. Ale nad rodem oberżystek ciąży okrutna klątwa. Piękna Petunka i jej goście mają znikome szanse doczekać świtu.
Musieliby przetrwać oblężenie i pokonać bestię, która zmasakrowała setki żołnierzy i żądnych łupu najemników.
Musieliby rozwikłać zagadkę pewnego gwałtu sprzed dwóch stuleci.
Musieliby pokochać - i poświęcić tę miłość.
Musieliby spotkać cnotliwą księżniczkę...
Cykl o Debrenie zdobył sobie zasłużoną popularność jako wspaniała literatura fantasy, pełna przezabawnych aluzji i skojarzeń ze światem realnym. Debren z Dumayki przedstawia się jako magun, czyli „mag uniwersytecki” lub też „mag uczon naukowo”. Jego świat właśnie wyzwolił się z okowów skorumpowanej demokracji i po burzliwej Jesieni Królów przywrócił jedynie słuszny ustrój feudalny. W swoich wędrówkach Debren musi się zmierzyć z gryfami, ursoludami i niezwykle pyskatą papugą, przełamać prastarą klątwę, a przy tym jeszcze zarobić na życie i ocalić ukochaną przed losem gorszym od śmierci.
Magia, miłość i morderstwo.
Czytaj o czarokrążcy!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 787
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski
ISBN 978-83-7578-137-3
Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.
Most nie spodobał się Debrenowi. Wyłonił się z mroku zbyt nagle, był za duży i za czarny. Kamienny, jedynie opierzony drewnem, wisiał nad czymś, co mogło być sporym żlebem albo doliną małego potoku. Czymkolwiek było, wgryzło się między porośnięte lasem stoki dostatecznie głęboko, by wzrok skapitulował przed ciemnością. Debren nie próbował niczego robić z oczami. Z nieba spływały na pogrążone w ciszy góry płatki śniegu wielkości brzozowych liści – w takich warunkach nawet wyspecjalizowany w optyce czarodziej niewiele zwojuje. Choć teraz akurat przestało padać. Dość nagle.
– Ależ cudny! – rozczulił się Zbrhl. Podobnie jak Debren, ściągnął cugle człapiącego ospale wierzchowca. – Ha, od razu widać, żeśmy są w Morvacu!
– Pogratulować refleksu, panie rotmistrz – dobiegł z tyłu słaby, mniej niż zwykle zjadliwy głos Lendy. – Po trzech ledwie dobach błądzenia tak precyzyjnie ustalić przynależność państwową tych zasranych gór to zaiste...
– Lenda... – rzucił Debren na poły gniewnie, na poły błagalnie. – Zamknij dziób.
Tak naprawdę wcale nie chciał, by umilkła. Dał sobie spokój z oczami, ale od jakiegoś czasu podostrzał inne zmysły i chcąc nie chcąc wyławiał niepokojące sygnały zza pleców. Posykiwania, gdy gniadosz dziewczyny zmieniał nagle rytm, omijając widoczne przeszkody. Jęki, gdy napotykał na przeszkody, które skryły się pod śniegiem i które wypatrzył za późno, co zmuszało go do ratowania się skokiem. Zapach świeżej krwi i świeżego potu. W porównaniu z bukietem smrodu, pozostawionym w portkach czy onucach przez poprzednich właścicieli, dziewczyna nawet po trzech dniach w siodle pachniała przyjemnie. Ale im mocniej czuć ją było jej własnym potem, tym bardziej Debren tęsknił do pierwotnej, żołniersko-oborowej woni łachmanów. Było za zimno, by się pocić. Mróz powinien uporać się także z zapachem krwi: spodnie Lendy nie należały do grubych i fachowo łatanych i każda kropelka przesączająca się przez szarpie musiała błyskawicznie zamarznąć.
Chyba że była sporą kroplą, nie kropelką.
Pociła się, gorączkowała, a teraz w dodatku krwawiła. Miał prawo się martwić. Więc niech mówi, niech plecie, co ślina na język przyniesie. Nawet gdyby to był jad w czystej postaci. W tej chwili wolałby jednak ciszę.
– Duma narodowa w człeku rośnie, gdy widzi takie cudo. – Szczerze wzruszony Zbrhl obrócił się w siodle, sięgnął po bukłak. – Godzi się uczcić inżynierów toastem.
– Świeć im Panie – wychrypiała dziewczyna.
– Hę? Że jak?
– Lenda – mruknął rozglądający się dookoła Debren – chciała rzec, że most jest stary.
– Aha. – Zbrhl, uśmiechnięty szeroko, podrzucił w dłoni naczynie z grawerowanej cyny. – Dzięki, kozo. Nie, żebym się gniewał, ale miło w końcu dobre słowo o czymś morvackim z twych ust usłyszeć.
– Z moich? – Lenda posłała mu zdziwione spojrzenie.
– Wiem: trudno ci przyszło. – Skrzywił się, zaskoczony oporem nakrętki. – Ciężko przyznać, że w Lonsku krzemiennymi toporkami pierwsze drzewa na kładki cięto, gdyśmy tu już kamienne mosty mieli. Łajno i kał – zaklął, bezskutecznie siłując się z bukłakiem. – Przymarzła czy jak? Toć piwo w środku, nie woda.
– W baryłce też. – Henza zatrzymał konia przy uwiązanym do siodła Lendy luzaku, stuknął w dębową beczułkę kolbą kuszy. – I też nie chlupie. Właśnie żem miał uwagę zwrócić, że je chyba zamróz dopadł.
– Prędzej rotmistrz jeden – mruknęła Lenda. – Puste beczki to do siebie mają, że słabo w nich chlupie.
– Zamarzło? – Zbrhl zapomniał na chwilę o opornym bukłaku. – Chcesz powiedzieć, żeś nie upilnował, nicponiu?! Toż jak pacholęciu tłumaczyłem: baczenie dawać! Ariergarda miałeś być, a nie chwost bezużyteczny!
– Cmoknij mnie w zadek – rzucił urażony Henza. – I do siebie miej żal. Prosty knecht jestem, nie komendant jakiś. Co każą, to robię, a jak kazać zapominają, to z inicjatywą się nie rwę. Sam zawsze przed szeregiem porykujesz, że tym wyrywnym to nogi z rzyci...
– Słyszeliście? – Debren drgnął, zadarł głowę.
– Chlupie? – zapytał z nadzieją Zbrhl.
– Na pościg miałem uważać – ciągnął rozgoryczony Henza. – Tudzież na dźwięki dziwne i błyskanie ślepi. Na wilkołaki, krótko mówiąc, i insze biesy. Piwa w rozkazie nie było, tom nie uważał, by czujności nie rozpraszać. Jak cię znam, czepiałbyś się, że na służbie o chlaniu jeno...
– Nnnie... – Magun spoglądał w niebo, obracając się w kulbace i zdmuchując płaty śniegu z rzęs. – To taki... dziwny dźwięk. Wysoki. Może nawet... hmm... ultra?
– Wysoki? – Zbrhl zadarł głowę, nie zapominając jednak o bukłaku. Trzasnął szyjką o siodło, wywołując nerwowy pląs konia, po czym zaczął mocować się z nakrętką. – Coś na jodłę wlazło?
– Ryś? – rzuciła bez przekonania Lenda. I sama sobie odpowiedziała: – Eee, chyba nie. Mądry ryś nie lazłby na takie drzewo, w taką noc i na takim mrozie. – Przetarła rękawem cieknący nos i pod wpływem zatroskanego spojrzenia Debrena dorzuciła: – No, ale to rozumnych rysiów się tyczy, a tu morvackiego mamy.
– A jak to... – Henza przełknął ślinę – jak wilkołak?
– Nadrzewny? – poszła za ciosem. – Może. Nasze wilkołaki honorowe są, prędzej taki na rycerza w zbroi skoczy, na śmierć pewną, niż na drzewo się tchórzliwie skryje, ale morvackie...
– To nie wilkołak – powiedział cicho Debren. – Za często transformują; mało co tak łatwo zeskanować. Zresztą to... no, jakby... przemieszczało się.
– Złazi? – Henza splunął, ujął kuszę oburącz. – Prosty knecht jestem, tom dotąd nie pytał, ale... Po co właściwie tu sterczymy? Mostowstręt ci się znów odezwał, Zbrhl?
– Macie mostowstręt, panie rotmistrzu? – zainteresowała się Lenda.
– A ma, ma, nawet pergaminem z pieczęcią potwierdzony – wyręczył rotmistrza Henza. – Wstrząsu bezpałowego był doznał na tym tle, jakeśmy się do zakonnych najęli i Lelonię najechali. Wielki mistrz duże zaciągi...
– Zawrzyj pysk – rzucił rozgniewany, choć raczej na bukłak, Zbrhl. – Debren z Lelonii się wywodzi, to mu pewnikiem przykro słuchać. Psia jucha... Na mur przymarzł, a chwycić nie ma jak. Miast kłapać gębą, łba byś lepiej nadstawił. Chyba nie da się tego ruszyć, jak w coś twardego nie przypieprzę. A koń się płoszy.
– Długo chcecie tak stać? – westchnęła Lenda.
– A właśnie – przypomniał sobie Zbrhl. – Po cośmy się tu właściwie zatrzymali?
– Most – mruknął Debren. – Nie umiem tego nazwać, ale coś mi się w nim nie podoba.
– Eee – rotmistrz posłał mu zdziwione spojrzenie. – Ty co, obraziłeś się? O te krzemienne toporki i kładki? Lonsko już dawno do Lelonii nie należy, nie ma powodów, by się...
– Ale wstrząsu bezpałowego toś się właśnie przez leloński most nabawił – przypomniał Henza. – Bo choć kompozytowy, znaczy kamienno-drewniany, wziął się i zawalił pod marną połową roty. I to pieszej. Stało się to, gdy komtur kazał nam machiny na drugim brzegu Wiórnej nagłym atakiem zaskoczyć. No to my podwiki na misiury, spódnice na portki i hajda na most, że niby gromada bab w panice od zakonnych pierzcha, cnotę ratując. Zamysł był taki, że nim się Lelończyki połapią, to my ich już cepami... a, bom rzec zapomniał, że z cepamiśmy poszli i co drobniejszą bronią jeno, żeby na włościaństwo wyglądać. No i, wystawcie sobie, mistrzu Debren: ten psi syn wziął i pękł!
Coś trzasnęło. Głośno, choć nie aż tak, by zamarzyć o konkurowaniu z wściekłym rykiem Zbrhla.
– A skurwiel!!! Tak pęknąć!!!
– Toć mówię – wzruszył ramionami Henza. – Kompozytowy, nowiutki, jeszcze lasem belki czuć, tablica w trzech językach dumnie głosi, że konstrukcja klasy międzynarodowej jest, na tuzin kupieckich wozów liczona, i to tych w woły zaprzężonych, a tu jak nie dupnie...
– Bukłak!!! – Wściekły nie na żarty rotmistrz cisnął w niego tym, co zostało mu w prawej dłoni, czyli zakrętką, szyjką i kawałkiem grawerowanej cyny. – Oszuści! Złodzieje! W rękach, łajno i kał! Miotły im strugać! Zawracaj konia, Henza! Mord parę muszę pilnie obić w Brecławiu! Siedem i pół grosza wzięli, łotry! Anvaski, powiadają! Z importu! Morzem wieziony! Sto lat przetrwa!
– To był bukłak z Anvashu? – Debren podrapał się po głowie. – Hmm... Nie chcę się wtrącać w twoje z brecławskimi kupcami porachunki, ale nim się wygłupisz, sprawdź, czy gwint nie był aby odmiennie skrętny. Bo Anvashe, jak wiadomo, wszystko po swojemu robią, odwrotnie niż reszta Viplanu. Fury, przykładowo, lewą stroną u nich jeżdżą.
