Gdy życie zsyła hipopotama - Annette Bjergfeldt - ebook + audiobook

Gdy życie zsyła hipopotama ebook

Annette Bjergfeldt

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła saga, inspirowana historią szalonej rodziny autorki, do której prawa natychmiast sprzedano do osiemnastu krajów, błyskawicznie podbiła serca czytelników i światowe listy bestsellerów oraz zdobyła nominacje do licznych prestiżowych nagród literackich. Tętniąca życiem powieść o poszukiwaniu miłości stulecia, doświadczaniu straty i drugich szansach.

Nieśmiała malarka Esther nieudolnie walczy o miano „przełomowej artystki, najlepszej w rodzinie”. Władcza, zielonooka diwa Olga, zwana kolibrem północy, łamie serca, marząc o stabilizacji. Dla miłości gotowa jest zaprzedać duszę. Najstarsza z sióstr, Filippa niepewnie przemierza świat, lecz ma wielkie marzenia. Chce zostać pierwszą astronautką na świecie.

Ich babcia, drobniutka rosyjska artystka Warinka, od kiedy na własne oczy zobaczyła, jak jej kochanek znika w paszczy hipopotama, nie wierzy w cuda. Lecz niech Bóg ma w opiece tego, kto chciałby stanąć jej na drodze.

Od krętych uliczek Kopenhagi, przez scenę paryskiej opery, po mroźne krajobrazy Petersburga podążamy za tą niezwykłą rodziną, wraz z nią marząc o uczuciu jak w „Pieśni nad Pieśniami”.

Międzynarodowe wyrazy uznania dla powieści „Gdy życie zsyła hipopotama”:

Kocham w tej książce wszystko. Dziękuję za rozrywkę światowej klasy.

(Sara Blaedel, Dania)

Zniewalający czarny humor i barwna lingwistyczna finezja odbierają mowę.

(BTJ, Szwecja)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 433

Oceny
4,3 (86 ocen)
48
27
4
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mandragora123

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowny język. Z ogromną przyjemnością przesłuchana. Świetna książka.
00
rafinat

Całkiem niezła

Bardzo nierówna historia...ma momenty, ale jako całość mnie nie przekonała.
00
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutna doskonałość literacka. Dawno nie czytał tak wciągającej książki.
00

Popularność




Część pierwsza. C-durAllegro ma non troppo

Część pierw­sza

C-dur

Alle­gro ma non troppo

Epoka cudów

Epoka cudów

Kiedy Filippa umarła po raz pierw­szy, Olga i ja wła­śnie skoń­czy­ły­śmy sie­dem lat.

Nasza star­sza sio­stra nagle stra­ciła przy­tom­ność, wpa­dła w dziurę w cza­sie i cichutko, na palusz­kach, wkro­czyła w jasne świa­tło po dru­giej stro­nie. Wokół niej kłę­biły się nie­skoń­czone rzędy dusz, a ona była jedną z nich.

Moja matka wezwała księ­dza z cer­kwi Alek­san­dra New­skiego przy ulicy Bred­gade. Różańce, tra­dy­cyjne śpiewy i resztę rodziny – wszystko to wci­śnięto do pokoju Filippy w domu przy ulicy Paler­mo­vej. Olga, moja sio­stra bliź­niaczka, usia­dła na łóżku; pła­kała. Jej oczy zro­biły się jesz­cze bar­dziej zie­lone niż zwy­kle. U wez­gło­wia, w szla­froku zala­tu­ją­cym piklami, stała nasza rosyj­ska bab­cia Warinka.

Ni­gdy nie doświad­czy­łam niczego nad­przy­ro­dzo­nego, więc waha­łam się mię­dzy uczu­ciem głę­bo­kiej zazdro­ści, że Bóg woli towa­rzy­stwo Filippy, a stra­chem, że utra­ci­łam sio­strę na zawsze.

Nie wiem, co ją przy­wró­ciło do życia – czy był to zapach pikli, reli­gijne zaśpiewy, czy może ręce Papy, ale kiedy ponow­nie otwo­rzyła oczy, leżała w jego ramio­nach.

– To cud! – zawo­łała Olga.

– Tak… – szep­nęła moja matka. – Otwórz okno! Twoja sio­stra potrze­buje świe­żego powie­trza!

Po czym padła na kolana i dzię­ko­wała batiuszce. A on jesz­cze raz pobło­go­sła­wił Filippę, scho­wał róża­niec i wyszedł z pokoju. Zer­k­nę­łam z ukosa na bab­cię, która przez cały czas nie zaszczy­ciła swo­jego rodaka ani jed­nym spoj­rze­niem. Cała ta gadka o Bogu, uwa­żała Warinka, była bez­sen­sowna, banalna i miałka. Stek bzdur, nic wię­cej.

– Kakaja łoż! Co za bred­nie! – rzu­ciła.

Jeśli w ogóle poja­wiały się jakieś duchy, igno­ro­wała je. Nawet nasze nocne sny uwa­żała za mętne popłu­czyny aktyw­no­ści mózgu.

– Śnisz tylko wtedy, gdy poprzed­niej nocy zjesz kro­kieta z kiszoną kapu­stą! – mówiła.

Więk­szość krew­nych babci znik­nęła gdzieś za rzą­dów cara, Lenina i Sta­lina. Epokę cudów Warinka zde­cy­do­wa­nie zali­czała do prze­szło­ści.

*

Moja bab­cia Warinka Sowal­ska uro­dziła się w 1900 roku w pod­upa­dłym rodzin­nym cyrku na błot­ni­stym polu na wschód od Sankt Peters­burga.

Na wła­sne oczy prze­ko­nała się, że magia jest ilu­zją, lecz szko­liła się w niej nie­stru­dze­nie, aby prze­trwać jesz­cze jeden dzień i jesz­cze jeden… Konie cyr­kowe poty­kały się o wła­sne kopyta, gdy kłu­so­wały wokół zim­nej areny, a od kon­fe­ran­sjera, mojego pra­dziadka Igora, zala­ty­wało wódką i kobie­tami o podej­rza­nej repu­ta­cji. Arty­ści z chę­cią roz­po­czę­liby strajk gło­dowy, ale jaki to miało sens, skoro i tak pra­wie nie mieli co jeść.

Jedyną nadzieją na przy­cią­gnię­cie tłu­mów do inte­resu był hipo­po­tam, któ­rego w przy­pły­wie mega­lo­ma­nii ojciec Warinki spro­wa­dził do Peters­burga stat­kiem w 1914 roku. Cyrk Sowal­skiego jak zwy­kle tra­fił w nie­wła­ściwy moment, więc hipo­po­tam poja­wił się w trak­cie strajku gene­ral­nego.

*

Tak naprawdę to mój pra­dzia­dek zamó­wił sło­nia. Z pol­skiego zoo, które – jak mawiała Warinka – wyprze­da­wało swe zwie­rzęta szyb­ciej niż szcza kobyła. Wszystko zostało zapla­no­wane. W Gdań­sku słoń miał być zapa­ko­wany na sta­tek, a gdy cały towar znaj­dzie się w ładow­niach, miał popły­nąć do portu cargo w Sankt Peters­burgu i tam zostać ode­brany przy kei numer 26.

Od mie­sięcy Igor nie mówił o niczym innym, tylko o zbli­ża­ją­cym się Sło­niu. Sło­niu przez wiel­kie S. O tym, że gdy tylko się pojawi, wszystko będzie wspa­niałe. O gro­ma­dzą­cych tłumy sztucz­kach, które oso­bi­ście wykona z tym nie­zwy­kłym stwo­rze­niem. Kasa będzie pękać w szwach. Już ni­gdy wię­cej nie pójdą spać głodni. To była ich wielka szansa.

Wresz­cie nad­szedł ten dzień, gdy sta­tek wio­zący Sło­nia miał przy­być do portu. Mój pra­dzia­dek zabrał ze sobą Warinkę i bar­czy­stą Swie­tłanę. Swie­tłanę, która miała siłę atlety i potra­fiła pro­wa­dzić cię­ża­rówkę. Igor stał pełen ocze­ki­wań, mru­żąc w słońcu oczy, gdy sta­tek cumo­wał pod bez­chmur­nym nie­bem. Drew­nianą skrzy­nię powoli unie­siono z ładowni i opusz­czono z gór­nego pokładu.

– My żdiom Słona! Cze­kamy na Sło­nia! Widzi­cie? – Igor puszył się przed gapiami, wszel­kiej maści dniów­ka­rzami i węszą­cymi za pracą mary­na­rzami.

Skrzy­nia wciąż wisiała w powie­trzu, a napię­cie rosło.

Wkrótce stało się jasne, że coś jest nie w porządku.

Skrzy­nia wyglą­dała na mniej­szą i… mniej­szą, im bli­żej była ziemi.

– Słoń skur­czył się w pra­niu – sar­kała Warinka za każ­dym razem, gdy pro­si­ły­śmy ją z Olgą, aby opo­wie­działa tę histo­rię.

Gdy wresz­cie Swie­tłana otwo­rzyła o wiele, wiele za małą skrzy­nię, oczom zebra­nych uka­zał się sza­ro­bury hipo­po­tam z małymi różo­wymi uszkami, otwartą pasz­czą o gigan­tycz­nych zębach i nie­zwy­kle śmier­dzą­cym kwa­śnym odde­chu.

Igor splu­nął, zaklął i kop­nął w skrzy­nię, prze­kli­na­jąc całą Pol­skę, a gdań­skie zoo w szcze­gól­no­ści. Po czym padł wyczer­pany i przy­glą­dał się hipo­po­ta­mowi, który z nadzieją wysta­wił łeb ze skrzyni.

Mój pra­dzia­dek się­gnął do kie­szeni mary­narki po pier­siówkę, lecz była pusta. Kapi­tana portu, który wcze­śniej wysłu­chał wszyst­kich super­la­ty­wów o zbli­ża­ją­cym się Sło­niu, zdjęła litość. Wyjął wła­sną flaszkę wódki i dał się napić wła­ści­cie­lowi cyrku.

Po pięt­na­stu minu­tach trwogi Igor odzy­skał rezon.

– Warinko! Swie­tłano! Sło­nie są prze­ce­niane. Tri­wial­nyje! Zaur­jad­nyje! Banalne! Zwy­czajne! Wszę­dzie je można zna­leźć. Cyrk Cini­sel­lego ma ich po dziurki w nosie. Lecz hipo­po­tam! Tego nie ma nikt.

Warinka i Swie­tłana patrzyły na niego w mil­cze­niu.

Cię­ża­rówka, która miała zabrać hipo­po­tama z nad­brzeża, nie zapa­liła. I tak sło­neczny dzień, który pięk­nie roz­po­czął się marze­niami o Sło­niu przez wiel­kie S, koń­czył się, gdy Igor, Warinka i Swie­tłana, porzu­ciw­szy cię­ża­rówkę, drep­tali długą drogą przez Sankt Peters­burg z cuch­ną­cym hipo­po­ta­mem na holu. Całą drogę do Cyrku Sowal­skiego.

– Tak się przy­ciąga uwagę, moje damy. Dosko­nała reklama! – powta­rzał Igor, gdy wszy­scy się na nich gapili.

Prze­chod­nie śmiali się, krę­cili z nie­do­wie­rza­niem gło­wami lub iro­nicz­nie przy­ty­kali palce do cza­pek.

– Pocze­kaj­cie tylko. Publika będzie się do nas ści­gać! Sta­niemy się więksi niż Cini­selli!

Oczy­wi­ście nie stali się; musi­cie jed­nak przy­znać mojemu pra­dziad­kowi, że miał dar uka­zy­wa­nia pora­żek jako darów losu spa­da­ją­cych z nieba. Ten mega­lo­man doma­gał się płasz­cze­nia i podziwu zawsze, gdy powi­nęła mu się noga.

W następ­nym tygo­dniu Warinka obe­szła sąsied­nie ulice, nakle­ja­jąc pla­katy z hipo­po­ta­mem w tłu­mie anar­chi­stów, wci­ska­ją­cych pra­cow­ni­kom fabryki pro­pa­gandę i krwi­sto­czer­wone sztan­dary.

