Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła saga, inspirowana historią szalonej rodziny autorki, do której prawa natychmiast sprzedano do osiemnastu krajów, błyskawicznie podbiła serca czytelników i światowe listy bestsellerów oraz zdobyła nominacje do licznych prestiżowych nagród literackich. Tętniąca życiem powieść o poszukiwaniu miłości stulecia, doświadczaniu straty i drugich szansach.
Nieśmiała malarka Esther nieudolnie walczy o miano „przełomowej artystki, najlepszej w rodzinie”. Władcza, zielonooka diwa Olga, zwana kolibrem północy, łamie serca, marząc o stabilizacji. Dla miłości gotowa jest zaprzedać duszę. Najstarsza z sióstr, Filippa niepewnie przemierza świat, lecz ma wielkie marzenia. Chce zostać pierwszą astronautką na świecie.
Ich babcia, drobniutka rosyjska artystka Warinka, od kiedy na własne oczy zobaczyła, jak jej kochanek znika w paszczy hipopotama, nie wierzy w cuda. Lecz niech Bóg ma w opiece tego, kto chciałby stanąć jej na drodze.
Od krętych uliczek Kopenhagi, przez scenę paryskiej opery, po mroźne krajobrazy Petersburga podążamy za tą niezwykłą rodziną, wraz z nią marząc o uczuciu jak w „Pieśni nad Pieśniami”.
Międzynarodowe wyrazy uznania dla powieści „Gdy życie zsyła hipopotama”:
Kocham w tej książce wszystko. Dziękuję za rozrywkę światowej klasy.
(Sara Blaedel, Dania)
Zniewalający czarny humor i barwna lingwistyczna finezja odbierają mowę.
(BTJ, Szwecja)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Część pierwsza
C-dur
Allegro ma non troppo
Epoka cudów
Kiedy Filippa umarła po raz pierwszy, Olga i ja właśnie skończyłyśmy siedem lat.
Nasza starsza siostra nagle straciła przytomność, wpadła w dziurę w czasie i cichutko, na paluszkach, wkroczyła w jasne światło po drugiej stronie. Wokół niej kłębiły się nieskończone rzędy dusz, a ona była jedną z nich.
Moja matka wezwała księdza z cerkwi Aleksandra Newskiego przy ulicy Bredgade. Różańce, tradycyjne śpiewy i resztę rodziny – wszystko to wciśnięto do pokoju Filippy w domu przy ulicy Palermovej. Olga, moja siostra bliźniaczka, usiadła na łóżku; płakała. Jej oczy zrobiły się jeszcze bardziej zielone niż zwykle. U wezgłowia, w szlafroku zalatującym piklami, stała nasza rosyjska babcia Warinka.
Nigdy nie doświadczyłam niczego nadprzyrodzonego, więc wahałam się między uczuciem głębokiej zazdrości, że Bóg woli towarzystwo Filippy, a strachem, że utraciłam siostrę na zawsze.
Nie wiem, co ją przywróciło do życia – czy był to zapach pikli, religijne zaśpiewy, czy może ręce Papy, ale kiedy ponownie otworzyła oczy, leżała w jego ramionach.
– To cud! – zawołała Olga.
– Tak… – szepnęła moja matka. – Otwórz okno! Twoja siostra potrzebuje świeżego powietrza!
Po czym padła na kolana i dziękowała batiuszce. A on jeszcze raz pobłogosławił Filippę, schował różaniec i wyszedł z pokoju. Zerknęłam z ukosa na babcię, która przez cały czas nie zaszczyciła swojego rodaka ani jednym spojrzeniem. Cała ta gadka o Bogu, uważała Warinka, była bezsensowna, banalna i miałka. Stek bzdur, nic więcej.
– Kakaja łoż! Co za brednie! – rzuciła.
Jeśli w ogóle pojawiały się jakieś duchy, ignorowała je. Nawet nasze nocne sny uważała za mętne popłuczyny aktywności mózgu.
– Śnisz tylko wtedy, gdy poprzedniej nocy zjesz krokieta z kiszoną kapustą! – mówiła.
Większość krewnych babci zniknęła gdzieś za rządów cara, Lenina i Stalina. Epokę cudów Warinka zdecydowanie zaliczała do przeszłości.
*
Moja babcia Warinka Sowalska urodziła się w 1900 roku w podupadłym rodzinnym cyrku na błotnistym polu na wschód od Sankt Petersburga.
Na własne oczy przekonała się, że magia jest iluzją, lecz szkoliła się w niej niestrudzenie, aby przetrwać jeszcze jeden dzień i jeszcze jeden… Konie cyrkowe potykały się o własne kopyta, gdy kłusowały wokół zimnej areny, a od konferansjera, mojego pradziadka Igora, zalatywało wódką i kobietami o podejrzanej reputacji. Artyści z chęcią rozpoczęliby strajk głodowy, ale jaki to miało sens, skoro i tak prawie nie mieli co jeść.
Jedyną nadzieją na przyciągnięcie tłumów do interesu był hipopotam, którego w przypływie megalomanii ojciec Warinki sprowadził do Petersburga statkiem w 1914 roku. Cyrk Sowalskiego jak zwykle trafił w niewłaściwy moment, więc hipopotam pojawił się w trakcie strajku generalnego.
*
Tak naprawdę to mój pradziadek zamówił słonia. Z polskiego zoo, które – jak mawiała Warinka – wyprzedawało swe zwierzęta szybciej niż szcza kobyła. Wszystko zostało zaplanowane. W Gdańsku słoń miał być zapakowany na statek, a gdy cały towar znajdzie się w ładowniach, miał popłynąć do portu cargo w Sankt Petersburgu i tam zostać odebrany przy kei numer 26.
Od miesięcy Igor nie mówił o niczym innym, tylko o zbliżającym się Słoniu. Słoniu przez wielkie S. O tym, że gdy tylko się pojawi, wszystko będzie wspaniałe. O gromadzących tłumy sztuczkach, które osobiście wykona z tym niezwykłym stworzeniem. Kasa będzie pękać w szwach. Już nigdy więcej nie pójdą spać głodni. To była ich wielka szansa.
Wreszcie nadszedł ten dzień, gdy statek wiozący Słonia miał przybyć do portu. Mój pradziadek zabrał ze sobą Warinkę i barczystą Swietłanę. Swietłanę, która miała siłę atlety i potrafiła prowadzić ciężarówkę. Igor stał pełen oczekiwań, mrużąc w słońcu oczy, gdy statek cumował pod bezchmurnym niebem. Drewnianą skrzynię powoli uniesiono z ładowni i opuszczono z górnego pokładu.
– My żdiom Słona! Czekamy na Słonia! Widzicie? – Igor puszył się przed gapiami, wszelkiej maści dniówkarzami i węszącymi za pracą marynarzami.
Skrzynia wciąż wisiała w powietrzu, a napięcie rosło.
Wkrótce stało się jasne, że coś jest nie w porządku.
Skrzynia wyglądała na mniejszą i… mniejszą, im bliżej była ziemi.
– Słoń skurczył się w praniu – sarkała Warinka za każdym razem, gdy prosiłyśmy ją z Olgą, aby opowiedziała tę historię.
Gdy wreszcie Swietłana otworzyła o wiele, wiele za małą skrzynię, oczom zebranych ukazał się szarobury hipopotam z małymi różowymi uszkami, otwartą paszczą o gigantycznych zębach i niezwykle śmierdzącym kwaśnym oddechu.
Igor splunął, zaklął i kopnął w skrzynię, przeklinając całą Polskę, a gdańskie zoo w szczególności. Po czym padł wyczerpany i przyglądał się hipopotamowi, który z nadzieją wystawił łeb ze skrzyni.
Mój pradziadek sięgnął do kieszeni marynarki po piersiówkę, lecz była pusta. Kapitana portu, który wcześniej wysłuchał wszystkich superlatywów o zbliżającym się Słoniu, zdjęła litość. Wyjął własną flaszkę wódki i dał się napić właścicielowi cyrku.
Po piętnastu minutach trwogi Igor odzyskał rezon.
– Warinko! Swietłano! Słonie są przeceniane. Triwialnyje! Zaurjadnyje! Banalne! Zwyczajne! Wszędzie je można znaleźć. Cyrk Cinisellego ma ich po dziurki w nosie. Lecz hipopotam! Tego nie ma nikt.
Warinka i Swietłana patrzyły na niego w milczeniu.
Ciężarówka, która miała zabrać hipopotama z nadbrzeża, nie zapaliła. I tak słoneczny dzień, który pięknie rozpoczął się marzeniami o Słoniu przez wielkie S, kończył się, gdy Igor, Warinka i Swietłana, porzuciwszy ciężarówkę, dreptali długą drogą przez Sankt Petersburg z cuchnącym hipopotamem na holu. Całą drogę do Cyrku Sowalskiego.
– Tak się przyciąga uwagę, moje damy. Doskonała reklama! – powtarzał Igor, gdy wszyscy się na nich gapili.
Przechodnie śmiali się, kręcili z niedowierzaniem głowami lub ironicznie przytykali palce do czapek.
– Poczekajcie tylko. Publika będzie się do nas ścigać! Staniemy się więksi niż Ciniselli!
Oczywiście nie stali się; musicie jednak przyznać mojemu pradziadkowi, że miał dar ukazywania porażek jako darów losu spadających z nieba. Ten megaloman domagał się płaszczenia i podziwu zawsze, gdy powinęła mu się noga.
W następnym tygodniu Warinka obeszła sąsiednie ulice, naklejając plakaty z hipopotamem w tłumie anarchistów, wciskających pracownikom fabryki propagandę i krwistoczerwone sztandary.