– Tak? – zdziwił się Henza. – A ja żem myślał, że to w Sovro. U nich, dzikusów, wszystko na opak czynione.
– W Sovro fury jeżdżą jak Bóg przykazał – wychrypiała Lenda. – Tyle że szerszy rozstaw kół mają. Jest taka krotochwila z owym udziwnieniem związana. Przychodzi oto do wielkiego księcia minister transportu i pyta: Wasza wysokość, a o ile nam trza szerzej niźli na Wschodzie koleiny czynić? A książę na to: A na...
– Znam! – przerwali jej zgodnym chórem obaj najemnicy. Po czym Zbrhl, dziwnie spokojniejszy, odrzucił w zarośla to, co zostało z bukłaka. Chrzęszcząc pancerzem, odwrócił się, przyjrzał dziewczynie.
– My tu gadu-gadu – mruknął, przenosząc spojrzenie na maguna – a naszą kozą telepać zaczyna.
– Nic mną... szlak wyboisty. – Próbowała wzruszyć ramionami, ale akurat dopadł ich podmuch znad żlebu, względnie doliny. – S...sami aż po...odzwaniacie.
– Zbroją – powiedział cicho Debren – nie zębami. – Zsiadł z konia, rzucił wodze zdziwionemu rotmistrzowi. – Nie podoba mi się ten most, ale chyba musimy z niego skorzystać. Poczekajcie tu. Rzucę okiem, poskanuję.
– Czemu mmm...usimy? – Im bardziej się starała nie drżeć, tym bardziej jej to nie wychodziło. – Trzy dni po be...ezdrożach, to i...
– Po pierwsze, kozo, trzy dni temu silna byłaś, a teraz zdechlak z ciebie, co nie ma sił, by smarki z nosa dobrze zetrzeć. – Debrenowi przemknęło przez myśl, że jest słabsza, niż sądził: nie rzuciła w Zbrhla ani nożem, ani klątwą, ani nawet złym spojrzeniem. I nie próbowała sięgać do nosa. Oblepiona śniegiem od czubka kaptura po łapcie, w niezrozumiały sposób wydawała się drobna, krucha jak mała dziewczynka. – Po drugie zaś, ważniejsze, to jest porządny, morvacki most i jeno przez grzeczność poczekam, aż Debren go różdżką opuka. I bez pukania wiem, że pięćset lat tu jeszcze postoi, choćby po nim smoki chadzały. U nas, w przeciwieństwie do Lelonii, mosty są tak stawiane, by się na nich człowiek bezpiecznie i komfortowo czuł. Jako ja zaraz będę.
– Znaczy: nie boisz się? A wstrząs bezpałowy? – zainteresował się Henza.
– Ile razy mam powtarzać, cepie durny, że w papierach stoi jak byk: pourazowy? Dopisek o bezpałowości medyk tylko dlatego w dole dodał, bo się płatnik zakonny, jełop jako i ty, nie znał na medycynie i nie mógł pojąć, jak można wstrząsu doznać, po łbie nie biorąc.
– I dodatku za rany odmawiał? – domyślił się Debren.
– To też. – Zbrhl splunął w zaspę. – Choć, po prawdzie, szło mi o to, by drugiej połowy roty w tak durny sposób nie wytracić. Bo widzisz, komtur, suczy pomiot, uwziął się, by po sąsiednim moście na drugi brzeg leźć. A kogo przodem chciał słać? Nas! Bo, powiada, wy, panie Zbrhl, już doświadczenie macie w operacjach desantowych. I kontrakt pod nos pcha, arbitrażem straszy. Tom się wkurzył i do medyka poszedł. Nie powiem, nie z pustymi rękoma. Chwalić Boga łapiduch miejscowy był, Lelończyk, więc w mig ładną jednostkę chorobową w księgach wynalazł. Skończyło się na tym, że mostu nie szturmowałem, bo mostowstręt mnie udokumentowany od tego zwalniał, a roty zakonni posłać nie mogli, bo w kontrakcie stało, iż pod moją jeno komendą ma chadzać, póki broń mogę dźwignąć. A tę, choć wstrząśnięty, dźwigałem.
Debren zsiadł z konia i ruszył w stronę mostu. Po paru krokach zapadł się po uda w śnieg. Leżało go tu zaskakująco wiele, nawet jeśli wziąć poprawkę na zagajnik porastający zbocze. Lasek łapał nawiewany z góry śnieg, zatrzymywał, nie pozwalał białym kopcom wędrować niżej. Debrenowi nie przeszkadzało to zanadto. Dopóki nie zbliżył się na piętnaście sążni do północnego przyczółka mostu i nie stwierdził, że patrzy na niego z wysokości sążni dwudziestu, zaś widoku nie przesłania mu żadne drzewo czy skalny wypust. Stok był tu stromy, pozbawiony punktów oparcia dla kopyt, stóp czy choćby dłoni. A także zaśnieżony. Może nawet mocniej niż zagajnik.
Stracił kilka pacierzy, macając piętami tu i tam, sondując różdżką i szukając zejścia. Gdyby nie znalazł, mógłby z czystym sumieniem zawrócić. Znalazł jednak.
Z bliska most wyglądał gorzej: z cienia wychynęły szczerby po wykruszonych kamieniach, tu i tam zaskrzypiała poluzowana poręcz. Po drugiej stronie, przy południowym brzegu, kawałka balustrady w ogóle nie było. Debren, ostrożnie stawiając kroki, przeszedł po przęśle i ukucnął przy kikutach belek. Nie były porąbane – ktoś lub coś je wyłamało. Raczej coś, sądząc po rozmiarach zniszczenia. Brakowało z grubsza dziesięciu stóp barierki.
No i domku mytnika. Powinien tu być. Konstrukcję wzniesiono w czasach, gdy systemy podatkowe jeszcze raczkowały na prowincji i opłaty mostowe uchodziły za jedno z niewielu pewnych źródeł dochodu.
Nadal nie padało, więc mógł podnieść się na duchu, wyławiając spojrzeniem jakieś rumowisko na granicy lasu. Uznał, że to resztki prowizorycznej rogatki, poskanował jeszcze chwilę i wrócił po własnych śladach.
●
– Daruj, ale to szukanie dziury w całym. W moście, konkretnie. Co z tego, że czarny, śnieg się go nie czepia i że magią trąci? Może ci się to w lelońskim rozumie nie mieści, do bylejakości nawykłym, ale tak właśnie porządne mosty wyglądają. Magia sprawia, że się podróżny bezpiecznie i komfortowo czuje. Czego o waszych mostach, wybacz, powiedzieć nie sposób. O Belnicy – Zbrhl zerknął na dziewczynę – już nie wspomnę. Mostu tam, póki co, nie wynaleziono. Prawda to, kozo, że Belniczanin, w obcych krajach będąc i na most wchodząc, nogawki podwija? Bo mu się przeprawa nieuchronnie z brodem kojarzy?
Debren westchnął w duchu. Korzystając z jego nieobecności, Lenda dorwała się do gorzałki, którą przyprawiała jakimiś zmrożonymi grzybami i popijała w charakterze lekarstwa. Efekt był taki jak zwykle: poczuła się lepiej, rzadziej stękała i częściej dogryzała Zbrhlowi. Nim sprowadził kolumnę na północne przedmoście, zdążyli wbić sobie nawzajem po parę szpil.
– Dość gadania – uprzedził dziewczynę. – Na koń.
Most był szeroki, trzy wozy mogły się na nim mijać, o ile woźnice za dużo nie wypili. Ruszyli jedno za drugim tylko dlatego, że Debren się tego domagał.
– I co? – W połowie przęsła Zbrhl nie wytrzymał, zatoczył koniem, ustawił się strzemię w strzemię z dziewczyną. – Słyszysz, jak zdrowo kopyta dudnią? Zaprawa jak złoto.
Debren szarpnął wodze. Coś przeszyło mu mózg, zarezonowało boleśnie w pobudzonych magią uszach. Martwił się, szykował na paskudne niespodzianki – a i tak dał się zaskoczyć. Zrozumienie przyszło za późno, gdy z ultradźwiękami zlał się gwizd ciętego skrzydłami powietrza.
– Głowy w dół!!! – wrzasnął, podrywając różdżkę i celując w coś czarnego, przemykającego nad balustradą. Zdążył i pewnie by trafił. Gdyby nie koń. Koń, spłoszony czy to okrzykiem, czy łopotem błoniastych skrzydeł, zarzucił zadem, skutkiem czego czar poszedł w niebo. – Nietoperz!!!
– Zdurniałeś, Debren? – Zbrhl oderwał spojrzenie od Lendy w najmniej stosownej chwili, bo właśnie stamtąd nadlatywał napastnik. – Akurat ty się o włosy...?
Lenda, wciąż nadąsana, starała się nie dostrzegać rotmistrza. To ją uratowało. Wychwyciła ruch, zanurkowała ku rękojeści zawieszonego przy siodle miecza. Nie zdążyła wyrwać ostrza z pochwy, ale przynajmniej pogłębiła skłon, klejąc się do grzywy. Napastnik, równie szybki, skręcił w ostatnim momencie, wyrzucił skrzydła w przód, celując szponami w oczy Zbrhla.
Drugiego, mniejszego, Debren trafił błyskawicą. Niegroźnie – ogień błysnął i zgasł, zdarty z futra pędem powietrza. Pożytek z trafienia był tym bardziej wątpliwy, że spłoszony nietoperz skręcił nagle, a spłoszony Henza, na którego rzuciło się coś czarnego i wielkiego, poderwał kuszę i wpakował bełt w sam środek maszkary.
Debren zaklął, chwycił różdżkę w lewą dłoń, prawą zdzielił konia w ucho. Nie było to zbyt mądre, ale na krótką metę zamierzony efekt został osiągnięty. Wierzchowiec, z którym od samego początku nie bardzo się lubili, zapomniał o pomyśle czmychnięcia z mostu i szarpnął do tyłu łbem, próbując ugryźć jeźdźca.
Przez chwilę stali bokiem do osi mostu. Debren, nie nadwerężając kręgosłupa, mógł przymierzyć się porządnie, a przy okazji ocenić sytuację.
Niedobrze. Zbrhl, schylając odruchowo głowę, zamiast po oczach dostał pazurami po hełmie. Zachwiał się w siodle i popełnił poważny błąd, próbując równocześnie łapać zdarty z głowy kapalin i wiszący za kulbaką berdysz. O dziwo, udało mu się – ale kosztem uzdy, dla której zabrakło rąk. Jego koń był drugim, który w krytycznym momencie pozostał zdany na siebie.
Pierwszym był luzak dźwigający baryłkę i resztę dobytku. Zwierzę, podobnie jak Henza, fatalnie zareagowało na widok nietoperza. Najpierw skoczyło w bok, waląc piersią w balustradę, potem dostało po zadzie trupem błonoskrzydłego, którego bełt przyszpilił do baryłki, a na koniec, spanikowane do reszty, wpadło na gniadosza Lendy.
– Łajno i kał!!! – zaryczał rotmistrz, sięgając po uzdę i kreśląc szeroki łuk potężnym toporem. Trzeci nietoperz wywinął się sprytnie, przeciągnął pazurzastą nogą po końskim pysku i znikł w mroku. Berdysz, chybiwszy o włos, trzasnął w baryłkę, zgruchotał połowę klepek, ugrzązł.
– Lotnik, kryj się!!! – wydarł się poniewczasie Henza.