W tym samym roku wybu­chła pierw­sza wojna świa­towa. Car stłu­mił bunt pod­da­nych i zmie­nił nazwę sto­licy na brzmiącą bar­dziej nacjo­na­li­stycz­nie – Pio­tro­gród.

Warinka jed­nak pra­wie nie zauwa­żyła żad­nego z tych wyda­rzeń, gdyż pod koniec sezonu poja­wił się w jej życiu młody karzeł Wadim, który dołą­czył do ich trupy. We dwoje zaczęli wspól­nie tre­so­wać hipo­po­tama. Wadim, eks­pert od salt i sko­ków na tram­po­li­nie, z łatwo­ścią wyko­rzy­stał zwie­rzę w swoim poka­zie. Gdy wojna pusto­szyła Europę, ta trójka stała się nie­roz­łączna. Wadim, Warinka i hipo­po­tam.

Z początku moja bab­cia nie była pewna, któ­rego z nich bar­dziej podzi­wia, wir­tu­oza Wadima czy hipo­po­tama, który wyda­wał się zupeł­nie nie­po­ru­szony fak­tem, że nie jest sło­niem zamó­wio­nym przez pra­dziadka Igora. Lecz gdy mijały mie­siące, wąt­pli­wo­ści w sercu Warinki roz­pro­szyły się i Wadim wpro­wa­dził się do jej poobi­ja­nego wozu cyr­ko­wego. Był pierw­szą osobą, któ­rej zaufała, od kiedy w wieku dzie­wię­ciu lat stra­ciła matkę.

Moja bab­cia miała swój bra­wu­rowy numer, który dzięki latom prak­tyki dopra­co­wała do per­fek­cji. Drobna i musku­larna, mie­rzyła led­wie metr pięć­dzie­siąt. Jej ciało było tak gib­kie, że skła­dało się na zupeł­nie nie­wia­ry­godne spo­soby, zni­ka­jąc w sekret­nych pudłach i komo­rach magika.

Gra­jąc prze­ci­naną na pół kobietę, szybko nauczyła się, gdzie jest czego miej­sce w życiu. Nauczyła się też, że jeśli naprawdę roz­pad­niesz się na kawałki, żadna magiczna różdżka nie poskłada cię w całość. A los bywa pod­stępny.

W 1917 roku bol­sze­wicy sztur­mo­wali Pałac Zimowy, a rok póź­niej osiem­na­sto­let­nia Warinka była świad­kiem fatal­nego lądo­wa­nia swo­jego uko­cha­nego Wadima. Karzeł jak zawsze pofru­nął, odbiw­szy się od tram­po­liny, wyko­nał w powie­trzu swoje słynne podwójne salto, lecz tej nocy, zamiast jak zwy­kle wylą­do­wać na grzbie­cie hipo­po­tama, skoń­czył w jego otwar­tej pasz­czy. Publicz­ność nie rozu­miała, że obser­wuje tra­giczną w skut­kach nie­pra­wi­dło­wość. Powstała z krze­seł, ocza­ro­wana, krzy­cząc „bis, bis”, pod­czas gdy Wadim znik­nął w gar­dzieli hipo­po­tama i zosta­wił Warinkę samą na świe­cie.

*

Tym­cza­sem mój dzia­dek tań­czył lan­sjera w Kopen­ha­dze. Był dru­gim z kolei synem hur­tow­nika, który, podob­nie jak cała jego rodzina, żył na cał­kiem wyso­kiej sto­pie, nawet pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej. Sprze­da­wali pusz­ko­wane pro­dukty wszyst­kim wal­czą­cym w Euro­pie siłom, ich łopatka wie­przowa tra­fiała zarówno do oko­pów nie­miec­kich, jak i fran­cu­skich. Pie­nię­dzy więc nie bra­ko­wało. Mimo to Han­ni­bal Seve­rin Mol­ler był nie­spo­koj­nym duchem.

Pierw­sza wojna świa­towa to czas, gdy por­trety Picassa miały oczy z tyłu szyi, a w Paryżu Pro­ust poszu­ki­wał stra­co­nego czasu w mag­da­lence. Schönberg wyna­lazł dode­ka­fo­nię, gor­set wyszedł z mody, a kobiety uzy­skały prawo do gło­so­wa­nia. Lecz żadna z tych rze­czy nie miała więk­szego zna­cze­nia w domu Dziadka przy Ama­lie­gade. Obcią­żone frędz­lami meble pozo­sta­wały tam, gdzie stały już w latach dzie­więć­dzie­sią­tych XIX wieku. Sztu­ka­te­rie, bibe­loty, dra­pe­rie i welu­rowe aba­żury roz­peł­zły się po dzie­wię­ciu poko­jach jak grzy­bi­cza zaraza.

Ow­szem, cha­dzali do teatru i urzą­dzali wie­czorki dla tych wiel­kich i tych w sam raz, lecz głów­nie po to, aby się poka­zać bądź robić inte­resy w antrak­tach. Te spo­tka­nia zwięk­szały szanse sióstr Han­ni­bala na dobrą par­tię, a Hur­tow­ni­kowi umoż­li­wiały zdo­by­cie nowych zamó­wień. Rzadko dys­ku­to­wali o przed­sta­wie­niach, chyba że któ­raś z akto­rek uwi­kłała się w kolejny skandal!

Natu­ral­nie dzieci Hur­tow­nika musiały uczyć się gry na pia­ni­nie, lecz miały się sku­piać na umie­jęt­no­ści spraw­nego odtwa­rza­nia gam i przede wszyst­kim na bez­błęd­nym gra­niu sonat.

W dzie­ciń­stwie Dziadka jego rodzice zaj­mo­wali oddzielne, skrajne pokoje luk­su­so­wego trzy­stu­me­tro­wego miesz­ka­nia, pod­czas gdy dzieci bie­gały od jed­nego do dru­giego, prze­ka­zu­jąc im ich wza­jemne kąśliwe docinki. Ani jedno czułe słowo nie padło mię­dzy spo­witą cyga­ro­wym dymem gar­so­nierą na tyłach budynku a budu­arem matki, gdzie kró­lo­wał szez­long i dys­kretny zapach róża­nego mydła.

Matka Han­ni­bala na próżno sta­rała się utrzy­mać cie­pło w rodzin­nym gnieź­dzie. Sia­dy­wała więc w wyku­szu okien­nym nad ulicą, prze­waż­nie póź­nym popo­łu­dniem, gdy słońce chy­liło się ku zacho­dowi, i przez godzinę na poma­lo­wa­nym na biało para­pe­cie cze­kała na to, co nie nad­cho­dziło.

Gdy bez żad­nych wyja­śnień Hur­tow­nik posta­no­wił, że noce będzie spę­dzał w mie­ście, w apar­ta­men­cie powiało jesz­cze więk­szym chło­dem. Chłód ten zamiesz­kał w kościach matki na stałe, gdy dyfte­ryt zabrał Alfreda, o cztery lata star­szego brata Han­ni­bala. Młody czło­wiek przez jedną nie­skoń­cze­nie długą noc wal­czył z kru­pem i wysoką gorączką, lecz prze­grał. Nad ranem był już bez­władny, jego twarz zasi­niała. Nie oddy­chał.

A śmierć poszła dalej, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

*

Matka Han­ni­bala, biała jak ściana, wpa­try­wała się tępo w prze­strzeń, ści­ska­jąc pióro i mały notes. Gdy na chwilę opu­ściła wykusz, aby poroz­ma­wiać z pod­ku­chenną, Han­ni­bal zakradł się do jej pokoju, aby podej­rzeć, co pisała. Prze­kart­ko­wał strony, lecz były puste, poza jedną linijką. Smu­tek to żywa istota, odczy­tał, trzy­ma­jąc notes w drżą­cych dło­niach. Poni­żej bie­gła w dół strony zaschnięta nie­bie­ska­wo­czarna plama atra­mentu, dopo­wia­da­jąc resztę histo­rii.

Dzia­dek noc w noc śnił o Alfre­dzie. O pąkach kwiatu, który się ni­gdy nie roz­wi­nął, led­wie zło­żyw­szy się w pierw­szy kształt. Ziarno, w któ­rym pokła­dał nadzieję, choć wykieł­ko­wało i wypu­ściło liście, uschło, wszystko z wolna osu­nęło się na wypo­le­ro­wany par­kiet tylko po to, by zmio­tła je słu­żąca. Odkry­cie, że ludzka istota stoi na tak mar­nych fun­da­men­tach, że życie od śmierci dzieli led­wie jedno pęk­nię­cie naczy­nia krwio­no­śnego, wstrzą­snęło nim do głębi. Dzia­dek przy­siągł nad gro­bem swego brata, że on, Han­ni­bal Seve­rin Mol­ler, będzie żył z pasją. Ani sekundy nie zmar­nuje na sprawy pomniej­sze czy zbędne. Nie zagraci swo­jego życia try­wial­no­ścią frędzli ani krzy­kli­wymi sofami, na któ­rych nota bene jego rodzice pra­wie ni­gdy razem nie sia­dali.

Han­ni­bal miał marze­nie: był nim dom pełen świa­tła, o otwar­tych na oścież oknach. Śmiech dzieci, sztuka i miłość. Poeci recy­to­wa­liby piękne wer­sety pod pła­czącą wierzbą w ogro­dzie, a bohema urzą­dza­łaby pod jego dachem przy­ję­cia. Wspa­niała muzyka pły­nę­łaby z otwar­tych okien i spra­wiała, że cały dom by w niej tonął. Miał ten obraz przed oczami: dom dry­fu­jący w morzu muzyki.

Wła­ści­wie tylko pod­czas kon­cer­tów Czaj­kow­skiego bądź gdy czy­tał biblijną Pieśń nad Pie­śniami, Dzia­dek czuł, że jego serce bije we wła­ści­wym tem­pie. Puls przy­śpie­szał, a krew krą­żyła tak dziko, że nie­mal czuł jej posmak.

Biblię prze­słała mu z oka­zji bierz­mo­wa­nia Cio­cia Thea, która miesz­kała w Johan­nes­burgu z męż­czy­zną czar­niej­szym od hebanu. Cio­cia, którą z tego wła­śnie powodu rodzina skre­śliła z listy osób god­nych sza­cunku. Pre­zent prze­ka­zano chłopcu tylko dla­tego, że była to stara, dobra, godna zaufa­nia Biblia. Na kar­cie tytu­ło­wej znaj­do­wała się dedy­ka­cja z zachętą: „Drogi bra­tanku. Prze­czy­taj Pierw­szy List Świę­tego Pawła do Koryn­tian. I Pieśń nad Pie­śniami. Wszystko inne przyj­dzie samo. Twoja cio­cia Thea”.

Z kart uno­sił się zapach mirry, doj­rza­łych gra­na­tów i słod­kiego cyna­monu z dziw­nego lądu. Bo miłość twa przed­niej­sza od wina. Woń twych pach­ni­deł słodka, ole­jek roz­lany (…)1. – pisał król Salo­mon, który żył trzy tysiące lat temu w Jero­zo­li­mie. Pijany miło­ścią.

To tam, w tych, a nie innych wer­sach, mój Dzia­dek chciał żyć!

Pew­nego razu przed hote­lem D’Angle­terre uchwy­cił prze­lotne spoj­rze­nie Sarah Bern­hardt, gdy aktorka przy­je­chała do Danii. Ta wizyta wywo­łała sen­sa­cję. Podob­nie jak wypieki stwo­rzone z oka­zji wizyty Fran­cuzki na bazie chrup­kich maka­ro­ni­ków, słodko-gorz­kiej cze­ko­lady, z eks­plo­zją dzi­kich fioł­ków na szczy­cie, tak i ona sama spra­wiła, że Han­ni­ba­lowi ślinka napły­nęła do ust. Nie­zrów­no­wa­żona pięk­ność gry­wała Ham­leta oraz inne męskie role i było coś w tym typie kobiety, co go pocią­gało. Nie­po­ko­jące – takie wła­śnie były. Prze­kli­nał sam sie­bie, że nie miał odwagi wyjść z tłumu i się do niej zbli­żyć.