W tym samym roku wybuchła pierwsza wojna światowa. Car stłumił bunt poddanych i zmienił nazwę stolicy na brzmiącą bardziej nacjonalistycznie – Piotrogród.
Warinka jednak prawie nie zauważyła żadnego z tych wydarzeń, gdyż pod koniec sezonu pojawił się w jej życiu młody karzeł Wadim, który dołączył do ich trupy. We dwoje zaczęli wspólnie tresować hipopotama. Wadim, ekspert od salt i skoków na trampolinie, z łatwością wykorzystał zwierzę w swoim pokazie. Gdy wojna pustoszyła Europę, ta trójka stała się nierozłączna. Wadim, Warinka i hipopotam.
Z początku moja babcia nie była pewna, którego z nich bardziej podziwia, wirtuoza Wadima czy hipopotama, który wydawał się zupełnie nieporuszony faktem, że nie jest słoniem zamówionym przez pradziadka Igora. Lecz gdy mijały miesiące, wątpliwości w sercu Warinki rozproszyły się i Wadim wprowadził się do jej poobijanego wozu cyrkowego. Był pierwszą osobą, której zaufała, od kiedy w wieku dziewięciu lat straciła matkę.
Moja babcia miała swój brawurowy numer, który dzięki latom praktyki dopracowała do perfekcji. Drobna i muskularna, mierzyła ledwie metr pięćdziesiąt. Jej ciało było tak gibkie, że składało się na zupełnie niewiarygodne sposoby, znikając w sekretnych pudłach i komorach magika.
Grając przecinaną na pół kobietę, szybko nauczyła się, gdzie jest czego miejsce w życiu. Nauczyła się też, że jeśli naprawdę rozpadniesz się na kawałki, żadna magiczna różdżka nie poskłada cię w całość. A los bywa podstępny.
W 1917 roku bolszewicy szturmowali Pałac Zimowy, a rok później osiemnastoletnia Warinka była świadkiem fatalnego lądowania swojego ukochanego Wadima. Karzeł jak zawsze pofrunął, odbiwszy się od trampoliny, wykonał w powietrzu swoje słynne podwójne salto, lecz tej nocy, zamiast jak zwykle wylądować na grzbiecie hipopotama, skończył w jego otwartej paszczy. Publiczność nie rozumiała, że obserwuje tragiczną w skutkach nieprawidłowość. Powstała z krzeseł, oczarowana, krzycząc „bis, bis”, podczas gdy Wadim zniknął w gardzieli hipopotama i zostawił Warinkę samą na świecie.
*
Tymczasem mój dziadek tańczył lansjera w Kopenhadze. Był drugim z kolei synem hurtownika, który, podobnie jak cała jego rodzina, żył na całkiem wysokiej stopie, nawet podczas pierwszej wojny światowej. Sprzedawali puszkowane produkty wszystkim walczącym w Europie siłom, ich łopatka wieprzowa trafiała zarówno do okopów niemieckich, jak i francuskich. Pieniędzy więc nie brakowało. Mimo to Hannibal Severin Moller był niespokojnym duchem.
Pierwsza wojna światowa to czas, gdy portrety Picassa miały oczy z tyłu szyi, a w Paryżu Proust poszukiwał straconego czasu w magdalence. Schönberg wynalazł dodekafonię, gorset wyszedł z mody, a kobiety uzyskały prawo do głosowania. Lecz żadna z tych rzeczy nie miała większego znaczenia w domu Dziadka przy Amaliegade. Obciążone frędzlami meble pozostawały tam, gdzie stały już w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Sztukaterie, bibeloty, draperie i welurowe abażury rozpełzły się po dziewięciu pokojach jak grzybicza zaraza.
Owszem, chadzali do teatru i urządzali wieczorki dla tych wielkich i tych w sam raz, lecz głównie po to, aby się pokazać bądź robić interesy w antraktach. Te spotkania zwiększały szanse sióstr Hannibala na dobrą partię, a Hurtownikowi umożliwiały zdobycie nowych zamówień. Rzadko dyskutowali o przedstawieniach, chyba że któraś z aktorek uwikłała się w kolejny skandal!
Naturalnie dzieci Hurtownika musiały uczyć się gry na pianinie, lecz miały się skupiać na umiejętności sprawnego odtwarzania gam i przede wszystkim na bezbłędnym graniu sonat.
W dzieciństwie Dziadka jego rodzice zajmowali oddzielne, skrajne pokoje luksusowego trzystumetrowego mieszkania, podczas gdy dzieci biegały od jednego do drugiego, przekazując im ich wzajemne kąśliwe docinki. Ani jedno czułe słowo nie padło między spowitą cygarowym dymem garsonierą na tyłach budynku a buduarem matki, gdzie królował szezlong i dyskretny zapach różanego mydła.
Matka Hannibala na próżno starała się utrzymać ciepło w rodzinnym gnieździe. Siadywała więc w wykuszu okiennym nad ulicą, przeważnie późnym popołudniem, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, i przez godzinę na pomalowanym na biało parapecie czekała na to, co nie nadchodziło.
Gdy bez żadnych wyjaśnień Hurtownik postanowił, że noce będzie spędzał w mieście, w apartamencie powiało jeszcze większym chłodem. Chłód ten zamieszkał w kościach matki na stałe, gdy dyfteryt zabrał Alfreda, o cztery lata starszego brata Hannibala. Młody człowiek przez jedną nieskończenie długą noc walczył z krupem i wysoką gorączką, lecz przegrał. Nad ranem był już bezwładny, jego twarz zasiniała. Nie oddychał.
A śmierć poszła dalej, nie oglądając się za siebie.
*
Matka Hannibala, biała jak ściana, wpatrywała się tępo w przestrzeń, ściskając pióro i mały notes. Gdy na chwilę opuściła wykusz, aby porozmawiać z podkuchenną, Hannibal zakradł się do jej pokoju, aby podejrzeć, co pisała. Przekartkował strony, lecz były puste, poza jedną linijką. Smutek to żywa istota, odczytał, trzymając notes w drżących dłoniach. Poniżej biegła w dół strony zaschnięta niebieskawoczarna plama atramentu, dopowiadając resztę historii.
Dziadek noc w noc śnił o Alfredzie. O pąkach kwiatu, który się nigdy nie rozwinął, ledwie złożywszy się w pierwszy kształt. Ziarno, w którym pokładał nadzieję, choć wykiełkowało i wypuściło liście, uschło, wszystko z wolna osunęło się na wypolerowany parkiet tylko po to, by zmiotła je służąca. Odkrycie, że ludzka istota stoi na tak marnych fundamentach, że życie od śmierci dzieli ledwie jedno pęknięcie naczynia krwionośnego, wstrząsnęło nim do głębi. Dziadek przysiągł nad grobem swego brata, że on, Hannibal Severin Moller, będzie żył z pasją. Ani sekundy nie zmarnuje na sprawy pomniejsze czy zbędne. Nie zagraci swojego życia trywialnością frędzli ani krzykliwymi sofami, na których nota bene jego rodzice prawie nigdy razem nie siadali.
Hannibal miał marzenie: był nim dom pełen światła, o otwartych na oścież oknach. Śmiech dzieci, sztuka i miłość. Poeci recytowaliby piękne wersety pod płaczącą wierzbą w ogrodzie, a bohema urządzałaby pod jego dachem przyjęcia. Wspaniała muzyka płynęłaby z otwartych okien i sprawiała, że cały dom by w niej tonął. Miał ten obraz przed oczami: dom dryfujący w morzu muzyki.
Właściwie tylko podczas koncertów Czajkowskiego bądź gdy czytał biblijną Pieśń nad Pieśniami, Dziadek czuł, że jego serce bije we właściwym tempie. Puls przyśpieszał, a krew krążyła tak dziko, że niemal czuł jej posmak.
Biblię przesłała mu z okazji bierzmowania Ciocia Thea, która mieszkała w Johannesburgu z mężczyzną czarniejszym od hebanu. Ciocia, którą z tego właśnie powodu rodzina skreśliła z listy osób godnych szacunku. Prezent przekazano chłopcu tylko dlatego, że była to stara, dobra, godna zaufania Biblia. Na karcie tytułowej znajdowała się dedykacja z zachętą: „Drogi bratanku. Przeczytaj Pierwszy List Świętego Pawła do Koryntian. I Pieśń nad Pieśniami. Wszystko inne przyjdzie samo. Twoja ciocia Thea”.
Z kart unosił się zapach mirry, dojrzałych granatów i słodkiego cynamonu z dziwnego lądu. Bo miłość twa przedniejsza od wina. Woń twych pachnideł słodka, olejek rozlany (…)1. – pisał król Salomon, który żył trzy tysiące lat temu w Jerozolimie. Pijany miłością.
To tam, w tych, a nie innych wersach, mój Dziadek chciał żyć!
Pewnego razu przed hotelem D’Angleterre uchwycił przelotne spojrzenie Sarah Bernhardt, gdy aktorka przyjechała do Danii. Ta wizyta wywołała sensację. Podobnie jak wypieki stworzone z okazji wizyty Francuzki na bazie chrupkich makaroników, słodko-gorzkiej czekolady, z eksplozją dzikich fiołków na szczycie, tak i ona sama sprawiła, że Hannibalowi ślinka napłynęła do ust. Niezrównoważona piękność grywała Hamleta oraz inne męskie role i było coś w tym typie kobiety, co go pociągało. Niepokojące – takie właśnie były. Przeklinał sam siebie, że nie miał odwagi wyjść z tłumu i się do niej zbliżyć.