Mróz musiał być słabszy, niż Debren sądził. Względnie piwo warzyli w Lonsku lepsze, niż twierdził Zbrhl. Rozrąbana beczka zemściła się na rotmistrzu, eksplodując mu w twarz kulą piany. W bardzo niedobrym momencie.
Prawdziwe uderzenie spadło na nich dopiero teraz. Kiedy koń rotmistrza hamował zadem na balustradzie, łamiąc belkę, luzak szarpał się, uniemożliwiając Zbrhlowi oswobodzenie żeleźca, a gniadosz Lendy stawał dęba.
Coś, co nadleciało wzdłuż drogi, zza pleców Henzy, było dużo większe od nietoperzy. Jeśli pominąć skrzydła, miało gabaryty młodego byczka – tyle że nie bardzo się dało owe skrzydła pomijać: rozpościerały się szerzej niż most, na dwa sążnie w każdą stronę.
– Legnij!!! – wrzasnęła Lenda. – Z konia, Henza!!!
Henza legł. Po tym, jak lewa łapa stwora grzmotnęła go w przewieszoną przez plecy tarczę. Potwór zdawał się celować w kawałek odsłoniętego ramienia, ale w ostatnim momencie jakby zmienił zamiar. Nie potrafił latać po ciemku z nieomylną precyzją nietoperzy, ale jego oczy były oczami orła. Wypatrzyły czarodzieja dostatecznie wcześnie, by stwór skorygował plany.
Debren zdążył oswoić się z odziedziczoną po mistrzu Hanusie różdżką i poćwiczyć po drodze. Gdyby potwór nadleciał ze wschodu, zachodu lub południa, walka skończyłaby się równie szybko, co spektakularnie: wybuchem, kulą ognia, deszczem palonego pierza. Może też martwym magunem: od początku było jasne, że bestia do delikatnych nie należy i Debren natychmiast zdecydował się na użycie całej dostępnej mocy.
Ale cholernik mknął tuż nad głowami ludzi i najdrobniejszy błąd...
– Zbrhl! – Słyszał krzyk Lendy jak przez zatyczki z woskowych kulek. – Z lewej! Tnij!
Jeszcze tylko chwila. Zrób coś, dżuma i syfilis, zrób coś, jesteś czarodziejem, potrafisz, to marne dziesięć sążni, a różdżka niesie jak kusza z Genzy...
Trzymał ją idealnie na celu, bo koń jakimś cudem zastygł, przestał polować na jego łydkę. Wystarczyło jedno zaklęcie.
Nie potrafił.
Zbrhl, który też nie potrafił, puścił drzewce berdysza, przeciągnął przedramieniem po zalanych piwną pianą oczach, zamachnął się, cisnął kapalinem jak starożytny Illeńczyk dyskiem. Hełm, gubiąc warstewkę śniegu, pomknął ku wielkim, okrągłym ślepiom...
...i znikł. Dzięki czemu Debren miał okazję przekonać się, że głowę, choć ptasią, potwór ma dostatecznie dużą, by pomieściła dziób, który z kolei pomieścił solidny, oblężniczy hełm z niemałym rondem.
Na szczęście gardło musiało być węższe. Napastnik przełknął odruchowo, ale wyraźnie go to zdekoncentrowało. Względnie rozochociło: Debren nie wiedział, czy haczykowaty dziób trafił luzaka, nie zaś któregoś z ludzi dlatego, że bestia spudłowała, czy też był to świadomy wybór. Na korzyść straszydła jako rozważnego wojownika przemawiał fakt, iż zgarnęło akurat to, co warto było zgarnąć. No i rozbiło całe centrum ludzkiego ugrupowania.
Gdy stwór wyrównał, przechodząc do lotu poziomego i mknąc wprost na maguna, w jego dziobie połyskiwała kasetka, w której rotmistrz przechowywał gotówkę, Lenda wraz z gniadoszem waliła się na brukowaną jezdnię, a koń Zbrhla, rżąc rozpaczliwie, wyłamywał zadem balustradę i zaczynał znikać w przepaści.
Dopiero wtedy Debren posłał czar. Błyskawicę. Nie odważył się użyć czegoś mocniejszego.
Oczywiście trafił. Wielki cel, blisko. Poza tym wyładowanie, przedłużone w czasie, dało sobą łatwo kierować. Nic dziwnego, że ugodziło potwora w łeb. Debrena nie zdziwił także umiarkowany efekt. Błyskawica to tylko błyskawica, daleko jej do pioruna kulistego.
Orłogłowy, mieląc chaotycznie czwórką masywnych, bardzo kocich i bardzo pazurzastych łap, zakolebał się, zaskrzeczał, odbił nieco w bok. Rozbłysk, a może także wyszarpnięte z głowy pierze musiały go oślepić, bo spudłował, mijając się z przeciwnikiem o parę stóp. Debren, chlaśnięty przez twarz jedynie pędzlopodobnym końcem ogona, oślepł chwilowo na prawe oko, lecz utrzymał się w siodle. Zdołał nawet wysłać mały piorun, ale już przez ramię, trochę na ślepo, zaś odrobinę wcześniej pasiaste cielsko zderzyło się z balustradą i zapikowało pod most wraz z wyłamaną belką. Kula skondensowanej energii trafiła właśnie w nią i choć belka eksplodowała w pięknym rozbłysku, skrzydlaty ocalał.
Lekko pokłuty odłamkami, z sierścią tlącą się tu i tam, pomknął wzdłuż koryta żlebu. Jeszcze przez chwilę było go widać, ale Debren nie miał czasu posyłać za nim kolejnego pioruna.
Koń rotmistrza wciąż żył i kwiczał, ale robił to w coraz szybszym locie – pod mostem musiało być mnóstwo wolnego miejsca. Dla wszystkich stało się jasne, iż uczepiony końca berdysza Zbrhl nie drzewca tak naprawdę się trzyma, a swej ostatniej szansy.
– Przez łeb go, Lenda! – Jedno sprawne oko wystarczyło Debrenowi do oceny sytuacji. Nie była skomplikowana: berdysz tkwił w baryłce, ta trzymała się grzbietu luzaka, a luzak, przyciśnięty zadem i szyją do kikutów dwóch słupków, leżał na brzuchu zastępując sobą brakujący fragment barierki. Póki leżał, wszystko było dobrze: jedyna zwisająca z mostu noga nie mogła pociągnąć go ku zgubie. Zbrhl, choć w zbroi i na długim ramieniu berdysza, też nie mógł. Ale sam koń już mógł. I właśnie to robił.
Wstając.
Debren nie był pewien, co go wypchnie za krawędź mostu: jego własna panika, panika gniadosza Lendy, który też leżał, tyle że na boku, i wierzgał bez sensu – czy po prostu prawa natury, mówiące, że przy takim rozłożeniu ciężarów i takiej, a nie innej przyczepności trzech podków do bruku cały układ musi runąć w przepaść. Może nie od razu, ale właśnie to przerażało najbardziej.
Bo do układu należało doliczyć i gniadosza Lendy, powiązanego z luzakiem liną, i samą Lendę.
Dziewczyna upadła nieźle jak na kogoś, kto miał pęknięta rzepkę lewego kolana i dziurę po strzale nad kolanem prawym. Udało jej się uniknąć przygniecenia, no i zwaliła się od strony grzbietu, gdzie nie groziło jej kopnięcie. Ale nogi zostały w strzemionach, i to wplątane tak paskudnie, że bez noża nic się nie dało zrobić.
Noża oczywiście nie było. I czasu też.
– Pchnij! – Debren zeskoczył z siodła i ruszył biegiem. – Bo wszyscy zginiecie!
– Nie! – W jej głosie było tyle protestu, że przez chwilę widział oczyma wyobraźni odrzucany miecz. Padając, nie zapomniała o nim: nadal tkwił w dłoni. Jak przyklejony.
On też czuł się jak przyklejony. Do mostu. Do miejsca, z którego przyszło mu biernie obserwować to, co się rozgrywało ledwie kilkanaście kroków dalej.
Za daleko. Zanim zrobił trzy kroki, dopadł go nietoperz.
Jak na nietoperza – choć mutanta – przystało, bestia celowała we włosy. Debren nigdy nie wierzył, by nietoperze były aż tak głupie, ale chyba coś z prawdy musiało tkwić w ludowych bajaniach, bo choć czapka zawieruszyła się już wcześniej, a opalona w trakcie transferu głowa świeciła zniechęcająco, zwierzę spróbowało szczęścia. Zyskało trochę krwi na pazurach. Debren zdążył przykucnąć, ochronić oczy, machnąć na oślep różdżką. Trafił, ale bez wielkiego pożytku, bo różdżka, kiedy nie puszczało się przez nią mocy, była mniej zabójcza od szkolnej dyscyplinki. Nietoperz wydał szyderczy pisk i zanurkował, wczepiając się czworgiem kończyn w plecy maguna.
– Lenda!!! Przez łeb!!!
– Nie!!!
Zęby, ostre jak igły, wbiły się w pośladek Debrena. Zabolało, lecz nie dlatego podjął desperacką decyzję i runął plecami na bruk. Ból mógł znieść, ale nie był w stanie powstrzymać dobrze zakotwiczonego potworka od sięgania tylnymi kończynami ku oczom. To znaczy owszem, mógł, tyle że używając obu rąk. Ale te były mu potrzebne.
Drugi nietoperz mignął nad splątaną kupą ludzi i koni, zanurkował za barki rotmistrza. Zbrhl ryknął, osunął się na sam koniec drzewca. Lenda, nie wypuszczając miecza i omal nie obcinając nim sobie ucha, szarpała się z łbem luzaka. Koń, spieniony i obłąkany ze strachu, robił, co mógł, by odgryźć jej drugie ucho. No i, nade wszystko, wstać. W obu przypadkach niewiele mu już brakowało.
– Zabij go!!! – wrzasnął Debren, przetaczając się z jednej łopatki na drugą i próbując szybko pogruchotać nietoperzowi możliwie wiele kości. Coś faktycznie strzeliło raz i drugi, ale mutant był wielki jak indor i robił swoje, ignorując wysiłki człowieka.
– Nie!!! Życie mi ocalił!!! – Lenda, może nie mogąc użyć rąk, może z zemsty, sama złapała w zęby końskie ucho.
– Poniechaj! – zadudnił dziwnie stłumiony głos rotmistrza. – Debren praw! Siebie ratuj!
– Koń?!! – wrzasnął Debren, omal nie wydłubując sobie lewego oka końcem różdżki.
– Zbrhl! – odwrzasnęła Lenda. Koń, ucieszony z uwolnienia ucha, zdołał wreszcie poderwać zad. Opleciona wokół jego szyi dziewczyna trzymała go jeszcze nisko tylko dzięki zakotwiczonej w strzemieniu nodze. Ale to już niewiele zmieniało. Styk ciała i bruku zmalał, zwierzę zaczęło się zsuwać ku krawędzi przęsła.
– Słucham! – zahuczał rotmistrz.
– Kretynka!!! – Debren, któremu czar chyba wyszedł, na chwilę oślepł, więc ryknął sobie zdrowo, wypychając z płuc jeden ból i dwa różne strachy. Ten o Lendę i ten o oczy. – Konia w łeb!!! Nie Zbrhla!!!
Nietoperz darł mu boki pazurami, próbował przepchnąć nogę pod ramieniem, sięgnąć prawego oka. Lewe oko eksplodowało purpurą, zadygotało w oczodole.
– Dzięki, Debren! – dobiegł z oddali okrzyk Zbrhla.
Potem zakwiczał koń. Krótko, ale tak, że słychać go było pewnie na belnickiej granicy.