Urok Sarah Bern­hardt spra­wił, że Dzia­dek odrzu­cił wię­cej niż kilka pro­po­zy­cji wie­czor­ków tanecz­nych z pan­nami z klasy śred­niej. Zamiast tego zakra­dał się do małych obskur­nych klu­bów, naj­chęt­niej tych w piw­ni­cach plu­ga­wych doków Nyhavn, choć wcze­snym ran­kiem cze­kała na niego hur­tow­nia. UWAGA, SCHO­DEK, ostrze­gała tabliczka na obła­żą­cych z farby drzwiach, więc dawał ten krok w dół. Ściany aż spły­wały pożą­da­niem. Toa­lety roz­brzmie­wały wrza­skami zarówno mary­na­rzy, jak i ele­ganc­kich dżen­tel­me­nów upra­wia­ją­cych miłość bar­dzo cie­le­snego rodzaju. Bo dziew­czyny z Nyhavn znane były z naj­bar­dziej nie­okrze­sa­nych sztu­czek, z bie­gło­ści dłoni skry­tych w ręka­wach z buf­kami. Tym­cza­sem Dzia­dek sie­dział w prze­stron­nej sali i słu­chał, jak wyga­dani mala­rze z aka­de­mii sztuk pięk­nych, pijąc, całymi nocami roz­pra­wiali o swych dzie­łach.

Z początku nikt nie zwra­cał na niego uwagi, lecz z cza­sem kel­ner i paru mala­rzy zaczęło go witać, kiedy się poja­wiał. Z wolna, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, zbli­żał się też Han­ni­bal do pia­nina, gdzie muzyk bez opa­mię­ta­nia walił w kla­wi­sze. Ame­ry­kań­ski rag­time mie­szał się z pio­sen­kami ze zna­nych waka­cyj­nych rewii. Pew­nej nocy wdali się w poga­wędkę i Dziad­kowi pozwo­lono zagrać jeden numer. Wybrał tango argen­tyń­skie, które wła­śnie wcho­dziło w modę w Euro­pie. La Belle Créole uci­szyło nawet naj­bar­dziej zala­nych gości. Plecy się pro­sto­wały, obcasy stu­kały do rytmu. Poda­wano sobie dło­nie, pary tań­czyły bli­sko, lecz z sza­cun­kiem, któ­rego nie znali bywalcy tego klubu ani dziew­czyny z Nyhavn. Po tych roze­dr­ga­nych nocach Han­ni­bal budził się z zaczer­wie­nio­nymi oczami i wyru­szał na obchód biur hur­towni, przez cały następny dzień wędru­jąc w opa­rach tanga.

W maju wyświe­tlono film niemy Anna Kare­nina. Główną rolę grała legen­darna Betty Nan­sen, a Dzia­dek zdo­był bilet na pre­mierę. Poszedł sam, tak aby nikt z rodziny nie zepsuł mu spo­tka­nia z diwą.

Przed fil­mem panna Nan­sen poja­wiła się na sce­nie, a publicz­ność kla­skała przez kilka minut. Póź­niej błysz­czała na ekra­nie w kla­sycz­nym dziele Toł­stoja, w któ­rym piękna ary­sto­kratka świa­do­mie ulega pożą­da­niu i ponosi tego kon­se­kwen­cje. Daleko idące kon­se­kwen­cje.

Po fil­mie wła­ści­ciel kina wydał ban­kiet w foyer, aby widzo­wie mogli poznać aktorkę. Dzia­dek stał na środku pomiesz­cze­nia i sącząc szam­pana, wypa­try­wał nadej­ścia Betty Nan­sen. Wresz­cie się poja­wiła, witana kolejną falą owa­cji. Cał­kiem przy­pad­kiem zatrzy­mała się przy Han­ni­balu. Mroczna, piękna, wypeł­niła całą prze­strzeń nie­zwy­kłym zapa­chem.

– Panno Nan­sen… – zagaił ku wła­snemu zdu­mie­niu.

Serce waliło mu jak mło­tem; swój wła­sny głos sły­szał jak głos kogoś obcego.

– Tak? – odrze­kła artystka uprzej­mie, co było jesz­cze więk­szym zasko­cze­niem.

Przez krótką chwilę roz­e­mo­cjo­no­wane orze­chowe oczy aktorki patrzyły pro­sto w jego oczy. Prze­chy­liła głowę. Cze­kała.

Dzia­dek był mło­dym, jasno­wło­sym męż­czy­zną o nie­złej pre­zen­cji, więc w kąci­kach jej ust igrał cień uśmie­chu.

Han­ni­bal odchrząk­nął. Lecz potem wydo­był z sie­bie tylko beł­ko­tliwą papkę słów, które nie miały sensu. Widział, jak przez twarz panny Nan­sen prze­mknęło roz­cza­ro­wa­nie, po czym aktorka odwró­ciła się do grupki bar­dziej doj­rza­łych wiel­bi­cieli. Han­ni­bal musiał umy­kać z pod­ku­lo­nym ogo­nem.

– Ni­gdy wię­cej! – krzy­czał, brnąc do domu przez kałuże. – Ni­gdy wię­cej nie będę ster­czał jak jakiś beł­ko­czący zaścian­kowy imbe­cyl! Muszę się stąd wynieść i zoba­czyć świat. Wiem o nim tyle co nic.

*

Śmierć Alfreda spra­wiła, że to Han­ni­bal prze­jął w rodzi­nie rolę naj­star­szego syna, więc natu­ral­nie ocze­ki­wano, że pew­nego dnia przej­mie też inte­res. Nie żeby taka per­spek­tywa cie­szyła ojca, który już wtedy uwa­żał, że jego młod­szy syn ma w sobie zbyt wiele z marzy­ciela, aby kie­dy­kol­wiek odnieść suk­ces w biz­ne­sie. Alfred – tak, on był sil­nym, mło­dym męż­czy­zną, który miał głowę do liczb i obo­wiąz­ków.

W dodatku pew­nego dnia Hur­tow­nik, po dobrym posiłku w A Porta, wpadł na Han­ni­bala w Nyhavn. Lecz, zro­zum­cie, głowa rodziny pozwa­la­jąca sobie na pewne swo­bodne zacho­wa­nia w por­to­wych zauł­kach to jedno. Gdyby syn miał podobne przy­wary, mogłoby to nawet być zaletą. Można by wymie­niać kon­spi­ra­cyjne mru­gnię­cia. Lecz Hur­tow­nik poczuł się upo­ko­rzony na widok swo­jego jedy­nego już syna sie­dzą­cego w tej norze jak pierw­szy lep­szy nie­chlujny gra­jek i bęb­nią­cego na pia­ni­nie pio­senki argen­tyń­skich robot­ni­ków. Nie. Nie. Śmierć zabrała nie tego syna, co powinna.

Han­ni­bal dosko­nale wie­dział, że sta­nowi dla ojca roz­cza­ro­wa­nie, nie­wiele bra­ko­wało, aby to wła­śnie w tym punk­cie życia Dzia­dek spa­ko­wał się i ruszył w świat. Pew­nie jed­nak szybko zdał sobie sprawę, że jeśli nie chce skoń­czyć jako tra­wiony szkor­bu­tem mary­narz bądź pia­ni­sta suchot­nik z Nyhavn, musi pójść z samym sobą na pewien kom­pro­mis. Kiedy uro­dzi­łeś się ze srebrną łyżeczką w ustach, patrze­nie pro­sto w cuch­nącą otchłań ubó­stwa z nadzieją, że spo­tkasz tam wiel­kie oso­bo­wo­ści, bywa trudne. Nie, Han­ni­bal musiał wytrwać w przed­się­bior­stwie ojca. Wspi­nać się po szcze­blach kariery i zna­leźć obie­cu­jące rynki, któ­rymi mógłby się zająć. Dopiero wtedy, z odpo­wied­nimi środ­kami i doświad­cze­niem, mógłby porzu­cić odstrę­cza­jące prak­tyki han­dlowe i dać susa w przy­szłość z anar­chi­stami i arty­stami.

I tak nade­szły czasy, gdy Han­ni­bal uni­kał Nyhavn, za to sumien­nie wsta­wał codzien­nie rano. Golił się i ubie­rał do pracy, wkła­dał muszkę, kami­zelkę i robił prze­dzia­łek na środku głowy. Dłu­gie dni pracy, biz­ne­sowe lun­che, nie­ustanne papla­nie o wysyłce towa­rów, dywi­den­dach i zyskach dopro­wa­dzały go do szału. Lecz robił to, co ludzie robili od poko­leń. Palił cygara i przy­go­to­wy­wał sobie pole do dzia­ła­nia.

Za to w week­endy wciąż pozwa­lał sobie na marze­nia. Jeź­dził rowe­rem i poszu­ki­wał swo­jego domu dry­fu­ją­cego w morzu muzyki. Pew­nej czerw­co­wej nie­dzieli dotarł aż na wyspę Ama­ger i tam nagle sta­nął jak wryty na środku ulicy Paler­mo­vej na widok zbu­twia­łej tabliczki z napi­sem „Na sprze­daż”. Duży biały dom, który ledwo można było dostrzec zza gło­go­wego żywo­płotu, wyda­wał się pusty.

Han­ni­bal zesko­czył z roweru, pod­kradł się przez wysoką na metr trawę i gdy tylko ujrzał dziki ogród na tyłach domu i bal­kon na pierw­szym pię­trze, prze­padł z kre­te­sem. Willa była zruj­no­wana, rynny popę­kały, a strza­skane szyby mamiły bły­skami. Lecz Dzia­dek zako­chał się w pną­czach, które wdzie­rały się do wnę­trza przez okna, i w jaskra­wych makach, które zawłasz­czyły sobie tę zie­mię w naj­pięk­niej­szy moż­liwy spo­sób.

W tym cza­sie przy ulicy Paler­mo­vej stało tylko kilka domów. Zapu­kał do wszyst­kich drzwi w sąsiedz­twie, lecz nikt nawet nie pamię­tał, aby kie­dy­kol­wiek widział wła­ści­ciela. Ludzie z naprze­ciwka twier­dzili, że dom nale­żał do pew­nego eks­cen­tryka, który zmarł bez­po­tom­nie. Willa popa­dała w ruinę od dekad. Na drzwiach nie było nazwi­ska.

Czy to mógłby być dom Han­ni­bala? Czy w tym miej­scu uwol­niłby się od piętna rodziny z Ama­lia­gade?

I Dzia­dek znów musiał uzbroić się w cier­pli­wość. Wciąż nie miał pie­nię­dzy na taki zakup, dopiero co zaczął poka­zy­wać ojcu w fir­mie swoją war­tość. Jesz­cze nie było go stać, więc aby nie kusić innych nabyw­ców, scho­wał tabliczkę z napi­sem „Na sprze­daż” do szopy na narzę­dzia.

Od tej pory w każdą nie­dzielę jeź­dził rowe­rem na ulicę Paler­mo­vej. Nie­wi­doczny od strony drogi, sia­dał pod wierzbą pła­czącą i zja­dał lunch. Gdy tak sie­dział bądź drze­mał w popo­łu­dnio­wym słońcu, marzył o egzo­tycz­nych kobie­tach, rosyj­skiej lite­ra­tu­rze i świe­cie złak­nio­nym muzyki Czaj­kow­skiego. Film niemy o namięt­nej Annie Kare­ni­nie odci­snął na nim głę­bo­kie piętno. Dzia­dek pra­gnął tylko jed­nego – aby ktoś lub coś, jakaś iskra magii, wybu­dziła go i wypchnęła z sen­nego biura.

Lite­ra­tur­noje Kafe

Moja sio­stra Olga i ja zawsze chcemy wie­dzieć, jak ludzie się poznali.

– A jak to było z tobą i Dziad­kiem, Warinko? Czy to była Miłość Stu­le­cia? Była?