Urok Sarah Bernhardt sprawił, że Dziadek odrzucił więcej niż kilka propozycji wieczorków tanecznych z pannami z klasy średniej. Zamiast tego zakradał się do małych obskurnych klubów, najchętniej tych w piwnicach plugawych doków Nyhavn, choć wczesnym rankiem czekała na niego hurtownia. UWAGA, SCHODEK, ostrzegała tabliczka na obłażących z farby drzwiach, więc dawał ten krok w dół. Ściany aż spływały pożądaniem. Toalety rozbrzmiewały wrzaskami zarówno marynarzy, jak i eleganckich dżentelmenów uprawiających miłość bardzo cielesnego rodzaju. Bo dziewczyny z Nyhavn znane były z najbardziej nieokrzesanych sztuczek, z biegłości dłoni skrytych w rękawach z bufkami. Tymczasem Dziadek siedział w przestronnej sali i słuchał, jak wygadani malarze z akademii sztuk pięknych, pijąc, całymi nocami rozprawiali o swych dziełach.
Z początku nikt nie zwracał na niego uwagi, lecz z czasem kelner i paru malarzy zaczęło go witać, kiedy się pojawiał. Z wolna, centymetr po centymetrze, zbliżał się też Hannibal do pianina, gdzie muzyk bez opamiętania walił w klawisze. Amerykański ragtime mieszał się z piosenkami ze znanych wakacyjnych rewii. Pewnej nocy wdali się w pogawędkę i Dziadkowi pozwolono zagrać jeden numer. Wybrał tango argentyńskie, które właśnie wchodziło w modę w Europie. La Belle Créole uciszyło nawet najbardziej zalanych gości. Plecy się prostowały, obcasy stukały do rytmu. Podawano sobie dłonie, pary tańczyły blisko, lecz z szacunkiem, którego nie znali bywalcy tego klubu ani dziewczyny z Nyhavn. Po tych rozedrganych nocach Hannibal budził się z zaczerwienionymi oczami i wyruszał na obchód biur hurtowni, przez cały następny dzień wędrując w oparach tanga.
W maju wyświetlono film niemy Anna Karenina. Główną rolę grała legendarna Betty Nansen, a Dziadek zdobył bilet na premierę. Poszedł sam, tak aby nikt z rodziny nie zepsuł mu spotkania z diwą.
Przed filmem panna Nansen pojawiła się na scenie, a publiczność klaskała przez kilka minut. Później błyszczała na ekranie w klasycznym dziele Tołstoja, w którym piękna arystokratka świadomie ulega pożądaniu i ponosi tego konsekwencje. Daleko idące konsekwencje.
Po filmie właściciel kina wydał bankiet w foyer, aby widzowie mogli poznać aktorkę. Dziadek stał na środku pomieszczenia i sącząc szampana, wypatrywał nadejścia Betty Nansen. Wreszcie się pojawiła, witana kolejną falą owacji. Całkiem przypadkiem zatrzymała się przy Hannibalu. Mroczna, piękna, wypełniła całą przestrzeń niezwykłym zapachem.
– Panno Nansen… – zagaił ku własnemu zdumieniu.
Serce waliło mu jak młotem; swój własny głos słyszał jak głos kogoś obcego.
– Tak? – odrzekła artystka uprzejmie, co było jeszcze większym zaskoczeniem.
Przez krótką chwilę rozemocjonowane orzechowe oczy aktorki patrzyły prosto w jego oczy. Przechyliła głowę. Czekała.
Dziadek był młodym, jasnowłosym mężczyzną o niezłej prezencji, więc w kącikach jej ust igrał cień uśmiechu.
Hannibal odchrząknął. Lecz potem wydobył z siebie tylko bełkotliwą papkę słów, które nie miały sensu. Widział, jak przez twarz panny Nansen przemknęło rozczarowanie, po czym aktorka odwróciła się do grupki bardziej dojrzałych wielbicieli. Hannibal musiał umykać z podkulonym ogonem.
– Nigdy więcej! – krzyczał, brnąc do domu przez kałuże. – Nigdy więcej nie będę sterczał jak jakiś bełkoczący zaściankowy imbecyl! Muszę się stąd wynieść i zobaczyć świat. Wiem o nim tyle co nic.
*
Śmierć Alfreda sprawiła, że to Hannibal przejął w rodzinie rolę najstarszego syna, więc naturalnie oczekiwano, że pewnego dnia przejmie też interes. Nie żeby taka perspektywa cieszyła ojca, który już wtedy uważał, że jego młodszy syn ma w sobie zbyt wiele z marzyciela, aby kiedykolwiek odnieść sukces w biznesie. Alfred – tak, on był silnym, młodym mężczyzną, który miał głowę do liczb i obowiązków.
W dodatku pewnego dnia Hurtownik, po dobrym posiłku w A Porta, wpadł na Hannibala w Nyhavn. Lecz, zrozumcie, głowa rodziny pozwalająca sobie na pewne swobodne zachowania w portowych zaułkach to jedno. Gdyby syn miał podobne przywary, mogłoby to nawet być zaletą. Można by wymieniać konspiracyjne mrugnięcia. Lecz Hurtownik poczuł się upokorzony na widok swojego jedynego już syna siedzącego w tej norze jak pierwszy lepszy niechlujny grajek i bębniącego na pianinie piosenki argentyńskich robotników. Nie. Nie. Śmierć zabrała nie tego syna, co powinna.
Hannibal doskonale wiedział, że stanowi dla ojca rozczarowanie, niewiele brakowało, aby to właśnie w tym punkcie życia Dziadek spakował się i ruszył w świat. Pewnie jednak szybko zdał sobie sprawę, że jeśli nie chce skończyć jako trawiony szkorbutem marynarz bądź pianista suchotnik z Nyhavn, musi pójść z samym sobą na pewien kompromis. Kiedy urodziłeś się ze srebrną łyżeczką w ustach, patrzenie prosto w cuchnącą otchłań ubóstwa z nadzieją, że spotkasz tam wielkie osobowości, bywa trudne. Nie, Hannibal musiał wytrwać w przedsiębiorstwie ojca. Wspinać się po szczeblach kariery i znaleźć obiecujące rynki, którymi mógłby się zająć. Dopiero wtedy, z odpowiednimi środkami i doświadczeniem, mógłby porzucić odstręczające praktyki handlowe i dać susa w przyszłość z anarchistami i artystami.
I tak nadeszły czasy, gdy Hannibal unikał Nyhavn, za to sumiennie wstawał codziennie rano. Golił się i ubierał do pracy, wkładał muszkę, kamizelkę i robił przedziałek na środku głowy. Długie dni pracy, biznesowe lunche, nieustanne paplanie o wysyłce towarów, dywidendach i zyskach doprowadzały go do szału. Lecz robił to, co ludzie robili od pokoleń. Palił cygara i przygotowywał sobie pole do działania.
Za to w weekendy wciąż pozwalał sobie na marzenia. Jeździł rowerem i poszukiwał swojego domu dryfującego w morzu muzyki. Pewnej czerwcowej niedzieli dotarł aż na wyspę Amager i tam nagle stanął jak wryty na środku ulicy Palermovej na widok zbutwiałej tabliczki z napisem „Na sprzedaż”. Duży biały dom, który ledwo można było dostrzec zza głogowego żywopłotu, wydawał się pusty.
Hannibal zeskoczył z roweru, podkradł się przez wysoką na metr trawę i gdy tylko ujrzał dziki ogród na tyłach domu i balkon na pierwszym piętrze, przepadł z kretesem. Willa była zrujnowana, rynny popękały, a strzaskane szyby mamiły błyskami. Lecz Dziadek zakochał się w pnączach, które wdzierały się do wnętrza przez okna, i w jaskrawych makach, które zawłaszczyły sobie tę ziemię w najpiękniejszy możliwy sposób.
W tym czasie przy ulicy Palermovej stało tylko kilka domów. Zapukał do wszystkich drzwi w sąsiedztwie, lecz nikt nawet nie pamiętał, aby kiedykolwiek widział właściciela. Ludzie z naprzeciwka twierdzili, że dom należał do pewnego ekscentryka, który zmarł bezpotomnie. Willa popadała w ruinę od dekad. Na drzwiach nie było nazwiska.
Czy to mógłby być dom Hannibala? Czy w tym miejscu uwolniłby się od piętna rodziny z Amaliagade?
I Dziadek znów musiał uzbroić się w cierpliwość. Wciąż nie miał pieniędzy na taki zakup, dopiero co zaczął pokazywać ojcu w firmie swoją wartość. Jeszcze nie było go stać, więc aby nie kusić innych nabywców, schował tabliczkę z napisem „Na sprzedaż” do szopy na narzędzia.
Od tej pory w każdą niedzielę jeździł rowerem na ulicę Palermovej. Niewidoczny od strony drogi, siadał pod wierzbą płaczącą i zjadał lunch. Gdy tak siedział bądź drzemał w popołudniowym słońcu, marzył o egzotycznych kobietach, rosyjskiej literaturze i świecie złaknionym muzyki Czajkowskiego. Film niemy o namiętnej Annie Kareninie odcisnął na nim głębokie piętno. Dziadek pragnął tylko jednego – aby ktoś lub coś, jakaś iskra magii, wybudziła go i wypchnęła z sennego biura.
Literaturnoje Kafe
Moja siostra Olga i ja zawsze chcemy wiedzieć, jak ludzie się poznali.
– A jak to było z tobą i Dziadkiem, Warinko? Czy to była Miłość Stulecia? Była?
– Bożedurie! – wzdycha babcia, bo nigdy nie udziela właściwych odpowiedzi.
Musimy z niej wyłudzać każdą drobinkę fantazji. Jak marmozety nakłaniające mrówki do wyjścia z drzewa baobabu za pomocą witek limonki. Najwyżej jedno oporne zdanie za każdym razem.