Debren zaczynał widzieć. Świat wyglądał dziwnie. Niebo posiniało. Gniadosz Lendy zrobił się żółty, z plackami pomarańczu w środku, a Lenda pomarańczowa, czerwona, a miejscami aż wiśniowa od buchającego z niej ciepła. Cieplejsze od jej odkrytej głowy było tylko to, co tryskało z szyi wierzgającego w agonii luzaka, ale widzenie w termowizji miało tę zaletę, że krew nie szokowała przez kontrast z innymi barwami i Debren nie stracił paru momentów na odsuwanie od siebie myśli, że to dziewczynie się tak paskudnie dostało. Mógł przeczesać okolicę wzrokiem i skupić się na tym, co najistotniejsze. Na potworze.
Znalazł go szybko. Skrzydlatemu wyraźnie zależało na czasie, bo nie bawiąc się w zaskakujące manewry, nadleciał z tej samej strony, gdzie przedtem znikł. Mknął nisko z zamiarem skopiowania pierwszego ataku. Błąd.
Debren, podrzucając biodrami i waląc się na wczepionego w plecy nietoperza, zyskał chwilę spokoju. I wykorzystał ją, posyłając piorun kulisty na spotkanie orłokota.
Trafił nieźle. Ognista kula rozbłysła poniżej piersi, więc choć w przypadku kuszy byłby to ostatni strzał w karierze kusznika, niefortunny myśliwy umierałby z podnoszącą na duchu świadomością, iż bełt wykastrował jego zabójcę. Piorun, jako nieporównanie skuteczniejszy, powinien załatwić napastnika równie gładko jak przy trafieniu w pierś. Albo i lepiej – wiele podręczników, traktujących o zwalczaniu potworów, zalecało wręcz, by dać sobie spokój z rycerskimi odruchami i walić po przyrodzeniu.
Orłokocur przetrwał, bo był sprytniejszy, niż się magunowi wydawało. Zarzuciło nim na las, nałamał z tuzin ośnieżonych czubów jodłowych, zgubił piór na dobrą pierzynę i, gardłując trwożliwie, odleciał w siną od termowidzenia dal – ale przeżył. To, w co trafił piorun i co spadało teraz na most, musiało być dużym głazem, gdyż odłamki bębniły o przęsło na całej jego długości. Właśnie rozgrzany do czerwoności – fakt, że w termowizji – okruch zdzielił konia Debrena w zad i sprawił, że wystraszone zwierzę pocwałowało w głąb puszczy. Inny kamień ugodził wczepionego w Zbrhla nietoperza. Debren usłyszał bolesny pisk i coś pokracznego, ciężko pracując skrzydłami, odleciało śladem orłokota. Choć jakby nie całe.
– Łajno i kał!!! – ryknął gniewnie, ale też jakoś bardziej dziarsko rotmistrz. Był już o stopę wyżej, a kiedy Debren sięgał różdżką za plecy, wielkie łapsko zaciskało się już całkiem wysoko, na uprzęży konającego konia.
Widać było, że się wygramoli, że przeżyje. Pewnie dlatego w głosie Lendy pojawiły się znajome, nasączone kpiną i jadem nutki.
– Nie przesadzaj, Zbrhl. Jaki kał? Oszczał cię jeno na pożegnanie. A tak w ogóle to nie wiem, o co się pieklisz. Toć na morvackim moście jesteśmy. Komfortowym i bezpiecznym jak ciężka cholera.
●
– Coś o drodze – powiedział niepewnie Zbrhl. – Jakby: Droga, z której się nie wraca? Za krótko świeciłeś.
– Chyba cię te nietoperzowe szczyny szczypią w oczy – rzuciła z kulbaki zakatarzona i bulgocąca przez nos, ale nadal napompowana adrenaliną Lenda. – To w bajce było, przez mistrza Dyszana z grodu Barka spisanej. W Siedmioksięgu o wiedźminie Geralcie. A tu mamy realny drogowskaz, na którym stoi jak wół, że cię obrzygać mogą. – Uniosła głowę, zerknęła w niebo. – Ha, pięknie! Droga, na którą się zwraca. Ktoś się, widzę, tak jak my na owe latające paskudy naciął. Zaraza, że też takie plugastwo bezkarnie nad gościńcem hasa... Rozumiem: zbóje. Rozumiem: wysys leśny. Ale żeby z lotu, bronią biologiczną, co to jej nawet wojsku stosować nie wolno...
– Bronią? – zaniepokoił się Zbrhl. – Biologiczną?
– A myślisz, że po co ktoś tabliczkę wieszał? Przecie nie dlatego, że jakiemuś pijanemu woźnicy żołądek puścił. Ani chybi, przed owymi paskudnikami ostrzegają.
– A po mojemu – wystękał przypięty do pawęży i zawieszony między parą koni Henza – o to idzie, że się tu wykopyrtnąć łatwo. Znaczy się: wywrócić.
Lenda westchnęła, zmarszczyła łuki brwiowe, z których kiełkowały odrastające włoski. Próbowała przebić wzrokiem mrok, odczytać koślawy napis.
– Debren? – zerknęła niepewnie. – Dalej masz te widzenia? No, te pogańskie, z Wezyratu?
– Termo – poprawił ją Zbrhl. – Nie temmowizje, jeno termowizje. Z ową antyfeminiczną wiarą nic to wspólnego nie ma. Nawet na odwrót – wyszczerzył zęby. – Co, Debren? He, he...
– Debren? – Wyczuła, że coś jest nie tak. – Czego on tak rechoce?
– Bo mi się – wyręczył maguna rotmistrz – przypomniało właśnie, do czego jeden czarodziej znajomy tego cieplnego widzenia używał. Ech – westchnął – miał chłop używanie, oj miał...
– Dość – mruknął Debren. – Za długo potrwa, nim oczy do porządku doprowadzę. Co by na desce nie było, musimy iść tą drogą. Koń – trącił stopą odcisk kopyta – daleko nie ucieknie, Henzy nie wolno trząść, a was trzeba w cieple umieścić, bo mi tu zapaleniem płuc zajeżdża.
– Szczyny nietoperzowe płuca palą? – wymruczała niby to do siebie Lenda. Zbrhl zasapał, z braku lepszego konceptu raz jeszcze huknął obuchem berdysza w słup drogowskazu. Po pierwszym stuknięciu śnieg opadł, odsłaniając wszystkie trzy tabliczki. Te porządne, wskazujące szlaki do Rumperki i Złotej Skarpy, oraz trzecią, nad którą dyskutowano i która wycelowana była ku belnickiej granicy. Teraz, pod wpływem wstrząsu, przestała celować i opadła wyostrzonym nosem ku ziemi.
– A ty lepiej milcz. – Debren posłał dziewczynie pochmurne, lecz dziwnie krótkie spojrzenie. – Nie Zbrhl, ale ty już dawno pod pierzyną powinnaś... Cała aż płoniesz.
– Pierzyna. – Na twarz rotmistrza powrócił przewrotny uśmiech. – Płonięcie. No, no, mistrzu...
– Debren? O czym on...?
– O niczym – uciął. – Wstrząs bezpałowy. Przestań gadać, Zbrhl, a zacznij się rozglądać. Krwią na milę śmierdzimy, czort wie, kogo jeszcze ów zapach gotów zwabić.
– Czujesz, jak krew...? – Lenda poruszyła się niespokojnie w siodle, pokraśniała. Tak naprawdę była zbyt zziębnięta, by nawet przy świetle dziennym dało się dostrzec coś więcej niż blady rumieniec, ale przywracanie oczom stanu normalności trwało znacznie dłużej niż zakładanie zaklęcia i Debren nadal widział nie to, co powinien. W dodatku niewyraźnie: rozdzielczość spadła o rząd wielkości i świat, choć przyjemnie kolorowy, wyglądał jak oglądany zza okiennej błony.
– Eee... użyłem przenośni. – Czuł, że nie uwierzyła. – I wiedzy książkowej. Gdzieś czytałem, że drobną ranę taki na przykład wysys z odległości...
– Mistrzu – przerwała mu oficjalnym tonem – moglibyśmy dwa słowa na osobności?
– Nie. – Kłopoty ze wzrokiem miały tę dobrą stronę, że nie widział jej twarzy. Stać go było na lekką opryskliwość.
– Ale ja usilnie nalegam – powiedziała z naciskiem.
– Pogadamy, jak znajdziemy kawałek dachu nad głowy.
– A jak nie znajdziemy? Do usranej śmierci możemy szukać!
– To może przynajmniej konia złapiemy. Przesadzi się ciebie, oddalimy się samotrzeć, ja, ty oraz koń, i pogadamy na osobności. Jak długo zechcesz. Chyba że i obecność konia ci przeszkadza. Wówczas rozmowa musi być krótka, bo nie sądzę, byś długo potrafiła na gałęzi wisieć.
– Na gałęzi? – zainteresował się, chyba w imieniu wszystkich, Zbrhl. Ale tylko on wyszczerzył zęby. – He, he... Coś mi się widzi, że faktycznie na popas migiem musim stanąć. Bo was srodze potrzeba dusi. Oboje. – Oboje otwierali usta w zgodnym proteście, nie dopuścił ich jednak do słowa. – Bez konfuzji, gołąbeczki, żaden to srom. Żołdak jestem, a żołdak pod pewnymi względami subtelniejszy od zwykłego zjadacza kaszy bywa i wie, jak mocno się w człeku natura odzywa po rąbaninie srogiej. Normalne to, że się w człeku potrzeba prokreowania budzi, gdy mu kostucha ostrzem koło łba powywija. Zresztą nie ludzi jeno to dotyczy. Pomnę, jak raz bez łupów po bitwie zostałem, bo mi się ogier, mać jego chędożona, tak juchy nawąchał i strachu, że za pierwszą kobyłą skoczył i dwie mile gnał, nie zważając na ostrogi i w łeb walenie. Dobrze choć, że kobyła była drakleńska, znaczy strony przeciwnej, bo by mnie jeszcze pod sąd dali, że niby z placu umykam. A tak to jeno się insze kondotierstwo śmiało, że durny Zbrhl za marną szkapą pogonił, bez jeźdźca nawet i z czaprakiem lichutkim, podczas gdy rozsądni ludzie trupy jako się godzi obdzierali.
– Order żeś dostał – wystękał zza dziewczęcej nogi Henza. – Za zajadłość w ściganiu wroga. Ale fakt – przyznał. – Miedziany. Goły honor, bez zysku.
– Ta dyskusja – rzucił sucho Debren – na manowce zbacza. Nie o sromie Lendy... znaczy... Tfu, dżuma... Zamieszaliście mi we łbie tymi banialukami. A po prostu Lenda nie powinna chodzić w najbliższym czasie. Henza nie powinien być to troczony, to odtraczany spomiędzy koni, bo z kręgosłupem nie ma żartów. Ja nie powinienem dźwigać Lendy, bo mi się rany... no, w plecach pootwierają. Stąd się temat gałęzi wziął, Zbrhl, a nie z jakichś tam... Proponuję więc kwestię zamknąć. Bo się jeszcze zdarzy, że w zapale dyskusji ktoś tu zostanie zapytany, czemuż to, do cholery, miłowanie mu się z wieszaniem kojarzy.
Miał nadzieję, że uciszy Zbrhla. Rotmistrz jednak, choć żołdak z krwi i kości, okazał się nie dość subtelny.
– A bom wspomniał, jakeś tę młódkę, baronównę Ronsoise, w kwestii miłowania antypodowego uświadamiał.