– Boże­du­rie! – wzdy­cha bab­cia, bo ni­gdy nie udziela wła­ści­wych odpo­wie­dzi.

Musimy z niej wyłu­dzać każdą dro­binkę fan­ta­zji. Jak mar­mo­zety nakła­nia­jące mrówki do wyj­ścia z drzewa baobabu za pomocą witek limonki. Naj­wy­żej jedno oporne zda­nie za każ­dym razem.

Wiem jed­nak, że w końcu, w 1920 roku, Dzia­dek wyru­szył frach­tow­cem do Pio­tro­grodu. Gnała go tęsk­nota serca, lecz ofi­cjal­nie pły­nął pod pre­tek­stem wpro­wa­dze­nia rodzin­nego biz­nesu na nowe rynki.

Przy­byw­szy na miej­sce mniej wię­cej w jed­nym kawałku, naj­pierw przez cały dzień docho­dził do sie­bie w hotelu po wyczer­pu­ją­cej podróży przez burz­liwe morza, aż w końcu był gotów chło­nąć mia­sto. Zjadł bliny z kawio­rem, poże­glo­wał Newą, a widok jade­ito­wo­zie­lo­nego Pałacu Zimo­wego zaparł mu dech w pier­siach. W pew­nym momen­cie musiał dostrzec pla­kat cyr­kowy i kupić bilet na pokaz z hipo­po­ta­mem. Lecz to nie zwierz prze­mó­wił mu do serca, lecz zawzięta twarz Warinki. Jej oczy żarzyły się jak węgle, a kędzie­rzawe włosy wymy­kały się ze skrzyni magika. Ze skrzyni, w któ­rej leżała moja mło­dziutka bab­cia, przed­sta­wia­jąc swoją sztuczkę. Dosko­nale wie­działa, że przy­ciąga męskie spoj­rze­nia z widowni. Nie­je­den mary­narz i nie­je­den swa­wolny kobie­ciarz zauwa­żył jej gore­jący wzrok i się roz­ma­rzył. Z nie­któ­rymi nawet łaska­wie spo­ty­kała się po przed­sta­wie­niu, skoro Wadima i tak już z nią nie było. Wszy­scy oni nie­śli jej w darze słowa o miło­ści, owi­nięte kusząco w ozdobny papier, lecz Warinka szybko zdała sobie sprawę, że gdy roz­pa­ko­wuje pre­zent, w środku są tylko docinki, ogra­ni­cze­nia i żąda­nia. I koniecz­nie chcieli mieć ją dla sie­bie całą, bez reszty. „O czym myślisz? Kiedy wró­cisz? Dla­czego jesteś taka ozię­bła?”, rzu­cali, kipiąc z gniewu, ponie­waż nie mogli jej kon­tro­lo­wać. Maleń­kaja gria­znaja szlu­cha. Mała brudna suka!

Wadim taki nie był. Mając sto dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, szybko się nauczył, że nikt od niego niczego nie ocze­kuje, więc mógł po pro­stu być sobą – i dawał innym być sobą. Ni­gdy nie pytał Warinki, o czym myśli ani czy go kocha. Po pro­stu był bli­sko, pozwa­la­jąc jej zacho­wać wła­sną prze­strzeń; przy nim nie musiała uda­wać.

Gdy leżeli w cyr­ko­wym wozie pod kocem, patrząc na sie­bie i pró­bu­jąc się roz­grzać, wie­działa, że są ule­pieni z tej samej gliny. Nie­wiele osób potrafi być razem bez zbęd­nych słów, lecz tym dwojgu wznio­słe języ­kowe akro­ba­cje nie były pisane. A że Igor żon­glo­wał sło­wami szybko i swo­bod­nie, Warinka nie darzyła obiet­nic wiel­kim zaufa­niem. Wadim, choć mie­rzył tylko te sto dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów, był naj­wspa­nial­szym męż­czy­zną, jakiego kie­dy­kol­wiek poznała. Lecz odszedł, a od tego czasu minęły już dwa lata.

*

Tego wie­czora, gdy Dzia­dek posta­no­wił udać się do cyrku, Warinka jak zwy­kle leżała w skrzyni i obser­wo­wała publicz­ność. Wyobraź to sobie. Rosyj­ski film niemy: ukra­iń­scy klauni na szczu­dłach migo­czą w przy­śpie­szo­nym tem­pie, lino­sko­czek chy­boce się na linie pod wynio­słą kopułą, ormiań­scy akro­baci chwy­tają się w locie mię­dzy roz­bu­ja­nymi tra­pe­zami. Fan­fary eks­plo­dują roze­dr­ga­nym hała­sem ponad rzędy widzów. Zamarłe w zachwy­cie twa­rze publicz­no­ści migo­czą w bla­sku pło­mieni poły­ka­cza ognia Olega. Ani śladu hipo­po­tama. Lecz na środku pyli­stej areny pręży się Warinka; Han­ni­bal w pierw­szym rzę­dzie gromko bije brawo, a dokoła nich tań­czą dro­biny świa­tła.

W tej chwili Dzia­dek uwie­rzył, że sens jego życia kryje się w kraju cebu­la­stych kopuł. Twarz Warinki wyryła się w jego umy­śle i nic już nie mogło jej wyprzeć. Zacho­wał się tak jak dopiero co wyklute kaczęta, które ocho­czo ruszą na koniec świata nawet za kocu­rem, jeśli tylko będzie on pierw­szą istotą, którą ujrzą. Choć ten koniec może czy­hać tuż za rogiem.

– I to jest praw­dziwy skarb – wyszep­tał Han­ni­bal do sie­bie. – Nie jakaś roz­piesz­czona akto­reczka z Kopen­hagi, lecz rosyj­ska artystka o dzie­wi­czej sile i oczach jak węgle.

Nie ukry­wał swo­jej fascy­na­cji, dla­tego Warinki nie zdzi­wiło, że blond męż­czy­zna pozo­stał po spek­ta­klu, aby przed­sta­wić się jej nie­zro­zu­mia­łym rosyj­skim, nie­śmiało się przy tym uśmie­cha­jąc.

Han­ni­bal róż­nił się od innych zalot­ni­ków. Choć sypał jak z rękawa różami i zapro­sze­niami na spa­cery, inkwi­zy­tor­skie pyta­nia nie nad­cho­dziły. Był zbyt uprzejmy i za dobrze wycho­wany, aby szcze­rze zapy­tać, czy ona lubi jego towa­rzy­stwo, mimo że paliła go cie­ka­wość, jak brzmia­łaby odpo­wiedź. Zamiast tego gotów był pokor­nie cze­kać i cier­pieć w mil­cze­niu. Na co ona z zado­wo­le­niem przy­stała.

Gdyby tylko udało mi się troszkę skru­szyć jej opór. Przy­trzy­mać nie­do­mknięte drzwi, pocze­kać, aż wysu­nie dłoń, potem stópkę, aż wresz­cie z wolna będzie musiała otwo­rzyć cał­kiem, będzie musiała pod­dać się miło­ści.

Nie­stety, cze­ka­nie na dłoń i stópkę Warinki było naj­gor­szym z moż­li­wych spo­so­bem dotar­cia do jej serca. Ona miała mię­śnie ze stali i poko­na­łaby każ­dego zalot­nika na rękę, wolała więc sze­roko otwo­rzyć drzwi, niż zwo­dzić, uda­jąc, że potrze­buje sil­nego ramie­nia, bądź odgry­wać rumie­niący się kwia­tu­szek. W swym życiu artystki uwiel­biała chwile, gdy prze­rzy­nano ją na pół. Czę­ści ciała odjeż­dżały w róż­nych kie­run­kach. Publicz­ność tru­chlała ze stra­chu.

– Mamo! Ona się roz­pa­dła na tysiąc kawał­ków.

– O Boże. Stra­ciła nogę!

I wtedy wyła­niała się ze skrzyni przy ryt­mie wer­bli: Ta… dam! Nie, do cho­lery, nie stra­ci­łam!

Lecz tego Dzia­dek nie wie­dział. Ani jak bar­dzo Warinka prze­klina.

– Swo­łocz! Skur­wy­syny! – śmiała się za każ­dym razem, gdy prze­cho­dzili obok kon­ku­ren­cyj­nego Cyrku Cini­sel­lego. To piękne, jak nie­zna­jo­mość języka czyni z nas ślep­ców, gdyż wszyst­kie luki w wie­dzy możemy wypeł­nić dowol­nymi sło­wami. Dzia­dek uśmie­chał się więc zachę­ca­jąco, gdy Warinka ciskała swo­ło­czami, zasłu­chany w burz­liwe nuty jej mowy, i wpa­try­wał się w nią jak w obra­zek. W te białe noce jego Pio­tro­gród lśnił, nie­ważne jak późno Han­ni­bal odpro­wa­dzał ją do domu.

Za dnia poka­zy­wała mu swoją część mia­sta. Tatar­ski bazar, mro­wie mon­gol­skich czap, spę­ta­nych niedź­wie­dzi tań­czą­cych jak w luna­tycz­nym tran­sie, sza­bel sza­szek z Kau­kazu i bud, w któ­rych sprze­da­wano słod­kie morele, pie­czone kasz­tany i wielki wybór mięs. W bocz­nych ulicz­kach przy hała­śli­wych wal­kach kogu­tów roz­brzmie­wały wykrzy­ki­wane zakłady. Atmos­fera była gęsta od agre­sji, krwi i piór. Hazard – Warinka miała na jego punk­cie obse­sję. Dzia­dek stał za nią, kiwa­jąc głową, mimo że tak naprawdę walki kogu­tów go żeno­wały.

Dzień mijał, a oni ruszali dalej, tym razem do jego świata: wędro­wali po New­skim Pro­spek­cie, zamoż­nej, jasnej ulicy, gdzie Warinka ni­gdy nie bywała.

Han­ni­bal chciał jej kupić jedwabną suk­nię w kolo­rze koniaku, lecz powie­działa „nie”. Moja bab­cia była bajeczną kraw­cową: każdy, naprawdę każdy kostium dla Cyrku Sowal­skiego two­rzyła sama.

Coś jest nie tak z moim stro­jem? – pomy­ślała ziry­to­wana. Lecz nic nie powie­działa. Dzia­dek, wyczu­wa­jąc zmianę jej humoru, źle zin­ter­pre­to­wał to mil­cze­nie. Może sądzi, że chcę, aby sama zapła­ciła za sukienkę?

– Darmo, darmo – pró­bo­wał, szu­ka­jąc odpo­wied­niego słowa okre­śla­ją­cego pre­zent.

– Za darmo to jest ser w pułapce na myszy! – wymam­ro­tała Warinka.

– Słu­cham?

– Nic.

Czyż­bym popeł­nił gafę? Pamię­taj, jest dumna. Dumna, z Rosji i bez gro­sza przy duszy.

Wresz­cie zaświ­tało mu w gło­wie, o co cho­dzi. Czym prę­dzej pochwa­lił jej suk­nię i ruszyli dalej w mil­cze­niu.

Po dro­dze Warinka z wolna mię­kła, a gdy prze­cho­dzili obok zakładu modystki, Han­ni­bal przy­sta­nął. Ten mały kape­lu­sik z łabę­dziem wysta­wiony w witry­nie – może pozwo­li­łaby mu dać sobie choć tyle? Spoj­rzała na mięk­kie skrzy­dła i przy­stała na pro­po­zy­cję ski­nie­niem głowy. Białe powłó­czy­ste pióra i poma­rań­czowy dziób były wręcz stwo­rzone dla Warinki. Kon­trast spra­wiał, że jej oczy jak z filmu nie­mego sta­wały się jesz­cze ciem­niej­sze i błysz­czały moc­niej, a cera wyda­wała się nie­mal oliw­kowa. Dzia­dek pło­nął żądzą uwiecz­nie­nia tej chwili, jakby to miała być ostat­nia rzecz, która ją z nim łączyła.