Wiem jednak, że w końcu, w 1920 roku, Dziadek wyruszył frachtowcem do Piotrogrodu. Gnała go tęsknota serca, lecz oficjalnie płynął pod pretekstem wprowadzenia rodzinnego biznesu na nowe rynki.
Przybywszy na miejsce mniej więcej w jednym kawałku, najpierw przez cały dzień dochodził do siebie w hotelu po wyczerpującej podróży przez burzliwe morza, aż w końcu był gotów chłonąć miasto. Zjadł bliny z kawiorem, pożeglował Newą, a widok jadeitowozielonego Pałacu Zimowego zaparł mu dech w piersiach. W pewnym momencie musiał dostrzec plakat cyrkowy i kupić bilet na pokaz z hipopotamem. Lecz to nie zwierz przemówił mu do serca, lecz zawzięta twarz Warinki. Jej oczy żarzyły się jak węgle, a kędzierzawe włosy wymykały się ze skrzyni magika. Ze skrzyni, w której leżała moja młodziutka babcia, przedstawiając swoją sztuczkę. Doskonale wiedziała, że przyciąga męskie spojrzenia z widowni. Niejeden marynarz i niejeden swawolny kobieciarz zauważył jej gorejący wzrok i się rozmarzył. Z niektórymi nawet łaskawie spotykała się po przedstawieniu, skoro Wadima i tak już z nią nie było. Wszyscy oni nieśli jej w darze słowa o miłości, owinięte kusząco w ozdobny papier, lecz Warinka szybko zdała sobie sprawę, że gdy rozpakowuje prezent, w środku są tylko docinki, ograniczenia i żądania. I koniecznie chcieli mieć ją dla siebie całą, bez reszty. „O czym myślisz? Kiedy wrócisz? Dlaczego jesteś taka oziębła?”, rzucali, kipiąc z gniewu, ponieważ nie mogli jej kontrolować. Maleńkaja griaznaja szlucha. Mała brudna suka!
Wadim taki nie był. Mając sto dwadzieścia pięć centymetrów wzrostu, szybko się nauczył, że nikt od niego niczego nie oczekuje, więc mógł po prostu być sobą – i dawał innym być sobą. Nigdy nie pytał Warinki, o czym myśli ani czy go kocha. Po prostu był blisko, pozwalając jej zachować własną przestrzeń; przy nim nie musiała udawać.
Gdy leżeli w cyrkowym wozie pod kocem, patrząc na siebie i próbując się rozgrzać, wiedziała, że są ulepieni z tej samej gliny. Niewiele osób potrafi być razem bez zbędnych słów, lecz tym dwojgu wzniosłe językowe akrobacje nie były pisane. A że Igor żonglował słowami szybko i swobodnie, Warinka nie darzyła obietnic wielkim zaufaniem. Wadim, choć mierzył tylko te sto dwadzieścia pięć centymetrów, był najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznała. Lecz odszedł, a od tego czasu minęły już dwa lata.
*
Tego wieczora, gdy Dziadek postanowił udać się do cyrku, Warinka jak zwykle leżała w skrzyni i obserwowała publiczność. Wyobraź to sobie. Rosyjski film niemy: ukraińscy klauni na szczudłach migoczą w przyśpieszonym tempie, linoskoczek chyboce się na linie pod wyniosłą kopułą, ormiańscy akrobaci chwytają się w locie między rozbujanymi trapezami. Fanfary eksplodują rozedrganym hałasem ponad rzędy widzów. Zamarłe w zachwycie twarze publiczności migoczą w blasku płomieni połykacza ognia Olega. Ani śladu hipopotama. Lecz na środku pylistej areny pręży się Warinka; Hannibal w pierwszym rzędzie gromko bije brawo, a dokoła nich tańczą drobiny światła.
W tej chwili Dziadek uwierzył, że sens jego życia kryje się w kraju cebulastych kopuł. Twarz Warinki wyryła się w jego umyśle i nic już nie mogło jej wyprzeć. Zachował się tak jak dopiero co wyklute kaczęta, które ochoczo ruszą na koniec świata nawet za kocurem, jeśli tylko będzie on pierwszą istotą, którą ujrzą. Choć ten koniec może czyhać tuż za rogiem.
– I to jest prawdziwy skarb – wyszeptał Hannibal do siebie. – Nie jakaś rozpieszczona aktoreczka z Kopenhagi, lecz rosyjska artystka o dziewiczej sile i oczach jak węgle.
Nie ukrywał swojej fascynacji, dlatego Warinki nie zdziwiło, że blond mężczyzna pozostał po spektaklu, aby przedstawić się jej niezrozumiałym rosyjskim, nieśmiało się przy tym uśmiechając.
Hannibal różnił się od innych zalotników. Choć sypał jak z rękawa różami i zaproszeniami na spacery, inkwizytorskie pytania nie nadchodziły. Był zbyt uprzejmy i za dobrze wychowany, aby szczerze zapytać, czy ona lubi jego towarzystwo, mimo że paliła go ciekawość, jak brzmiałaby odpowiedź. Zamiast tego gotów był pokornie czekać i cierpieć w milczeniu. Na co ona z zadowoleniem przystała.
Gdyby tylko udało mi się troszkę skruszyć jej opór. Przytrzymać niedomknięte drzwi, poczekać, aż wysunie dłoń, potem stópkę, aż wreszcie z wolna będzie musiała otworzyć całkiem, będzie musiała poddać się miłości.
Niestety, czekanie na dłoń i stópkę Warinki było najgorszym z możliwych sposobem dotarcia do jej serca. Ona miała mięśnie ze stali i pokonałaby każdego zalotnika na rękę, wolała więc szeroko otworzyć drzwi, niż zwodzić, udając, że potrzebuje silnego ramienia, bądź odgrywać rumieniący się kwiatuszek. W swym życiu artystki uwielbiała chwile, gdy przerzynano ją na pół. Części ciała odjeżdżały w różnych kierunkach. Publiczność truchlała ze strachu.
– Mamo! Ona się rozpadła na tysiąc kawałków.
– O Boże. Straciła nogę!
I wtedy wyłaniała się ze skrzyni przy rytmie werbli: Ta… dam! Nie, do cholery, nie straciłam!
Lecz tego Dziadek nie wiedział. Ani jak bardzo Warinka przeklina.
– Swołocz! Skurwysyny! – śmiała się za każdym razem, gdy przechodzili obok konkurencyjnego Cyrku Cinisellego. To piękne, jak nieznajomość języka czyni z nas ślepców, gdyż wszystkie luki w wiedzy możemy wypełnić dowolnymi słowami. Dziadek uśmiechał się więc zachęcająco, gdy Warinka ciskała swołoczami, zasłuchany w burzliwe nuty jej mowy, i wpatrywał się w nią jak w obrazek. W te białe noce jego Piotrogród lśnił, nieważne jak późno Hannibal odprowadzał ją do domu.
Za dnia pokazywała mu swoją część miasta. Tatarski bazar, mrowie mongolskich czap, spętanych niedźwiedzi tańczących jak w lunatycznym transie, szabel szaszek z Kaukazu i bud, w których sprzedawano słodkie morele, pieczone kasztany i wielki wybór mięs. W bocznych uliczkach przy hałaśliwych walkach kogutów rozbrzmiewały wykrzykiwane zakłady. Atmosfera była gęsta od agresji, krwi i piór. Hazard – Warinka miała na jego punkcie obsesję. Dziadek stał za nią, kiwając głową, mimo że tak naprawdę walki kogutów go żenowały.
Dzień mijał, a oni ruszali dalej, tym razem do jego świata: wędrowali po Newskim Prospekcie, zamożnej, jasnej ulicy, gdzie Warinka nigdy nie bywała.
Hannibal chciał jej kupić jedwabną suknię w kolorze koniaku, lecz powiedziała „nie”. Moja babcia była bajeczną krawcową: każdy, naprawdę każdy kostium dla Cyrku Sowalskiego tworzyła sama.
Coś jest nie tak z moim strojem? – pomyślała zirytowana. Lecz nic nie powiedziała. Dziadek, wyczuwając zmianę jej humoru, źle zinterpretował to milczenie. Może sądzi, że chcę, aby sama zapłaciła za sukienkę?
– Darmo, darmo – próbował, szukając odpowiedniego słowa określającego prezent.
– Za darmo to jest ser w pułapce na myszy! – wymamrotała Warinka.
– Słucham?
– Nic.
Czyżbym popełnił gafę? Pamiętaj, jest dumna. Dumna, z Rosji i bez grosza przy duszy.
Wreszcie zaświtało mu w głowie, o co chodzi. Czym prędzej pochwalił jej suknię i ruszyli dalej w milczeniu.
Po drodze Warinka z wolna miękła, a gdy przechodzili obok zakładu modystki, Hannibal przystanął. Ten mały kapelusik z łabędziem wystawiony w witrynie – może pozwoliłaby mu dać sobie choć tyle? Spojrzała na miękkie skrzydła i przystała na propozycję skinieniem głowy. Białe powłóczyste pióra i pomarańczowy dziób były wręcz stworzone dla Warinki. Kontrast sprawiał, że jej oczy jak z filmu niemego stawały się jeszcze ciemniejsze i błyszczały mocniej, a cera wydawała się niemal oliwkowa. Dziadek płonął żądzą uwiecznienia tej chwili, jakby to miała być ostatnia rzecz, która ją z nim łączyła.
Porwał fotografa z atelier i otrzymał odeń upragnione zdjęcie, zrobione przed Soborem Zmartwychwstania Pańskiego i jego cukierkowymi cebulastymi kopułami. To zdjęcie wciąż stoi na stoliku przy łóżku mojej matki, jedyny dowód przygód Dziadka w mieście Warinki. Można na nim zobaczyć moją babcię. Drobną, ciemną i wyzywającą, z Hannibalem. Wiecznie młodą w kapeluszu z łabędziem.