Debren zaklął w duchu i obiecując sobie, że nie otworzy ust przed świtem, ruszył drogą, z której się nie wracało. Albo na której się zwracało. Względnie wywracało. Nie zamierzał sprawdzać, która wersja jest prawdziwa. Mógł spróbować jeszcze raz z kulką magicznego światła, ale wolał nie ryzykować. Lenda, zamiast biedzić się nad runami, mogła wykorzystać blask i zajrzeć mu w twarz. Już teraz wlepiła wzrok w jego plecy. Czuł go równie wyraźnie, jak pamiątki po pazurach nietoperza.
Na szczęście wzięła przykład z czarodzieja i zasznurowała usta. W głuchej ciszy, zakłócanej jedynie skrzypieniem śniegu i poszczękiwaniem broni, krótka kolumna dwóch pieszych i dwojga pokiereszowanych na związanych w parę koniach zanurzyła się w puszczy.
●
Obejście nie wyglądało na sadybę kmiecia odludka, leśniczówkę czy domek myśliwski wielmoży. Belka konowiązu, choć złamana, była na to za długa, koryta, mimo iż większe zarosło, stały przed gankiem aż dwa, a studnia miała nie tylko zadaszenie, lecz i wygląd małego domku. Mimo mroku, spowijającego otoczone lasem budynki, widać było, z myślą o czym je wzniesiono.
– No, chwała Machrusowi. – Zbrhl bez wahania porzucił trakt. – Bo już mi w żywocie na wiór zaschło. Hej, panie oberżysta! Sam tu! Goście walą!
Póki co, odpowiedź ograniczyła się do szelestu. Ogromny płat śniegu oderwał się od stromizny dachu i osunął na bardziej poziomy daszek ganku. Debren chciał coś powiedzieć – ale nie zdążył. Rozległ się przeciągły, wilgotny trzask i spora część gankowego zadaszenia wraz ze śniegiem wylądowała dwa sążnie niżej, na podeście.
– Pięknie – wychrypiała skulona w siodle Lenda. – Jedyny dach w okolicy, to go wziął i rozwalił, buhaj morvacki. Dobrze choć, że nikt tu nie mieszka, bo...
– A pójdziesz won, potworo! – dobiegł z wnętrza budynku stłumiony niewieści okrzyk. Tłumiły go raczej okute okiennice niż nieśmiałość i łagodność. – A żeby ci jajca zgniły! Ty kurzysynu, na grzędzie robiony! Jak wyjdę, wyrżnę w tę mordę dziobatą...!
Zbrhl zatrzymał się, odruchowo ściągnął berdysz z ramienia. Debren, nadal zmagający się z termowidzeniem, zauważył, że seria obelg bynajmniej nie spłynęła po nim jak śnieg po dachu.
– Coś powiedziała, babo?! – huknął, czerwony z gniewu. – Matkę mi obrażasz? Łajno i kał, odszczekaj to zaraz, bom nowoczesny i postępowy! Babie równie łatwo mogę przylać jak chłopu!
W domu zrobiło się cicho.
– Uważajcie! – rzucił szeptem unoszący się niezdarnie Henza. – Niech mnie bełty biją, jak to nie wiedźma borna! Zwykła baba takich ślepi mieć nie może!
Lenda, niepewna skuteczności pasów, przydeptała mu stopą pierś, przytrzymała na pawęży-kołysce. Nie miała daleko: tarczę zamocowano między gniadoszem, którego dosiadała, a utykającym koniem Henzy.
– Leż – warknęła. – Gorzej z tobą, niżem myślała. Gdzie tu wiedźmę widzisz? Że o oczach nie wspomnę...
– Zbrhlowi dużo dziobów po ospie nie zostało, a wszystkie pod brodą! – rzucił w podnieceniu, znów próbując usiąść. – I w dzień nie ujrzysz, a cóż dopiero... Czary to! Podaj mi kuszę!
– Wiedźma nie wiedźma! – machnął berdyszem Zbrhl. – Ja się tam baby nie ulęknę! Słyszysz, starucho?! Dalej, wyłaź! Z miotłą, na miotle... jak ci tam wola! Jużem się z lataczami-paskudami oswoił, niestraszne mi! Stawaj!
– Zbrhl...
Zgrzyt rygla przerwał Debrenowi. Na ganek wyszedł nieduży mężczyzna w kożuchu narzuconym na nocną koszulę. Wyglądał osobliwie w rycerskiej łebce z nosalem nałożonej na szlafmycę, boso i z halabardą. Z tyłu świecił kaganek i nawet osłabione oko odczytywało wyraz twarzy gospodarza. Bał się.
– Poniechajcie nas, dobrzy ludzie – rzucił stłumionym głosem. – Dobrze radzę. Bo nic nie zyskacie, a stracić możecie. Mój młodszy w ołomuckich łucznikach konnych służy, zaś pierworodny na potwory chadzał. To się i na sztuce wojennej wyznaję. Nie mówię, że wszystkich rozłożę, ale połowa waszych legnie, jakem Vysedel. Więc porachujcie sobie, czy wam się zwada kalkuluje.
Zbrhl odczekał uprzejmie i dopiero gdy stało się jasne, że halabardnik skończył, od niechcenia, jedną ręką, machnął na krzyż swym dwuręcznym berdyszem. Debren wyłowił dźwięk z trudem przełykanej śliny. I kobiece westchnienie, ciut dalej. Najlepiej, rzecz jasna, słychać było świst rozcinanego powietrza.
– Ołomucka konna – oznajmił Zbrhl. – Gówniana jest, to po pierwsze. Jakeście syna pod taki marny znak dali, znaczy, że taki z was wojennik, jak ze mnie harfistka. To po wtóre wam rzeknę. Zaś po trzecie...
– ...to połowa naszych już legła – wszedł mu w słowo Debren, puszczając uzdę gniadosza i ruszając ku oberży. Kobieta, wyglądająca zza ramienia Vysedela, uniosła kaganek. – Tedy wybaczcie, że wam spoczynek zakłócamy, ale bieda nas przydusiła. Tych oto dwoje naszych towarzyszy rany odniosło. Pan rotmistrz wrzasnął ciut za głośno, bo przemoczony, a mróz okrutny. Tedy się imć Zbrhl pokrzykiwaniem rozgrzewa. Nie było jego zamiarem rujnowanie daszka. Wobec czego proponuję tu obecnym, by broń odłożyli i porozmawiali spokojnie, jak na cywilizowanych ludzi przystało. Średniowiecze wszak mamy, epokę nowoczesności, tolerancji i szacunku okazywanego bliźnim. – Minął rotmistrza i trochę się rozczarował, widząc unoszoną ostrzegawczo halabardę. – No i rozsądku ekonomicznego. Widać, że z was człek światły, panie oberżysto. O rachowanie apelujecie, to i sami porachujcie, czy warto gości żelazem witać.
– I od kurew rodzicielki wyzywać – dorzucił Zbrhl.
Debren zatrzymał się przed schodkami na ganek. Blisko halabardy. Pierwszą nagrodą za podjęte ryzyko stał się podmuch ciepła na sztywnej od mrozu twarzy.
Kobieta wyszła zza pleców męża. To jedno Debren zrozumiał natychmiast: że są małżeństwem. Miała w twarzy dokładnie taki sam jak on rodzaj strachu – o kogoś bliskiego. No i dotykała go cały czas, nawet kiedy wysunęła się do przodu, unosząc kaganek.
– To dziewczyna? W portkach?
– A co? – doleciało z mroku zaczepne, choć łamane katarem i chrypą pytanie. – Nie widzi się wam nowoczesna moda? Tu, na prowincji zapyziałej, wczesnowiecze jeszcze kwitnie, co? – Słychać było, że Lenda zamierza pociągnąć wywód, ale na szczęście gardło zawiodło, zaczęła kaszleć i ograniczyła się do splunięcia. Debren dopatrzył się w oczach gospodyni czegoś zbliżonego do rozbawienia.
– Do nieporozumienia doszło – powiedziała głośno i odrobinę wyzywająco. – Wzięłam was za kogoś innego, panie... po tym narzędziu sądząc: drwalu. Wybaczcie. Nic do waszej matki nie mam. No, może poza tym, że mogłaby dzieci lepiej wychowywać. Choć do lasu chowała.
– Petunko... – jęknął oberżysta.
– Co: Petunko? – Już całkiem pewna swego, ujęła się pod boki. Debren stwierdził mimochodem, że jak na niewiastę w sile wieku ma zaskakująco zgrabną figurę pod nocną koszulą. Sama koszula, nie zakrywająca nawet kolan, utkana z czegoś cienkiego i delikatnego, też zaskakiwała na leśnej babie. – W gościnę się proszą, to ich jak gości traktuję! I prawdę w oczy mówię, jak to mam w zwyczaju! Nie ucz mnie prowadzenia oberży, bom to ja, nie ty, z mlekiem matki ów fach wyssała!
– Szkoda – rzucił Zbrhl – że dziecię przy cycku mając, matula tyle ogórków, kapusty i inszej kiszeniny żarła.
Przez chwilę wszyscy gapili się na niego zdezorientowani. W końcu ciszę przerwał zdziwiony głos Henzy:
– Toć baby nic innego jeść nie chcą, gdy im żywot za sprawą dzieciątka rośnie. Zapomniałeś, jak cię Zdrenka po małosolne ganiała, przy nadziei będąc?
Rotmistrz pociemniał. A może pobladł – Debren, nadal nękany termowidzeniem, nie miał pewności.
– Nie porównuj Zdrenki z tą... – Zaskoczył maguna, gryząc w porę język. – Mojej Zdrence miód z serca i ust płynął, a nie kwasy i jady, jako co niektórym! Co za okolica parszywa, łajno i kał! Gdybym nie wiedział, żeśmy już w morvackim królestwie, przysiągłbym, że mi się następna pyskata Belniczanka trafiła! Nietoperze, potem jakiś dziobaty latawiec, teraz ta klątwy na przyrodzenie rzuca! Co się z tym krajem porobiło, na miłość machrusową?!
– Nietoperze? – Oberżysta znów przełknął ślinę.
– Latawiec? – Gospodyni, jak na swój ubiór i grudniowy mróz przystało, owinęła się nagle ramionami.
– Gryf – mruknął Debren, śląc krótkie spojrzenie w dół, gdzie tonęły w śniegu bose stopy kobiety i gdzie połyskiwały na kostkach przyjemnie krągłych nóg bliźniacze złote łańcuszki. – Pręgowany, z łbem orła. Wydaje mi się – dokończył wolniej, zaglądając gospodyni w oczy – czy coś wam to mówi?
Nie od razu odpowiedziała.
– Jak już was przygnało, to właźcie do środka. Było nie było, to nadal oberża.
Vysedel, oddychając z nieskrywaną ulgą, oparł halabardę o ścianę, otworzył szerzej drzwi. Może wypuścił więcej światła, a może po prostu z oczami Debrena było lepiej. Tak czy inaczej, dopiero teraz magunowi udało się odczytać zawieszony nad wejściem szyld. Dziwny.
Oberża nazywała się: „Gdzie księżniczek brak cnotliwych”.
●
Z ganku wchodziło się do zastawionej stołami izby. W porównaniu z mrozem na dworze było tu dość ciepło, a bielony piec po lewej i kominek po prawej stwarzały szansę na ciepło bez porównań, ale Debren skierował się na piętro. Oblężniczą pawęż z leżącym na niej Henzą dźwigali we trzech, więc nie przewidywał kłopotów. Oberża, choć stara, zbudowana została z rozmachem i stopnie były szerokie, pomyślane na duży ruch.
– Pustawo – zauważył na zakręcie schodów.
– Kiedyś kwitł tu interes – westchnął Vysedel. – Ale od jakiegoś czasu mamy... jak jej tam, suce...? A, recesję.