Porwał foto­grafa z ate­lier i otrzy­mał odeń upra­gnione zdję­cie, zro­bione przed Sobo­rem Zmar­twych­wsta­nia Pań­skiego i jego cukier­ko­wymi cebu­la­stymi kopu­łami. To zdję­cie wciąż stoi na sto­liku przy łóżku mojej matki, jedyny dowód przy­gód Dziadka w mie­ście Warinki. Można na nim zoba­czyć moją bab­cię. Drobną, ciemną i wyzy­wa­jącą, z Han­ni­ba­lem. Wiecz­nie młodą w kape­lu­szu z łabę­dziem.

Po dzie­się­ciu dniach spę­dzo­nych w Pio­tro­gro­dzie Han­ni­bal nie miał wyj­ścia, musiał wra­cać do domu. Pró­bo­wał zapo­mnieć o Warince, lecz to było nie­moż­liwe. Tego lata obie jego sio­stry wyszły za mąż za sto­sow­nie pro­mi­nent­nych praw­ni­ków, pod­czas gdy ich matka na­dal tkwiła bez ruchu w pro­mie­niach słońca przy oknie.

Dopiero w grud­niu Han­ni­bal zdo­łał prze­ko­nać ojca, że musi poje­chać w kolejną służ­bową podróż do Pio­tro­grodu. Hur­tow­nik był mile zasko­czony nagłą eks­plo­zją przed­się­bior­czo­ści syna. Odma­lo­wał mu on wizję nowego rynku i zakupu sybe­ryj­skich futer dla kopen­ha­skiej bur­żu­azji. Następ­nie poli­czył, ile duń­skich świń można będzie wysłać w odwrot­nym kie­runku.

Han­ni­bal ponow­nie wsiadł na pokład frach­towca. Udał się w długi rejs do zło­tego mia­sta, choć wie­dział, że całą podróż prze­cho­ruje.

*

Gdy wresz­cie przy­był do Pio­tro­grodu, było dwa­dzie­ścia stopni poni­żej zera. Na szczę­ście Cyrk Sowal­skiego ni­gdy nie miał wol­nego. Nawet zimą. Han­ni­bal poszedł pro­sto do cyrku i ku swo­jej ogrom­nej rado­ści stwier­dził, że dama wciąż znaj­do­wała się w skrzyni, gotowa, by prze­ciąć ją na pół.

Szcze­rze mówiąc, publicz­ność nie dopi­sała. Przy­chody top­niały, lino­skoczka doznała kon­tu­zji, a Warinka miała na sobie tę samą sukienkę co ostat­nio. Strój z wypa­loną na ple­cach dziurą, bo poły­kacz ognia Oleg pod­szedł odro­binę za bli­sko.

Natych­miast dostrze­gła Han­ni­bala. Tycz­ko­waty męż­czy­zna mówiący w śmiesz­nym języku znów był w mie­ście i sie­dział w pierw­szym rzę­dzie. Tak naprawdę nie­mal go zapo­mniała, bo w jej sercu bra­ko­wało miej­sca na marze­nia będące kon­se­kwen­cją przy­god­nych spo­tkań. Nawet jeśli po spo­tka­niu z Dziad­kiem pozo­stał kape­lusz z łabę­dziem. Jej zalot­nicy zni­kali po tygo­dniu i ni­gdy nie wra­cali. Lecz on wró­cił. Czy naprawdę prze­był całą tę drogę, aby ją zoba­czyć?

– Da!

Od ostat­niej jego wizyty Pio­tro­gród zmie­nił swoje obli­cze. Teraz nowych przy­by­szów witała piękna lodowa kró­lowa. Rzeka Newa wiła się jak prze­szklona pomię­dzy wspa­nia­łymi żół­tymi pała­cami, a całe mia­sto ską­pane było w poświa­cie jak kuszący suflet ude­ko­ro­wany sza­dzią. Wzdłuż jej brze­gów męż­czyźni o krza­cza­stych bro­dach i w futrza­nych cza­pach ogrze­wali się nad paru­jącą zupą. Ich odde­chy uno­siły się ku lodo­wa­to­błę­kit­nemu niebu, jakby z małych fabryk chmur, gdy mówili zawile i bez końca, wygła­sza­jąc kwie­ci­ste zda­nia, któ­rych Han­ni­bal nie potra­fił roz­szy­fro­wać. Na rogach ulic pie­kar­nie i her­ba­ciar­nie ofe­ro­wały przez zamglone szyby witryn nie­zwy­kłe pokusy, pod­czas gdy konie cią­gnęły sanie po zaśnie­żo­nych uli­cach, rżąc, dzwo­niąc dzwo­necz­kami i roz­dy­ma­jąc noz­drza. U boku Han­ni­bala szła drobna Warinka. Pio­tro­gród oddy­chał złoto na tle błę­kitu nieba, a on czuł głę­bo­kie, roz­cho­dzące się po ciele poczu­cie szczę­ścia. Czy zabra­łem z hotelu samo­uczek? A tak, mam go w kie­szeni płasz­cza.

– Katat­sia na kon’kach… zawtra? Jeź­dzić na łyż­wach… jutro? – spy­tał, sunąc pal­cem po stro­nie.

Warinka przy­tak­nęła.

Była zado­wo­lona, że pogoda wyma­gała wło­że­nia płasz­cza. Ten jej, choć zje­dzony przez mole, ukry­wał dziury wypa­lone na ple­cach sukni.

Następ­nego dnia, gdy wią­zali łyżwy, z pała­co­wego dzie­dzińca dobie­gła ich woj­skowa muzyka. Straż­nicy rewo­lu­cji z goto­wymi do strzału strzel­bami i czer­wo­nymi gwiaz­dami na futrza­nych cza­pach byli dosłow­nie wszę­dzie. Żoł­nie­rze zbi­jali się w nie­wiel­kie grupki i palili papie­rosy, przy­tu­pu­jąc, by zgro­ma­dzić w mun­du­rach nieco cie­pła.

Warinka szy­bo­wała zwin­nie po lodzie, mknęła po błysz­czą­cej jak lustro rzece, a Han­ni­bal podą­żał za nią chwiej­nym kro­kiem. Dwie ele­ganc­kie damy w błysz­czą­cych futrach, z dłońmi ukry­tymi w muf­kach spoj­rzały na nich i wybu­chły śmie­chem. Poma­lo­wane na czer­wono usta kobiet igrały z zimo­wym słoń­cem, lecz Han­ni­bal był tam tylko dla Warinki.

– Czort mie­nia pobieri, kak ja cho­ro­sza! Niech mnie dia­bli. Jestem w tym cho­ler­nie dobra! – wołała dziew­czyna, pew­nie sta­wia­jąc łyżwy na lodzie.

Wszystko to brzmiało w uszach mojego Dziadka jak słodka muzyka, choć nie mógł zna­leźć w swoim samo­uczku zasły­sza­nych słów.

Gdzieś w pobliżu roz­po­czął próbę chór męski, fala gło­sów nio­sła się ponad pała­cami. Mia­sto bogów. Co za maje­stat. Mogli­by­śmy się cze­goś od niego nauczyć w naszej Kopen­ha­dze.

*

Dzia­dek musiał poświę­cić jedno ze swo­ich cen­nych popo­łu­dni z Warinką, by zacho­wać się jak na wia­ry­god­nego przed­sta­wi­ciela hur­towni przy­stało. Pod­pi­sał kilka lukra­tyw­nych kon­trak­tów z dostaw­cami sybe­ryj­skich futer, któ­rzy teraz, gdy wła­dzę prze­jęli bol­sze­wicy, jesz­cze chęt­niej robili z nim inte­resy.

Lecz każ­dego wie­czoru Han­ni­bal kupo­wał miej­sce w pierw­szym rzę­dzie i każ­dego wie­czoru patrzył zauro­czony, jak Warinkę prze­ci­nają na pół. Choć wie­dział, że nic się jej nie sta­nie, jego puls sza­lał, gdy orkie­stra imi­to­wała trzask pęka­ją­cych kości i dźwięk roz­dzie­ra­nej skóry. Masa­kra roz­pi­sana na bała­łajkę, piłę, tubę, altówkę, har­mo­nijkę ustną i per­ku­sję.

Publicz­ność drżała.

Han­ni­bal zaczął się poważ­nie mar­twić o zdro­wie Warinki. Może i Pio­tro­gród był sie­dzibą bogów, lecz sza­cu­nek dla ludzi zani­kał w nim w zastra­sza­ją­cym tem­pie.

– Spójrz – rzu­cił z lękiem pew­nego popo­łu­dnia.

Mar­twe ciało leżało zamar­z­nięte na lodzie Newy, lecz nikt się nie zatrzy­my­wał ani nie zwra­cał na nie uwagi. Ludzie omi­jali je obo­jęt­nie.

– Słu­cza­jet­sia – odpo­wie­działa po pro­stu Warinka. – Zda­rza się.

Gdy w końcu rzeka odtaje, ciało spły­nie do Zatoki Bot­nic­kiej i życie poto­czy się dalej.

Nagle wąt­pli­wo­ści Han­ni­bala się ulot­niły.

Ona musi popły­nąć ze mną do Danii!

Pomysł, który dotych­czas wyda­wał się fan­ta­zją nie­moż­liwą do urze­czy­wist­nie­nia, natych­miast stał się realny.

Tam­tej ostat­niej nocy, nim następ­nego ranka sta­tek zabrał go do domu ze sto­sami sybe­ryj­skich futer, Dzia­dek przy­niósł Warince poże­gnalny pre­zent. Dużą, miękką paczkę. Roz­pa­ko­wała ją, odwi­ja­jąc jasno­brą­zowy płaszcz z soboli.

Wpa­try­wała się w futro. Cisza trwała długo. Han­ni­bal oba­wiał się, że znowu prze­sa­dził z hoj­no­ścią, czym zra­ził dziew­czynę.

Wszystko zruj­no­wa­łem?

– Spa­siba – rze­kła w końcu Warinka, patrząc mu głę­boko w oczy.

To słowo znał.

Chwila triumfu dała mu przed­smak tego, co mogłoby się wyda­rzyć, zapro­po­no­wał więc, by usie­dli w kawiarni Lite­ra­tur­noje Kafe.

Warinka uświa­do­miła sobie, że pole­ciały jej oczka w poń­czo­chach, lecz teraz nic nie mogła na to pora­dzić. Nie zapo­mniała też o dziu­rach wypa­lo­nych w sukience.

Prze­cież nie zabiera mnie tu dla moich poń­czoch!

Zarzu­ciła sobie futro na ramiona. Ważyło tyle co nic i Warinka pierw­szy raz w życiu poczuła, jak lek­kie i nie­skom­pli­ko­wane mogą być rze­czy. Jak miękko otula poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Nie­mal jak obję­cia matki. Oddała swój stary płaszcz żebraczce na ulicy.

W kawiarni Han­ni­bal zamó­wił łama­nym rosyj­skim ormiań­ską brandy. Lubił sia­dy­wać w miej­scach, gdzie bywali tacy auto­rzy jak Pusz­kin czy Dosto­jew­ski. Na ścia­nach wisiały zdję­cia naj­wspa­nial­szych rosyj­skich arty­stów.

– Toł­stoj! – powie­dział Dzia­dek, wska­zu­jąc jedno z nich.

– Anna Kare­nina – odpo­wie­działa Warinka, nagle bar­dzo uważ­nie mu się przy­glą­da­jąc. – Hra­bia Wroń­ski – dodała, opróż­nia­jąc szklankę.

Naj­wy­raź­niej brandy roz­wią­zała jej język.

– Da! – Han­ni­bal uśmiech­nął się rado­śnie.

To kobieta dosko­nała. Nie jakaś kopen­ha­ska roz­chi­cho­tana gąska, lecz dama, która mówi, gdy ma coś do powie­dze­nia. Pomy­śleć tylko, że ta drobna, led­wie pół­to­ra­me­tro­wego wzro­stu kobietka zna Annę Kare­ninę, ba, zako­twi­czyła się w niej cała rosyj­ska dusza.

Mocny alko­hol i cie­pło soboli zabar­wiło policzki Warinki czer­wie­nią, co nagle dodało Han­ni­ba­lowi odwagi.