Po dziesięciu dniach spędzonych w Piotrogrodzie Hannibal nie miał wyjścia, musiał wracać do domu. Próbował zapomnieć o Warince, lecz to było niemożliwe. Tego lata obie jego siostry wyszły za mąż za stosownie prominentnych prawników, podczas gdy ich matka nadal tkwiła bez ruchu w promieniach słońca przy oknie.
Dopiero w grudniu Hannibal zdołał przekonać ojca, że musi pojechać w kolejną służbową podróż do Piotrogrodu. Hurtownik był mile zaskoczony nagłą eksplozją przedsiębiorczości syna. Odmalował mu on wizję nowego rynku i zakupu syberyjskich futer dla kopenhaskiej burżuazji. Następnie policzył, ile duńskich świń można będzie wysłać w odwrotnym kierunku.
Hannibal ponownie wsiadł na pokład frachtowca. Udał się w długi rejs do złotego miasta, choć wiedział, że całą podróż przechoruje.
*
Gdy wreszcie przybył do Piotrogrodu, było dwadzieścia stopni poniżej zera. Na szczęście Cyrk Sowalskiego nigdy nie miał wolnego. Nawet zimą. Hannibal poszedł prosto do cyrku i ku swojej ogromnej radości stwierdził, że dama wciąż znajdowała się w skrzyni, gotowa, by przeciąć ją na pół.
Szczerze mówiąc, publiczność nie dopisała. Przychody topniały, linoskoczka doznała kontuzji, a Warinka miała na sobie tę samą sukienkę co ostatnio. Strój z wypaloną na plecach dziurą, bo połykacz ognia Oleg podszedł odrobinę za blisko.
Natychmiast dostrzegła Hannibala. Tyczkowaty mężczyzna mówiący w śmiesznym języku znów był w mieście i siedział w pierwszym rzędzie. Tak naprawdę niemal go zapomniała, bo w jej sercu brakowało miejsca na marzenia będące konsekwencją przygodnych spotkań. Nawet jeśli po spotkaniu z Dziadkiem pozostał kapelusz z łabędziem. Jej zalotnicy znikali po tygodniu i nigdy nie wracali. Lecz on wrócił. Czy naprawdę przebył całą tę drogę, aby ją zobaczyć?
– Da!
Od ostatniej jego wizyty Piotrogród zmienił swoje oblicze. Teraz nowych przybyszów witała piękna lodowa królowa. Rzeka Newa wiła się jak przeszklona pomiędzy wspaniałymi żółtymi pałacami, a całe miasto skąpane było w poświacie jak kuszący suflet udekorowany szadzią. Wzdłuż jej brzegów mężczyźni o krzaczastych brodach i w futrzanych czapach ogrzewali się nad parującą zupą. Ich oddechy unosiły się ku lodowatobłękitnemu niebu, jakby z małych fabryk chmur, gdy mówili zawile i bez końca, wygłaszając kwieciste zdania, których Hannibal nie potrafił rozszyfrować. Na rogach ulic piekarnie i herbaciarnie oferowały przez zamglone szyby witryn niezwykłe pokusy, podczas gdy konie ciągnęły sanie po zaśnieżonych ulicach, rżąc, dzwoniąc dzwoneczkami i rozdymając nozdrza. U boku Hannibala szła drobna Warinka. Piotrogród oddychał złoto na tle błękitu nieba, a on czuł głębokie, rozchodzące się po ciele poczucie szczęścia. Czy zabrałem z hotelu samouczek? A tak, mam go w kieszeni płaszcza.
– Katatsia na kon’kach… zawtra? Jeździć na łyżwach… jutro? – spytał, sunąc palcem po stronie.
Warinka przytaknęła.
Była zadowolona, że pogoda wymagała włożenia płaszcza. Ten jej, choć zjedzony przez mole, ukrywał dziury wypalone na plecach sukni.
Następnego dnia, gdy wiązali łyżwy, z pałacowego dziedzińca dobiegła ich wojskowa muzyka. Strażnicy rewolucji z gotowymi do strzału strzelbami i czerwonymi gwiazdami na futrzanych czapach byli dosłownie wszędzie. Żołnierze zbijali się w niewielkie grupki i palili papierosy, przytupując, by zgromadzić w mundurach nieco ciepła.
Warinka szybowała zwinnie po lodzie, mknęła po błyszczącej jak lustro rzece, a Hannibal podążał za nią chwiejnym krokiem. Dwie eleganckie damy w błyszczących futrach, z dłońmi ukrytymi w mufkach spojrzały na nich i wybuchły śmiechem. Pomalowane na czerwono usta kobiet igrały z zimowym słońcem, lecz Hannibal był tam tylko dla Warinki.
– Czort mienia pobieri, kak ja chorosza! Niech mnie diabli. Jestem w tym cholernie dobra! – wołała dziewczyna, pewnie stawiając łyżwy na lodzie.
Wszystko to brzmiało w uszach mojego Dziadka jak słodka muzyka, choć nie mógł znaleźć w swoim samouczku zasłyszanych słów.
Gdzieś w pobliżu rozpoczął próbę chór męski, fala głosów niosła się ponad pałacami. Miasto bogów. Co za majestat. Moglibyśmy się czegoś od niego nauczyć w naszej Kopenhadze.
*
Dziadek musiał poświęcić jedno ze swoich cennych popołudni z Warinką, by zachować się jak na wiarygodnego przedstawiciela hurtowni przystało. Podpisał kilka lukratywnych kontraktów z dostawcami syberyjskich futer, którzy teraz, gdy władzę przejęli bolszewicy, jeszcze chętniej robili z nim interesy.
Lecz każdego wieczoru Hannibal kupował miejsce w pierwszym rzędzie i każdego wieczoru patrzył zauroczony, jak Warinkę przecinają na pół. Choć wiedział, że nic się jej nie stanie, jego puls szalał, gdy orkiestra imitowała trzask pękających kości i dźwięk rozdzieranej skóry. Masakra rozpisana na bałałajkę, piłę, tubę, altówkę, harmonijkę ustną i perkusję.
Publiczność drżała.
Hannibal zaczął się poważnie martwić o zdrowie Warinki. Może i Piotrogród był siedzibą bogów, lecz szacunek dla ludzi zanikał w nim w zastraszającym tempie.
– Spójrz – rzucił z lękiem pewnego popołudnia.
Martwe ciało leżało zamarznięte na lodzie Newy, lecz nikt się nie zatrzymywał ani nie zwracał na nie uwagi. Ludzie omijali je obojętnie.
– Słuczajetsia – odpowiedziała po prostu Warinka. – Zdarza się.
Gdy w końcu rzeka odtaje, ciało spłynie do Zatoki Botnickiej i życie potoczy się dalej.
Nagle wątpliwości Hannibala się ulotniły.
Ona musi popłynąć ze mną do Danii!
Pomysł, który dotychczas wydawał się fantazją niemożliwą do urzeczywistnienia, natychmiast stał się realny.
Tamtej ostatniej nocy, nim następnego ranka statek zabrał go do domu ze stosami syberyjskich futer, Dziadek przyniósł Warince pożegnalny prezent. Dużą, miękką paczkę. Rozpakowała ją, odwijając jasnobrązowy płaszcz z soboli.
Wpatrywała się w futro. Cisza trwała długo. Hannibal obawiał się, że znowu przesadził z hojnością, czym zraził dziewczynę.
Wszystko zrujnowałem?
– Spasiba – rzekła w końcu Warinka, patrząc mu głęboko w oczy.
To słowo znał.
Chwila triumfu dała mu przedsmak tego, co mogłoby się wydarzyć, zaproponował więc, by usiedli w kawiarni Literaturnoje Kafe.
Warinka uświadomiła sobie, że poleciały jej oczka w pończochach, lecz teraz nic nie mogła na to poradzić. Nie zapomniała też o dziurach wypalonych w sukience.
Przecież nie zabiera mnie tu dla moich pończoch!
Zarzuciła sobie futro na ramiona. Ważyło tyle co nic i Warinka pierwszy raz w życiu poczuła, jak lekkie i nieskomplikowane mogą być rzeczy. Jak miękko otula poczucie bezpieczeństwa. Niemal jak objęcia matki. Oddała swój stary płaszcz żebraczce na ulicy.
W kawiarni Hannibal zamówił łamanym rosyjskim ormiańską brandy. Lubił siadywać w miejscach, gdzie bywali tacy autorzy jak Puszkin czy Dostojewski. Na ścianach wisiały zdjęcia najwspanialszych rosyjskich artystów.
– Tołstoj! – powiedział Dziadek, wskazując jedno z nich.
– Anna Karenina – odpowiedziała Warinka, nagle bardzo uważnie mu się przyglądając. – Hrabia Wroński – dodała, opróżniając szklankę.
Najwyraźniej brandy rozwiązała jej język.
– Da! – Hannibal uśmiechnął się radośnie.
To kobieta doskonała. Nie jakaś kopenhaska rozchichotana gąska, lecz dama, która mówi, gdy ma coś do powiedzenia. Pomyśleć tylko, że ta drobna, ledwie półtorametrowego wzrostu kobietka zna Annę Kareninę, ba, zakotwiczyła się w niej cała rosyjska dusza.
Mocny alkohol i ciepło soboli zabarwiło policzki Warinki czerwienią, co nagle dodało Hannibalowi odwagi.