– No, to wiele wyjaśnia – zahuczał idący z tyłu, więc ukryty pod tarczą Zbrhl. – Nic tak interesu nie psuje jak religia w nadmiarze. W moim fachu też z tym problemy mamy. Wam dewoci gości płoszą, a od nas chcą...
– Mistrz Vysedel o recesji, nie procesji mówi – przerwał mu Debren. – Zdjąłbyś ten kolczy kaptur.
– Eee, jaki tam mistrz... – Vysedel posmutniał jeszcze bardziej. – Dyplomu partacza ledwiem się dorobił, a i to korespondencyjnie. – Westchnął. – Srodze nas owa recesja przydusiła. Na nic grosza nie ma. No i wyjechać nijak.
– Tako bywa wśród przedsiębiorców – mruknął niewesoło rotmistrz. – Pomnę, jak raz trzy lata z rzędu mór jakiś umysłowy na władców był padł i nikt z nikim nie wojował. Od barona wzwyż same, łajno i kał, pacyfisty. Tom mało z głodu nie zdechł. A nasz jedyny...
Nie dokończył. Weszli na poddasze, w głęboką czerń. Debren szedł po omacku, mając przed oczami białą od śniegu i bladą z urazy Lendę. Na jego stanowcze żądanie została przed gankiem, w siodle. Gdy odwiązywali pawęż, przyjął, że gospodyni dotrzyma jej towarzystwa. Zawiódł się: Petunka Vysedelowa, może zziębnięta, a może skrępowana połowiczną nagością, znikła za kuchennymi drzwiami, nim zdążył zaprotestować.
Dżuma i syfilis. Wypatrywał pierwszej ludzkiej siedziby niczym rozbitek wyspy; wydawało mu się, że chwyci Boga za nogi... Marzenie się ziściło, a on, zamiast miękkiego blasku, znajdzie w oczach Lendy twardość i chłód.
– Coś rzec miałem... – Było za ciemno, by stwierdzić, czy oberżysta marszczy z wysiłkiem czoło, ale odgłos wspomagania pamięci drapaniem się po kudłatej głowie nie budził wątpliwości. – Psia jucha, na końcu języka to mam... Dopiero co mi Petunka... – Przestał się czochrać, wymacał skobel. – Tędy, wielmożny panie. Widzi mi się, że ten alkierzyk najlepszy będzie. Mały jest, ciasny...
Debren, któremu w połowie schodów wrócił normalny wzrok, ruszył przed siebie – i grzmotnął czołem w belkę. Porządnie, aż mu się gwiazdy pokazały. Nie upuścił swego rogu tarczy tylko dlatego, że zaklinowali się przy skręcaniu w wąskie drzwi.
– O, już wiem! – ucieszył się Vysedel. – Miałem rzec, by na głowy uważać. Nasza oberża zabytkowa jest, ze wczesnowiecza jeszcze, a wiadomo, że wtenczas ekonomia marnie przędła i z ludzi kurduple byli. To i ciut tu przynisko dla współczesnego człeka, co nieraz i sążeń z górą mierzy. Wy, przykładowo, panie... no, panie cywil, musicie uważać.
– Panie magun – dokonał prezentacji Zbrhl. – Co to było? Huknęło jak taranem o bramę... Henza? To nie tarczą aby? Całyś?
– Aha – potwierdził udręczonym głosem tarczownik. – Ale ponawiam prośbę, byśta mi samemu łazić zezwolili.
– A, skoro czarodziej, to uważać nie musicie – ucieszył się jeszcze bardziej Vysedel. – Słyszałem, że z czarodziejów to i najgłupszy po ćmie jako puchacz widzi.
– Zawrzyj gębę, Henza. No to co tak huknęło? Hej, panie oberżysta, czy to aby nie następny kawał oberży wam się wali? O zabytkach nam nie prawcie, jeno prawdę o stanie technicznym tej budy. Bo jak ma nam na łby runąć, to szczam na jej zabytkowość i idę spać do gumna.
– Eee... no co też wy, panie wojskowy? To taki solidny budynek, że strach gadać. Myszy pewnie... A co się szczania tyczy, właśniem sobie przypomniał, to Petunka prosi, by na podwórze chodzić. Wygódkę mamy, wygodną że aż strach. I nie strach do niej chadzać, bo podwórze palisadą grodzone, nijaki zwierz ni stwór się nie przyczai, by potrzebanta capnąć.
Debren, klnąc w duchu, lecz milcząc, krok po kroku wciągnął całe towarzystwo do izby. Na szczęście było tu okienko i słaba poświata odbita od ośnieżonych drzew rozjaśniała jako tako pomieszczenie. Udało mu się ulokować pawęż na łóżku, nie degradując się w oczach gospodarza do poziomu głupszego od najgłupszych czarodziejów.
– Co wy mi tu o potrzebantach i szczaniu? – skrzywił się Zbrhl. – Z odwodnienia padam, a ten wygódki reklamuje... Za co wam ten patent partacza dali? Miast o piwie, o moczu gościom...? Tego was uczą? A możeś ty, Vysedel, z adresami pokręcił i nie ten cech cię szkolił?
– No co też wy, panie? Pergamin mam, z pieczęcią, na niej się kufel z rożnem krzyżuje i wiechciem słomy, bo i do usług noclegowych nabyłem uprawnień... Ale prawiście – westchnął. – Sam nie wiem, co mnie naszło. To chyba od tej woni. Moczem tu jedzie, czy mi się zdaje? – Zbrhl odchrząknął, szybko wycofał się aż na korytarz, niby to robiąc Debrenowi miejsce przy łożu. – Z mojej Petunki straszna czyścioszka, to pewnie stąd. Od mydła węch się wyostrza, a ona do łaźni goni i dwa razy w niedzielę, a jak ją ochota najdzie na... – Nie dokończył, jeśli nie liczyć chrząknięcia, dziwnie przypominającego to w wydaniu rotmistrza. – Eee... to ja już...
– Chcę was prosić – przerwał mu łagodnie, ale i stanowczo Debren – byście ogrzali tę izbę. I jeszcze przynajmniej jedną. Ale tamtą naprawdę dobrze. Panna Branggo przeziębiła się i potrzebuje przyzwoitej stancji.
– Panna? – Vysedel jakby się zdziwił.
– Henzę trzeba czymś okryć. Zjedlibyśmy coś.
– I wypili – dorzucił pospiesznie Zbrhl. Vysedel chciał coś powiedzieć, ale wyraźnie nie umiał zacząć.
– Aha, wspomnieliście o łaźni. Własną macie?
– Hę? A... jużci. Toć mówiłem: drzewiej oberża była okrutnie porządna. Pewnie, że mamy. Jeno...
– Może później. Moja... uczennica – Debren zdecydował się w końcu, wybierając spośród kilku możliwości – w siodle czeka. Wybaczcie.
Gospodarzowi jakby ulżyło. Debren domyślał się powodu. I nie liczył na to, że pytanie o ciężarze może nie ołowiu, ale jednak metalu, pozostanie długo w zawieszeniu. Zyskał tylko odroczenie. O ile pani Petunka nie zdążyła uzupełnić garderoby i wrócić do stołowej.
Zbiegł na dół i odetchnął. W bijącym od kominka blasku nie lśniły złotem ani starannie wyszczotkowane, a potem mocno potargane i lekko przepocone włosy gospodyni, ani łańcuszki na jej smukłych kostkach. Mógł wypaść na ganek i zatrzasnąć za sobą drzwi. Petunka pozostawiła kaganek na podokiennej ławeczce, dzięki czemu od razu nadział się na spojrzenie Lendy.
– Wybacz, księżniczko – posłał jej blady uśmiech. – Ale to kręgosłup. Nie mogłem...
– Prosiłam cię o coś – powiedziała cicho.
– Pro...? A, tak. Mam cię tak nie nazywać. Wybacz.
– O chwilę rozmowy na osobności.
Zszedł z ganku, ujął uzdę gniadosza.
– Wiesz, o czym chciałam mówić? – bardziej stwierdziła niż zapytała. Ale pewności nie miała. Gdyby uniósł brwi, uwierzyłaby mu. I poczuła ulgę.
Więc zrób to. To nic nie kosztuje. Guz, który właśnie zaczynał mu rosnąć z winy niedostatków wczesnowiecznej ekonomii, był wyżej. Nie zaboli. To takie proste. Zrób to.
– Wiem. – Utrzymał spojrzenie na jej twarzy. Zaskoczyła go: nie drgnął jej ani jeden mięsień. Nie zaczęła nagle oglądać łapci, ściany albo nieba.
Zabolało.
– Czytałeś myśli, czy po prostu...? – Jej głos dorównał beznamiętnością wyrazowi twarzy, ale na dokończenie brakło opanowania. Może dlatego, że była chora, słaba i bezradna wobec dreszczy.
– Mówiłem ci kiedyś: czytanie w myślach jest i trudne, i niegrzeczne. – Pomyślał i dodał: – A ja nie chcę być wobec ciebie niegrzeczny.
– Ciekawie grzeczność w okolicach Dumayki pojmują. – Atak dreszczy minął, ale nie uszedł uwadze Debrena. Pewnie dlatego skryła się za tarczą kpiny. – Wieszanie dam na drzewach za szczyt kurtuazji tam uchodzi, jak widzę. I to w lasach zasobnych w latające, a więc pewnie nadrzewne potwory.
Nie zdołał zapanować nad uśmiechem.
– Czego się szczerzysz? – warknęła. Próbowała się odsunąć dalej od stojącego przy strzemieniu Debrena, ale jej gniadosz był zmęczony i nie zamierzał się ruszać.
– Cieszę się. – Sapnęła, co lepiej od słów oddawało jej opinię o idiotach, znajdujących powody do radości w takich okolicznościach. Debren owinął wodze wokół konowiązu, wrócił pod lewe strzemię i wyjaśnił: – Oczy ci kocieją.
– Słucham?! – Była tak zaskoczona, że nie próbowała żadnych uników, choć podniósł obie dłonie.
– Pozłość się przed zwierciadłem, to zrozumiesz. A teraz chodź. Póki sami jesteśmy.
– Chcesz mnie w komórce ukryć, by gospodarzy nie straszyć? Wielce rozumnie. Ale jakeś taki rozsądny, trzeba było Zbrhla przysłać. Tobie się przecież rany w karku otwierają, gdy dziewki za grube nosisz.
– W karku? – Przez moment oboje byli zdziwieni, po czym Debren szybko zmienił temat. – A skoro o Vysedelach mowa... Powiedziałem, że jesteś moją uczennicą.
– Znaczy... wiedźmą? Cóż, wielkie dzięki. Choć nie wiem, czy uwierzą. Jeden mi znajomy czarokrążca, nie pomnę który, powiedział, żem za stara na wiedźmę.
– Lenda – posłał jej błagalne spojrzenie. Za późno. Wskoczyła już na ulubionego od paru dni konika, dała się ponieść, czerpiąc gorzką satysfakcję z własnych słów.
– Oczywiście nie ma takiej reguły, której by się obejść nie dało. Cóż z tego, że baba za stara, że się do terminu nie nadaje? Skoro ma insze atuty, to niech jej tam, baby strata, nie mistrza. Cóż szkodzi durną pouczyć, kiedy srebrem płaci? Och, wybacz. U takiego jak ty, akademicko kształconego, to pewnie jeno złotem. Znane są takowe przypadki, choć przyznaję, częściej podstarzałych młodzieńców dotyczą, którym trzydziestka stuknęła, a ani zbroja nie leżała, ani habit, a głowę do kupczenia za słabą mieli. No to ich bogaci tatusiowie w termin czarodziejski ślą, żeby sami na zupełnych głupków nie wyszli, a ojcu się pozwolili w karczmie latoroślą pochwalić.