– Warinko! Kra­si­waja, diw­naja Warinko! Piękna, cudowna Warinko! Zdaję sobie sprawę, że led­wie mnie znasz, lecz moje serce już ni­gdy nie zazna spo­koju, jeśli mnie nie poślu­bisz. Ujedi so mnoj w Daniju! Pojedź ze mną do Danii! – Dzia­dek led­wie śmiał na nią spoj­rzeć.

Ćwi­czył to zda­nie przez cały dzień, a teraz wstrzy­mał oddech, aby niczego nie popsuć.

Ulica Paler­mo­vej

Gdy Dzia­dek wstrzy­muje oddech w Pio­tro­gro­dzie, ja znów jestem w pokoju z Filippą, moją sio­strą, która wła­śnie zmar­twych­wstała.

I choć Warinka zawsze nas ostrze­gała przed cudami i bożą miło­ścią, zazdrosz­czę Filip­pie wycieczki na drugą stronę. Wyobra­żam sobie, jak wyśli­zguję się ze swego nie­udol­nego ciała i spo­ty­kam morze świe­tli­stych dusz uno­szą­cych się w sta­nie nie­waż­ko­ści, wbrew gra­wi­ta­cji.

Tego samego dnia, lecz póź­niej, gdy wresz­cie zosta­jemy same z Filippą, wydu­szamy z niej z Olgą naj­drob­niej­sze szcze­góły.

– Co czu­jesz, kiedy jesteś mar­twa? – docieka Olga.

– Jest w porządku…

– No dobrze, a był tam ktoś, kogo zna­łaś?

– Zna­łam wszyst­kich, nawet jeśli ich wcze­śniej nie widzia­łam.

Zdo­ła­ły­śmy jedy­nie wywnio­sko­wać to, że było bez wysiłku osza­ła­mia­jąco pięk­nie i że obo­wią­zy­wał jakiś nie­wi­doczny kod, który Filippa natych­miast zro­zu­miała. Lecz nic wię­cej nie mogły­śmy z niej wycią­gnąć.

Naj­wy­raź­niej nie­biań­skie drzwi nie otwie­rają się dla byle kogo. Gdy­bym miała uni­wer­salną prze­pustkę, jak moja star­sza sio­stra, spy­ta­ła­bym Boga o miłość. Jak wygląda? Czy naprawdę jest jej dość dla wszyst­kich? Czy też kto pierw­szy ten lep­szy?

Za każ­dym razem, gdy w Ama­ger­bro mijam Kościół pod wezwa­niem Nata­na­ela, zer­kam na ozdobne złote litery wyma­lo­wane nad wej­ściem do kościoła. Wia­do­mość pro­sto od Pana: JEG GIVER EDER IKKE SOM VER­DEN GIVER. NIE TAK JAK DAJE ŚWIAT, JA WAM DAJĘ.

Nie­stety litera V w GIVER jest tak zaokrą­glona, że nie­mal wygląda jak D.

I nagle dosta­jesz przy­gnę­bia­jące prze­sła­nie, autor­skie graf­fiti Boga:

JEG GIDER EDER IKKE SOM VER­DEN GIDER. NIE ZAWRA­CAM SOBIE TOBĄ GŁOWY, JAK ROBI TO ŚWIAT.

Czy to koniec miło­sier­dzia? Czy w ogóle obcho­dzimy Boga? Czy misterny plan, który obie­cuje nam żar­liwą miłość w zamian za wiarę, naprawdę ist­nieje? Czy tylko sma­gani wia­trem, chwie­jemy się na boki, wycią­ga­jąc ręce i drep­cząc wkoło na palusz­kach?

Lecz już na zbyt długo zosta­wi­łam Dziadka tra­wio­nego wąt­pli­wo­ściami.

*

Wyda­wało się, że minęła wiecz­ność, nim Warinka odpo­wie­działa. Była nie­po­ko­jąco cicha i czuj­nie obser­wo­wała Han­ni­bala.

Co mia­ła­bym robić w obcym kraju? Prawi mi mnó­stwo kom­ple­men­tów, lecz one ni­gdy nie miały war­to­ści. Kom­ple­menty osła­biają kobiecą wolę. Na mięk­kich nogach, bez jasnego celu, nie ma jak uciec. Mogła­bym się udła­wić tą całą sło­dy­czą…

Dzia­dek gorącz­kowo wer­to­wał swoje roz­mówki.

– DOM! – zawo­łał po rosyj­sku, naj­le­piej jak potra­fił.

– PIA­NINO!

– MUZYKA!

– CIE­PŁO!

– SZTUKA!

– WOL­NOŚĆ!

– I… dzieci. – Uśmiech­nął się nie­śmiało. – I… dieti.

W uszach Warinki obiet­nica wol­no­ści i praw­dzi­wego domu brzmiała naprawdę kusząco. W cyrku wio­dła surowe życie. Każ­dej nocy człon­ko­wie trupy wrzesz­czeli w sztok pijani, no i sypiała z nożem pod poduszką na wypa­dek, gdyby poły­kacz ognia Oleg znów pró­bo­wał zakraść się pod jej koc. Nawet Igor, jej wła­sny ojciec, led­wie się do niej przy­zna­wał; wiecz­nie tylko czmy­chał do obskur­nych bur­deli. Spo­sób, w jaki dobie­rał arty­styczne bez­ta­len­cia, też był upo­ka­rza­jący, a w dodatku skut­ko­wał stop­niową utratą publicz­no­ści. Cyrk Sowal­skiego ni­gdy nie przy­no­sił wiel­kich docho­dów, ale teraz stał na skraju ban­kruc­twa, zaś Warince cią­gle bra­ko­wało jedze­nia. Nie miała nawet całej sukienki.

Może i rze­czy­wi­ście zdo­ła­ła­bym poko­chać tego dobrze uło­żo­nego męż­czy­znę z dziw­nego kraju?

Jako że magia i gwiezdny pył nie znaj­do­wały się na szy­cie listy jej marzeń, a Han­ni­bal ofe­ro­wał w Danii cie­pły dom z pia­ni­nem, może warto pozwo­lić mu się tym zająć? Był uprzejmy i ewi­dent­nie nie­wy­ma­ga­jący. Moja bab­cia miała już dość spa­nia z nożem, no i musiała przy­znać, że od kiedy Wadim znik­nął w gar­dzieli hipo­po­tama, nic jej w cyrku nie trzy­mało.

– Da! – odpo­wie­działa.

– Tak? – powtó­rzył Dzia­dek, nie dowie­rza­jąc.

– Da! – potwier­dziła gor­li­wie, chwy­ta­jąc jego dłoń. Jesz­cze ni­gdy nie był tak bli­sko niej.

I wtedy odpo­wiedź Warinki dotarła do niego z całą mocą.

Pod­sko­czył z rado­ści, aż ludzie w kawiarni uśmiech­nęli się do niego.

– W takim razie zróbmy to teraz! – zawo­łał roz­en­tu­zja­zmo­wany.

– Dawaj, poże­nim­sia sie­god­nia wie­cze­rom! Pobierzmy się dziś wie­czo­rem! – Teraz już wszy­scy w kawiarni bili brawo, żar­to­wali i ude­rzali w stoły.

Alko­hol dodał Han­ni­ba­lowi odwagi. Dzia­dek zagrał o dużą stawkę, lecz tym razem zapa­no­wał nad mową i zdo­był wspa­niałą nagrodę. Nagle zaczął się oba­wiać, że jeśli pocze­kają choć sekundę, ona się roz­my­śli. Po tylu latach wresz­cie tu dotarł, to był wła­śnie ten moment, któ­rego pra­gnął. Lepiej być synem mar­no­traw­nym niż umrzeć, ni­gdy nie zasma­ko­waw­szy praw­dzi­wego, peł­nego życia.

Zachwy­cony spo­strzegł, że Warinka sta­now­czo ski­nęła głową i wstała, gotowa do wyj­ścia.

Skoro decy­zja została pod­jęta…

Han­ni­bal wie­dział, że kopen­ha­ska rodzina ni­gdy nie zaak­cep­tuje jego wyboru narze­czo­nej i nie pojawi się w Danii na ślu­bie, posta­no­wił zatem, że gdy dotrą do domu, rosyj­ska cyr­kowa księż­niczka będzie już jego żoną. W rela­cjach z rodziną trzeba posta­wić wszystko na jedną kartę. Był odu­rzony wła­snym bun­tem i rado­ścią.

Warinka zdo­łała obu­dzić duchow­nego w Cer­kwi Zna­mień­skiej. W zamian za otwar­cie świą­tyni i popro­wa­dze­nie cere­mo­nii Han­ni­bal obsy­pał batiuszkę desz­czem monet. Jesz­cze tej nocy zostali mał­żeń­stwem, a jedy­nym ich świad­kiem była zawo­dowa płaczka.

Co się wyda­rzyło w noc poślubną, tego ni­gdy z Warinki nie wydu­si­ły­śmy. Mam nadzieję, że Dzia­dek nie szczę­dził jej czu­ło­ści i pasji, lecz tro­chę w to wąt­pię. Pobrali się w naj­mrocz­niej­szy dzień roku, a następ­nego ranka powró­ciło świa­tło. Dzień był dłuż­szy o jedną minutę. Wnio­ski pozo­sta­wiam wam.

Warinka upie­rała się, że sama zała­twi doku­menty nie­zbędne do podróży i poże­gna się z Cyr­kiem Sowal­skiego oraz ojcem, zanim odpły­nie do Danii. Naj­le­piej niech Han­ni­bal popły­nie pierw­szy, sam. Dzia­dek bła­gał żar­li­wie, by pozwo­liła mu zostać, lecz decy­zje Warinki nie pod­le­gały dys­ku­sji. Zanim sta­tek opu­ścił port, Han­ni­bal nary­so­wał na ser­wetce mapę Europy i poka­zał jej, gdzie znaj­duje się Ama­ger.

– Ulica Paler­mo­vej. Zamie­rzam kupić tam dom!

– Pa-ler-mo-vej?

– Da!

Han­ni­bal dał jej mnó­stwo pie­nię­dzy i sta­ran­nie zapi­sał adres swo­jej rodziny przy Ama­lie­gade. Dzięki temu Warinka mogła przy­słać tele­gram z wia­do­mo­ścią, kiedy przy­bę­dzie.

– Da! – potwier­dziła, że rozu­mie.

I chwilę póź­niej już jej nie było.

Po powro­cie do Danii Dzia­dek nie próż­no­wał. Kupił roz­mówki z dłuż­szą listą rosyj­skich wyra­żeń i wresz­cie skon­tak­to­wał się z praw­ni­kiem repre­zen­tu­ją­cym wła­ści­ciela domu przy ulicy Paler­mo­vej. Z ulgą stwier­dził, że budy­nek wciąż jest na sprze­daż.

Musiał dzia­łać szybko. W końcu był żonaty – w sekre­cie, ow­szem, ale jed­nak. Przy­szłość stała przed nim otwo­rem. To miał być barwny dom. Dom pełen dzieci. Naj­le­piej, by był ich tuzin. Chłopcy i dziew­częta. Muzyka i dzie­cięcy śmiech wypeł­nią wszyst­kie pomiesz­cze­nia. Dom dry­fu­jący w morzu muzyki, a w jego sercu Warinka.

Jedyną rze­czą, któ­rej teraz potrze­bo­wał Han­ni­bal, była finan­sowa pomoc ojca, i miał w tej spra­wie dobre prze­czu­cie. Od kiedy sybe­ryj­skie futra opu­ściły frach­to­wiec i tra­fiły na Kró­lew­ski Nowy Targ, Hur­tow­nik cał­kiem ina­czej postrze­gał syna. Wyglą­dało na to, że z Han­ni­bala będą jed­nak ludzie, a poza tym i tak już naj­wyż­szy czas, aby młody czło­wiek opu­ścił rodzinne gniazdo. Ojciec zgo­dził się prze­ka­zać mu pokaźną zaliczkę z jego czę­ści dzie­dzic­twa.