– Warinko! Krasiwaja, diwnaja Warinko! Piękna, cudowna Warinko! Zdaję sobie sprawę, że ledwie mnie znasz, lecz moje serce już nigdy nie zazna spokoju, jeśli mnie nie poślubisz. Ujedi so mnoj w Daniju! Pojedź ze mną do Danii! – Dziadek ledwie śmiał na nią spojrzeć.
Ćwiczył to zdanie przez cały dzień, a teraz wstrzymał oddech, aby niczego nie popsuć.
Ulica Palermovej
Gdy Dziadek wstrzymuje oddech w Piotrogrodzie, ja znów jestem w pokoju z Filippą, moją siostrą, która właśnie zmartwychwstała.
I choć Warinka zawsze nas ostrzegała przed cudami i bożą miłością, zazdroszczę Filippie wycieczki na drugą stronę. Wyobrażam sobie, jak wyślizguję się ze swego nieudolnego ciała i spotykam morze świetlistych dusz unoszących się w stanie nieważkości, wbrew grawitacji.
Tego samego dnia, lecz później, gdy wreszcie zostajemy same z Filippą, wyduszamy z niej z Olgą najdrobniejsze szczegóły.
– Co czujesz, kiedy jesteś martwa? – docieka Olga.
– Jest w porządku…
– No dobrze, a był tam ktoś, kogo znałaś?
– Znałam wszystkich, nawet jeśli ich wcześniej nie widziałam.
Zdołałyśmy jedynie wywnioskować to, że było bez wysiłku oszałamiająco pięknie i że obowiązywał jakiś niewidoczny kod, który Filippa natychmiast zrozumiała. Lecz nic więcej nie mogłyśmy z niej wyciągnąć.
Najwyraźniej niebiańskie drzwi nie otwierają się dla byle kogo. Gdybym miała uniwersalną przepustkę, jak moja starsza siostra, spytałabym Boga o miłość. Jak wygląda? Czy naprawdę jest jej dość dla wszystkich? Czy też kto pierwszy ten lepszy?
Za każdym razem, gdy w Amagerbro mijam Kościół pod wezwaniem Natanaela, zerkam na ozdobne złote litery wymalowane nad wejściem do kościoła. Wiadomość prosto od Pana: JEG GIVER EDER IKKE SOM VERDEN GIVER. NIE TAK JAK DAJE ŚWIAT, JA WAM DAJĘ.
Niestety litera V w GIVER jest tak zaokrąglona, że niemal wygląda jak D.
I nagle dostajesz przygnębiające przesłanie, autorskie graffiti Boga:
JEG GIDER EDER IKKE SOM VERDEN GIDER. NIE ZAWRACAM SOBIE TOBĄ GŁOWY, JAK ROBI TO ŚWIAT.
Czy to koniec miłosierdzia? Czy w ogóle obchodzimy Boga? Czy misterny plan, który obiecuje nam żarliwą miłość w zamian za wiarę, naprawdę istnieje? Czy tylko smagani wiatrem, chwiejemy się na boki, wyciągając ręce i drepcząc wkoło na paluszkach?
Lecz już na zbyt długo zostawiłam Dziadka trawionego wątpliwościami.
*
Wydawało się, że minęła wieczność, nim Warinka odpowiedziała. Była niepokojąco cicha i czujnie obserwowała Hannibala.
Co miałabym robić w obcym kraju? Prawi mi mnóstwo komplementów, lecz one nigdy nie miały wartości. Komplementy osłabiają kobiecą wolę. Na miękkich nogach, bez jasnego celu, nie ma jak uciec. Mogłabym się udławić tą całą słodyczą…
Dziadek gorączkowo wertował swoje rozmówki.
– DOM! – zawołał po rosyjsku, najlepiej jak potrafił.
– PIANINO!
– MUZYKA!
– CIEPŁO!
– SZTUKA!
– WOLNOŚĆ!
– I… dzieci. – Uśmiechnął się nieśmiało. – I… dieti.
W uszach Warinki obietnica wolności i prawdziwego domu brzmiała naprawdę kusząco. W cyrku wiodła surowe życie. Każdej nocy członkowie trupy wrzeszczeli w sztok pijani, no i sypiała z nożem pod poduszką na wypadek, gdyby połykacz ognia Oleg znów próbował zakraść się pod jej koc. Nawet Igor, jej własny ojciec, ledwie się do niej przyznawał; wiecznie tylko czmychał do obskurnych burdeli. Sposób, w jaki dobierał artystyczne beztalencia, też był upokarzający, a w dodatku skutkował stopniową utratą publiczności. Cyrk Sowalskiego nigdy nie przynosił wielkich dochodów, ale teraz stał na skraju bankructwa, zaś Warince ciągle brakowało jedzenia. Nie miała nawet całej sukienki.
Może i rzeczywiście zdołałabym pokochać tego dobrze ułożonego mężczyznę z dziwnego kraju?
Jako że magia i gwiezdny pył nie znajdowały się na szycie listy jej marzeń, a Hannibal oferował w Danii ciepły dom z pianinem, może warto pozwolić mu się tym zająć? Był uprzejmy i ewidentnie niewymagający. Moja babcia miała już dość spania z nożem, no i musiała przyznać, że od kiedy Wadim zniknął w gardzieli hipopotama, nic jej w cyrku nie trzymało.
– Da! – odpowiedziała.
– Tak? – powtórzył Dziadek, nie dowierzając.
– Da! – potwierdziła gorliwie, chwytając jego dłoń. Jeszcze nigdy nie był tak blisko niej.
I wtedy odpowiedź Warinki dotarła do niego z całą mocą.
Podskoczył z radości, aż ludzie w kawiarni uśmiechnęli się do niego.
– W takim razie zróbmy to teraz! – zawołał rozentuzjazmowany.
– Dawaj, pożenimsia siegodnia wieczerom! Pobierzmy się dziś wieczorem! – Teraz już wszyscy w kawiarni bili brawo, żartowali i uderzali w stoły.
Alkohol dodał Hannibalowi odwagi. Dziadek zagrał o dużą stawkę, lecz tym razem zapanował nad mową i zdobył wspaniałą nagrodę. Nagle zaczął się obawiać, że jeśli poczekają choć sekundę, ona się rozmyśli. Po tylu latach wreszcie tu dotarł, to był właśnie ten moment, którego pragnął. Lepiej być synem marnotrawnym niż umrzeć, nigdy nie zasmakowawszy prawdziwego, pełnego życia.
Zachwycony spostrzegł, że Warinka stanowczo skinęła głową i wstała, gotowa do wyjścia.
Skoro decyzja została podjęta…
Hannibal wiedział, że kopenhaska rodzina nigdy nie zaakceptuje jego wyboru narzeczonej i nie pojawi się w Danii na ślubie, postanowił zatem, że gdy dotrą do domu, rosyjska cyrkowa księżniczka będzie już jego żoną. W relacjach z rodziną trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Był odurzony własnym buntem i radością.
Warinka zdołała obudzić duchownego w Cerkwi Znamieńskiej. W zamian za otwarcie świątyni i poprowadzenie ceremonii Hannibal obsypał batiuszkę deszczem monet. Jeszcze tej nocy zostali małżeństwem, a jedynym ich świadkiem była zawodowa płaczka.
Co się wydarzyło w noc poślubną, tego nigdy z Warinki nie wydusiłyśmy. Mam nadzieję, że Dziadek nie szczędził jej czułości i pasji, lecz trochę w to wątpię. Pobrali się w najmroczniejszy dzień roku, a następnego ranka powróciło światło. Dzień był dłuższy o jedną minutę. Wnioski pozostawiam wam.
Warinka upierała się, że sama załatwi dokumenty niezbędne do podróży i pożegna się z Cyrkiem Sowalskiego oraz ojcem, zanim odpłynie do Danii. Najlepiej niech Hannibal popłynie pierwszy, sam. Dziadek błagał żarliwie, by pozwoliła mu zostać, lecz decyzje Warinki nie podlegały dyskusji. Zanim statek opuścił port, Hannibal narysował na serwetce mapę Europy i pokazał jej, gdzie znajduje się Amager.
– Ulica Palermovej. Zamierzam kupić tam dom!
– Pa-ler-mo-vej?
– Da!
Hannibal dał jej mnóstwo pieniędzy i starannie zapisał adres swojej rodziny przy Amaliegade. Dzięki temu Warinka mogła przysłać telegram z wiadomością, kiedy przybędzie.
– Da! – potwierdziła, że rozumie.
I chwilę później już jej nie było.
Po powrocie do Danii Dziadek nie próżnował. Kupił rozmówki z dłuższą listą rosyjskich wyrażeń i wreszcie skontaktował się z prawnikiem reprezentującym właściciela domu przy ulicy Palermovej. Z ulgą stwierdził, że budynek wciąż jest na sprzedaż.
Musiał działać szybko. W końcu był żonaty – w sekrecie, owszem, ale jednak. Przyszłość stała przed nim otworem. To miał być barwny dom. Dom pełen dzieci. Najlepiej, by był ich tuzin. Chłopcy i dziewczęta. Muzyka i dziecięcy śmiech wypełnią wszystkie pomieszczenia. Dom dryfujący w morzu muzyki, a w jego sercu Warinka.
Jedyną rzeczą, której teraz potrzebował Hannibal, była finansowa pomoc ojca, i miał w tej sprawie dobre przeczucie. Od kiedy syberyjskie futra opuściły frachtowiec i trafiły na Królewski Nowy Targ, Hurtownik całkiem inaczej postrzegał syna. Wyglądało na to, że z Hannibala będą jednak ludzie, a poza tym i tak już najwyższy czas, aby młody człowiek opuścił rodzinne gniazdo. Ojciec zgodził się przekazać mu pokaźną zaliczkę z jego części dziedzictwa.