– Lenda, może byśmy...
– Z dziewką problem o tyle większy, że się od wiedźmy dwa razy tyle co od chłopa czarodzieja wymaga. I nawet takie kmiotki – wskazała dom – wiedzą, że jak dziewuszki na naukę nie dać, gdy mleczaki zacznie tracić, to do niczego w zawodzie nie dojdzie. Tedy widząc podstarzałą czeladniczkę, co to za mistrzem księgi i kota nosi, ludzie zęby szczerzą. I słusznie, bo albo głupia, albo chorobliwie ambitna, albo fantastka, albo feministka. Długo by wyliczać, a im dalej, tym dla dziewki gorzej. A już najgorzej dla takiej, co kota i księgi do ubożuchnej sukienczyny tuli. Bo, zapytają ludzie bywali, czymże się ta hołyszka nauczycielowi odpłaca? Onuc cerowaniem?
– Sama widzisz – skorzystał z faktu, że musiała zaczerpnąć powietrza. – Nie da się z tobą skoczyć w las na dwa słowa.
– Dudkaj się!
– Nie, żebym naszych pogawędek nie lubił, ale po tym na moście zdechlak jestem. Żadnemu czarodziejowi onuc nie cerowałaś, to ci się pewnie wydaje, że dla magika wziąć na ręce taką... – zawahał się – zdrową dziewuchę, spacerować z nią po zaśnieżonym borze i zabawiać wywodami w temacie równouprawnienia to tyle, co splunąć. Rozczaruję cię. Łatwiej nam spluwanie przychodzi.
– Grubą, rzec chciałeś.
– Chciałem rzec: dużą – przyznał. – Wybacz, faktycznie marnie dobrałem słowo. To jak: pozwolisz się zanieść?
– Sama dojdę. – Krzywiąc się, przełożyła nogę nad grzywą. – Nie mam sumienia zdechlactwa ci pogłębiać.
Zrobił krok do przodu, zacisnął dłonie na jej biodrach.
– Zanim kopniesz – wymruczał, nie patrząc w górę. – Już raz ci mieli obrzynać nogę, nie z medycznej fantazji raczej. Więc nie bądź głupią kozą, nie brykaj, tylko pozwól sobie pomóc. – Odetchnęła głośno, ale nie odważył się sprawdzić, z jaką miną. – Będę badał Henzę, kręgi sondował. Przy okazji obejrzę twoje nogi. Obiecuję, że jak nie znajdę nic złego, więcej noszenia nie zaproponuję.
Czekał. Nie cofnął dłoni, ale ponieważ oprócz suto łatanych portek dzieliła ich blacha, Lenda nie zrobiła nic, by ten stan zmienić.
– Wybacz. – Ton nie był pokorny, po prostu mówiła cicho, ale i tak głowa podskoczyła mu do góry. Lenda Branggo prosząca o wybaczenie? Oczywiście udała, że nie zauważa jego zaskoczenia. Łatwo przyszło: patrzyła gdzieś w górę i w bok. Na pewno nie z myślą, by jej profil kojarzył się z tymi z monet, dumnymi, władczymi i chmurnymi. Ale takim go właśnie widział. – Chyba i mnie się lekki wstrząs bezpałowy przytrafił. Głowę ci zawracam, gdy gra o życie idzie. – Uśmiechnęła się blado. – Jak cię znam, siłą oberży pod okupację nie weźmiesz? – Debren nie odpowiedział, zaskoczony faktem, że tak wstrzeliła się w jego myśli. – Czyli albo przekonamy gospodarzy, by ugościli gromadę gołodupców, albo przyjdzie nam spać na mrozie?
– Nie jesteśmy...
– Koń Henzy okulał, a mój książęcy znak nosi. Nikt go tu nie kupi. To co nam z zamienników gotówki pozostaje? Kusza Henzy? Zbroja rotmistrza?
– Sama widzisz. W najgorszym razie...
– Nie, Debren. W najgorszym to mi się pogorszy i zemrę przy ognisku, z czego nikt wielkiej szkody mieć nie będzie. Ale nie pozwolę, by z mego powodu ktoś się ostatków nadziei wyzbywał. Może nie wiesz, ale Zbrhlowi najchudszy sezon od wielu lat się przytrafił. To, co wiózł w szkatułce, prawie całe na spłatę długów miało iść. I żeby dzieciakom głód w oczy nie zaświecił, jak ojca na następną wyprawę z chałupy wywieje. Już teraz z mego powodu popadł w biedę, a ty jeszcze chcesz, by się broni wyzbywał?! To cię jeno tłumaczy, żeś w wojsku nie sługiwał. Ja tak, i wiem, jakie gówniane stawki biorą ci spod lekkich znaków, co się w samych łapciach zaciągają.
Uśmiechnął się. Wodziła wzrokiem w okolicach szyldu, ale jakoś wyczuła. Bo zrobiła się zła, nim przemówił.
– Wiedziałem – pochwalił się. – Żresz się z nim jak kocur z sobaką, ale tak naprawdę...
– Łajno wiesz – mruknęła.
– Tam, na moście...
– Łajno – powtórzyła. – Nie uwierzysz, ale na tym drugim moście przez Wiórną, tym, co się z jego szturmowania Zbrhl medycznymi kruczkami wykręcił, tom na własnym karku jednego Kummona taszczyła, bo tak się złożyło, że z pogaństwem przyszło w jednym szeregu przeciw zakonnym stawać. Jak zarazy tych żółtych kundli nienawidzę. Napatrzyłam się na Pokresiu ich roboty, nasłuchałam płaczu. Ale nad Wiórną jako sojusznicy śmierci w oczy zaglądaliśmy, więc jak sojusznik się zachowałam.
– Nie przyrównuj Zbrhla... Piwo żłopie, nie kumys.
– I jasyru nie bierze? Prawda. Co cywilizacja, to cywilizacja. Przyjemniej, gdy gwałconej ośmiolatce cały tuzin gwałcących swojsko, morvackim piwem dyszy, a nie mlekiem kobyły. A jak na koniec kozikiem litościwie po gardle przejadą, to też lepiej, niżby mieli sznur na szyję zarzucić i w pogańskie kraje pognać.
Odczekał chwilę. Póki nie spojrzała w dół.
– To druga sprawa, którą chciałem poruszyć. Co sobie gospodarze o przerośniętej uczennicy pomyślą, to pomyślą, przeżyjesz. Ale jak im zaczniesz jadem w oczy strzykać, w zaspach wylądujemy. Więc chcę pokornie prosić, byś trzymała język na wodzy. – Zaskoczyła go i brakiem ciętego komentarza, i wierceniem się w siodle. Przypominało kiwanie głową. Zdumiony, poszedł za ciosem. – A... Zbrhlowi też trochę odpuścisz?
– Debren, tyleś się chyba domyślił, że z Belnicy jestem. A jak nie ty sam, to ci ten morvacki buhaj podpowiedział, bo my tu się na milę wyczuwamy, jak wilk z owcą. Więc ci mogę oficjalnie rzec, że moja definicja dobrego Morvaca jest bliska tej starobelnickiej, od czasów pogańskich używanej. Że to taki, co korzenie od dołu gryzie. Ale masz rację: za dużo gębą kłapię. No to... nastaw się.
Dopiero kiedy miał ją na rękach, kiedy poczuł mocny, ale i ostrożny oplot dziewczęcych ramion na pokaleczonym karku, uświadomił sobie, że to pierwszy raz. Omal nie padł z wyczerpania, dźwigając ją do granicznych kopców, ale nie niósł jej jeszcze tak, jak mężczyzna nosi kobietę.
Nagle zakręciło mu się w głowie. Przyjemnie, jak po winie. Ale akurat na końcu schodków, w miejscu, gdzie utrata równowagi mogła słono kosztować.
Zatoczył się. Zareagowała jak na wojaka przystało: wyrzucając w górę ramię i łapiąc się pierwszej rzeczy, mogącej dać im oparcie. Los chciał, że nad stykiem schodów i ganku wisiało akurat to, co szynkarze często wieszają w tak eksponowanym miejscu – szyld.
Zaskrzypiał łańcuch; Lenda, wciąż używając tylko lewej ręki, podciągnęła się wyżej, znieruchomiała. Debren, z twarzą wbitą w jej pierś, znieruchomiał jeszcze bardziej.
– No i wiszę – zachichotała nieoczekiwanie. – Wielce ze mnie udana ilustracja do szyldu, co, Debren?
Śmiała się. Szczerze.
– Księżniczko – wymamrotał w źle otrzepany ze śniegu kaftan – tyś pijana!
– To co? Tu wolno. – Uniosła się, pierś umknęła gdzieś w okolice guza, coś łupnęło. Pięść o deski szyldu, sądząc po odgłosie. – Czytać nie umiesz? Nawykli do...
Próbował zmienić chwyt, ale nie zdążył. Coś trzasnęło, Lenda runęła mu na zbyt wysoko uniesione ręce, lewa połowa szyldu z połową lewego łańcucha zdzieliła go w ramię i nim zrozumiał, co się dzieje, oboje leżeli w stercie desek i śniegu.
Przez chwilę był wstrząśnięty. Potem – krócej, za to mocno – przerażony. Bo upadł na Lendę. Ranną, chorą, zbyt poobijaną i słabą, by dobrze zamortyzować upadek, uchronić kręgosłup, pokaleczone nogi...
Rozchichotaną?
– Łajno i kał, znowu coś się wa... – Zbrhl zająknął się, znieruchomiał z ręką na klamce.
– Co się tu wyrabia? – zapytała surowo Petunka Vysedelowa. Zręcznie przecisnęła się obok rotmistrza, złapała rozkołysane wahadło wiszącego na jednym łańcuchu szyldu, zastopowała. – Panie czarodzieju, czy kim tam naprawdę jesteście? Moglibyście wytłumaczyć?
Debren, którego ręce uwięzły po łokcie między deskami z jednej, a pośladkami Lendy z drugiej strony, teoretycznie mógł – ale nie potrafił. Musiałby mówić do...
Nie. Nie potrafił.
– A co tu tłumaczyć? – Na szczęście był jeszcze Zbrhl. – Toć widać. Szyld się urwał. Łańcucha nie konserwujecie, więc nie dziwota. – Zarechotał. – Natura przemówiła, he, he. Na tę mocnych nie ma. I czarodziej się nie oprze, a cóż dopiero durny łańcuch?
Debrenowi udało się wyciągnąć rękę spod chichoczącej Lendy. Mógł się obejrzeć, ocenić rozmiar szkód. Wydostać się spomiędzy szeroko rozrzuconych ud dziewczyny, póki co, nie mógł. Cholera. Niech ją krew zaleje, smarkulę bezmyślną. Dobrze chociaż, że to nie spódnica, tylko obszerne, włościańskie...
I wtedy to zauważył.
Dżuma i syfilis... W złą godzinę o tym pomyślał. Rzeczywiście ją krew zalała. Jak co miesiąc.
– Moglibyśmy was zaskarżyć – szarpnął arogancko głową, co rzadko przysparza sympatii, za to skutecznie przyciąga uwagę. – Ta buda to istny zabójca! Parę pacierzy tu jesteśmy, a już trzy nieszczęśliwe wypadki!
– To może za długo jesteście – burknęła gospodyni. Była w niebieskiej, dziwnie gustownej sukni oraz rzadko spotykanych poza dworami i ratuszami pantoflach na podwyższonych obcasikach. Z włosami nie zdążyła nic zrobić, ale może właśnie dlatego wyglądała zarazem dostojnie, elegancko i – rzecz niebywała u podstarzałych żon oberżystów – ponętnie.