Dzia­dek nabył willę za oka­zyjną cenę i natych­miast przy­stą­pił do jej odna­wia­nia. Wybrał prze­śliczne meble, bez żad­nych frędzli, i szu­kał dobrej jako­ści pia­nina. Wresz­cie zde­cy­do­wał się na nie­miec­kiego heide­manna, instru­ment z krzy­żo­wym ukła­dem strun, o deli­kat­nych, fine­zyj­nych dźwię­kach, zaku­piony u miej­sco­wego han­dla­rza rze­czami z dru­giej ręki, który – szcze­rze mówiąc – wcale nie chciał się z nim roz­sta­wać. Front pia­nina ozdo­biony był dwoma srebr­nymi, sple­cio­nymi łabę­dziami ręcz­nej roboty.

– Na świe­cie jest tylko jedno takie pia­nino.

Han­ni­bal lubił sym­bo­lizm, więc je kupił.

Wydało mu się rów­nież dobrym pomy­słem doku­pie­nie gra­mo­fonu z mosiężną tubą i oczy­wi­ście wyboru płyt – Czaj­kow­skiego, Szo­sta­ko­wi­cza i Rach­ma­ni­nowa. Zanim opu­ścił sklep, nabył rów­nież krą­żek z naj­pięk­niej­szymi ariami śpie­wa­nymi przez nowe gwiazdy opery: tenora Enrica Carusa i sopran Rosę Pon­selle.

Dzia­dek, który w dzie­ciń­stwie gry­wał sonaty, nie mógł się docze­kać, kiedy będzie mógł śpie­wać uko­cha­nej sere­nady przy wła­snym akom­pa­nia­men­cie.

Lecz mie­siące mijały, a tele­gram od Warinki nie nad­cho­dził. Han­ni­bal, ćwi­cząc na heide­man­nie, coraz bar­dziej się nie­po­koił, że i ona sama ni­gdy nie przy­bę­dzie do Kopen­hagi. Pisał do niej dzi­wacz­nym rosyj­skim, adre­su­jąc listy do Cyrku Sowal­skiego. Lecz nie dosta­wał odpo­wie­dzi. Każ­dego popo­łu­dnia po pracy spa­ce­ro­wał por­to­wym nabrze­żem, wypa­tru­jąc oczy za Warinką. I każ­dego wie­czora mówił szep­tem „dobra­noc” czar­no­okiej dziew­czy­nie w kape­lu­szu z łabę­dziem sto­ją­cej przed cebu­la­stymi kopu­łami.

*

Aż tu nagle się poja­wiła – cztery mie­siące i trzy dni po ich roz­sta­niu w Pio­tro­gro­dzie. Sie­działa na żela­znym pole­rze na dzio­bie wiel­kiego rosyj­skiego frach­towca, macha­jąc nogami. Tkwiła tam od wcze­snego ranka, pewna, że Han­ni­bal ją zoba­czy.

– Warinko! Warinko! – wołał, bie­gnąc i macha­jąc do niej.

Wstała i ruszyła mu na spo­tka­nie. Poń­czo­chy rolo­wały jej się na nogach, a w ręku trzy­mała podartą płó­cienną torbę, lecz w jej oczach wid­niał zapał. Wyda­wała się jesz­cze mniej­sza, niż pamię­tał, lecz powi­tała go, patrząc mu pro­sto w oczy, i wyglą­dała tak, jak nikt inny w świe­cie nie wyglą­dał i wyglą­dać nie będzie. Nie miała kape­lu­sza ani futra, lecz Dzia­dek nie zada­wał żad­nych pytań. Był tak nie­zmier­nie zado­wo­lony z jej przy­by­cia, że aż uniósł ją w powie­trze i już miał się wraz z nią okrę­cić, dając upust rado­ści, gdy jej słowa spra­wiły, że odsta­wił ją na zie­mię.

Pra­dzia­dek Igor nie żył. Cyrk Sowal­skiego upadł. Tyle Dzia­dek zdo­łał wywnio­sko­wać z jej gesty­ku­la­cji i jed­no­sy­la­bo­wych słów. Wyda­wała się nie­zwy­kle spo­kojna i nie chciała o tym roz­ma­wiać. Stała tam tylko w tej samej co zawsze sukni z osma­lo­nym tyłem i nie­wiele mówiła.

Otu­liw­szy jej ramiona swoim płasz­czem, Han­ni­bal wziął od niej torbę, mach­nął na tak­sówkę i powiózł żonę do domu peł­nego cie­pła. Do domu przy ulicy Paler­mo­vej.

– Jeste­śmy na miej­scu – oznaj­mił z uśmie­chem, sze­roko roz­kła­da­jąc ramiona.

Tak, byli na miej­scu.

Warinka zmie­rzyła wzro­kiem biały pałac – willę ozdo­bioną błysz­czą­cymi czar­nymi kafel­kami. Naprze­ciwko roz­kwi­tało pole tuli­pa­nów. Ski­nęła głową.

Dom miał trzy kon­dy­gna­cje i piw­nicę. Główny salon, zwró­cony ku sta­remu ogro­dowi, był sło­neczny; w rogu, za heide­man­nem, wzno­sił się komi­nek wyso­ko­ści czło­wieka, ozdo­biony kaflami ręcz­nie malo­wa­nymi w żura­wie. Perłą tego domu był usy­tu­owany na pierw­szym pię­trze bal­kon; spra­wiał wra­że­nie, jakby został zapro­jek­to­wany spe­cjal­nie dla Warinki i Han­ni­bala, by mogli nań wycho­dzić w cie­płe let­nie noce i pro­wa­dzić pod gwiaz­dami filo­zo­ficzne dys­puty. Oko­lony gło­go­wym żywo­pło­tem ogród wyda­wał się olbrzymi. Pięło się w nim dzi­kie wino, rosły krzaki agre­stu oraz jabłoń o sied­miu kona­rach, a na samym końcu – grande finale – wspa­niała wierzba pła­cząca.

Warinka dostała wła­sny pokój. Usy­tu­owany w spo­koj­nym zakątku par­teru, z bez­po­śred­nim wyj­ściem do ogrodu. Spoj­rzała na męża z wdzięcz­no­ścią.

No, no, patrz­cie tylko – pomy­ślał Dzia­dek – świet­nie ją odczy­ta­łem. We dwoje pora­dzimy sobie ze wszyst­kim.

Gdy roz­pa­ko­wy­wała torbę, oka­zało się, że przy­wio­zła tylko jedną rzecz. Rosyj­skie wyda­nie Anny Kare­niny.

Wyobraź­cie to sobie! Ze wszyst­kich ksią­żek świata zabrała ze sobą tę jedną. To znak z nie­bios.

– Moja mama! – powie­działa Warinka. – Czy­tała mi ją, kiedy byłam mała.

Han­ni­bal ski­nął głową. Cudow­nie! Moja żona kocha rosyj­ską lite­ra­turę. Jesz­cze nie raz mnie zasko­czy.

Warinka rze­czy­wi­ście zaska­ki­wała mojego Dziadka, lecz nie do końca w spo­sób, jakiego ocze­ki­wał. Lata mijały, a jej misją stało się trzy­ma­nie wszel­kich prze­ja­wów muzyki i magii na dystans. Han­ni­bal raz po raz zasia­dał przy pia­ni­nie i grał dla żony Arię Leń­skiego, lecz ona ni­gdy się nawet nie zmu­siła, by posie­dzieć z zamknię­tymi oczami i wyglą­dać na ocza­ro­waną. Heide­mann lojal­nie odpo­wia­dał na dotyk Dziadka, lecz led­wie tole­ro­wał Warinkę. W końcu dzia­łały już tylko czarne kla­wi­sze. Muzyka zle­wała się w dźwięki z wieży Babel, lecz mojej babci było to obo­jętne, nie miała za grosz słu­chu.

Sprawy pogma­twały się osta­tecz­nie, gdy Warinka odkryła wyścigi psów ze sko­wy­tem gna­ją­cych po torze w Tarnby. Bar­dzo szybko została ich stałą bywal­czy­nią, i to z wyjąt­ko­wym talen­tem do zakła­dów. Dom wypeł­niły cza­so­pi­sma o goni­twach i kupony.

Han­ni­bal pra­gnął obu­dzić jakiś instynkt w tej magicz­nej dziew­czy­nie, w któ­rej się zako­chał. Był spra­gniony fine­zyj­nego życia, do jakiego Warinki wcale nie cią­gnęło. W tym cza­sie doty­kała pia­nina spo­ra­dycz­nie, gdy prze­cie­rała szmatą kla­wi­sze z kurzu. Roz­le­gało się rap­towne for­tis­simo z topor­nymi, cha­otycz­nymi prze­sko­kami. Wtedy szybko zatrza­ski­wała wieko.

Nie było też barw­nego gangu dzie­cia­ków. Może i oczy Warinki gorzały jak węgle, lecz na tym fron­cie miała Han­ni­ba­lowi do zaofe­ro­wa­nia tylko jedną córkę. Drzwi do serca mojej babci były zamknięte na sta­lowy rygiel – no bo w co można wie­rzyć, gdy twoją pierw­szą miłość pożarł hipo­po­tam?

No ale. Ich mała córeczka, moja mama Eva o zło­tych blond lokach, stała się nowym źró­dłem szczę­ścia Dziadka. Całą swą miłość prze­kie­ro­wał na nią, bo miłość potrze­buje odbiorcy. Ina­czej wysysa z dawcy całą ener­gię. W tym cza­sie sere­nady Han­ni­bala już uci­chły, jak chór męski z Pio­tro­grodu – to dziwne, stłu­mione marze­nie, któ­rym żył w 1920 roku.

W dniu śmierci Dziadka zroz­pa­czone pną­cza osu­nęły się na zie­mię. Krwi­sto­czer­wone maki stra­ciły swoją nie­win­ność i zrzu­ciły płatki. Zmarł kilka lat przed naszym naro­dze­niem. Zapewne z roz­cza­ro­wa­nia. Na długo zanim Olga i ja przy­szły­śmy na świat, a heide­mann znik­nął z salonu bez śladu.

*

Lecz teraz moja sio­stra Filippa unosi się w kaska­dach świa­tła, a ja doszu­kuję się w tym sza­leń­stwie metody. Po co tyle pasji w sercu Dziadka, skoro tuż obok żyło serce na pasję zamknięte? Niebo mil­czy w odpo­wie­dzi.

Tej nocy śnię o Filip­pie. Bie­gnie do domu przez roz­świe­tlone wszyst­kimi kolo­rami tęczy sale balowe Stwórcy. Przez niu­anse wszyst­kich sta­nów umy­słu. Potem budzę się i nie jestem ani o krok bli­żej raju. Nie, utknę­łam na ulicy Paler­mo­vej, na pry­czy za kra­tami swo­ich żeber. A moja wielka, nie­śmiała głowa i nie­zdarne stopy nic nie mogą na to pora­dzić.

By zapro­te­sto­wać, maluję. Kopię w drzwi tych jasnych, kolo­ro­wych sal i wykrę­cam zawiasy z oścież­nic. Przez kilka bło­gich sekund pła­wię się w smu­dze nie­biań­skiego świa­tła. Tur­kus spo­tyka szkar­łat, sły­chać błogą muzykę.

Mam led­wie sie­dem lat i moje policzki też zabar­wił szkar­łat, aż muszę otwo­rzyć okno. Ojciec się uśmie­cha; dostrzega moją eks­cy­ta­cję kolo­rami, więc przy­nosi do domu tubki farb i pastele.

Malo­wa­łam, od kiedy otwo­rzy­łam oczy. Twa­rze, miej­sca, liczby, litery i stany umy­słu – wszystko ma swoją barwę. Cyfra 4 to mar­sjań­ski fio­let, poświata R ma odcień cyjanu nie­bie­skiego, melan­cho­lia osa­dza się w głę­bo­kiej fran­cu­skiej sje­nie, a roz­cza­ro­wa­nia są wyra­zi­ście żółte, jak cytryna. Mój Papa wszystko to we mnie dostrzegł.