Dziadek nabył willę za okazyjną cenę i natychmiast przystąpił do jej odnawiania. Wybrał prześliczne meble, bez żadnych frędzli, i szukał dobrej jakości pianina. Wreszcie zdecydował się na niemieckiego heidemanna, instrument z krzyżowym układem strun, o delikatnych, finezyjnych dźwiękach, zakupiony u miejscowego handlarza rzeczami z drugiej ręki, który – szczerze mówiąc – wcale nie chciał się z nim rozstawać. Front pianina ozdobiony był dwoma srebrnymi, splecionymi łabędziami ręcznej roboty.
– Na świecie jest tylko jedno takie pianino.
Hannibal lubił symbolizm, więc je kupił.
Wydało mu się również dobrym pomysłem dokupienie gramofonu z mosiężną tubą i oczywiście wyboru płyt – Czajkowskiego, Szostakowicza i Rachmaninowa. Zanim opuścił sklep, nabył również krążek z najpiękniejszymi ariami śpiewanymi przez nowe gwiazdy opery: tenora Enrica Carusa i sopran Rosę Ponselle.
Dziadek, który w dzieciństwie grywał sonaty, nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł śpiewać ukochanej serenady przy własnym akompaniamencie.
Lecz miesiące mijały, a telegram od Warinki nie nadchodził. Hannibal, ćwicząc na heidemannie, coraz bardziej się niepokoił, że i ona sama nigdy nie przybędzie do Kopenhagi. Pisał do niej dziwacznym rosyjskim, adresując listy do Cyrku Sowalskiego. Lecz nie dostawał odpowiedzi. Każdego popołudnia po pracy spacerował portowym nabrzeżem, wypatrując oczy za Warinką. I każdego wieczora mówił szeptem „dobranoc” czarnookiej dziewczynie w kapeluszu z łabędziem stojącej przed cebulastymi kopułami.
*
Aż tu nagle się pojawiła – cztery miesiące i trzy dni po ich rozstaniu w Piotrogrodzie. Siedziała na żelaznym polerze na dziobie wielkiego rosyjskiego frachtowca, machając nogami. Tkwiła tam od wczesnego ranka, pewna, że Hannibal ją zobaczy.
– Warinko! Warinko! – wołał, biegnąc i machając do niej.
Wstała i ruszyła mu na spotkanie. Pończochy rolowały jej się na nogach, a w ręku trzymała podartą płócienną torbę, lecz w jej oczach widniał zapał. Wydawała się jeszcze mniejsza, niż pamiętał, lecz powitała go, patrząc mu prosto w oczy, i wyglądała tak, jak nikt inny w świecie nie wyglądał i wyglądać nie będzie. Nie miała kapelusza ani futra, lecz Dziadek nie zadawał żadnych pytań. Był tak niezmiernie zadowolony z jej przybycia, że aż uniósł ją w powietrze i już miał się wraz z nią okręcić, dając upust radości, gdy jej słowa sprawiły, że odstawił ją na ziemię.
Pradziadek Igor nie żył. Cyrk Sowalskiego upadł. Tyle Dziadek zdołał wywnioskować z jej gestykulacji i jednosylabowych słów. Wydawała się niezwykle spokojna i nie chciała o tym rozmawiać. Stała tam tylko w tej samej co zawsze sukni z osmalonym tyłem i niewiele mówiła.
Otuliwszy jej ramiona swoim płaszczem, Hannibal wziął od niej torbę, machnął na taksówkę i powiózł żonę do domu pełnego ciepła. Do domu przy ulicy Palermovej.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił z uśmiechem, szeroko rozkładając ramiona.
Tak, byli na miejscu.
Warinka zmierzyła wzrokiem biały pałac – willę ozdobioną błyszczącymi czarnymi kafelkami. Naprzeciwko rozkwitało pole tulipanów. Skinęła głową.
Dom miał trzy kondygnacje i piwnicę. Główny salon, zwrócony ku staremu ogrodowi, był słoneczny; w rogu, za heidemannem, wznosił się kominek wysokości człowieka, ozdobiony kaflami ręcznie malowanymi w żurawie. Perłą tego domu był usytuowany na pierwszym piętrze balkon; sprawiał wrażenie, jakby został zaprojektowany specjalnie dla Warinki i Hannibala, by mogli nań wychodzić w ciepłe letnie noce i prowadzić pod gwiazdami filozoficzne dysputy. Okolony głogowym żywopłotem ogród wydawał się olbrzymi. Pięło się w nim dzikie wino, rosły krzaki agrestu oraz jabłoń o siedmiu konarach, a na samym końcu – grande finale – wspaniała wierzba płacząca.
Warinka dostała własny pokój. Usytuowany w spokojnym zakątku parteru, z bezpośrednim wyjściem do ogrodu. Spojrzała na męża z wdzięcznością.
No, no, patrzcie tylko – pomyślał Dziadek – świetnie ją odczytałem. We dwoje poradzimy sobie ze wszystkim.
Gdy rozpakowywała torbę, okazało się, że przywiozła tylko jedną rzecz. Rosyjskie wydanie Anny Kareniny.
Wyobraźcie to sobie! Ze wszystkich książek świata zabrała ze sobą tę jedną. To znak z niebios.
– Moja mama! – powiedziała Warinka. – Czytała mi ją, kiedy byłam mała.
Hannibal skinął głową. Cudownie! Moja żona kocha rosyjską literaturę. Jeszcze nie raz mnie zaskoczy.
Warinka rzeczywiście zaskakiwała mojego Dziadka, lecz nie do końca w sposób, jakiego oczekiwał. Lata mijały, a jej misją stało się trzymanie wszelkich przejawów muzyki i magii na dystans. Hannibal raz po raz zasiadał przy pianinie i grał dla żony Arię Leńskiego, lecz ona nigdy się nawet nie zmusiła, by posiedzieć z zamkniętymi oczami i wyglądać na oczarowaną. Heidemann lojalnie odpowiadał na dotyk Dziadka, lecz ledwie tolerował Warinkę. W końcu działały już tylko czarne klawisze. Muzyka zlewała się w dźwięki z wieży Babel, lecz mojej babci było to obojętne, nie miała za grosz słuchu.
Sprawy pogmatwały się ostatecznie, gdy Warinka odkryła wyścigi psów ze skowytem gnających po torze w Tarnby. Bardzo szybko została ich stałą bywalczynią, i to z wyjątkowym talentem do zakładów. Dom wypełniły czasopisma o gonitwach i kupony.
Hannibal pragnął obudzić jakiś instynkt w tej magicznej dziewczynie, w której się zakochał. Był spragniony finezyjnego życia, do jakiego Warinki wcale nie ciągnęło. W tym czasie dotykała pianina sporadycznie, gdy przecierała szmatą klawisze z kurzu. Rozlegało się raptowne fortissimo z topornymi, chaotycznymi przeskokami. Wtedy szybko zatrzaskiwała wieko.
Nie było też barwnego gangu dzieciaków. Może i oczy Warinki gorzały jak węgle, lecz na tym froncie miała Hannibalowi do zaoferowania tylko jedną córkę. Drzwi do serca mojej babci były zamknięte na stalowy rygiel – no bo w co można wierzyć, gdy twoją pierwszą miłość pożarł hipopotam?
No ale. Ich mała córeczka, moja mama Eva o złotych blond lokach, stała się nowym źródłem szczęścia Dziadka. Całą swą miłość przekierował na nią, bo miłość potrzebuje odbiorcy. Inaczej wysysa z dawcy całą energię. W tym czasie serenady Hannibala już ucichły, jak chór męski z Piotrogrodu – to dziwne, stłumione marzenie, którym żył w 1920 roku.
W dniu śmierci Dziadka zrozpaczone pnącza osunęły się na ziemię. Krwistoczerwone maki straciły swoją niewinność i zrzuciły płatki. Zmarł kilka lat przed naszym narodzeniem. Zapewne z rozczarowania. Na długo zanim Olga i ja przyszłyśmy na świat, a heidemann zniknął z salonu bez śladu.
*
Lecz teraz moja siostra Filippa unosi się w kaskadach światła, a ja doszukuję się w tym szaleństwie metody. Po co tyle pasji w sercu Dziadka, skoro tuż obok żyło serce na pasję zamknięte? Niebo milczy w odpowiedzi.
Tej nocy śnię o Filippie. Biegnie do domu przez rozświetlone wszystkimi kolorami tęczy sale balowe Stwórcy. Przez niuanse wszystkich stanów umysłu. Potem budzę się i nie jestem ani o krok bliżej raju. Nie, utknęłam na ulicy Palermovej, na pryczy za kratami swoich żeber. A moja wielka, nieśmiała głowa i niezdarne stopy nic nie mogą na to poradzić.
By zaprotestować, maluję. Kopię w drzwi tych jasnych, kolorowych sal i wykręcam zawiasy z ościeżnic. Przez kilka błogich sekund pławię się w smudze niebiańskiego światła. Turkus spotyka szkarłat, słychać błogą muzykę.
Mam ledwie siedem lat i moje policzki też zabarwił szkarłat, aż muszę otworzyć okno. Ojciec się uśmiecha; dostrzega moją ekscytację kolorami, więc przynosi do domu tubki farb i pastele.
Malowałam, od kiedy otworzyłam oczy. Twarze, miejsca, liczby, litery i stany umysłu – wszystko ma swoją barwę. Cyfra 4 to marsjański fiolet, poświata R ma odcień cyjanu niebieskiego, melancholia osadza się w głębokiej francuskiej sjenie, a rozczarowania są wyraziście żółte, jak cytryna. Mój Papa wszystko to we mnie dostrzegł.