Nic dziwnego, że Zbrhl najpierw otwierał jej drzwi, a teraz, bezwstydnie wykorzystując okazję, gapił się z tyłu, wodząc oczami po kształtnej sylwetce.
– Wyrzucasz nas, siostro? – Lenda trochę spoważniała, ale zębami połyskiwała nadal.
– Siostro? – Jasnowłosa szyderczo uniosła brew. – Wydaje się panience, że do klasztornej filii trafiła? Gdzie za gościnę modlitwą się płaci? Cóż, przykro mi, ale nasza „Cnotka” to jeno prosta, świecka oberża. Dobre słowo nie jest tu na jadło i napitek wymieniane.
– A na dach nad głową? – Debren uwolnił drugą rękę, lecz nie wstał. Miło było czuć uda Lendy, ale nie to nim kierowało. – Izby stoją puste. Nic was nie będzie kosztować, jeśli ofiary napadu przenocujecie.
– Yeżyn wypaplał? – westchnęła. – Głowę do interesów to ma, jak, nie przymierzając, nasz kogut Szałamajka. Żeby choć równie twardy bywał...
Zbrhl wyszczerzył zęby w mało subtelnym uśmiechu.
– Kogut? Macie na myśli twardość...?
Celowo zawiesił głos. Nie posłała mu ani tępego, ani zmieszanego spojrzenia. Posłała uśmiech. Kpiący.
– Nie tę – rzuciła swobodnie. – Na tej akurat Yeżynowi nie zbywa. – Zbrhl, uśmiechnięty równie głupio, co fałszywie, zainteresował się nagle zwisającym prawie do podłogi szyldem. – Oberżystka jestem z babki prababki i taką mam zasadę, że darmo nikogo pod dach nie wpuszczam.
– Nawet zimą? – Lenda, nadal uśmiechnięta, tyle że teraz jakoś nieładnie, zaczęła wstawać. – Nawet przez potwory ograbionych? Oj, siostro... Nieładnie.
Debren poderwał się pierwszy, trochę by pomóc, bardziej by zasłonić. Kiedy siedziała w siodle, plama po wewnętrznej stronie nogawki była niewidoczna. Teraz tak.
– Pewnie, że nieładnie. – Oberżystka zmrużyła oczy, odwzajemniła mało serdeczne spojrzenie. – Ale tacy już jesteśmy, prości śmiertelnicy.
– W odróżnieniu...? – Lenda świadomie nie dokończyła.
– Od was, magików – wzruszyła ramionami Petunka. – Którym wyczarowanie srebra tak łatwo przychodzi, że go na płacenie akurat nigdy przy sobie nie macie. Znam to. Co rusz zatrzymuje się tu różdżkarz czy inszy czarokrążca, do Złotej Skarpy podróżujący. I każdy, gdy o rachunku mowa, zaczyna kręcić, że srebra z chałupy nie wziął, bo po cóż kręgosłup nadwerężać, skoro się jedzie do sławnych kopalń złota.
– My nie jedziemy – zapewnił Zbrhl.
– Nie moja sprawa, dokąd jedziecie. Ale że co niektórzy z was idą, uzasadniona wątpliwość mnie naszła, czy aby wypłacalni jesteście. A dokładniej: do płacenia skorzy. Bo maga całkiem niewypłacalnego, choćby się na wszystkie świętości zaklinał, tom jeszcze nie widziała. Jak dobrze potrząsnąć, u każdego grosz się znajdzie.
– Odważna jesteś – zauważyła Lenda. – Potrząsanie czarodziejami, no, no... A może ty sama, siostro, czarami dorabiasz?
– A może i dorabiam. Moja sprawa, nie wasza. Chyba żeście są z Inkwizycji. Co by mi nawet pasowało.
– Wolno spytać, dlaczego? – Debren, uważając, by cały czas osłaniać sobą Lendę, ruszył w stronę drzwi.
– A choćby dlatego, że to u nich moda wielka na łby wygolone. I że to oni jeszcze bardziej ochoczo niewiasty brzytwą traktują. Oficjalnie dlatego, że się diabeł lubi w kudłach wszelakich kryć. Nieoficjalna wersja dwojaka jest: że im obrabianie co młodszych dziewek uciechy dostarcza, i że to czynią, bo prawdziwe wiedźmy mocno się wycwaniły, często z lochu uciekają i póki z gołą czaszką chodzą, łatwiej je wyłapywać.
Debren pomyślał, że od nadmiaru gorzałki Lenda przestała uważać na kaptur. Albo po prostu gospodyni dopowiedziała sobie resztę, widząc brak brwi i rzęs.
– Toś mnie, siostro, za zbiegłą czarownicę wzięła? – Lendę, o dziwo, rozbawiło podejrzenie. – I co bym miała tu robić w towarzystwie śledczego Debrena?
Petunka weszła do izby. Drzwi zostawiła otwarte, więc wsunęli się za nią.
– Prowokować. Albo... za przynętę służyć.
Miała coś dziwnego w spojrzeniu. Lenda zatrzymała się, próbowała wyczytać z oczu, co chodzi po okrytej puszystym złotem głowie. Debren wziął ją pod łokieć, posadził przy stole. Blisko kominka, gdzie było najcieplej, a światło dochodziło z tyłu. Uwinął się raz-dwa i miał nadzieję, że nikt niczego nie zauważył.
– Znaczy się... na inne wiedźmy? – zaciekawił się rotmistrz. Kolczy kaptur zdjął już wcześniej, teraz pozbył się brygantyny, rzucając pancerz na stół. Błogo uśmiechnięty, przylgnął plecami do pieca. – Nie wiedziałem, że z wiedźm babofilki są. Bo chyba nie cechowa solidarność je do kamratek ciągnie, gdy się wokół inkwizytory kręcą, hę?
– Niewiasty wolne – powiedziała nie za szybko i nie za głośno Lenda – bywają solidarne. Pewnie dlatego, że tak o nie trudno. A z babofilią nic to wspólnego nie ma.
Debren grzał dłonie przy kominku i zastanawiał się, po co płonie tu ogień. W oberży nie było gości, a był piec.
– Prawda. – Petunka, tak jak Lenda, zdawała się mówić do wszystkich, ale, też jak Lenda, wpatrywała się wyłącznie w jedną osobę. Debren, nieco rozbawiony, pomyślał, że we wzmiance rotmistrza na temat miłości niewieścio-niewieściej było coś na rzeczy. Oglądając z boku te dwie, można by sądzić...
– Yeżynek! – zawołała niezbyt głośno i jakby smętnie gospodyni, odwracając się i idąc w stronę zakurzonego szynkwasu. – Pisklaka czas nakarmić! Wiesz czym!
Było cicho. Debren sycił się ciepłem, słuchał pukania kropel o drewnianą podłogę. Woda pochodziła ze śniegu, który topił się na półkożuszku Lendy. Półkożuszek był bez rękawów i miał dziurę w okolicach lewej łopatki. Zbrhl, jeśli wierzyć przechwałkom, upolował go z odległości ćwierć mili, trafiając Dreklena zwiadowcę w pełnym cwale i prościutko w serce. W pełen cwał Debren powątpiewał, ale w serce już nie: na skórze pozostały brązowe zacieki.
Pomyślał, że dobrze byłoby zdjąć to paskudztwo z Lendy. A potem, idąc za ciosem, zdjąć śmierdzące łachmany, wziąć któreś z leżących przed kominkiem futer, otulić drżącą nagość miękkim, czystym włosiem, ogrzewać ciepłem z paleniska, i tym drugim, bijącym z własnego...
– Dobrze, Petunko. Dobrze. Już idę... miła.
Nagle zrozumiał, co robią te futra przed kominkiem. W głosie oberżysty było coś dziwnego.
Powinien zareagować. Wyczuł, że dzieje się coś niezwykłego. A niezwykłość wymaga co najmniej uwagi. Nawet taka. Dobra. Chwytająca bolesnym, lecz i słodkim skurczem za gardło.
Nie zrobił nic. Patrzył na Lendę, siedzącą niedbale, z łokciami szeroko wspartymi o stół, zbyt znużoną na cokolwiek poza samym siedzeniem. I na gospodynię, stojącą za szynkwasem, na tle pustych, osnutych pajęczynami półek. Petunka, po chwili bezradnego rozglądania się, wyłowiła zza kufli kawałek brudnej szmaty. Kiedy przejechała nią po szynkwasie, w powietrzu aż zawirowało kurzem.
Debren zauważył, że ścierkę trzyma w lewej ręce.
– Koguta macie, pisklaki takoż – zatarł dłonie Zbrhl – to pewnie i jajko jedno z drugim się znajdzie? Jak już chłopa do kurnika ślecie, nadobna... znaczy: pani Petunko, to może by parę przyniósł? Z tuzin, powiedzmy? Lenda chora, to i nie je, a Debren pewnie brzuch czarami syci, ale mnie już kiszki... – urwał na widok wchodzącego oberżysty. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał nieco inaczej. – Cóż to, panie Vysedel? Uszu żeście w łaźni nie domyli? Żona pisklęta kazała karmić, nie ubijać. A nawet jakby, to przecie nie z takiej wielgachnej kuszy. Prawie jak moja będzie, a z mojej to bym i tego chędożonego gryfa położył, gdyby nas nie zaskoczył. Z kurczaka mało co wam zostanie. Trochę łajna i pierza na bełcie.
Debren zauważył, że Zbhrl raz i drugi zezuje w stronę stołu, na berdysz i pas z tasakiem. Na szczęście miał daleko i nie zrobił nic głupiego. Lenda też nie zrobiła. Ani Debren. Może dlatego, że oboje mieli lepszy widok na szynkwas.
– Nie rób niczego głupiego, miśku – powiedziała cicho Petunka. – Bo dobrze ci z oczu patrzy i wolałabym cię nie krzywdzić. Nawet jak się do łotra nająłeś.
– Nie najął się – powiedział Debren. Stał, uśmiechał się ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i patrzył kobiecie w oczy. – To hulajkule? Dobrze widzę?
– Dobrze. – Po czole płynął jej pot, ale całkiem pewnie trzymała po jednej sztuce oręża w każdej dłoni. – I na widzeniu poprzestań, babopalcu. Bo to autentyczny muzer. Co znaczy, że choć mały, moc rażenia ma jak cholera.
Vysedel, ściskając pod pachą kolbę załadowanej solidnym bełtem kuszy, czym prędzej podszedł do żony. W odróżnieniu od niej wyglądał jak typowy wojak z poboru, marzący tylko o jednym: by cisnąć broń w krzaki i wynieść się jak najdalej od cudzej wojny.
– Nie wiem – powiedział Zbrhl – co ci się w palcach Debrena nie podoba, nadobna Petunko. Może i ciut za szczupłe, ale w czarodziejskim rzemiośle zwinna dłoń...
– Jej chodzi o palenie – uświadomił go Debren. – Bab konkretnie. Że niby z Inkwizycji jestem.
Zbrhl pomyślał chwilę. Po czym zarechotał.
– On mnichem? Gdyby nie fakt, że od takowego twierdzenia język by mi kołkiem stanął, jako każdemu normalnemu chłopu staje na twój wi... znaczy... o języku cały czas mowa – podkreślił szybko. – No więc gdyby nie powyższa okoliczność, powiedziałbym, że ci zupełnie kobiecości brakuje. Tej... hmm... spostrzegawczością się przejawiającej. Tak rezolutna niewiasta powinna zauważyć, co mistrz Debren panience Lendzie na ganku czynił. I... eee... w jakich, że tak rzeknę, okolicach.
Debren poczuł, że się czerwieni.