Gołę­bie oczy

Papa spo­tkał moją matkę w nie­bie. Na wyso­ko­ści trzech kilo­me­trów, gdzieś nad Morzem Pół­noc­nym. Skoń­czyła się druga wojna świa­towa, a Jan Gustav, któ­rego znano pod takimi imio­nami, zanim stał się moim Papą, wyru­szył w nie­zwy­kłą podróż.

Matylda, jego naj­lep­szy gołąb pocz­towy, miała zostać odzna­czona pod­czas cere­mo­nii w Lon­dy­nie za przy­ło­że­nie skrzy­dła do szyb­szego zakoń­cze­nia wojny. Gołę­bicy przy­znano spe­cjalny Medal Dic­kin, któ­rym nagra­dzano wybit­nie odważne zwie­rzęta.

Wła­ści­wie ojciec był cał­kiem zwy­czaj­nym czło­wie­kiem miesz­ka­ją­cym na ska­li­stej szwedz­kiej wysepce, miał jed­nak wyjąt­kowy dar szko­le­nia gołębi pocz­to­wych, szcze­gól­nie tych lata­ją­cych na dłu­gich dystan­sach. Jan Gustav hodo­wał ptaki od wcze­snego dzie­ciń­stwa. Lecz choć miał już trzy­dzie­ści sześć lat, sam leciał pierw­szy raz w życiu.

Wolał swoją wysepkę i archi­pe­lag, ciśnięte hen daleko na Bał­tyk; to był raj Papy. Wyspa miała led­wie stu miesz­kań­ców i można było z łatwo­ścią obejść ją dokoła, nikogo nie spo­ty­ka­jąc, naj­wy­żej owce Lun­de­manna. Let­nicy ze Sztok­holmu woleli inne wysepki, poło­żone bli­żej sta­łego lądu, więc więk­szość prze­strzeni zaj­mo­wało kró­le­stwo morza i nieba, a każdy pora­nek przy­no­sił nowe kolory. Wszy­scy znali się tu od poko­leń. A Jan Gustav i jego przy­ja­ciel Sven od dzie­ciń­stwa byli sobie szcze­gól­nie bli­scy. Brzozy roz­świe­tlały nawet naj­smut­niej­sze pochmurne dni. Spo­wite w biel pnie przy­po­mi­nały Janowi Gusta­vowi rzędy mło­dych dziew­cząt i spra­wiały, że budziły się w nim pra­gnie­nia i tęsk­noty. Zew, by poczuć coś nad­zwy­czaj­nego. By poczuć, jak świat w jego gło­wie wiruje.

Wysoka i sze­roka syl­wetka mojego ojca spra­wiała, że wiele ład­nych dziew­cząt z wyspy odwra­cało za nim głowy, lecz choć on odwza­jem­niał ich uśmie­chy, ni­gdy nie poczuł tego wyjąt­ko­wego odu­rze­nia, o któ­rym ludzie tyle gadają. Uzbroił się jed­nak w cier­pli­wość, budo­wał drew­niane domy, rąbał drewno do kominka, łapał tro­cie, szko­lił ze Sve­nem gołę­bie i słu­chał śpiewu hum­ba­ków, które cza­sem zabłą­dziły w oko­liczne wody.

Dwa lata przed wybu­chem wojny Sven oznaj­mił, że prze­pro­wa­dza się do Sztok­holmu. Zasko­czył tym Papę.

– Do Sztok­holmu?

– Tak, ze względu na Lil – odparł przy­ja­ciel.

Lil była wnuczką sta­rego Lun­de­manna. W tym roku spę­dziła waka­cje na wyspie. Gdy Papa się nad tym zasta­no­wił, zdał sobie sprawę, że trudno było prze­oczyć szcze­gólne zado­wo­le­nie, które ema­no­wało ze Svena i Lil za każ­dym razem, gdy znaj­do­wali się w tym samym pomiesz­cze­niu. I znów Papa poczuł za czymś tęsk­notę, choć nie wie­dział, co to jest.

Obie­cali sobie, że pozo­staną w kon­tak­cie, i nie minęło dużo czasu, jak Sven zbu­do­wał gołęb­nik na dachu bloku w Södermalmie, do któ­rego wpro­wa­dzili się z Lil. Roz­po­częli two­rze­nie nowej tra­dy­cji. Za każ­dym razem, gdy mój ojciec i Sven się spo­ty­kali, przy­wo­zili w klat­kach po pięć gołębi i wymie­niali się nimi. Potem wysy­łali je do sie­bie nawza­jem, w tę i z powro­tem, i tak aż do końca życia, jak na dwóch przy­ja­ciół z dzie­ciń­stwa przy­stało. Zawsze pierw­szego dnia mie­siąca, zawsze z małą notatką przy­wią­zaną do pta­siej łapki zawie­ra­jącą rela­cję, co u nich sły­chać. Aż do kolej­nego spo­tka­nia. Gołę­bie nie były chyba zachwy­cone miej­skim życiem u Svena, ponie­waż zawsze włą­czały naj­wyż­szy bieg i naj­szyb­ciej, jak się dało, mknęły do nad­mor­skiego domku Papy.

Choć ojcu bra­ko­wało towa­rzy­stwa Svena, miej­skie życie go nie kusiło. Zamiast wspól­nego spę­dza­nia czasu dwóch przy­ja­ciół zna­la­zło sobie nową zabawę, mimo że obaj byli prze­cież doro­słymi męż­czy­znami – Sven o buj­nej bro­dzie i mój ojciec ze swym tubal­nym gło­sem.

Papa stra­cił oboje rodzi­ców w mło­dym wieku i przy­wykł do tego, że musi sobie radzić sam. Towa­rzy­stwo przy­rody i gołębi spra­wiało mu przy­jem­ność i ojciec naj­wy­raź­niej nie życzył sobie, aby cokol­wiek zakłó­ciło ten stan, aby – jak to się stało ze Sve­nem – coś wystrze­liło jego życie jak z procy w zupeł­nie innym kie­runku.

Jedy­nym grze­chem współ­cze­sno­ści, na który mój ojciec sobie pozwa­lał, był jazz. Gdy tylko w eter pły­nęły dźwięki sak­so­fonu alto­wego Char­liego Par­kera, Papa pod­krę­cał radio i wybi­jał rytm wiel­kimi sto­pami. Jego uwagę zwró­cił pseu­do­nim „Bird”, ponie­waż dźwięki brzmiały jak trele kosa, który usiadł na szczy­cie sosny i śpie­wał bia­łym nocom do snu. Jan Gustav chciał zoba­czyć taką orkie­strę na żywo. Lecz z dru­giej strony nie widział powodu, żeby opusz­czać swój raj.

Aż do pew­nego zimo­wego poranka 1943 roku, gdy na wyspie poja­wił się męż­czy­zna w pro­chowcu. Zszedł z przy­wo­żą­cej pocztę łodzi i zapu­kał do drzwi mojego ojca.

– Sven prze­syła pozdro­wie­nia.

Potem pro­cho­wiec, który przed­sta­wił się jako Bengt, od razu prze­szedł do rze­czy. Współ­pra­co­wał w Sztok­hol­mie z pewną grupą, która pozo­sta­wała w kon­tak­cie z bry­tyj­skimi siłami zbroj­nymi. Czy Jan Gustav mógłby udać się do Anglii i pomóc mło­dym rekru­tom jed­nostki gołębi pocz­to­wych szko­lić pta­sie potom­stwo na połu­dnio­wym krańcu Wiel­kiej Bry­ta­nii?

– Prze­gry­wamy tę wojnę. Łamią nasze kody, prze­chwy­tują trans­mi­sje radiowe, wysa­dzają maszty tele­gra­ficzne – cią­gnął gość. – Lecz gdyby pana ptaki mogły wejść do gry… Dziś ludzie uwa­żają gołę­bie pocz­towe za relikt prze­szło­ści, ale ich sto­so­wa­nie wciąż ma sens. Szcze­gól­nie teraz.

Papa się zgo­dził. Gołę­bia nie namie­rzą sys­temy rada­rowe ani nie powstrzy­mają deszy­franci, no i gołąb ni­gdy nie przej­dzie na stronę wroga.

Mój ojciec poka­zał Beng­towi gołęb­nik za chatą.

– Wie­dzia­łem, że w końcu przyj­dzie­cie – powie­dział.

Nie bez pew­nej dumy zapre­zen­to­wał Beng­towi pełną gra­cji brą­zowo-biało-nakra­pianą gołę­bicę rasy Liege oraz odczy­tał mu krótką wia­do­mość, która dotarła ze sta­łego lądu przy­wią­zana do nogi ptaka.

– To Matylda. Z ostat­niego wio­sen­nego lęgu. Sven wysłał ją ze Sztok­holmu dziś rano, a ona dotarła tu w ciągu czter­dzie­stu minut.

Ojciec pod­niósł Matyldę, która natych­miast zaczęła gru­chać. Jeśli Bengt był jesz­cze nasta­wiony scep­tycz­nie, Papa wła­śnie roz­wiał jego wąt­pli­wo­ści.

– Robi wra­że­nie, muszę przy­znać! Szu­ka­li­śmy naj­szyb­szych gołębi pocz­to­wych, jakie można zna­leźć. Posłań­ców, któ­rzy tra­fią do domu w suro­wym tere­nie pod cięż­kim ostrza­łem. Co prawda pana ptaki nie brały udziału w zawo­dach ani nie zdo­by­wały medali, lecz Sven się zarzeka, że ni­gdy nie widział tak szybko lata­ją­cych gołębi. I, Chry­ste, myślę, że może mieć rację.

Papa uśmiech­nął się i przy­tak­nął.

Bengt popro­sił mojego ojca, aby przy pierw­szej spo­sob­no­ści udał się do Dover. Papa nieco się wahał, ale zgo­dził się i wstą­pił w sze­regi bry­tyj­skich służb, choć Szwe­cja zacho­wała neu­tral­ność. Sven i Lil obie­cali, że pod nie­obec­ność Jana Gustava zaopie­kują się gołę­biami.

Trzy dni póź­niej, szczel­nie oku­tany, w rybac­kim kape­lu­szu na gło­wie mój ojciec chył­kiem wszedł na pokład kutra do połowu dor­szy. Matyldę scho­wał na dnie w kabi­nie. Gdy łódź dotarła do połu­dnio­wego wybrzeża Anglii, wysie­dli i zostali powi­tani przez żoł­nie­rzy jed­nostki gołębi pocz­to­wych.

Papa wie­dział to i owo o gołę­biach, a one wie­działy to i owo o nim. Od chwili przy­by­cia do obozu sta­rał się nauczyć rekru­tów takiego podej­ścia.

Cały sekret tkwił w tym, aby wypusz­czać ptaka na wol­ność, zara­zem jed­nak oka­zy­wać mu tak wiele bez­wa­run­ko­wej miło­ści, żeby mknął z powro­tem do domu, do swo­jego gołęb­nika, naj­szyb­ciej jak się da. Naj­pierw trzeba było stwo­rzyć gołę­biowi wygodne miej­sce do życia. Następ­nie, w noc przed wyru­sze­niem gołę­bia na misję, nale­żało go zosta­wić z naj­bar­dziej pożą­da­nym osob­ni­kiem płci prze­ciw­nej, jakiego dało się zna­leźć. Noc kipiąca namięt­no­ścią doda­wała gołę­bim skrzy­dłom chy­żo­ści, śpie­szyło im się, by wró­cić.

Lecz rekru­tami byli prze­waż­nie mło­dzieńcy o cia­łach buzu­ją­cych testo­ste­ro­nem i, szcze­rze mówiąc, trudno się było po nich spo­dzie­wać, by mieli chęć na pie­lę­gno­wa­nie wśród pta­ków całej tej bez­wa­run­ko­wej miło­ści – zamiast tego rwali się na plaże Calais, by wal­czyć. Męż­czy­zna prze­ciwko męż­czyź­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wszyst­kie cytaty z Biblii za Biblią Tysiąc­le­cia, Pal­lo­ti­num (biblia.deon.pl). [wróć]