Gołębie oczy
Papa spotkał moją matkę w niebie. Na wysokości trzech kilometrów, gdzieś nad Morzem Północnym. Skończyła się druga wojna światowa, a Jan Gustav, którego znano pod takimi imionami, zanim stał się moim Papą, wyruszył w niezwykłą podróż.
Matylda, jego najlepszy gołąb pocztowy, miała zostać odznaczona podczas ceremonii w Londynie za przyłożenie skrzydła do szybszego zakończenia wojny. Gołębicy przyznano specjalny Medal Dickin, którym nagradzano wybitnie odważne zwierzęta.
Właściwie ojciec był całkiem zwyczajnym człowiekiem mieszkającym na skalistej szwedzkiej wysepce, miał jednak wyjątkowy dar szkolenia gołębi pocztowych, szczególnie tych latających na długich dystansach. Jan Gustav hodował ptaki od wczesnego dzieciństwa. Lecz choć miał już trzydzieści sześć lat, sam leciał pierwszy raz w życiu.
Wolał swoją wysepkę i archipelag, ciśnięte hen daleko na Bałtyk; to był raj Papy. Wyspa miała ledwie stu mieszkańców i można było z łatwością obejść ją dokoła, nikogo nie spotykając, najwyżej owce Lundemanna. Letnicy ze Sztokholmu woleli inne wysepki, położone bliżej stałego lądu, więc większość przestrzeni zajmowało królestwo morza i nieba, a każdy poranek przynosił nowe kolory. Wszyscy znali się tu od pokoleń. A Jan Gustav i jego przyjaciel Sven od dzieciństwa byli sobie szczególnie bliscy. Brzozy rozświetlały nawet najsmutniejsze pochmurne dni. Spowite w biel pnie przypominały Janowi Gustavowi rzędy młodych dziewcząt i sprawiały, że budziły się w nim pragnienia i tęsknoty. Zew, by poczuć coś nadzwyczajnego. By poczuć, jak świat w jego głowie wiruje.
Wysoka i szeroka sylwetka mojego ojca sprawiała, że wiele ładnych dziewcząt z wyspy odwracało za nim głowy, lecz choć on odwzajemniał ich uśmiechy, nigdy nie poczuł tego wyjątkowego odurzenia, o którym ludzie tyle gadają. Uzbroił się jednak w cierpliwość, budował drewniane domy, rąbał drewno do kominka, łapał trocie, szkolił ze Svenem gołębie i słuchał śpiewu humbaków, które czasem zabłądziły w okoliczne wody.
Dwa lata przed wybuchem wojny Sven oznajmił, że przeprowadza się do Sztokholmu. Zaskoczył tym Papę.
– Do Sztokholmu?
– Tak, ze względu na Lil – odparł przyjaciel.
Lil była wnuczką starego Lundemanna. W tym roku spędziła wakacje na wyspie. Gdy Papa się nad tym zastanowił, zdał sobie sprawę, że trudno było przeoczyć szczególne zadowolenie, które emanowało ze Svena i Lil za każdym razem, gdy znajdowali się w tym samym pomieszczeniu. I znów Papa poczuł za czymś tęsknotę, choć nie wiedział, co to jest.
Obiecali sobie, że pozostaną w kontakcie, i nie minęło dużo czasu, jak Sven zbudował gołębnik na dachu bloku w Södermalmie, do którego wprowadzili się z Lil. Rozpoczęli tworzenie nowej tradycji. Za każdym razem, gdy mój ojciec i Sven się spotykali, przywozili w klatkach po pięć gołębi i wymieniali się nimi. Potem wysyłali je do siebie nawzajem, w tę i z powrotem, i tak aż do końca życia, jak na dwóch przyjaciół z dzieciństwa przystało. Zawsze pierwszego dnia miesiąca, zawsze z małą notatką przywiązaną do ptasiej łapki zawierającą relację, co u nich słychać. Aż do kolejnego spotkania. Gołębie nie były chyba zachwycone miejskim życiem u Svena, ponieważ zawsze włączały najwyższy bieg i najszybciej, jak się dało, mknęły do nadmorskiego domku Papy.
Choć ojcu brakowało towarzystwa Svena, miejskie życie go nie kusiło. Zamiast wspólnego spędzania czasu dwóch przyjaciół znalazło sobie nową zabawę, mimo że obaj byli przecież dorosłymi mężczyznami – Sven o bujnej brodzie i mój ojciec ze swym tubalnym głosem.
Papa stracił oboje rodziców w młodym wieku i przywykł do tego, że musi sobie radzić sam. Towarzystwo przyrody i gołębi sprawiało mu przyjemność i ojciec najwyraźniej nie życzył sobie, aby cokolwiek zakłóciło ten stan, aby – jak to się stało ze Svenem – coś wystrzeliło jego życie jak z procy w zupełnie innym kierunku.
Jedynym grzechem współczesności, na który mój ojciec sobie pozwalał, był jazz. Gdy tylko w eter płynęły dźwięki saksofonu altowego Charliego Parkera, Papa podkręcał radio i wybijał rytm wielkimi stopami. Jego uwagę zwrócił pseudonim „Bird”, ponieważ dźwięki brzmiały jak trele kosa, który usiadł na szczycie sosny i śpiewał białym nocom do snu. Jan Gustav chciał zobaczyć taką orkiestrę na żywo. Lecz z drugiej strony nie widział powodu, żeby opuszczać swój raj.
Aż do pewnego zimowego poranka 1943 roku, gdy na wyspie pojawił się mężczyzna w prochowcu. Zszedł z przywożącej pocztę łodzi i zapukał do drzwi mojego ojca.
– Sven przesyła pozdrowienia.
Potem prochowiec, który przedstawił się jako Bengt, od razu przeszedł do rzeczy. Współpracował w Sztokholmie z pewną grupą, która pozostawała w kontakcie z brytyjskimi siłami zbrojnymi. Czy Jan Gustav mógłby udać się do Anglii i pomóc młodym rekrutom jednostki gołębi pocztowych szkolić ptasie potomstwo na południowym krańcu Wielkiej Brytanii?
– Przegrywamy tę wojnę. Łamią nasze kody, przechwytują transmisje radiowe, wysadzają maszty telegraficzne – ciągnął gość. – Lecz gdyby pana ptaki mogły wejść do gry… Dziś ludzie uważają gołębie pocztowe za relikt przeszłości, ale ich stosowanie wciąż ma sens. Szczególnie teraz.
Papa się zgodził. Gołębia nie namierzą systemy radarowe ani nie powstrzymają deszyfranci, no i gołąb nigdy nie przejdzie na stronę wroga.
Mój ojciec pokazał Bengtowi gołębnik za chatą.
– Wiedziałem, że w końcu przyjdziecie – powiedział.
Nie bez pewnej dumy zaprezentował Bengtowi pełną gracji brązowo-biało-nakrapianą gołębicę rasy Liege oraz odczytał mu krótką wiadomość, która dotarła ze stałego lądu przywiązana do nogi ptaka.
– To Matylda. Z ostatniego wiosennego lęgu. Sven wysłał ją ze Sztokholmu dziś rano, a ona dotarła tu w ciągu czterdziestu minut.
Ojciec podniósł Matyldę, która natychmiast zaczęła gruchać. Jeśli Bengt był jeszcze nastawiony sceptycznie, Papa właśnie rozwiał jego wątpliwości.
– Robi wrażenie, muszę przyznać! Szukaliśmy najszybszych gołębi pocztowych, jakie można znaleźć. Posłańców, którzy trafią do domu w surowym terenie pod ciężkim ostrzałem. Co prawda pana ptaki nie brały udziału w zawodach ani nie zdobywały medali, lecz Sven się zarzeka, że nigdy nie widział tak szybko latających gołębi. I, Chryste, myślę, że może mieć rację.
Papa uśmiechnął się i przytaknął.
Bengt poprosił mojego ojca, aby przy pierwszej sposobności udał się do Dover. Papa nieco się wahał, ale zgodził się i wstąpił w szeregi brytyjskich służb, choć Szwecja zachowała neutralność. Sven i Lil obiecali, że pod nieobecność Jana Gustava zaopiekują się gołębiami.
Trzy dni później, szczelnie okutany, w rybackim kapeluszu na głowie mój ojciec chyłkiem wszedł na pokład kutra do połowu dorszy. Matyldę schował na dnie w kabinie. Gdy łódź dotarła do południowego wybrzeża Anglii, wysiedli i zostali powitani przez żołnierzy jednostki gołębi pocztowych.
Papa wiedział to i owo o gołębiach, a one wiedziały to i owo o nim. Od chwili przybycia do obozu starał się nauczyć rekrutów takiego podejścia.
Cały sekret tkwił w tym, aby wypuszczać ptaka na wolność, zarazem jednak okazywać mu tak wiele bezwarunkowej miłości, żeby mknął z powrotem do domu, do swojego gołębnika, najszybciej jak się da. Najpierw trzeba było stworzyć gołębiowi wygodne miejsce do życia. Następnie, w noc przed wyruszeniem gołębia na misję, należało go zostawić z najbardziej pożądanym osobnikiem płci przeciwnej, jakiego dało się znaleźć. Noc kipiąca namiętnością dodawała gołębim skrzydłom chyżości, śpieszyło im się, by wrócić.
Lecz rekrutami byli przeważnie młodzieńcy o ciałach buzujących testosteronem i, szczerze mówiąc, trudno się było po nich spodziewać, by mieli chęć na pielęgnowanie wśród ptaków całej tej bezwarunkowej miłości – zamiast tego rwali się na plaże Calais, by walczyć. Mężczyzna przeciwko mężczyźnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wszystkie cytaty z Biblii za Biblią Tysiąclecia, Pallotinum (biblia.deon.pl). [wróć]